Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Gdybym to ja ukradł słońce... [Kruk i Hanzo]
#1
Tytułem wstępu... w czasie trwania naszego pojedynku(tutaj) Hanzo napisał do mnie z zapytaniem, czy mógłby wykorzystać świat z mojego opowiadania do napisania własnego tekstu. Napisał, wysłał mi, a potem zaproponował napisanie dalszego ciągu wspólnymi siłami. Rezultat tej współpracy, która była dla mnie prawdziwą przyjemnością, prezentuję Wam poniżej Smile
Cytaty pochodzą z piosenki zespołu Nightwish "Sleeping Sun"
Miłej lektury!
P.S. Jeśli ktoś woli czytać w pdfie, piszcie na pewu Wink

I

Rozmazane. Świat stracił swoje kontury, jeżeli kiedykolwiek je miał. Kolory rozbijają się na miliardy cząstek; są wszystkie przed moimi oczami, a jednocześnie nie ma żadnego z nich. Mrugam. Łzy korzystają z okazji i wymykają się z dolnych powiek. Rzeczywistość powraca boleśnie.
Jakbym rozbiła otaczającą mnie warstewkę cieniutkiego szkła. Odłamki wbijają się w moją dłoń, spoczywającą pod policzkiem, wpadają mi do oczu. Mimo tego, że je zamknę, nie pozbędę się bólu prawdy.
Nasze łóżko jest zaniedbane. Przeze mnie – bo nigdy nie mam czasu kupić nowego prześcieradła, czy chociażby wyciągnąć z szafki jakiegoś innego(z pewnością takie gdzieś tam jest); przez niego, bo o to zwyczajnie nie dba. Skupiam wzrok na najbliższym, pożółkłym rozdarciu. Małe, ale moja mama od razu by zauważyła. Myślę o mamie, potem o prześcieradle, potem o cieple przysuwającym się do moich pleców. Zamieram.
Nie zrozum mnie źle, K musi tu być. Moje „kocham”, czy „nie kocham” nie ma tu nic do rzeczy; to przy mnie jego miejsce, a moje przy nim.
Czasami każę, żeby związał mi ręce. Zawsze kręci głową i robi to, okręcając moje nadgarstki najbardziej szorstkim sznurem, jaki znalazłam, najdelikatniej, jak potrafi. Jest mi posłuszny. On mnie – podczas gdy miało być odwrotnie. Gdy jedynie przyjazna ciemność jest świadkiem mojego conocnego poświęcenia, ten jeden jedyny raz w ciągu doby dziękuję za to, że słońce utonęło.

Dziś nie mogę. Nie mam jednak okresu, nic mnie nie boli, nie głowię się nad rozwiązaniem problemu, nic. Wymówki opadają ze mnie jedna po drugiej, jak płatki z przekwitającego kwiatu. Wiercę się na zaniedbanym prześcieradle, spuszczam stopy na chodnik, gromadzący coraz więcej kurzu.
Dużym palcem muskam zimną posadzkę. Czuję chłód.
Gwałtowny skurcz wnętrzności. Moje dłonie drżą. Zaczynam oddychać normalnie dopiero po chwili. Wybudzam się.
Chwytam butelkę wypełnioną w trzech czwartych Słoneczną Wodą. Opadam bezszelestnie na podłogę i opieram się łokciem o łóżko, by nie trząść się tak bardzo. Dusząc w sobie coś, co coraz bardziej zdecydowanie próbuje mnie zmusić do rzucenia tej butelki w cholerę, a szczególnie w K, piję. Coraz bardziej świadomym spojrzeniem ogarniam szafkę nocną, na której zawsze stała miarka, ale nie mogę jej teraz znaleźć. Upijam więc ilość mniej więcej odpowiednią. Wolno opuszczam ramię. Powraca uczucie płonięcia wewnątrz ciała. Wstaję, a wszystko dookoła przyjemnie faluje. Nie patrzę za siebie, siadam na łóżku, kładę się na plecach z rękami założonymi beztrosko za głowę. Przesuwam stopę w bok, łaskoczę nią łydkę K.
Dziś mogę.

******************

Stałam na moście, kiedy topili słońce. Stało się zbyt niebezpieczne, mówili. Wybuchy, plamy, wyrzuty plazmy, mówili. Zgaśnie, a jego energia żyć będzie w morzu.
Czekaliśmy długo, aż przyjdą i je utopią. Zaciskałam dłonie w cienkich, skórzanych rękawiczkach i marzłam; K został wtedy w domu.
Szybko zdecydowaliśmy się na ślub. Właściwie to prawie ze sobą nie chodziliśmy. Pospacerowaliśmy kilka razy w mdłym świetle listopadowego poranka, a potem napisał do mnie list. Zostawił go na wycieraczce. Przecież to było takie romantyczne, nikt dziś nie pisze listów. Pamiętam, że siedziałam na białym, puchatym dywanie i kołysałam się w ciszy. Cieszyłam się, że on jest szczęśliwy.
Marzłam i wiedziałam na pewno, byłam tego pewna, jak niczego nigdy dotąd, że nie chciałabym, aby K przytulił się w tym momencie do moich pleców, żeby mnie ogrzać. Byłam wściekle zaskoczona swoją nagłą trzeźwością w stosunku do całej, pożałowania godnej sytuacji, spóźnioną o ładnych parę miesięcy. Gdzie byłaś, kiedy K z tym swoim wkurwiająco dobrotliwym uśmiechem wsuwał swoją dłoń w moją, żeby mnie poprowadzić do ołtarza?
Przegapiłabym wszystko, gdyby człowiek niosący słońce nie poprosił mnie uprzejmie z pięć razy, żebym go przepuściła. Odwróciłam się do niego dość gwałtownie. Miał na głowie kapelusz z przyklapniętym rondem, który skrywał swoim cieniem jego oczy. Spod składającego się z nieco pokrzywionych zębów uśmiechu wystawał spiczasty, niechlujnie zarośnięty podbródek. Trzymał słońce przez rękawiczki, lekko przyciskając je do siebie. Było malutkie, mizerne. Nie poczułam ani odrobiny ciepła, kiedy jego wątłe promienie przesuwały się po moim płaszczu, jak dłonie ślepca usiłującego rozpoznać dawnego przyjaciela. Mężczyzna pogładził je troskliwie kciukiem, jakby chciał powiedzieć: „No, odwagi! Na nas już pora.”, po czym poszedł dalej. Tłum zgęstniał, naparł do przodu. Zapalono latarnie. Płaszcze nieufnych strażników, którym z wszelkich uczuć pozostał chyba tylko strach, falowały na wietrze. Przenosiłam wzrok z jednego na drugiego, stali w nierównym rzędzie na murze otaczającym port, rozszerzając oczy ze zgrozy, kołysząc się nerwowo. Inni pilnowali porządku na samym brzegu, na czele tłumu, przyczajonego tuż za nimi jak zaniepokojone zwierzę. Usłyszałam plusk i ludzie gwałtownie się cofnęli. Mówili potem, że coś przeniknęło spod zburzonej tafli wody i unosiło się tuż nad nią, jak łagodny ogień albo wrząca lawa. Tego dnia zaczęto sprzedawać wodę z oceanu.

******************

Kiedy się napiję, jest mi lepiej. Czuję się jak w gorączce – nie do końca skupiona, choć jednocześnie mogę normalnie pracować.
Na początku była degustacja. Niby wyglądało to tak, jakby częstowano alkoholem – ludzie odprężali się i nagle odchodzili gdzieś, w łagodnym roztargnieniu. Obserwowałam ich, cała spięta. Obracałam w dwóch palcach buteleczkę goszczącą dwadzieścia mililitrów wody. Wody, kotłującej się i kłębiącej, złotawoczerwonej, jak żywy ogień. Spojrzałam w niebo, czarne już na zawsze. Potem potoczyłam coraz bardziej spanikowanym wzrokiem po ludziach dookoła, leniwie uśmiechających się lekko napuchniętymi wargami i błyszczącymi oczami, luzujących szaliki, zdejmujących z siebie czapki i rękawiczki. Kilku młodych pościągało nawet płaszcze, które natychmiast przepadły pod stopami innych ludzi.
Swoim zwyczajem napiłam się najpierw łyk, a potem szybko wychyliłam resztę. Poczułam, jakby mały węgielek wturlał mi się przez przełyk do żołądka. Wszystkie myśli związane z uczuciami odpłynęły z mojej głowy, pozostały tylko te o pracy, obowiązkach domowych… i małżeńskich. Uśmiechnęłam się głupawo i wróciłam do domu, do K.

******************

Tak się zaczęło, tak funkcjonowałam… sama nie wiem, ile. Nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło. Czas… już nie myślałam, o czasie. Albo moim czasem stała się sekwencja: piję—zaczynam się wybudzać—piję. Nie ja jedna tak egzystowałam. Bo czy mogę nazwać życiem… nie wiem, płynięcie od jednej czynności do drugiej? Czynności mechanicznie wykonywanej? Gdzie był mój umysł, myśli…
Od tego wczorajszego razu w sypialni, nie piłam.
Nie wiem, na ile to starcza. Wiem, jak działa. Wiem, że wielu ludzi też wie. Oni też wybierają egzystencję, zamiast życia.
Kiedy minęło kilka tygodni, a niebo i gwiazdy wciąż były na swoich miejscach, ludzie odetchnęli z ulgą. Nabrali zaufania do Słonecznej Wody i zaczęli spożywać ją w dawkach większych, niż to było dotychczas nakazane. Nakazał Narodowy Instytut Naukowy, który po przeprowadzeniu badań doszedł do wniosku, że przyjmowanie esencji słonecznej zrekompensuje brak działania na nas jego promieni. Może i takie było również działanie tego napoju, nie wiem. Każde dziecko, przed wybiegnięciem na boisko w czasie szkolnej przerwy, musiało wypić swoją dawkę. Studenci i pracownicy dostawali swój przydział na uczelniach i w miejscach pracy, w postaci zgrzewek z zapasem flakoników na tydzień. Bezrobotni musieli stawiać się po swoją porcję w urzędach pracy. Bezdomnych zgarniała z ulic policja; wodę podawano im w schroniskach.
Kupować trzeba od strażników. Oni jedni wyglądają zawsze przerażająco trzeźwo. Przechadzając się w tę i z powrotem po nadbrzeżu. Z punktu widzenia osoby pozostającej niemal bezustannie pod wpływem wody, pływali w powietrzu, co wyglądało dość zabawnie, choć nie wiedziałam, dlaczego. Stawałam przed nimi, uśmiechając się chyba nieco za szeroko, bo mierzyli mnie szybkim wzrokiem od stóp do głów i cofali się, na samą krawędź morza. Przyjmowali opłatę z góry, potem przypływała barka, sternikowi której ją przekazywali i wreszcie butelki trafiały do mojej torebki. Mogłam odejść, a oni nawet fruwać w tych swoich płaszczach, jak nietoperze.
Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego butelki opatrzone są wizerunkiem czarnego jokera. Stoję teraz w kuchni i zaglądam za kredens, gdzie je zgromadziliśmy. Całe rzędy czarnych jokerów. Uśmiechają się paskudnie, choć gdy piłam, mieli twarze pełne ciepła i serdeczności. Wiem tylko, że joker jest w kartach i tyle. A czarny kojarzy się ze złem. Choć jeszcze wczoraj był synonimem klasycznej elegancji…
Lecz dziś, to dziś. Nie jestem elastyczna, czy nie jestem stworzona do kłamstwa? Nie jestem stworzona do przetrwania? Dlaczego ja jedna obudziłam się z tego słonecznego morza, przelewającego się przez układy pokarmowe wszędzie dookoła mnie…
K. On pije tylko wieczorem i tylko trochę. Przez resztę czasu jest świadomy wszystkiego. A jednak nie żyje. On też egzystuje. U mojego boku. Mimo, że świat dookoła nas się zmienił i może już wyjść na zewnątrz bez obaw, bo nikt nie zatrzyma wzroku na jego dość niespotykanej fizjonomii.

***************

Decyduję, że coś muszę zrobić. Spaceruję wolno po swoim mieszkaniu; tak, to K wprowadził się do mnie zaraz po ślubie. To moje miejsce. Ale jednak i jego. Opieram się o białą ścianę salonu. W moim ulubionym, kryształowym wazonie rezyduje czerwona róża. Jest zupełnie zasuszona, jak znak czegoś, co się skończyło. Biorę ją w dłoń i natychmiast kaleczy mnie swoimi kolcami. Nie przejmuję się jej karą, bo ona tutaj nie pasuje.

*******************

Niebo nie skrzy się milionami gwiazd, bo i skąd miałyby one brać swoje światło. Maszeruję po prawie zamarzniętej ziemi. Na to jeszcze nic nie poradzili; sztucznie naświetlają rośliny, hodują zwierzęta w dawnych cieplarniach, a z zimnem nie da się zrobić nic. Prawdopodobnie wybudują hermetyczne korytarze między budynkami, tak czytałam.
Podchodzę nad brzeg, staję nieruchomo i wpatruję się w wodę. Jeden strażnik ciągnie drugiego niecierpliwie za rękaw i obaj do mnie podchodzą. Kiedy mówię, że nie potrzebuję wody, wracają ochoczo do ogniska, które pali się nieustannie, odkąd słońce utonęło. Rozchylam wargi i wciągam powietrze nosem. Pięknie pachnie palone drewno. Przymykam oczy i przypominam sobie, jak kiedyś rozpalało się takie ogniska, nie tak wielkie, ale równie wspaniałe. Unoszę nieco powieki i odwracam się w kierunku strażników, ogrzewających dłonie i szepczących coś do siebie z ożywieniem. Och, kiedy ostatnio szeptałam, czy robiłam cokolwiek z ożywieniem, a nie jak umarła za życia! Ruszam do nich. Zauważają, że się zbliżam i wpatrują się we mnie z niepokojem. Uśmiecham się. Nie leniwie, ale boleśnie. Łagodnieją.
Nawet dym nie jest już tak gryzący.

II

Spójrzcie na tą rozległą równinę, która bieleje zimnem wiecznie skutej lodem ziemi. Dotknijcie. Jest twarda jak żelazo. I równie martwa. Popatrzcie w górę, na kontrastujące z podłożem, bezgwiezdne niebo. Nigdy nie było bardziej nieprzyjazne. Przytłacza czernią, zabija nadzieję, karmi depresję. Zaczerpnijcie tchu. Poczujcie przeszywający płuca mróz. Zamknijcie oczy i wsłuchajcie się. To trzaski lodu rozsadzającego drzewa w pobliskim lesie czy zimnej i śliskiej ciemności, która toczy się już w waszych żyłach jak choroba? Nieważne. Ważne, żebyście otworzyli oczy, oderwali przyklejone do ziemi palce, wypuścili z ust srebrny obłok, który być może jest uciekającym z tego ciała i z tej planety życiem, a potem uświadomili sobie, że słońca nie ma.
I nigdy nie będzie.
Utopione w ocenianie zgasło na wieki.
(Mówili potem, że coś przeniknęło spod zburzonej tafli wody i unosiło się tuż nad nią, jak łagodny ogień albo wrząca lawa).

*******************

Skrajem równiny ciągnęła się prosta jak drut droga. Łączyła wschodni horyzont z zachodnim i zmierzała gdzieś jeszcze dalej, w głąb kontynentu. Przywodzącej na myśl kości, białej nawierzchni nie znaczyły żadne ślady — ani pojazdów, ani zwierzyny. Te pierwsze jeździły zbyt rzadko, a te drugie umarły dawno temu. Tylko wicher nawiewał błyszczące coś, jakby kosmiczny pył, co wirowało nieskładnie, mieniło się srebrem i bielą, po czym znudzone uciekało dalej.
Po drugiej stronie autostrady, vis–a–vis równiny, wznosił się przypominający lodową rzeźbę las. Trzeszczał niskimi dźwiękami, w nieregularnych odstępach czasu eksplodowały drzewa.
Pod zlodowaciałymi gałęziami czegoś, co mogło być kiedyś brzozą, a teraz nie przypominało niczego konkretnego, chyba że kpinę z natury, stała samotna postać.
Był to okutany w sztywniejące łachmany staruszek, który nie pamiętał własnego imienia.
Mówią, że kiedy nastaje moment próby, pomiędzy alkoholikiem a butelką nie ma silnej woli. Wtedy między pragnieniem a jego zaspokojeniem stoi już tylko Bóg.
Niestety, człowiek czasami go odtrąca. A może nie zauważa?
I to jest koniec. Prywatna apokalipsa.
Ze Słoneczną Wodą było podobnie, a ten stary Łachmaniarz odtrącił boską pomoc. Silnej woli też nie miał za grosza. Zatracił się, chlał bez umiaru, doił jednego Czarnego Jokera za drugim, przebił pustym łbem dno, aż wreszcie przedobrzył. Spalił w Słonecznej Wodzie własne człowieczeństwo, jego serce zapłonęło jak pochodnia, a potem zgasło na wieki.
Strażnicy wygnali go z Miasta. Teraz stoi przy drodze na skraju tej wielkiej równiny i czeka z zadartą do góry twarzą. Wygląda to, jakby liczył, że z bezgwiezdnego nieba zstąpi na niego śmierć i skończy to, co jałowe i pozbawione celu.
Ale to tylko tak wygląda.

*******************

Wpatrzona w kosmos twarz Łachmaniarza nie widzi niczego. W miejscu oczodołów zieją dwie puste i zwęglone dziury. Ich nicość wydaje się wręcz pożerać oblicze o skostniałej, niebieskawej skórze. Gdybyście wytrzymali odór spalenizny i zajrzeli do środka, może dojrzelibyście zepsute miejsca w jego mózgu. One też śmierdzą. Uwierzcie mi na słowo.

*******************

Starzec poruszył się dopiero, gdy usłyszał wyczekiwany dźwięk. Uniósł trzymane w sękatej dłoni radyjko i nacisnął przycisk.
Otworzył usta wykrzywione przez zdeformowaną protezę i mlasnął dwa razy językiem.
Odpowiedziała mu jedynie cisza eteru, ale wiedział, że wiadomość została odebrana.
One zawsze odbierają.

***************

Szefuńcio to był gość nie do zdarcia.
K podejrzewał, że gdyby na świecie zostały dwie kobiety i walczyły o ostatnią butelkę Słonecznej Wody niczym para zdziczałych psów, Szefuńcio przeszedłby obojętnie, potem zatrzymał się wpół kroku (tak jak zawsze) i odwrócił szybko w ich stronę. Strzepnąłby popiół z papierosa w niedozwolonym miejscu, zmierzył całą sytuację wzrokiem, po czym spytał, czy nie skoczyć do monopolowego po kisiel. A potem zaśmiałby się tym swoim „łe–he–he”, znowu obrócił a’la Michael Jackson i dalej szedł tam, gdzie zmierzał, nawet nie zdając sobie sprawy, że został już tylko on. Taki właśnie był Szefuńcio. Miał swój świat, a w nim własne krokodyle.
Tak naprawdę nie rządził niczym, chyba że własnym rozporkiem (choć i to nie zawsze), a jednocześnie był kimś w rodzaju Króla Całego Świata. Mało go obszedł cały ten pierdolnik z zatopieniem słońca — jak miał Czarnego Jokera to pił, a jak nie miał, to nie pił, ale i tak było w pytę. Raczej o nic się nie martwił, bo i nie zdawał sobie chyba do końca sprawy z istnienia jakichkolwiek problemów, a jego umysł orbitował gdzieś w latach dziewięćdziesiątych, między beztroskimi dniami nad stawem a pierwszą domówką u sąsiada.
K cieszył się, że przystał na propozycję Szefuńcia i wyjechał. Musiał uciec, nie dawał już rady. Potrzebował odetchnąć od Miasta, hermetycznych korytarzy, kolejek po przydział Słonecznej Wody, ognisk i strażników, ale przede wszystkim od V. Od jej
(płynięcia od jednej czynności do drugiej)
towarzystwa, od przepełnionego apatią, beznamiętnego spojrzenia i od szorstkiego sznura, którym wiązał ją co noc najdelikatniej jak tylko potrafił.
Kochał V i ciągle doskonale pamiętał jak prowadził ją do ołtarza. Pamiętał noc poślubną i setki innych nocy, jakie były wcześniej i później. Dni przepełnione szczęściem, łaskoczącym ucho szeptem, dotykiem stopy na łydce.
To odeszło, tak jak słońce. Wiedział, że bezpowrotnie, ale gdzieś w środku nie przestawał wierzyć w nadejście lepszych czasów. Z dnia na dzień męczył się coraz bardziej. Musiał odpocząć i odetchnąć innym powietrzem, naładować baterie przed dalszą walką o losy ich małżeństwa.
W taki to sposób wylądował obok Szefuńcia w kabinie ciężarówki zmierzającej w głąb kontynentu.
Zmieniali się za kierownicą co cztery godziny. Rzadko kiedy opuszczali szoferkę, bo i po co, chyba tylko, żeby sobie odmrozić tyłek. Za kotarą z tyłu siedzeń mieli kibel, lodówkę, kuchenkę i łóżko, gdyby kogoś zmogła niemoc (chociaż obaj woleli spać na miejscu pasażera, które elegancko się rozkładało).
Widok za oknami był nieciekawy i monotonny. Przez boczne szyby dało się zaobserwować tylko skute mrozem pustkowia, połamane lasy, zrujnowane mieściny, które nieuchronnie obracały się w lodowy proch. Z przodu, na granicy zasięgu reflektorów, majaczyła nieprzerwanie dupa jadącej przed nimi ciężarówki. W snopach świateł wirowały kłęby czarnego dymu z rur wydechowych i syf wyrzucany spod potężnych kół. Było ślisko jak cholera, więc utrzymywali bezpieczną odległość.
Jechali dzień i noc z krótkimi postojami na tankowanie oraz zmianę kierowców. Konwój prawie stu gigantów z naczepami oraz tuzin cystern przewożących ropę. Ciężarówki transportowały Słoneczną Wodę w głąb kontynentu. Strażnicy siedzieli wewnątrz naczep i chwała im za to — K szczerze ich nie znosił.
Szefuńcio opowiadał właśnie kolejny sprośny dowcip i palił papierosa, trzymając jedną ręką kierownicę, a K siedział obok, potakiwał ze śmiechem za każdym razem, kiedy słyszał znajome „łe–he–he” i zastanawiał się, co tam u V. Jak sobie bez niego radzi? Miał wyrzuty sumienia, że zostawił ją samą w tym konającym mieszkaniu z kredensem pełnym pustych flaszek po Czarnych Jokerach, ale starał się sobie wmówić, że tak po prostu musiało być. Dla ich dobra.
— No i ona mu na to, żeby se dokończył sam! Dobre, kurwa, co?
K zaśmiał się krótko, lecz przed oczami ciągle widział chude nadgarstki skrępowane sznurem. Biały welon, delikatny uścisk dłoni, łaskocący szept…
— Ty, słuchaj, człowieku, bo jeszcze jeden dobry mi się przypomniał! O starej babie i niedźwiedziu znasz?
Szefuńcio z zachwytu aż podskakiwał na siedzeniu. Oczy błyszczały spod nasuniętej na czoło czapki, a serdeczny uśmiech wykrzywiał usta z przyklejonym do nich papierosem. Do lewej poły kurtki miał przypiętą pacyfkę w czerwono–żółto–zielonych barwach, a na prawej piersi wdzięczyła się naszywka z zadowoloną buźką. Stary, poczciwy Szefuńcio. Zupełnie nie do zdarcia.
K przyznał, że nie zna tego kawału, mimo że coś mu świtało, jakby słyszał podobny dowcip ze trzy dni temu.
— No, to słuchaj! Był sobie bar i weszła do niego stara baba, no i ta baba, człowieku…
Urwał.
Przedłużająca się cisza wyrwała K z rozmyślań o żonie. Zaniepokojony spojrzał na Szefuńcia.
— Radio — wyjaśnił tamten.
Dioda na odbiorniku CB migała rytmicznie. Wreszcie radio rozbrzmiało dwoma trudnymi do rozpoznania dźwiękami, które dało się usłyszeć jeden po drugim z krótką, może sekundową przerwą.
Światełko zgasło.
— Co to było? — spytał K.
Szefuńcio zmierzył go wzrokiem.
— Kurwa, jakby mlaskanie, człowieku…
Od najbliższego Miasta zamieszkanego przez ludzi dzieliło ich kilkaset mil martwego, zlodowaciałego pustkowia, nad którym nigdy nie wstaje słońce.

*****************

The sun is sleeping quietly
Once upon a century

Co mnie generalnie kurwa obchodzi, że K wyjechał w trasę? Nie ma go i to jest najważniejsze, czy nie tego tak pragnęłam? Nie, może nie konkretnie tego, ale i tak… po prostu pomoc przyszła z zupełnie nieoczekiwanej strony. Powinnam się cieszyć i świętować.
Nie kochasz mnie już, K?
Nie kurwa, to się nie dzieje. Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Podchodzę do mojego puchatego dywanu, kładę się na nim na plecach, wstaję…
Alerozkurw.
…gdzie jest ta jebana czerwona róża? Przysiadam byle jak na podłodze, nogi mam dziwacznie powyginane, włosy spadają mi na oczy, oczy lekko podpuchnięte. Grzebię we wspomnieniach ostatnich dni, ale…
Ależ się zrobiłam ordynarna…
…przez niego!
Kurwa.

**************

Po niepokojących dźwiękach z radioodbiornika wydarzenia potoczyły się tak szybko, że K wspominał później całe zajście bardziej jako senny koszmar niż realne przeżycie.
Światła stopu pędzącej z przodu ciężarówki rozbłysły czerwienią, a dzielący pojazdy dystans zaczął kurczyć się w oczach. Szefuńcio przeklął soczyście i wbił hamulec w podłogę, blokując tym samym natychmiastowo dwanaście par kół. Mimo to sunęli dalej po śliskiej nawierzchni, tylko nieznacznie wytracając prędkość. Naczepa kołysała się na prawo i lewo jak wahadło dobrze naoliwianego mechanizmu.
K zaparł się z całych sił o deskę rozdzielczą, lecz niewiele to pomogło w momencie kraksy. Usłyszał przeciągły dźwięk klaksonu, kiedy Szefuńcio dosłownie nadział się na kierownicę oraz jęk rozdzieranego metalu. Chwilę później kabiną ciężarówki wstrząsnęło kolejne łupnięcie — to jadąca za nimi maszyna gruchnęła w ich tył. Zakleszczone pojazdy sunęły jeszcze długo nim zatrzymały się zupełnie, a CB rozbrzmiewało trudną do zrozumienia mieszanką przekleństw niby wieża Babel.
— Jesteś cały?
K obmacał tułów oraz nogi, po czym przytaknął, nie potrafiąc wykrztusić słowa. W uszach dzwoniło mu od adrenaliny. Patrzył na buchające spod maski kłęby pary, które uniemożliwiały dojrzenie czegokolwiek na zewnątrz i nie wierzył, że to się dzieje naprawdę.
— A ty? — wydukał wreszcie.
— Chyba kilka żeber szlag trafił, ale poza tym spoko. — W głosie Szefuńcia coś charczało, a usta wykrzywiał niecodzienny grymas, który w ogóle do niego nie pasował. — Ubierajmy się — nakazał krótko.
K nie trzeba było dwa razy powtarzać. Doskonale zdawał sobie sprawę, że na zewnątrz dzieje się coś niedobrego. Przeskoczył do tylnej części kabiny i nakładał kolejne warstwy ciepłych ubrań szybko niczym automat, nie bacząc na rozedrgane dłonie i ból w krzyżu.
Chwilę później spojrzeli po sobie z Szefuńciem oczyma pełnymi przerażenia.
Z radia dobywał się niekontrolowany wrzask.
— Szybciej — stęknął Szefuńcio, mozoląc się z kolejnym swetrem.
Gdy byli już niemal gotowi, wcisnął w dłoń oniemiałego K staromodny rewolwer.
— Skąd…?
— Nie ma czasu, ruszaj się!
K wcisnął broń do kieszeni kurtki i podążył za Szefuńciem. Naszła go dziwaczna, zupełnie niepasująca do sytuacji myśl, że bardziej przypominają ludziki Michelin aniżeli samych siebie.
Szefuńcio pchnął drzwi i wyskoczył w lodowatą ciemność, a K tuż za nim.
Radio wypluwało z siebie nieprzerwanie czyjeś wrzaski.

***************

I wish for this night—time to last for a life—time
The darkness around me

To nie jest jego wina. Nie on odpowiada za tą sytuację, ale ja. Ja i moje pragnienie bycia adorowaną księżniczką. Gdzie nie spojrzę, tam spogląda i on. Kiedy się uśmiechnę, on promienieje. Kiedy płaczę, podstawia swoją pierś, żeby po niej spływały łzy. Kiedy plączę się i tonę w mglistej rzeczywistości, zsuwa się po moim ciele w dół…
Widzę czarne włosy i kawałek czoła wyglądające zza futryny mojego gabinetu. Obracam swój fotel z bardzo wysokim oparciem tyłem do drzwi. Wstaję i przechodzę przez przytulne pomieszczenie, urządzone wyłącznie w kolorze białym. Bawię się sznureczkiem od lekko opalizujących rolet, wyglądając w ciemną pustkę za oknem. Kiedyś mnie fascynowała i podniecała, dlaczego? Przecież nie ma tam nic. Zawracam na pięcie i wychodzę z gabinetu.
Dom jest cichy i biały. Przysiadam na hebanowej poręczy schodów. Zjeżdżam na sam dół bezszelestnie, by upewnić się, że kroki kogoś lekkiego podążają za mną. Kręcę się chwilę po kuchni. Obserwuję płatki śniegu wirujące za oknem; wyglądają jak scena z filmu, w której ktoś wyłączył dźwięk. Wracam na górę. Stawiam stopy powoli. On idzie ze mną.
W całej sypialni włączam światła: delikatny, kryształowy żyrandol, lampki o abażurach w kolorze herbaty po obu stronach łóżka i kwiatowy kinkiet przy wejściu do garderoby.
Gdzie jest sznur?
Siadam na łóżku. Dłonie, oplecione pokrwawionym sznurem, bezwiednie układam między udami. Lekko odrzucam włosy do tyłu i czekam. Czekam aż do wieczora, którego nadejścia i tak nie zauważam.

****************

Chaos.
Tego, co panowało na zewnątrz, nie sposób byłoby nazwać innymi słowy.
K pojął od razu, że patrzy na pole bitwy, ale nijak nie potrafił określić, kto walczy z kim i dlaczego. Widział biegających bezładnie ludzi — kierowców takich jak on — ogłupiałych i przestraszonych, nietoperze płaszcze strażników krążących pośród rozgardiaszu jak złe duchy, błyski wystrzałów, smugi krwi na śniegu, kłęby pary, wszędzie para, kałuże ropy, płomienie liżące niebo niczym kanibalistyczne ogniska…
— Widzisz to? Widzisz to? Widzisz to? —mamrotał Szefuńcio. Przestał dopiero, gdy K wyszeptał:
— Widzę…
…czarne, rozmazane kształty, ni to psy, ni to małpy, wyskakujące z mroku, sadzące potężne susy w blasku ognia i dosłownie rozrywające ofiary na strzępy, tylko po to, by skryć się znowu w ciemności lasu i zaatakować od nowa. Ile ich jest? Dziesiątki, setki, tysiące?
Nad niewyobrażalnie długim karambolem unosiły się echa wybuchów, serie szybkich wystrzałów, brzęk rozbijanego szkła, odgłosy dartej plandeki i rozciąganego metalu, ale przede wszystkim agonalne krzyki.
— Napadli na nas — wyjęczał Szefuńcio.
K już otwierał usta, by spytać, czy zrobili to dla Słonecznej Wody i kim w ogóle są te przerażająco zwinne stwory, kiedy potężne uderzenie wygniotło całe powietrze z jego płuc i rzuciło nim do tyłu niczym szmacianą lalką.
Wyrżnął plecami i tyłem czaszki w twarde podłoże. Przed oczyma zatańczyły mu kolorowe plamy. Kiedy obraz na powrót się wyostrzył, K pojął, że jeden z napastników siedzi na jego klatce piersiowej.
Nie był to ani pies, ani małpa, jak sądził na początku. Nie był to też wilk, jastrząb czy inne drapieżne zwierzę.
To było dziecko.
Ludzkie dziecko.
Nie licząc przepaski na biodrach, chłopiec pozostawał zupełnie nagi. Miał szarą skórę, która przypominała odcieniem popiół z papierosa, lecz wydawała się nieskończenie zimna. K czuł chłód na piersi pomimo kilku warstw ciepłych ubrań.
Dzieciak patrzył na niego z nienawistną miną, chociaż oczy miał zamknięte. K zauważył, że powieki napastnika są tak cienkie, że widać przez nie czerń źrenic. Przypominały bardziej błonę jakiegoś gada niż ludzką skórę.
Potwór zasyczał i obnażył rząd ostrych kłów.
W tym samym momencie jego twarz znikła w rozbryzgu tysięcy kropel czarnej jak smoła krwi. Bezładne ciało osunęło się na K, który słyszał powracające do jego uszu echo wystrzału. Wystrzału, któremu zawdzięczał życie.
— Wstawaj! —nakazał Szefuńcio, strącając kopniakiem truchło potwora na ziemię. — Wstawaj! Musimy ucie…
Nie dokończył.
Najpierw na jego szyi wykwitła pojedyncza kropla krwi, a potem szkarłatna, pionowa kreska, która otworzyła się jak rozcinane wnętrze pomidora i ze środka wychynęła ubabrana w posoce rączka, ściskająca coś śliskiego i wężowatego, co do obrzydzenia przypominało przełyk.
Szefuńcio zarzęził jak stary motor, który kończy ostatnią przejażdżkę, a chwilę później jego głowa oddzieliła się od tułowia i upadła między stopy. Bezgłowe ciało zatańczyło jeszcze w niezgrabnym tańcu, rzygając wszędzie dookoła krwią i runęło na jezdnię, czemu towarzyszyło ledwie słyszalne klapnięcie.
K niczym w amoku wyjął rewolwer i wycelował drżącą lufę w dzieciaka uczepionego pleców szefuńciowych zwłok. Nacisnął spust. Z niemą satysfakcją patrzył, jak policzek bachora zapada się niczym na zwolnionym tempie, a potem pocisk wypada tyłem czaszki w rozbryzgach mózgu i kości.
Ciałem mężczyzny zawładnął instynkt. Po części zwykła chęć przetrwania, która istniała w żyłach przodków już tysiące lat temu, a po części emanujące zwierzęcą furią pragnienie zemsty za śmierć przyjaciela. A może po prostu tęsknota za V, która jest gdzieś tam, setki mil stąd i czeka na jego powrót?
Uskakiwał bądź odtrącał napastników bez choćby milisekundy zastanowienia, pozostawiając to w woli bardziej pierwotnych niż świadomość odruchów. Nie strzelał, bo w magazynku pozostało tylko pięć pocisków i wiedział, że mogą mu się przydać później. Jego życie może zależeć od tych naboi. Lub bezbolesna śmierć…
Parł do przodu jak maszyna. Obraz śpiącej V przechodził w wizję umierającego Szefuńcia, a ten ustępował miejsca eksplodującej czaszce potwornego dziecka. Potem slajdy zaczynały się od początku. I znowu. I jeszcze. Szefuńcio… On był niezniszczalny! Gość nie do zdarcia! Niemożliwe, by zginął, niemożliwe!
Wszystko dookoła pędziło w nieustającym ruchu. Małpie skoki napastników. Przedśmiertne konwulsje strażników. Bardziej martwi niż żywi, zataczający się jak pijacy. Wszędzie krew i wnętrzności. Płomienie trawiące metal. Czarne kałuże ropy. Czerwone plamy i smugi… Dym, wszędzie dym… I szkło, strzaskane, skrzące się tysiącami kolorów. Chaos. Chaos, smród i śmierć.
K wskoczył na maskę jednej z ciężarówek, której nie trawiła jeszcze pożoga i ześlizgnął się na drugą stronę. Podbiegł do rozdartej plandeki, ukazującej wnętrzności naczepy i począł grzebać między porozbijanymi butelkami. Chował do kieszeni te, które wyglądały na nienaruszone. Wiedział, że jeżeli chce przetrwać, musi zabrać ze sobą jak największy zapas Czarnych Jokerów. Bez Słonecznej Wody zginie na tym lodowatym pustkowiu w kilka godzin. Zamarznie na kamień.
Uzbierał trzy tuziny butelek, dziękując opatrzności za wielość kieszeni w kurtce, po czym puścił się pędem ku ciemności, byle dalej od dogorywającego w jękach i eksplozjach horroru.
Na granicy światła rzucanego przez płonący karambol zatrzymał się i obrócił, by zmierzyć wzrokiem całą sytuację po raz ostatni. Bitwa chyliła się ku końcowi. Rozmazane kształty coraz rzadziej wskakiwały w pole widzenia. Zza kurtyny pożaru wyłaniały się powyginane szkielety ciężarówek. Butelki Czarnego Jokera wybuchały jedna po drugiej. Martwe ciała poległych skwierczały na asfalcie jak rozpuszczający się na patelni smalec. Gorąca para buchała wprost w bezgwiezdne niebo.
W całym tym ruchomym chaosie tylko jedna postać zdawała się trwać nieruchomo. I chyba tylko ona jedna zwracała uwagę na K…
Dojrzał starca w ostatnim momencie, tuż przed tym, jak miał się obrócić i ruszyć w mrok.
Stał na skraju lasu i patrzył pustymi oczodołami wprost na K. Miał równie sino—niebieskawą cerę co potworne dzieciaki, ale był stary. Bardzo stary. Ubrany w podarte łachy po prostu stał, jakby czekał na śmierć. Zmarznięta skóra odbijała płomienie ognia, ale nie robiły tego czarne dziury oczodołów, o nie. One wydawały się pożerać rzeczywistość i nie odbijały absolutnie niczego.
K z trudem oderwał wzrok od przerażającej postaci i pognał w ciemność.
Biegł tak szybko i tak długo, jak tylko mógł.
Pierwszą racjonalną myślą, jaka przyszła mu do głowy, było — ile dzieli go od najbliższego Miasta?
Pierwszą racjonalną czynnością — zaciągnięcie suwaka kurtki do końca.
Potem na powrót pogrążył się w onirycznych dziwadłach: uśmiechającej się przez sen V, umierającym Szefuńciu, który był przecież niezniszczalny, pustych oczodołach tamtego starca spod lasu.
Butelki brzęczały w takt wybijany przez buciory K, a Łachmaniarz…

**************

Shores of a solar sea
Oh how I wish to go down with the sun

Nie powróciłam do picia „Czarnego Jokera”, nie mogę więc w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć tego, co się ze mną dzieje. Omamy, bo przecież nie duchy. Nie wierzę w duchy.
Kurwa.
Wychodzę w noc, kieruję się w stronę nadbrzeża. Idę cicho, niosę lampę, z którą się już nie rozstaję. Drgający płomyk rzuca niestabilny cień, mam wrażenie, że zaraz się o coś potknę. Zrobiłam się strasznie lękliwa.
Ocean paruje. Zatopione w nim słoneczne serce wciąż żyje. Klękam, sztywne od mrozu deski mola trzeszczą ostrzegawczo. Niespokojna woda, a może właśnie przyjaźnie falująca? Nie wiem, ale ona się rusza. W moim domu poza mną nie rusza się już nic.
Ostrzeżenia trzeba brać sobie do serca. Odgłos trzaskających desek paraliżuje tak, że jestem jak kot oślepiony przez światła nadjeżdżającego samochodu. Głębia nie faluje, głębia rzuca się, uwięziona na swoim miejscu, muskając mnie kroplami rozgrzanej wody. Przybliża się, a ja zjeżdżam wprost w jej otwartą paszczę…
Strażnicy, których szaleńczego biegu nawet nie usłyszałam, chwytają mnie za wyciągnięte na boki ramiona i za kaptur. Szarpią w tył, któryś z nich bierze mnie na ręce i po chwili stoimy już na brzegu. Połamane kawałki desek pływają na powierzchni pozornie uspokojonej toni, ponownie utrzymanej w ryzach. Nad nimi unosi się srebrzysta chmurka złożona z duszyczek igiełek lodu. Może przynajmniej one pójdą do lepszego ze światów.
Rozcierają moje plecy, z trudem łapią oddech, ktoś nawet pyta, czy nic mi się nie stało. Boże, jeśli istniejesz, jestem im tak wdzięczna…

***************

…a Łachmaniarz szedł powoli, lecz niestrudzenie, wiedząc, że kiedy ofiara zmęczy się biegiem lub wyczerpie zapas Słonecznej Wody, on nadal będzie parł przed siebie własnym, nieuchronnym tempem.
Nieuchronnym jak śmierć.
Śnieg chrzęścił pod buciorami Łachmaniarza niczym sproszkowane kości.

Sleeping
Weeping
With you

Wróć, K. Wróć, albo odejdź.
Czemu rozmawiam z lustrem…
Przecież jego tu nie ma. Nikogo innego też nie. Ale jednak nie czuję się sama. Wydaje mi się, że ktoś przesuwa się za białą firanką, słyszę szelest ubrań, kiedy ostrożnie schodzę na dół. Zatrzymuję się co dwa stopnie, a on tylko cichnie, ale jest.
W ogóle poruszam się bardzo ostrożnie. Z początku nie zwracałam na to uwagi, zastanowiłam się nad tym dopiero, kiedy schowałam nóż od chleba do szuflady, zamiast jak zwykle zostawić go na wierzchu. Bałam się, że spadnie mi na nogę. Tak, jakbym musiała teraz zadbać o siebie całkiem sama. Ale czy nie było tak przez całe moje życie?
Wieczorem obchodzę cały dom. Sprawdzam drzwi wejściowe, zamknięte natychmiast po powrocie z pracy; te wiodące do wąskiego ogrodu, od których klucz zgubiłam dawno temu, więc nikt się przez nie nie wedrze do środka. Są do połowy przeszklone. Przyciskam nos do szkła i otaczam twarz dłońmi, żeby zobaczyć coś w ciemności. Ogród musiał umrzeć, jednak wygląda jak żywy. Są tam kwiaty usztywnione mrozem, skrzące się w świetle lampy znajdującej się tuż przy drzwiach; filigranowe krzewy iglaste, które nie łamią się pod ciężarem śniegu. Bo co rano i co wieczór zrzucam z nich ten przewrotny puch, śliczny, ale niebezpieczny. Wysoki na kilka metrów, zbudowany z szarych kamieni mur też nosi swoją białą czapę.
Ciekawe, co jest za murem.

***************


Utopione Słońce,
Gdzieś się schowało? Nie tylko ja za Tobą tęsknię, ale jest tu też ktoś, kto bardzo chciałby Cię poznać. Chcę, żebyś to wiedziało, może to Ci pomoże odnaleźć drogę wśród pustki?
Bądź światłem sobie samo
Czekamy
Twoja V. i Twoja Jeszcze Nienazwana lub Twój Jeszcze Nienazwany


Wrzucam list do woreczka z plastiku, na list spada kilka kamyków i posyłam woreczek na dno. Może słońce go odnajdzie.
Nie oszalałam – wiem, że szanse na to mają się jak jeden do wszystkich kropel oceanu.
Stoję na bezpiecznym brzegu. Strażnicy gawędzą przy ogniu, racząc się pomarańczami, które im przyniosłam. Oczywiście, że są sztucznie wyhodowane, ale ucieszyli się. Jest zima, są pomarańcze – taka tradycja.
Mam długi do kostek, czarny płaszcz. Jego poły obramowane są futerkiem, a jego kaptur jest głęboki, taki zawsze chciałam mieć. Kupiłam wczoraj w galerii handlowej – tam życie nie zamiera nigdy.
Wczoraj w nocy wyszłam na zewnątrz, okrążyłam dom i stanęłam z tyłu, tuż pod murem. Bardzo chciałam się na niego wdrapać, ale jest cały oblodzony. Patrzyłam tylko w pustkę bez gwiazd.
Winternecie znalazłam mapę okolicy. Dzięki niej wiem, że gdybym choć trochę wystawiła głowę ponad mur, zobaczyłabym białą przestrzeń, biegnącą aż za horyzont. Na jej końcu stałby inny dom, może taki, jak mój, z daleka ciężko stwierdzić. Może z inną samotną kobietą w środku, której mąż też wyjechał…
Odczytałam nazwę ulicy, w książce telefonicznej wyszukałam numer.
— Halo?
— Halo? Dobry wieczór. Jesteśmy sąsiadkami! – oznajmiłam radośnie, jakby wszyscy święci właśnie zstąpili z nieba i oznajmili, że teraz tutaj będzie raj.
— Ma pani na myśli ten dom oddalony o całe kilometry od nas?
„Nas”.
— Pani tam mieszka? – zapytała.
— Tak… pomyślałam, że może państwa do siebie zaproszę… teraz dobrze trzymać się razem.
Oparłam się o ścianę przy oknie i obserwowałam oblodzony kabel telefoniczny, na którym dawno już nie siadały ptaki.
Przyjdą dzisiaj. Mają dwuletniego syna, trzymają psa. Z rozmowy, jaka się wywiązała, dowiedziałam się, że też nie piją Czarnego Jokera. Cieszę się, że mi zaufali. Może w tak ciężkich czasach ludzie tak bardzo potrzebują innych ludzi, że zapominają o wszystkich niebezpieczeństwach, jakie zdolni są zgotować jedni drugim?
Zawracam na pięcie, macham na pożegnanie strażnikom.
Skręcam w swoją uliczkę. Jakaś ciężarówka parkuje przed moim domem. Przyspieszam kroku. Och, gdyby nie było tak ślisko! Ktoś wysiada. Czy to…

***************

O poranku morze pojaśniało, choć miało się to nie zdarzyć już nigdy. Pogodny blask rozlewał się coraz szerzej, a fale radośnie niosły go do brzegów. Strażnicy biegali wzdłuż nich, przekrzykiwali się, a ich sylwetki otaczały obłoki pary oddechów. Ktoś rozpoznał niewielki, kulisty kształt, unoszący się tuż pod taflą wody, wciąż rosnący.
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#2
Polecam i zapraszam do lektury! Smile
Odpowiedz
#3
Długo się zabierałem, żeby to przeczytać i w sumie też nie przeczytałem jednym haustem.
Zastanawiałem się jak wypadnie połączenie świetnego klimatu stworzonego przez Kruka z warsztatem i atmosferą, w której się specjalizuje Hanzo.
I odniosłem wrażenie, że nastąpiło dość nieprzyjemne zderzenie. O ile na początku się przyjemnie płynie, to potem zaczyna się sieczka. Następuje wyraźna zmiana stylu, krew, flaki, efekciarstwo... Zrobienie z tego horroru chyba nie było najlepszym pomysłem.
Opowiadanie pierwotnie było dość leniwe i trochę dziwne - tajemnicze, oniryczne i przez to też dość niezwykłe. A potem jakiś szefuńcio, prostactwo, dowcipy i wyrywanie przełyków. Wszystko poszło w złą stronę.
Najpierw jest klimat wręcz mistyczny, a potem dosłowność i naturalizm. Straszny zgrzyt. Sceny z krwią i wnętrznościami nie zrobiły na mnie wrażenia. A ten wypadek z ciężarówkami wydawał się przeczyć prawom fizyki. Jakby nie jechali po asfalcie, tylko sunęli po lodzie. Wydaje mi się, że jak TIRy gwałtownie hamują, to naczepa im się "wyłamuje" i staje prostopadle do osi jezdni. A tymczasem przedstawione zostało w stylu "Gwiazdy tańczą na lodzie".
Strasznie mi też brakowało jednej rzeczy. Odkąd utopili słońce, zapadła ciemność. Ale tego się w ogóle nie czuje. Czasem tylko pojawia się słowo mrok albo właśnie ciemność. Ale to za mało. Myślę, że zabrakło podkreślenia tego, że jak jest ciemno, to wszystko wygląda inaczej. Czytelnik mógłby poczuć się nieswojo - co byłoby akurat dobre.
Gdyby też przedstawić bardziej tło, czyli tych ludzi, którzy pili słońce w płynie, jako takich otumanionych, bezwolnych i apatycznych - coś na kształt narkomanów, a tylko kilka osób wyrwać z tego zaklętego kręgu i lepiej to przedstawić, to byłoby lepiej.
Niby jest opisane, że kilka osób tego nie pije ale w sumie z niczym to się nie wiązało? Dlaczego reszta piła? Co się wiązało z tym, że bohaterowie tego nie pili?
I dlaczego gość, który ma pięć naboi i przed chwilą strzelił w twarz szaremu dziecku, ucieka przed starcem z szarą twarzą, zamiast go zastrzelić?

Za dużo nieścisłości fabularnych wynikających z tego, że nastąpiło przeniesienie nacisku na stronę horrorową, co nie przysłużyło się całości.

Sam warsztat jest bardzo dobry, ale tym razem zabrakło mi fajnych zdań, ukrytej symboliki i jakiegokolwiek przekazu.

3/5
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#4
Wreszcie mamy komentarz pod tym tekstem, uf Big Grin

Zderzenie stylów było jednym z naszych zamiarów, z Twojej opinii, Laju, wynika jednak, że nasze pióra pogryzły się tutaj za bardzo. Jest to pewna nauka i morał odnośnie przyszłości.

Cytat:Jakby nie jechali po asfalcie, tylko sunęli po lodzie.
Jechali po oblodzonym asfalcie, przejrzę później tekst pod kątem, czy zostało to dosłownie wspomniane.

Ogólnie z Twojej opinii wynika, że można było 'dograć' więcej szczegółów, postawić na nieco inne rozwiązania i to ważna lekcja, za którą osobiście dziękuję. Smile W ogóle ostatnio zauważyłem u siebie niebezpieczny trend, coraz mniej czasu poświęcam przy pisaniu motywom, pobieżnie tylko zastanawiam się, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej, koncentrując się na akcji. Kiedyś robiłem trochę inaczej. Będę musiał trzymać rękę na pulsie i wrócić do głębszej rozkminy nad sensem niektórych rzeczy, które dzieją się w tekście.

Dzięki serdeczne za opinię i ocenę! Smile

Pozdrawiam!
Odpowiedz
#5
Niech żyje Laj odważny, co pokonał smoka, czyli tekst na 12 czy-ile-tam stron! xD
Bo widzisz, praktycznie niczego od strony fabularnej ze sobą nie ustalaliśmy, a właśnie jak już Hanzo wspomniał, zrobiliśmy to na zasadzie "będzie, co ma być". W tym akurat wypadku nie zdało egzaminu, wyciągniemy z tego konsekwencje na przyszłość. Ja kiedyś też pisałam opowiadania z przyjaciółką, ale każdorazowe pisanie poprzedzałyśmy długą i wnikliwą analizą tego, co się wydarzy, oraz jak to będzie współgrało z resztą tekstu. Myślę, że to jest metoda.
Masz rację też i z tym, że zapomnieliśmy trochę o tych wszystkich rzeczach związanych z życiem bez słońca. Sama bardzo cenię teksty, które ze szczegółami budują fantastyczny świat.
Jeszcze raz dzięki Wink
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości