Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 2
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Dzwon - rytm życia
#1
PROLOG

Poza Dźwiękiem Życia, u boku Wieczności,
Ląd, jak duch, po świecie się błąka.
Bezsenna mara, zjawa nieszczęsna,
Głucha – bez Echa – przez ciszę zaklęta.
Opuszczona.
Martwa


Dryfuje sennie lukami istnienia,
Szukając zmiennika, powtórnie umiera.

Dar Tirlliada
księga hymnów – „O Namarze”

Zabił Dzwon!…

Zaczęło się od błysku. Drobna iskra bieli przedziurawiła wszechobejmującą czerń, migocząc jaskrawo. Urosła, zaślepiła, wyciągnęła ramiona promieni – gdyby młoda gwiazda.
Widok był taki, jakby oto Ciemność zradzała Światło.
I konała, z niemowlęciem w ramionach.
Gwieździsty rozbłysk wykwitł jasno i dorodnie, a jednak wraz pochudł – przygasł momentalnie, nieledwie tracąc się na zawsze, kurcząc do rozmiarów ziarenka jasności… by po chwili ognistą wstęgą rozciągnąć się w formę łuny przedświtu, co z wolna rozcieńczyła zupełnie kolory nocy. Oto falisty kontur widnokręgu odrysował się od północy po południe, mgliście oddzielając sobą bezchmurne niebo od piaszczystego lądu, podczas gdy promienne dziecię nocy (powoli wyraźny, owalny dysk w płomieniach) wynurzało się majestatycznie zza piaskowych wybrzuszeń. Olbrzymie i rozedrgane, niczym serce demona, odmalowało zasuszone oblicze pustyni.
Spragniona kraina rozciągała się bez końca na cztery strony świata. Pomarszczona wydmami, monotonna, jałowa, blada. Rozpięty ponad nią błękit z równie chorowitym licem witał płonącego gościa. Zanosiło się na kolejną, piekielnie upalną wieczność.
Iście niepokonana cisza okrywała pustynię. Pradawna a mityczna już głusza, którą niewielu pamięta. Nieustępliwa, szczelna, niepodzielnie panowała tu od niepamiętnych już czasów. Była u siebie. Nieprzeliczone paciorki diun – śpiących potworów z piasku o rozmiarach wzgórz, grząskich i zdradzieckich, stromych a kręto zawiłych przez całe swe bezkrańcowe długości – zalane rażącym światłem poranka zdawały się poruszać, rzekłbyś, pełznąć ospale byle z dala od palącej mocy z niebios. Jako żywe.
Złudzenie…
Sępia para pojawiła się znikąd. Wynędzniałe, karle, o zauważalnie chwiejnym locie, ptaki zataczały kręgi nad piargami jak gdyby nigdy nic i nie było nikogo, kto zapytałby, skąd się tam nagle znalazły. Zakrzywione dzioby otwierały się co chwila, mimo to wychodzące z nich krzyki pozostawały nieme. Kiedy ptaszyska rzuciły się na siebie, dziobiąc wzajem, orając szponami, nie słychać było ani wściekłego bicia skrzydeł, ni skarg w bólu czy furii. Parszywe ścierwojady, ich dramatyczne zmagania, krew rosząca gorejącą z pragnienia ziemię… wszystko mogło być jeno kolejnym widziadlanym mamidłem, wytworem samej umęczonej krainy z piasku i ognia, manifestacją jej krótkiej, a wszak niezmiennej od wieków myśli. Jakkolwiek jednak żałosna ów scena prawdziwą wyobrażała rozpacz. I zmagania o życie, o przetrwanie nadchodzących chwil.
Te ostatnie tymczasem niespodziewanie przybierać jęły nader obiecujące kształty…
Pustynia powitała zmianę. Coś ożyło w piaszczystej martwicy, jeszcze daleko, lecz wyczulone powietrze już zadrżało, jak dziewica pod pieszczotą zalotnika, a diuny zaszumiały łańcuchem lawin. Gdzieś tam, niewidoczna a odległa, jedynie w słonecznych macek zasięgu, skryta za wysoczyznami diun ludzka stopa w wysokim bucie zatopiła się głęboko w piasku…
Cisza. Znowuż ona. Ta, która posiadła niewidzialny ląd, gdy to nikt go już nie chciał. Cisza, w której pobrzmiewały echa kataklizmów.
Sępy jak się pojawiły, tak samo przepadły. Prysły cechą przywidzenia.
A jednak wydrapane niedawno pierze pozostały i opadały na piasek.
Słońce wisiało już jako odległy biały krążek, nie żółta kula w płomieniach, którą było jeszcze przed chwilą – zmniejszone też nie wiadomo kiedy, nie wiadomo przez kogo.
Pustynia westchnęła…
Ruch powrócił, uwydatniony grzechotem piasku; o wiele bliżej, opodal, zda się. Ludzka noga uczyniła krok, a w ślad za nią, jak się pokazało, takoż postępowała następna, ciągnąc za sobą kolejną… a za nią jeszcze jedną… i jeszcze… Po czasie krótszym od płynnego przejścia szarego poranka w stan świetlistej dojrzałości dnia przewinęły się w ten sposób już całe tabuny obutych stóp, aż wkrótce nie dało się ich zliczyć. W gorącej przestrzeni podzwaniał stalowy oręż i elementy bojowego oporządzenia; podnosiły się ludzkie głosy, ochrypłym rozkazom dowódców odpowiadały chóralne odzewy podkomendnych. W krótkich chwilach, gdy hałasy ucichały, do uszu dochodziły słabowite rżenia i poprychiwania skatowanych wędrówką koni, a nawet niekończące się świsty batogów nad ich głowy.
Wielkie, rozłożyste sztandary zdobne w pstrokate parady wstęg jako pierwsze wyjrzały zza piaszczystego garbu. Ukazujące się po nich z wolna sylwetki zbrojnych w kurzu pustyni matowo i wyblakle łyskały refleksami hełmów i członowanych pancerzy, skrzętnie krytych pod jednolitymi płaszczami koloru pogodnego nieba, oraz grotami włóczni niczym zwoje zestarzałych, zniszczonych już łusek należących jednak do wciąż morderczego, jadowitego węża. Pośrodku rzędy pieszych – uniwersalnych wojowników z partyzanami i puklerzami, mnogo jeszcze obwieszonymi bronią przeróżnego autoramentu. Przed nimi huf kawalerii, prowadzący kompanie długich łuków, co również i w bliskim starciu niczym nie ustępowały poprzednikom, gdy wąskimi mieczami przy pasie pożyczek im czynić przychodziło. Na obu flankach szwadrony Twardych Rydwanów, złoto skrzących się w słońcu obramowaniami platform, dziś odmienionych atoli nie do poznania… Lekkie, utwardzone z przodu kabiny o różnej wielkości, zawsze jednak ostrym, klinowym kształcie a skrętnej osi, zwykle pchane przez parę lub więcej specjalnie szkolonych koni teraz mozolnie brnęły do przodu odwrócone, tradycyjnie ciągnięte; pełne koła z zakrytymi kosami popychały kilkuosobowe załogi.
Pośród wojów, wysoko w górze, obok setek proporców ponad ramionami jazdy, niczym dumne maszty galeonów śród zgrzebnych żagli rybackich łajb, powiewało siedem imponujących chorągwi, przedstawiających motyw jasnego dzwonu o sercu w postaci miecza – jelcem tłukącego o klosz. Symbol świętości danej przez Dzwony.
Monumentalny był marsz wojskowej masy; nawet tak toporny, ociężały w suchych piaskach pustyni. Paraliżująca była liczebność; mimo że bodaj każdy świat widział już po wielokroć okazalszą. Barwy przybyłych sił były bezcenne, gdyż reprezentowały i stały za tym, co pochodziło wprost z Łona Stworzenia. Wojenny osprzęt zaliczał się do wyrobów płatnerzy najwyższej klasy, albowiem niedoścignioną klasą bojowego rzemiosła wyróżniali się wyposażeni weń bojownicy. Każda para rąk przewyższała w walce całe oddziały weteranów ludzkiej krwi. Powierzchownie niczym oczywistym nie wyróżniający się od zwykłych śmiertelników żołnierze spod sztandaru białego dzwonu władali przyrodzonym geniuszem bitewnego zmysłu, istotnie rodząc się jako mistrzowie wszelkiego wynalezionego oręża; nieprzebrane siły witalne i ponadludzkie umiejętności ducha, których tajemnic zrodzeni z kobiecych ciał mężowie mogli się jedynie domyślać, czyniły z nich przeciwników nie do zwyciężenia; za to ponad wszystko, razem, jako święta jedność, mieli oni po swojej stronie Boga i Jego wolę.
W przestworzach nad sztandarami ożył ruch. Odnalazł się zaginiony sępi duet, który musiał być chyba cały czas w pobliżu, bo wyrósł tam ni stąd, ni zowąd – jak wcześniej. Ptaki nie walczyły już między sobą. Kołowały spokojnie, świadome, iż srogi dotąd los oto zaszczyca ich uśmiechem.
Wtem, niczym niezadowolony pomruk rozbudzenia samej ziemi… tej uznanej za martwą, nieprzyjaznej, gdyż nie ufającej żyjącym, zmumifikowanej ziemi… zabrzmiały otyłe tony trąb wojennych, zagłuszając szum sunącego po pustyni wojska. Na ich znak tysiące par stóp, kopyt i kół wozów bojowych przystanęło równo, niczym członki jednego ciała, zajmując grzbiet gigantycznej wydmy, kierując czoło ku jej bliźniaczce.
Trąby ciągnęły się długo.
Gdy przebrzmiały, głos zabrała dumna władczyni owych ziem – krystaliczna, eteryczna cisza.
Widmowy nieboskłon z pogranicza snów, ten smętny, misterny relikt zapomnianych czasów, kiedy to stanowił żywą powałę dla domu ludzi i ich boga, pobladł jeszcze bardziej i poruszył się – tak, poruszył, ożył właściwie, zafalował bowiem, a potem… zakrzywił niby tafla jeziora, skurczył nierzeczywiście, by zaraz rozciągnąć się jeszcze okazalej i wreszcie zniżyć gwałtownie pułap, rzekłby kto: zamierzając przytłoczyć sobą armię na grzbiecie wydmy – na której jednako nie zrobiło to już większego wrażenia. Słońce przestało być niewielką soczewką bieli, a na powrót przeistoczyło się w monstrualny dysk oblany ogniem, ono jednak również nie przejęło sobą nikogo. Nie takimi kuglarstwami raczyła ich pustynia przez ostatnie koszmarne dni. Noce wszak były w nich jeszcze bardziej wyszukane.
Klepsydry Czasu zapchały się jakby. Duszny powiew obiegł nieruchome formacje bojowników. Przebudzony niedawno dzień grzał już z całych mocy, zmieniając każdą chwilę w istny wymiar tortur. Dla żołnierzy, w jak zwykle oszczędnych rynsztunkach, raptowny wręcz upał po doświadczeniach srodze mroźnej nocy szybko stawał się nie do zniesienia. Kolejne chwile mijały i nic (prócz samej pustyni, przeciągającej się znać leniwie po niemiłym rozbudzeniu) nie ulegało zmianie. Armia czekała na przeciwnika, lecz nikt się nie zjawiał.

Z szeregów wystąpiła szczególna postać. Jeździec na rażąco białym, mocno zbudowanym wałachu o włochatych pęcinach. Był dojrzałym mężczyzną, wbrew młodzieńczym rysom uderzającym w oczy. Gęste, niepokalane blond włosy okalały niemal chłopięcą twarz, opadając na szerokie ramiona, a połyskując jak złoto w skale. Dwie pociągnięte skosem ku górze kreski brwi były z całą pewnością sztuczne, rysowane henną; podobnie uczerniony owal oczu oraz i tak nieprzeciętna linia ust uwydatniona gasnącą już szminką i szerszym naznaczeniem czerwonej kredki pod dolną wargą. Tymczasem spojrzenie umalowanego młodzieńca… jego oczy, dotknięte deseniem żywo z wysokości niebios, a zapatrzone teraz w dal z zatroskaniem, acz i niezachwianą siłą zarazem, były wystarczającym świadectwem zaprawienia w bitewnej profesji a wieloletniej roli silnego przywódcy, nie dające się zatrzeć, ni pomylić. Przytomny, wolny od zawahania wyraz skupienia, niepomnej Haaru odwagi, ustępującej przecież jedynie przed Bożym zamysłem, odcisnął się w nich na stałe i bardzo wyraźnie świadczył przed tymi, których zwieść mogły pozory młodocianych cech złotowłosego. Polerowane srebro, chabrowy stop złota oraz bodaj każdy z rodzaju klejnotów żywej ziemi (nie zaś tej zwiędłej zjawy, na której się teraz smażył) obciążały jego szyję oraz lewe ramię od łokcia po przegub i opierścienione palce. Ochroną ciała zaś były żołnierzowi krótki napierśnik, płytowe nagolenniki i karwasze – wszystko pokryte znanymi układami gwiazd, inkrustowane bezcennym minerałem, który tlił się wewnętrznym ogniem, a którego tedy niepodobna przyrównać do innego. Okrągła tarcza z tnącymi krawędziami zwisała uczepiona siodła przy lewym udzie jeźdźca, zabezpieczona białą niedźwiedzią skórą.
Największą uwagę jednakże przykuwała kamienna ozdoba wyrastająca zza pleców herosa wysoko nad głowę. Szeroko rozpostarta i wieńczona estetycznymi wzorami astronomicznych znaków, zawierała w sobie pełnię cech oparcia tronowego, przytwierdzonego do tyłu równie osobliwej kulbaki. Z boku pogrążał się w nią oburęczny miecz. Błękitnie lśniąca głownia, wbita poziomo z lewej strony oparcia na wysokości lędźwi jeźdźca, wystawała jeszcze na dwa łokcie ze strony przeciwnej.
Nabożny bez mała majestat bijący od osoby młodziana wprost gryzł się teraz z bardzo subtelnym, wszelako niezaprzeczalnym niepokojem wypływającym na jego dziewiczą wiekowo twarz. Kiedy w momencie wschodu słońca nakazał zadąć w trąby, poczuł w sercu szczerą nadzieję. Aliści teraz, tkwiąc bezczynnie w szczytującym już żarze na czele dwu i pół tysięcznej potęgi Miri – armii nie tak licznej, co niezrównanej w sile – nawracały go wątpliwości. Minął wszak drugi koszmarny dzień i… jak obiecano, a co zdawało się jeszcze przed paroma chwilami niemożliwością… trzeci dzień rzeczywiście wreszcie nastał, mimo to wróg się nie pojawiał.
Jeszcze nigdy nie widział Muranu w takim stanie. Pustynne warunki z nieprzewidzianą łatwością sforsowała nawet nadludzką wytrzymałość Ddongów, co łacno pozwalało się teraz zaobserwować. Twarde Rydwany straciły swoje zastosowanie z chwilą wkroczenia na sypkie piaski i teraz były tylko utrudniającym marsz balastem. Wyszkoleni przez Boga jeszcze zanim się urodzili, zdyscyplinowani piechurzy, którym nie ma równych w szeregach ludzi czy bolunów, choć wciąż wyprostowani i dumni, wiercili się, cierpiący spiekotę. Pełnokrwiste bieguny z Uban Ghotol oraz zachodniego Tyrdamu ciężko dychały, zalewane potem, już wówczas bliskie wycieńczenia. A czekał ich przecież bój. Bój, o którym pamiętać miały narody.
W myślach wciąż wspominał głosy delegacji Dzwonników z Tyrdamu, które to wysłuchiwał w świcie swych poddańczo milczących oficerów…
Szaleństwo. Po dwakroć szaleństwo! Tantarze, z całym poważaniemZasadzasz się na bezwzględne i niepoważne doprawdy ryzyko. Pomnij na to, z kimże pertraktujesz. Przecież to Ahry, na Boga! Przystać na ten roniony układ, to jak z uśmiechem rzucić się w przepaść Furruf! Nie odgaduję, czego światła twa osoba upatruje w tej od rzeczy wydumanej okoliczności, Wodzu, jednako wołam do ciebie głosem Oramunu: zastanów się. Ci pochorowani fanatycy z Południa nic aby wyczekują podobnych sposobności, rażą groźbą i jawną prowokacją, bo nie znaleźć im innej rady. Byleby Muran i Kyrema odsłoniły przed nimi brzuchy. Myślicie, że tym razem jest inaczej? Ta szczwana, doprawdy prześmiała oferta aż paruje odorem fortelu, na Dzwony! Jest na równi nawiedzona podle jej wyklętego ze świata przetwórcy, bez wstydu obwołującego się nagle naszym sprzymierzeńcem, czy nie widzicie?!
Nastały dni, które sny Orboda wyprzedziły były o lata, zgoda temu, to pewne jak słońce o brzasku. Silniej dziś wyostrzać powinien wzrok stróż pokoju i miłujący dobro, któren sieci intryg wokół Dzwonów wypatruje, snutych wszakoż przez tego samego drapieżnika. Trzeba nam skupić baczenie na knowania przeciw Harmonii tuż za naszymi plecami podnoszone, bracia, uważniej i sumienniej niż kiedykolwiek. Stosownie do tego czasu. Wiecznie rozogniony jest zawistnik z Południa, zapalony bez końca na łup nie do wycenienia, czaić się zdolen z paściami wszędy, takoż pomiędzy nami a w tronowych komnatach naszych sojuszników. Sam Tantar był pouczał.
I miałeś słuszność, Głośny Wodzu! Zawżdyś ją miał. Niechaj nie opuści cię teraz ta przytomność i zimna krew, bo prędki będzie upadek nas wszystkich. Tu potrzebna jest rozwaga. Na szali zwycięstwa zawisną nie dni chwały Muranu, lecz przyszłość i dola całych bezbronnych Miri, a za tymi i Bożej Obietnicy, nie zapominajmy. Ta wyprawa
owa bitwa, bitwa o wszystko, Tantarze
Na przytomność Boską! To nowy, przebiegły podstęp, napędzany tym samym starym spiskiem, znać na mile! Zuchwała a paradna doprawdy prowokacja, wymierzona w naszą dumę i popędy wojowniczych serc, powiadam wam! Wodzu, żadnej nie mamy pewności[i]…
…On [i]nas przeprowadzi
- przerwał im rzeczowym tonem, w istocie jednak ledwie już trzymając w ryzach prawdziwy orkan gniewu. - To w nim Muran pokłada przewagę. Nuży mnie już ta nieugaszona namiętność, z jaką odganiacie sprzed uszu uczciwe me słowa, niby to żądłowy rój. Powtarzam wami powtarzam raz ostatnito on jest naszą rękojmią. Jedynym powodem ku mej decyzji i wyprawie poza rant ziemi. Wszystkie atuty kryją się w kieszeni Muranu – bo trafiły tam na wiele dni przed moją decyzją, zapewniam was. Ahry domagają się szansy na honorową potyczkę, powiadacie? Otrzymają ją. O tak, możecie być przekonani, Muran odpowie. Z waszym poparciem czy bez niego. Wy jednak, widno, roicie sobie w świątobliwych głowach, że oto z pianą na ustach i zgrzytem zębów czekam tego dnia; zamiaruję ścierać się z nieprzyjacielem bez twarzy wyłącznie w imię honoru, na który się powołuje, jednocześnie go przecież nie mając; że śpieszno mi czynić to z zawiązanymi oczami i po omacku, opity żądzą, której natury jeszcze nie odgaduję, zaś której wy już teraz nie ośmielacie się nazywać w mojej przytomnościbo i bez rekonesansu, i bez zabezpieczeń, i bez poręczeń na zwycięstwo pognać pożądam co rychlej w sukurs przeznaczeniu, jaki niegdyś i jedynie być to może, że prawdziwie wyśnił Muranowi jego największy, najgroźniejszy w dziejach zdradzień? Czy dobrze rozumuję? Macie mnie, lojalna Dzwonom brać, za spełnionego szaleńca? - Lód w głosie Wodza ostudziłby teraz ognie piekielne. Jednak oponująca, pobladła część narady nie poczuła się przekonana w najmniejszym stopniu.
Panie, niech będzie nam wolno porachować głosy zgromadzonych. Mola
Odpowiemy na rzucone nam wyzwanie! Bo jest ono również szansą.
Muran przywróci światu zatraconą Harmonię, dopełniając danego mu z Wysokości obowiązku, tak jak jest napisane. I stanie się to jeszcze tej jesieni, obiecuję to wam, siwi tchórze! MURAN JEST NIEPOKONANY!!!

Tantarowi nadal dokuczało dzwoniące w głowie echo tych ostatnich słów, które z tak wypieraną furią i nieomal szałem właśnie wyrzucił z siebie owego dnia, raz na zawsze zamykając burzliwą debatę. Jakby chciały go nie tylko utwierdzić jeszcze bardziej w przekonaniu do swej racji, ale spętać sobą i zniewolić na zawsze, samego w ciemnościach tej niebezpiecznej (jak sam przecież pojmował) decyzji.
A może już to zrobiły? Ich zły czar zaś mącił mu w głowie i zaślepiał na kaganek prawdy, majaczący w pomroce, jaka gęstniała wokół? To one były jego ostatecznym, niepodważalnym argumentem. Wierzył w ich rację i co więcej: znał ich ciężar w swoim jednogłośnym postanowieniu. Ciężar, który miał obowiązek ponieść, nieważne z jakimi skutkami. Muran, wybrana przez Stwórcę armia Jego wiernych, Jego Upodobanych, jest niepokonany! I tylko to się liczyło. Dlatego uznał to za najważniejszy (na Boże Sny, bezsporny!) powód wyprawy na ten martwy ląd. To był jego argument. Przywrócenie czci i dobrego imienia Muranu (tak zszarganego ostatnimi laty), któremu chwała i uszanowanie po kres dni, oraz udowodnienie jego niedocenionej wartości dla oblicza Harmonii, dla świata i Wieczności, dla żywych i dla przodków, były dla niego rzeczami najważniejszymi.
Taki był właśnie Tantar Żywy, trzeci Orbod Muranu, wybrany i wyniesiony na sztandary, najmłodszy syn Miri, Echo Daar’u i Raad’u błogosławionych, Żywy i Żyjący z Wiecznością.
Muran był święty.
Muran… był wszystkim.
Ponadto przywódca Echa Północy wiedział, że dzieje ludzkości i dźwięków Dobra były zagrożone. A teraz wierzył niezachwianie, że mogło się to odmienić. I stare przyrzeczenie Muranu przed samym Oramunem, jakoby wyzwolić miał Ahry spod jarzma zła, zostanie dopełnione.
Tu i teraz. Na tej Ziemi!
Kolejnych dwóch jeźdźców wysforowało się na czoło, zrównując z Tantarem. Rozdziani już z żelastwa, opatuleni po uszy płaszczami (wciąż jednak wstrzymujący się z zezwoleniem na to reszcie żołnierzy) frasobliwie obserwowali swego wodza w pełnej zbroi i jak zwykle krzykliwych ozdobach. Obaj bezbłędnie rozpoznali głębokie cienie zmartwienia drążące mu lica. Wiedzieli, co trapi ich przywódcę, lecz cóż mogli czynić? Nie byli zwolennikami tej wyprawy, a cięgi upału i im dały się we znaki. Przemęczenie brało górę nad wszystkim innym. Zapał do walki – do zwycięstwa, po które tu przybyto, a które obiecywał Tantar i jego potajemny sprzymierzeniec, którego imię i niesława dotarła już do uszu każdego – oraz przekonanie o tym, jakże wielkie wydarzenie czekało dziś młody świat, przeminęły bez śladu, zduszone w pocie, który nie był częścią obietnic. Te dwa trwające eony dni i jeszcze dłuższe noce żeglugi poprzez morze piasku, upiorny rejs po spopielonych ochłapach tego, co pozostawił po sobie pradawny i piękny drzewiej świat, wyczerpały nie tylko zasoby zaopatrzenia, ale bezmiernej rześkości ducha Muranu.
O, tak. Armia Wybrana jeszcze nigdy w historii nie stała tak osłabiona.
Oficerowie Tantara sięgnęli jak najdalej wzrokiem w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu. Horyzont był pusty, ani śladu nieprzyjaciela czy wysłanych pierwszego dnia zwiadowców… którzy, rzecz pewna, już nigdy bez niczyjej pomocy nie odnajdą się w tym nierealnym wymiarze. Wreszcie stało się jasnym i nie było sensu dalej zaprzeczać. Nie dojdzie do umówionej potyczki. Wróg ich podpuścił. A nasłani przez Loraka doradcy Wodza i Muranu, ci „siwi tchórze” właśnie, którym to nieledwie upuścił krwi tamtejszego dnia na naradzie, prawili mądrze co się zowie.
Czas się zbudzić z tej naiwnej mrzonki, zanim będzie za późno. O ile już nie jest.
- Rozkazuj, Wodzu. Ludzie się niecierpliwią - zwrócił się do Tantara jeden z dowódców, rozglądając się tęsknie po kolumnach stojącej za nim armii, którą z trudem teraz rozpoznawał. Nie doczekał się odpowiedzi. - Mój Wodzu?
Tantar odwrócił twarz w stronę oddziałów, zwężając powieki. Zupełnie jakby w zadumie, bądź zatroskaniu, lecz to, murańczycy byli przekonani, mogły być tylko promienie słońca.
Nie wiedział, co postanowić. Czuł się rozdarty na dwoje i to bliskie słabości doznanie, zasilane trwającą już wieki niepewnością, wywoływało odrazę i mdłości. Z jednej strony zrozumiał, tak, zniósł wreszcie myśl, że wróg wcale nie stawi się na umówionym miejscu starcia, z premedytacją wywożąc Muran na te martwe manowce. Z drugiej wszak, gdyby tak i wyłącznie tak miało być od początku… gdyby to rzeczywiście miało być takie oczywiste i do przewidzenia, psiakrew!… Tantar dowiedziałby się o tym znacznie wcześniej. Był tego bardziej niż pewien. Musiał.
A błędne koło zamykało się w tym miejscu z trzaskiem, jakim odzywa się żelazo więziennych krat.
Omotany zakrawającym o fanatyzm przeczuciem, że jednak nie przybył tu na darmo, a racja i zapisana w gwiazdach gloria od początku zajmowała miejsce u jego boku, Wódz zwolna odwracał się plecami, zamykał na to, co się wokół niego działo. Nie chciał wracać bez niczego. Nie godził się, nie godził na powrót na Mire z pustymi worami na trofea i nawet nie życzył sobie o tym słyszeć. Nie tak miało się to odbyć. Nie to zapewniała mu jego „sekretna przewaga”, jaką pozyskał.
I wyłącznie ta pozbawiona dumy oraz widząca więcej, lecz jakże niema cząstka Tantara, której istnienia (co dopiero słuszności) zapamiętale zaprzeczał, ukryta gdzieś płytko pod jego skórą, teraz zaś natrętnie a z drwiną pukająca w skroń, wiedziała. Wiedziała, co naprawdę się święci. Albowiem jako jedyna nie odrzuciła jakże prostego i oczywistego przecież faktu.
Tantar, najzwyczajniej w świecie, został zdradzony.
A w głębi duszy doskonale o tym wiedział… wraz z całym Muranem, idącym za nim, gdzie tylko zaprowadzi.
Wszystko, każdy szczegół, szło niezgodnie z ustalonym zamysłem. To miał być jeden dzień, jeden jedyny dzień bez przewodnika, długi i brzemienny, ale konieczny. Ten oberwany pustelnik, z którym zawarł umowę… psiakrew, miał powrócić niezwłocznie o brzasku, prowadząc Harnarum na umówione miejsce. Po zwycięstwo Muranu! Tantar umiał liczyć. Dzień, to dzień – nie trzy. I na dodatek te wydmowe bagna, w których grzęzną rodvany. Nie taka była umowa. Gdzież owa rozległa dolina, której rys miał przed oczyma całe tygodnie przed wyruszeniem? Gdzie ten przeklęty wygnaniec, zaklinający się na swoją niematerialną matkę, kiedy jest potrzebny!
Muran… został sam. Uwięziony na obcym, zgładzonym przed wiekami świecie, który, widno to, posilał się był energią żywych.
Dosyć! Bzdury, BREDNIE, milczeć! – rozkazał rozterkom w głowie. Dzwon decyzji zabił już dawno. A ja się postaram, by jego gong jeszcze tego dnia nadciągnął ku nam echem.
- Tantarze! - odezwał się drugi z jeźdźców u jego boku, którego szczecina na twarzy, wyjątkowo pośród Abemonadów, przyprószona była siwizną. - Tantarze, spójrz!
A Tantar Żywy podążył rozgorączkowanym wzrokiem we wskazanym kierunku.
Niefizyczny, według licznych wierzeń jedynie ocierający się o rzeczywistość zaświat, gdzie od początku Nowej Harmonii tułają się dusze niegodnych po śmierci – ląd widmo, na którym się znajdowali, musiał chyba rozmazać mu widok, gdyż w pierwszej chwili jego nadludzkie zmysły nie odnotowały niczego, prócz tańczących w upale krągłości pustyni, hipnotycznie falujących zmarszczek na przeciwległym wzgórzu piasku. Dopiero po boleśnie wielu chwilach, stopniowo, kształt po kształcie, oczom Tantara wyjawił się wreszcie ów niepasujący do otoczenia obiekt. Niewiele wyraźniejszy jeszcze od mirażu, lecz oto szybko nabierający ostrości. Jego obecność wprowadziła go zrazu w gorączkową konsternację, szybko przeobrażającą się w czystej postaci niedowierzanie. Wszak nigdy nie spodziewałby się ujrzeć czegoś podobnego! A jednak – wzrok go nie zwodził.
Czas wreszcie ruszył do przodu.
Cały Muran zdjęło nieme zdziwienie. Cherlawy wiatr zawodził uparcie między szeregami, w najlepsze odprawiając swe duszne musztry. Sępia para w przestworzach pobudziła się nagle, jakby podniecona, rozradowana wręcz. Piekielne słońce tymczasem… jak gdyby utraciło na mocy.
Ciężar niedowierzania narastał w nieskończoność, podczas gdy oszołomiona armia wpatrywała się w niewyraźnie majaczącą przed nią scenę – daleko na wprost pojedyncza, okapturzona postać nie przestawała kroczyć powoli w stronę zbrojnych, niechlujnie taszcząc coś za sobą. Spokojnie, bez pośpiechu, zbliżyła się na odległość przeszło stu sążni i zatrzymała wreszcie zdecydowanie, majdany jednakże upuszczając kilka kroków wcześniej.
Tantar Żywy potrzebował kolejnej nieskończoności, by zareagować. Uderzył piętami w boki konia, samojeden ruszając w stronę sylwetki w kapturze, która, prócz własnego cienia, nie miała po swojej stronie nikogo. Dowódcy wraz poderwali koń i podążyli za swoim wodzem, podczas gdy ten już odczepiał od siodła jego „tronowe oparcie”, pozwalając upaść mu bezpańsko w grząski piach, jak przywykł był czynić wyłącznie, gdy wkraczał w bój. Jedynie dolna część oparcia, wbudowana w siodło, ta w którą zatapiało się ostrze miecza Furruf, nieodłącznie pozostawała na miejscu, na wysokości pasa jeźdźca.
Muran patrzył w ciszy. I czekał.
Po długim broczeniu koni karykaturą kłusa w piaskach diun Tantar nareszcie okrył cieniem przybyłego. Z chorą bez mała ciekawością, ale i nie bez właściwej sobie pogardy mierzył go jakiś czas wzrokiem, od czarnych wysokich butów z zacnie wyprawionej skóry, po cienki szpakowaty płaszcz, co w całości zakrywał resztę męskiej postury. Wstrzymał się od jakichkolwiek słów, jednak nieznajomy nie skorzystał z danego mu przez ciekawość przywileju. Milczał. Skierowany w dół fizys skrywał rąbek szerokiego kaptura; widoczne były jeno czubek nosa i podbródek.
Czy to On? – pytał się w myślach Tantar Żywy, niezupełnie pewien, skąd przyszło mu do głowy tak niedorzeczne podejrzenie. A jednak całym sobą odbierał wyjątkową, niechybnie agresywną aurę przybysza, głęboką jak odmęty oceanu Sahull i tak samo też cmentarną, i już wiedział, jaką chciałby uzyskać odpowiedź. A także, co to oznaczało.
Tantar nie znał uczucia zakłopotania. Obcas animuszu szybko wdeptał nowe doznanie w grunt nieprzejednanego charakteru Wodza. Tupiący w piasek i boczący się rumak na razie bardzo delikatnie i bezwiednie został przywołany do porządku.
Ludzie, którzy mieli okazję stanąć przed obliczem Tantara o przydomku Żywy, zeznawali, że jego mowa rzuca czary; że każde jego słowo paraliżuje posłuszeństwem, a nawet pewnego pokroju lękiem. Nie była to jednak wyłącznie zasługa mocnego głosu Tantara, armijnego sługi Boga, pana i głównodowodzącego największej armii Miri, ani nawet tego, co akurat nim przekazywał. To twarz Żywego, jego jaśniejące własnym blaskiem i jakże niewieścim pięknem lica, a także zapalczywy, stały wyraz pozaziemskiej tajemnicy w szeroko otwartych oczach – wpatrzonych zawsze wprost w swoją „ofiarę” i jakby pozbawionych potrzeby mrugania – były źródłem tego, jak odbierali go inni; jak podbijał ich suwerenną wolę niczym bezbronny skrawek ziemi, zniewalając w pełni w małym, ciasnym i dusznym przekonaniu, iż słowo owego męża pochodzić musi od samego Kreatora.
Teraz, wznosząc pytanie ku nieznajomemu w kapturze, oblicze Żywego było jeszcze bardziej hipnotyczne (jak zwykli określać) niż kiedykolwiek w jego długim panowaniu.
- Kto jesteś? I co cię sprowadza?
Obcy nie odpowiedział. I najwyraźniej nie zamierzał. Stojąc spokojnie bez najdrobniejszego nawet poruszenia, było w nim (w zagadce, która wciąż go osnuwała) coś więcej niźli pozór zabłąkanego wędrowca w rażąco solidnym obuwiu; coś niczym pojedyncza, czarna chmura w słoneczny poranek. Ponuro szary płaszcz z cienkiego materiału falował, choć powietrze wydawało się nieruchome. Zwieszona głowa mogła wynikać ze strudzenia, ale też z obojętności.
Z trudem opanowując wzburzenie, Tantar powtórzył zadane pytanie. Tym razem wolniej i donośniej, jakby przemawiał do głuchnącego.
- Kto jesteś i jakie wichry przyprowadzają cię w to osierocone przez Boga miejsce?! Niewielu jest śród żywych, których noga postała na piaskach tego świata pogrzebanej chwały. Powiedz jakim sposobem tobie się to udało? - Wypowiadając następne zdanie, Tantar poczuł szybsze bicie serca. - Zali tyś jest Nedaln Ib Amaso, Chodzącym Po Śmierci?
Cisza. Nie było odzewu.
Obcy nadal się nie poruszał, a wydawał się wręcz nieobecny duchem.
- Odpowiadaj! - huknął Tantar. - Ktoście, oberwańcu?! Język ci już zdążyło wypalić? Gdzie twoja armia, niemowo? Powiedz, przybyłeś walczyć czy jedynie popatrzeć na walkę? A może liczysz pokonać nas w pojedynkę?
Żadnej reakcji.
Nie, chwila… Tantarowi zdawało się, że dostrzegł poruszenie. Dreszcz, który w wibrujący ruch wprawił oto całą szczupłą sylwetkę zakapturzonego, od stóp ku górze. Był tak przelotny (a jednocześnie przecież powolny, powłóczysty, prawda?) że wódz Muranu nie był pewien. Co ważniejsze, tenże nagły „dreszcz” był w istocie miękki, płynny, podejrzanie przywodzący skojarzenie flagi na wietrze bądź zmącone kamykiem lustro wody. Tymczasem tutaj, na tym widmowym ochłapie lądu, gdzie nie było mowy o wodzie ani nawet porządnym porywie powietrza, poruszenie przybysza mogło nasuwać tylko jedno przytomne porównanie…
…Zakryte śreżogą widmo. Mara, oglądana przez zasłonę powietrza gorącego jak z kotła.
Czy to możliwe? Czyżby ten człowiek był tylko płodem wyobraźni Tantara, fatamorganą? Niee, reszta armii widziała go razem z nim… Widziała. Prawda? Czy ta szara istota mogła być kolejną sztuczką pustyni, gorączkową, jakże silną złudą, majakiem? A może Tantar wreszcie postradał zmysły, może cała armia Ddongów zwariowała? Dwa dni i noce w tym niemożliwym wymiarze łupiącej w uszach ciszy, omamów, widziadeł i duchów, czy czymkolwiek ta wielka mogiła teraz była, potrafiły zmienić człowieka w widmo, smażąc powoli ciało i rozum, istotnie. Ale oni nie byli zwykłymi ludźmi. Byli Abemonadami, na Boga! Na poły ludźmi, na poły zaś dźwiękami, spłodzonymi w łonie ziemi, której Dzwony Życia i Miłości udzieliły swej mocy.
Drażniąca cisza przedłużała się…
Biały rumak Tantara pobudził się pod nim nieznośnie. Od dłuższego czasu drobił nerwowo w miejscu, teraz zaś poniósł go mocno w lewo, strzygąc na coś uszami podrzucił łbem i zarżał.
Tantar ujarzmił zwierzę żelazną ręką. Czara cierpliwości Wiecznego Wodza oto się przelała. Chłopięcą twarz spowiła mgła oburzenia; osadzone w zacienionych roztokach oczy rozbłysły tak jaskrawo i pięknie, że tylko gniew mógł przezeń teraz przemawiać.
- Ostrzegam cię - zgromił nieznajomego, natychmiast dostrzegając jego gwałtowne uniesienie głowy. Poruszenie bardzo dosadne tym razem. A zatem słuch posiadał, stwierdził Tantar. Niemniej jednak postać w kapturze nie przerywała milczenia.
Pochylił się ku nieznajomemu. Nie potrafił dopatrzeć się szczegółów jego twarzy, zauważył za to wystające spod kaptura końcówki siwych włosów.
I chwilę później nieznajomy wykonał kolejny, dużo pewniejszy ruch.
Tantar spojrzał niżej. Spod prawej poły płaszcza obcego wyjrzał sztych skrywanej zań, długiej poszarzałej klingi. Ddong przekręcił głowę, skupił wzrok i już po sekundzie wyłowił nim z ciemności pod płaszczem przybysza pozostałą resztę osobliwego oręża. Była to w rzeczy samej samotna klinga – ogołocona z rękojeści, a ze śladem nierównego złamania. Ściekająca krwią, obnażona stal uniosła się nieznacznie tylko po to, by za chwilę opaść nieco dalej i tam oprzeć końcem o ziemię.
Zaprawdę nieczęsty był to widok. Mąż kaleczący się brzeszczotem, który zastępował mu właściwy oręż. Strugi krwi nadawały ułomnej broni iście upiorny pozór. W okaleczonej ręce dało się dostrzec drżenie, jednak poranione palce nie zwalniały uścisku.
Ruch wydawał się bezwiedny, ale Tantar się nie łudził. Sięgając za pas, ku potężnemu uchwytowi oburęcznego miecza – broni, której imię na zawsze przecięło zachód – zagrzmiał:
- Żałosny głupcze. Jam jest Tantar, wódz Muranu! Żywy Teraz i Żyjący z Wiecznością! Pan tych i nadchodzących pokoleń Echa Darradu. Opiekun najświętszych dźwięków Miri, dziedzic Boskiego wyrobu Furruf, miecza z Erenu! Przybyłem tu na umówioną bitwę z…
— Wiem, kim jesteś i po coś tu przybył — przerwały mu słowa siwowłosego, który uniósł nieco twarz, ukazując tym samym jej znaczną część. Tantar jednak nadal nie mógł spotkać się z jego oczyma, osłoniętymi cieniem kaptura. Głos obcego, swobodny, wyważony, był odrobinę ochrypły, lecz bynajmniej nie wydawał się być głosem starca… ani też głupca. Oblicze jego okazało się młode, choć jakby śladowo poparzone. Para krótkich warg miała niezdrową, bezkrwisty barwę, lecz bynajmniej nie wyglądało to na znamiona pustynnego żaru.
- Nie wiem, kto zacz ten, którego nazywasz Nedaln Ib Amaso - ciągnął. - Nie prowadzę za sobą armii…
- Coś tu przytachał, do czarta? Padło jakieś? Ależ cuchnie - Jeden z dowódców wtrącił się tak niespodziewanie, że Tantar z pewnego rodzaju zrywem ciała przypomniał sobie o panującym upale i ogólnej jasności, którym przecież pulsujący mrok pod kapturem przybysza, co zdążył pochłonąć zmysły Wodza, nijak nie dorównywał. Zainteresowany worami przytarganymi przez samotnika murańczyk stał już na nogach o krok od nich i poszturchiwał je stopą. Były spore (oba pomieściłyby wiktu dla małego oddziału) wypełnione w dodatku po szwy. Leżały kilka kroków za siwowłosym, porzucone na końcu dwóch pasów głęboko zarysowanych na piasku, ciągnących się, jak zauważył żołnierz, jeszcze może kilkanaście kroków na wschód… Dalej zaś ślad się urywał. Co było jednak najbardziej zastanawiające – oba poplamione były szkarłatem.
Zakapturzony mężczyzna, choć wciąż wydawał się być spokojny bardziej niż otaczający go krajobraz, w rzeczywistości rozwścieczył się, że mu przerwano; podobnie zresztą nie podobało się to Tantarowi. Wodza Muranu oburzało jednak przede wszystkim to, jakże opanowani, zobojętnieni nawet wydawali się jego ludzie. Czyż nie mają oczu ani uszu?! W tym osobniku coś jest…
Wreszcie szorstki głos przybysza odpowiedział murańczykowi.
- Pałętało się po pustyni.
Wojownik zareagował pytającym spojrzeniem na towarzysza obok, wciąż usadowionego w siodle, a potem na swego zdezorientowanego przełożonego. Zaglądając do jednego ze zgrzebnych majdanów, aż odskoczył w zaskoczeniu, co ujrzał. Z wnętrza łypnęły na niego martwe ślepia pozbawionej reszty ciała głowy – grymas twarzy zastygł w błagalnie ułożonych brwiach a opadłej żuchwie z widocznym końcem sczerniałego języka. Worek wypełniało zapewne więcej podobnych łupów, lecz to jedno, najbliżej, widocznie wrzucone jako ostatnie… to jedno było wyjątkowe.
Nie zaglądając w ogóle do drugiego tobołu, obnażając lekki miecz o zakrzywionym końcu, murańczyk wyzwał przez zaciśnięte w gniewie zęby:
- Łotrze. Pożałujesz!
- Co zobaczyłeś? - spytał Tantar.
- Cóż tam jest?! - odezwał się w tej samej chwili drugi dowódca, również sięgając po broń.
- Zabił naszego zwiadowcę. Morderca. Podzielisz ich los! - wojownik otaczał już wór z trofeami, by zaciekłym krokiem podążyć ku jego właścicielowi, podczas gdy ten, nie racząc zagrożenia najmniejszą choćby uwagą, dokańczał przerwane wcześniej wyznanie. Przemawiając nieśpiesznie tym samym, lodowatym tonem, z każdej części swego jestestwa emanował ponurą, nienawistną determinacją.
- Nie prowadzę za sobą armii - wychrypiał. - I nie potrzebuję jej, by zmieść Muran ze zwłok tej ziemi. - Zdarł z czoła kaptur, ukazując wreszcie całą twarz. Promienie słońca padły na potoki sklejonych potem włosów jasnopopielatej barwy. I wreszcie na zieloną parę zimnych jak głazy oczu. - A przybyłem tego dokonać. Ciebie zaś, Żywy Tantarze, uczczę dziś Martwym, i pozwolę, byś…
Tantar usłyszał wystarczająco dużo. Wyszarpnął broń z pochwy tronowego oparcia zręcznie i błyskawicznie; żaden syn ludzkiej linii nie znalazłby w sobie wystarczającej szybkości, by ubiec Abemonada w zadaniu pierwszego ciosu.
Koń Żywego zdążył zaledwo spiąć mięśnie karku i tylko co oderwać przednie kopyta od piasku, kiedy zamaszysty, nieuchwytny dla zwykłego oka ruch połamaną klingą urąbał zwierzęciu pysk – tak łatwo, niby skracając gałąź lipy – przecinając tym samym ogłowie. Stając dęba, śnieżny ogier zwalił z siebie pozbawionego wodzy jeźdźca; upadłszy zaś bokiem, aż przekręciło go na plecy, po czym niezwłocznie dźwignął się z powrotem na kopyta. Zanim rozpoczął swój szalony pokaz kopania, miotania się i wściekłego boksowania powietrza, przez pierwsze sekundy targania na boki ziejącym posoką łbem zataczał tyłem ślepe kółka i zygzaki zwyczajem kota z workiem na głowie.
Muran stał nieruchomo, tak jak wcześniej. Zupełnie, jakby wydarzenie nikogo nie przejęło. Zupełnie, jakby niczego nie widzieli…
Tantar wylądował karkiem na piasku, przetaczając się na pierś. Miecz wyślizgnął mu się z ręki już w momencie ratowania się przed upadkiem, gdy chwytał się bezużytecznych wówczas lejc, oszalały ogier zaś zbyt bardzo był się oddalił, by w czas dopuścić go do tarczy, którą to władał przecież równie śmiertelnie. Przeczesując wzrokiem piasek w ślad za mieczem (dojrzał go prędko… czekał za daleko – tuż pod nogami przeciwnika) wyszarpnął sztylet z cholewy buta, a długi puginał z pochwy przy pasie.
Zakapturzony adwersarz płynnie przeszedł z pierwszego ciosu do kolejnego – odkręcając się, obrzucił zachodzącego go z tyłu przeciwnika świszczącym cięciem, samym końcem miecza, dokładnie po linii oczu. Żołnierz podniósł wrzask ledwie na przebłysk. Zaraz siwowłosy zniweczył i to, głębokim pchnięciem przebijając murańczykowi krtań. Gdy zaś szarpnięciem wydobył zeń sztych i śmiertelnie raniony zatoczył się ku niemu, siwy targnął nim silnie wprost na powstającego Tantara.
Ciężar współtowarzysza broni sprowadził Wodza z powrotem na kolana, za to gdy postarał się go odepchnąć, nie udało mu się – żołnierz rozpaczliwym gestem uczepił się jego kosztowności na szyi; oślepiony i szpetnie ranny wyglądał jakby płakał krwią, a jego poszarpana krtań do złudzenia upodobniła się wówczas do zalanych krwią warg, rozwartych w niemym wrzasku na upust bólu. Tantar przez długie sekundy nie potrafił oderwać wzroku od tej upiornej maski, a wyraz przerażenia, znany mu jedynie z oblicz przeciwników, którym odbierał życia, po raz pierwszy zagościł na jego własnym. Opamiętawszy się, szarpnął mocniej konającym druhem, pozostawiając mu swe urwane naszyjniki w zaciśniętych palcach; nim jednak zdążył rzucić się przed siebie, by stanąć do walki, zabić, zasypać zamachowca nadludzkim natarciem, oczy zapiekły go przeszywająco od trysku piaskowych ziarenek. Uderzenie w przegub pozbawiło go puginału, zaś kolejne sypnięcie piaskiem sprawiło, że Tantar wypuścił i sztylet, woląc przesłonić oczy.
Obcy posunął się prędkim marszem ku drugiemu z dowódców – po drodze wdeptując w piasek ostatnią broń Tantara, jednocześnie okazjonalnie, rzekłbyś, częstując bezbronnego z kolana, zostawiając go na plecach z połamanym nosem i zdruzgotanymi dłońmi. Jeździec Muranu sam znalazł się przy nim, zamierzając się już żelazem, gdy oto rumak pod nim został podcięty z przednich nóg. Zanim żołnierz uderzył o piasek, spotkał się w locie z tnącym ostrzem wroga… Górna część przepołowionego ciała jeszcze kilka sekund przeraźliwie osłaniała się rękoma, potoczona pod powoli dobiegający końca, opętańczy taniec śnieżnego ogiera bez pyska – upiorny balet bieli i chlapiącej czerwieni, przerażający i piękny.
Wałach pierwszego z dowódców już w chwili uśmiercenia swego pana wyrwał galopem, przerażony do trzewi, teraz pędząc gdzieś w dal pustyni, a kwicząc gorzej niźli zarzynane prosię. Jedynie jego bardziej pechowy pobratymiec z połamanymi nogami rżał głośniej i upiorniej.
Nieświadomi niczego, co się wydarzyło, murańczycy patrzyli przed siebie coraz mniej cierpliwi. Dla nich ich wódz wciąż stał spokojnie na grzbiecie wierzchowca jakieś dwieście kroków przed nimi, na równoległym do nich wzgórzu piasku; jego przyboczni wciąż krążyli obok. Pot spływał z czół żołnierzy, dostając się do oczu, a wielka, nadęta ogniem bestia na niebie, będąca sprawcą ich cierpień, stawała w coraz to większych płomieniach.
Dla Muranu nie było i nie działo się nic poza tym…
Oczy Tantara wydawały mu się naszpikowane ościeniami, natomiast nos oraz dłonie przeszły dreszczem z bólu w głuche ćmienie. Pośpieszył do szukania broni, po omacku, jak ślepiec. Natrafił nań względnie szybko; wielgachny, skrzący się promień ze stali – Furruf, relikwia a regalia Wodza. Porwał w uścisk potężną rękojeść, którą tak dobrze znały jego ręce, za którą tak często chwytały, by kreślić śmierć… W tej samej sekundzie jednak, niespodziewanie, znikąd jakby, otrzymał ponowne uderzenie w twarz i runął na plecy, aż ścisnęło mu płuca. Siła ciosu była niesłychana. Mimo to nawet ona nie wystarczyła, by stanąć zwycięsko nad Ddongiem – który niemniej przez chwilę podejrzewał, że oto raziły go zadnie kopyta jego własnego wierzchowca, nie zaś ludzka noga.
Ścisnął oburącz uchwyt Furruf, na odlew zadając parę poziomych uderzeń, jednocześnie próbując powstać. Trzykrotnie odpowiedziały mu jedno świsty powietrza, za to przy czwartym niedbałym machnięciu rozbrzmiał dźwięczny blok stali, po czym kolejna fala bólu przeszyła szczękę Tantara, odrzucając go mocno w tył.
Tak, że Furruf znowuż nieposłusznie opuścił go i poszybował w dal.
Jęk Tantara – ułamane, krótkie A-a – targnął Muranem niczym bicie na alarm. A jednak armia nie wiedziała czemu. Nadal nie widziała niczego niepokojącego, skądże zatem ten skrzywdzony głos, budzący się chyba jedynie w wyobraźniach żołnierzy? Tantar, zwany Żywym, wraz ze swymi przybocznymi dyskutował z niedawno przybyłym samotnikiem, a Muran przyglądał się temu w milczeniu. Widoczna przez falujące powietrze czwórka nie poruszała się długo. Dopiero po kilku chwilach jeden z oficerów opuścił siodło i podszedł do bagaży przybysza w kapturze. Każdy jego ruch był powolnym, jak gdyby brodził w smole. Szturchnął bagaże stopą…
Tantar podniósł się co prędzej na czworaka i poczłapał po Furruf, a grząski piasek spowalniał i koślawił jego sprawne zwykle ruchy. Zaległe pod powiekami ziarenka zaś nadal wrzały i toczyły łzy. Cała nieogarniona, głośna potęga Ddonga, nadprzyrodzona siła i niebywała zwinność członków, szybkość dźwięku, zręczność, bezbłędność… wszystko okazało się jakby nigdy nie istnieć. Tantar był synem ziemi, był ciągnącym się, świętym dzwonowym gongiem, doskonale wytłoczonym przez Darrad dźwiękiem, wiedział, że był dźwiękiem, wszystko inne także nim było – tego się nauczył. To WIEDZIAŁ! Odkąd tylko przyjął powietrze Mirahr do swoich płuc. Wiedział i pamiętał więcej. Treść trzech zasad, której nigdy wcześniej nie musiał sobie przypominać. Echo jest wszystkim, ECHO JEST WSZYSTKIM!… dźwięk zagłusza dźwięk… cisza to ostateczne brzmienie… Moc płynąca z owej trójcy sekretów, która była mocą i niedosiężną przewagą wszystkich murańczyków, a której to zwykli ludzie nigdy do końca nie przyswoją, nigdy nie pojmą, nie ujarzmią, nie nagną do swej woli… dziś stała się niedostępna nawet dla niego! Czmychnęła zuchwale przed Tantarem, a kiedy starał się ją dosięgnąć, przyśpieszała kroku. Odwróciła się od niego. ZDRADZIŁA GO!
Ta krainaNa Boga, to ta znicestwiona kraina! – zrozumiał ze zgrozą. To ta martwa ziemia i jej ponura uzurpatorka, nieżywa cisza. To on. Ooon! Ten przeklęty król banita. Od samego początku
Na Dzwony!
Kiedy tylko rękojeść Furruf wróciła do jego rąk, raz jeszcze desperacko i na oślep spróbował dopaść przeciwnika nagłym uderzeniem – obracając się na kolanie, zarzucił miecz nad głowę, prostując plecy, z całych sił pociągając do pionowego cięcia. Odpowiedź napastnika była nadzwyczajna. Sparował uderzenie nie tylko prowadząc je ślizgiem po własnym brzeszczocie, ale i przyjmując klingę Tantara na otwartą dłoń. Zamykając nań niewiarygodnie, niemożliwie żelazny uścisk, dziecinnie łatwo wykręcił ją i wyszarpnął z rąk klęczącego, łojąc go na domiar jej rękojeścią po skroni. Następnie odrzucił Furruf precz, gdzieś za Tantara. Wbił własną ułomną broń w jego lewe udo, a odpowiedział mu długi, przejmujący skowyt, wycie. Nim zamierzył się do wyjęcia sztychu, Tantar Żywy sam pozbył się go z ciała i wytrącił na bok, jednocześnie rzucając się szczupakiem na nogi nieprzyjaciela… które wprawdzie w czas mu umknęły.
Leżał na brzuchu i skrzyżowanych na piersi przedramionach, dysząc ciężko, obserwując przemieszczające się stopy nieznajomego, obok zaś – ciągnącą się za nimi końcówkę szarawego jęzora ze stali, ściekającego teraz błyszczącą krwią Żywego. Strach i wyczerpanie w jednej osobie, jakie naraz przysiadły ciężko na jego łopatkach (uczucia wcześniej nieznane Tantarowi, Wodzowi Zwycięstwa) krępując jakikolwiek ruch, czy samą nawet wolę na poruszenie, były jego zdaniem obłąkańcze i, w całej swej ironii, niezrozumiałe. W jednej chwili tysiące myśli natłoczyło się pod wiecznie młodzieńczym sklepieniem przywódcy Muranu, zaszemrało mową przedśmiertnego bełkotu. Trzeźwość umysłu okazywała się w owej chwili bliźniakiem obłędu. Groza natomiast – nektarem znieczulenia.
…I wtem widok przed Muranem rozmazał się raptownie, ukazując faktyczną postać teraźniejszości. To, co niedawno wydarzyło się naprawdę, zamaskowane przed armią przez zły czar, przez szatańską interwencję, czy po prostu pustynne powietrze tak bogato zasobne w oba zjawiska, oto dopiero rozegrało się na jej oczach – w szalenie szybkim tempie. Widzieli wszystko. Najpierw ogier Tantara, potem dwóch dowódców, jeden po drugim. Wszyscy zabici. Trwało to krócej niż oddech. Teraz on, ich wódz. Bezbronnie leżący na piasku. Ale wciąż żyw.
Bojowe szyki obiegł szmer zdumionych pytań. Żołnierze spoglądali po sobie niepewnie, nie wiedząc, czemu właściwie powinni dać wiarę. Poderwały się masy, zadzwoniły zbroje, syknęło kilka setek mieczy – na razie tylko kilka setek…
Zabawne. Tantarowi zdawało się, jakby zaczął spoglądać na całe wydarzenie gdzieś z boku, jakby wcale go nie dotyczyło. Jakby stał w bezpiecznej odległości tam, razem ze swoimi ludźmi na odległej podłużnej wydmie, niby widmowej arce donikąd i przyglądał się sobie samemu oraz temu, co postanawia raptem uczynić.
Dźwignął się powolnie na kolana, krzywiąc twarz z powodu bólu w nodze. Zadarł do góry przyciężką głowę o brudnych strugach łez na policzkach i wymierzył wrogowi odważne spojrzenie. Po kilku ociężałych sekundach rozłożył na boki ręce.
…Jeszcze żaden żołnierz nie pognał na ratunek, a w dalszym ciągu potrafił tylko patrzeć i niedowierzać, sposobić się lecz czekać na rozkaz, dusząc oburącz rękojeść miecza, majdan łuku czy drzewce włóczni. Oto dowódcy wyrywającej się do boju jazdy musieli podnieść karcący krzyk. Wołano, by zaczekać, zachować pozycje! Świadomość, że nikt nie zdoła już dopomóc Tantarowi, za to mógłby odebrać mu resztki szans, jakie mu pozostały, przyśpieszając jego egzekucję, z wolna ale wystarczająco studziła rozbudzone zapędy do wsparcia i pomsty. Tych, którzy myśleli inaczej, pomimo komend rwąc się do walki, siłą powstrzymywali towarzysze obok. Z trudem, wśród szarpanin i pomstowania, lecz nie pozwolono wyłamać się nikomu.
Siwowłosy posłał spojrzenie w kierunku kotłującej się armii. Grobowy spokój po niedawnym, wątpliwym wysiłku zmagań z trójką kadry Muranu znowu go nawiedził. Patrzył na zbrojny tłum długą chwilę.
W końcu powrócił wzrokiem na twarz Tantara. Przechylając głowę popatrzył na Furruf, znajdujący się kilka kroków za swoim klęczącym właścicielem, a potem ponownie zajrzał w oczy Ddonga, które ze wszech miar starały się płonąć żywym wyzwaniem. A jednak dłuższe sekundy tej wymiany spojrzeń były dla wodza Muranu niby bezsenne noce pod strażą dwóch przytłaczających jaskrawą zielenią księżyców… w których świetle nie było litości. Nie było nic.
Jedynie śmierć.
I Tantar ją widział. Była to jego śmierć.
To ta kraina – powtórzył w myślach, tym razem zupełnie spokojnie, bezsilnie co się zowie. To jej cisza i przybrany syn, zdrajca swego rodzaju. Sprawdziło sięzdrajcy już na zawsze pozostaną zdrajcami.
Tak. Wszystko jasne.
Echo nie roznosi się po pustyni. Jest niczym.
Dźwięk zawsze znajdzie inny dźwięk, który go zagłuszy.
A cisza?… To cisza jest tu wszystkim – nie echo. Cisza drwi sobie z echa.

Zastępy Muranu zamilkły, oto ukłute nową nadzieją. Kształt ostatniej szansy ich wodza powoli jawił się przed nimi coraz wyraziściej, coraz ostrzej. Kolorowe chorągwie zatrzepotały ponad ich głowy – wyszyty dzwon zabił bezdźwięcznie.
Obcy po raz kolejny zerknął ponad Tantarem na leżący miecz Furruf, jakby w rozważaniu.
Spuścił wzrok. Leniwym szarpnięciem prawej nogi strzepał piach z buta.
Zacisnął mocniej pięść lewej ręki, w której to trzymał połamany miecz, wyciskając kolejne strugi krwi z palców i dolnych wzgórków dłoni…
Wreszcie ruszył się z miejsca.
Stawiając pierwszy stanowczy krok ku klęczącej sylwetce z niedwuznacznie rozłożonymi rękoma, miast ją ominąć i podążyć po Furruf, by dać przeciwnikowi choć jedną, ostatnią, honorową szansę… zderzył się z nią bez uprzedzenia, bestialsko nadziewając jej brzuch na połamane ostrze – tak silnie, że aż poderwał Tantara z ziemi.
Muran drgnął.
Wiatr między wojami bezczelnie zawtórował krwawej scenie. Materiał chorągwi strzelił głośno – dzwon ponownie zabił.
Krzyk Tantara nie zdołał wznieść się nawet na sekundę i nikt go nie dosłyszał; był gdyby struna, która pękła, nim ją nawet naciągnięto.
Kiedy został posadzony z powrotem na kolana, nieprzyjaciel puścił ów szkielet niegdysiejszego miecza, po czym, mijając Żywego, chwycił zań z drugiej strony – za wystającą tam, większą część. Wyszarpnął go gładko i stanął nieporuszony, twarzą do Muranu.
Półprzytomny Tantar siedział między własnymi piętami i krztusił przybojem lepkiej wilgoci w ustach. Rana tuż pod mostkiem zdawała się nie należeć do niego, myśli powiodły gdzieś w okolice nic nieznaczących wspomnień. Pustynia znikła mu z oczu. Widok nakrapiały opryski czarnej farby agonii, malując z czasem przedziwne, wabiące do siebie obrazy. Siwowłosy morderca wrócił przed spojrzenie Tantara, a razem z nim powróciła doń również bolesna świadomość rzeczywistości. Nieznajomy podsuwał rękojeść Furruf pod złamany nos Ddonga z dziurą w brzuchu, niczym kawał mięsa pod pysk wygłodzonego kundla. Ten obrzucił ją mdlejącym spojrzeniem… potrzebował całego tuzina sekund, by w końcu z ociąganiem spróbować sięgnąć poń drżącą dłonią. Chwilę potem leżał już z policzkiem w piasku, nie do końca pamiętając, gdzie się właściwie znajduje. Oczy zwrócone miał w stronę swego wojska…
Oddech wstrząśniętej armii zatrzymał się na wdechu. Wyglądało to tak, jakby wciąż nie docierało do żadnego z nich, do czego właściwie doszło. Wstrząs po niespodziewanej masakrze i wreszcie jakże nikczemnym finale, był porażający.
…Miecz, jeszcze za dawnej, upadłej Bożej chwały nazwany Furruf ¬(grzech) z sykiem wtopił się w piasek tuż przed nosem swojego leżącego na brzuchu właściciela, swego pana. Posiadał zmienną barwę połysku – raz brzydko szarą, raz za to błękitną jakoby woda, czasem zasię złotą niczym słońce – i niezliczoną ilość czarnych paciorków, inskrypcji w prastarym alfabecie wzdłuż całego ostrza, które to poczęły poruszać się teraz, powoli i zalotnie, niby kopulujące węże. Tantar wiedział, co to znaczy.
Przebity brzuch zebrał pod nim czerwoną kałużę, usta wciąż wylewały z siebie strugi krwi – obfite, dławiące strugi. Z resztką świadomości, ostatkiem sił, acz wytrzeszczonymi oczyma, spojrzał na stojącego nad sobą oprawcę, który właśnie co pochylał się ku niemu, by przemówić.
Armia, bezczynnie obserwując wydarzenie, a wrząc w duszy z gniewu, nadal zwlekała. Nie było rady na to, co nastąpiło. Ich przywódca umierał… a oni nie byli w mocy już nic poradzić. Wzięty podstępem został pokonany przez bezimiennego przeciwnika. Żołnierze Muranu nigdy nie spodziewali się zobaczyć Tantara w takiej sytuacji. Tantarowi Żywemu nie pasowała śmierć, w rzeczy samej. Nie jemu. Myśleli, że nigdy go nie znajdzie, nigdy go nie wezwie, nie upomni się o tego, który żyć miał wiecznie. Nigdy… Widzieli teraz, jak siwowłosy zabójca przyklęka obok ich bezbronnego, dogorywającego władcy i szepta coś prosto w twarz. Trwało to jakąś chwilę. W końcu siwowłosy zwrócił spojrzenie w kierunku wpatrującej się weń armii. Spojrzenie, które rzucało wyzwanie, mówiąc: patrzcie.
Zgarnął z piasku włosy konającego, uniósł jego głowę, powodując ostatnie nędzne jęki Wodza. W ruch ponownie poszedł połamany miecz.
Tym razem kroił.
Ręce Tantara starały się go jeszcze ratować, ale nie były wystarczająco silne. Przeraźliwy, świdrujący krzyk, tak zduszony przez odległość, a i zapewne możliwości tego świata, że ledwie słyszalny (przez to zaś jedynie bardziej upiorny) rozdzierał dusze wojownikom Muranu. Żal i dzika w swej sile nienawiść narastały w nich z każdą sekundą, wybuchając w paskudnych i doskonałych postaciach – larwy wściekłych pomst, wylęgłe z przebitych skroś serc żołnierzy rwały się do wyjścia na wolność. Ale musiały poczekać jeszcze chwilę. Jeszcze chwilę.
Morderca ich wodza kopnął jego nie do końca odkrojoną głowę, a kiedy turlała się już po zboczu wydmy, nadal dało się słyszeć przerażające zawodzenie urazy jego właściciela.
Echo?
Możliwe.
Oprawca w szarym płaszczu długo patrzył w dół, za krzykiem swej ofiary… Kiedy ponownie wejrzał na armię na odległej wydmie, było to niejako znakiem, że czeka.
Jeden z murańczyków, ubiegając wszystkich, wystąpił przed czołowe szeregi, zdejmując z pleców krótki kompozyt. Wycelował w obcego w ułamku sekundy i wypuścił strzałę z niemożliwą dla człowieka siłą, która wymagała przeto specjalnych, grubszych promieni i ciężkich grotów. Szybowała łagodną parabolą wprost między oczy zamachowca, lecz oto wystarczył drobny unik – właściwie nonszalanckie, acz wystarczająco szybkie i w czas podjęte przechylenie głowy – a pocisk z furkotem wylądował o kilkanaście stóp za celem, chowając się w piasku po ogromną brzechwę. Siwowłosy pozostał niewzruszony.
Murańczyk odrzucił łuk, dobył miecza i z okrzykiem wściekłości puścił się biegiem do walki… a w ślad za nim – cały Muran. Nadeszła jego godzina.
Szarżujące z furią wojsko spływało z wielkiej wydmy niczym górska lawina, z pełnym impetem, jakby na równe siły. Z początku łucznicy nawet w biegu miotali w zabójcę Tantara, lecz nazbyt nieregularne salwy nie robiły na nim wrażenia. Nadal stał gdyby posąg, uchylając się tylko z rzadka, częściej strącając pociski mieczem… podczas gdy za jego plecami, hen, na horyzoncie, wicher napędzał tajemnicze, smoliste chmury. Poruszały się błyskawicznie, nierealnie; wiły i zbierały w jedną; niosąc grzmoty i mroźne hałaśliwe świsty w mgnieniu oka nadleciały nad jego siwe ciemię – niby mistyczni sprzymierzeńcy. Rosnąca w ogrom ciemność brutalnie zaatakowała jasność, tak przecież niedawno wykwitłą, opanowując zgoła cały firmament, na grunt zaś ścieląc gęsty, nieledwie płynny cień. Pustynia w kilka chwil zmieniła się nie do poznania.
Nie dość na tym. Gdy Muran sunął w zażartej bitewnej wrzawie, po pokonaniu jakiejś połowy odległości do celu zatrzęsła się ziemia. Pod stopami lewej flanki zębiska potężnego łańcucha skał wyrosły z piasku niczym nie liczące się z czasem granitowe krzewy. Rozdarły ziemię i zaczęły z miejsca piąć się wzwyż, ospale a zawrotnie prędko jednocześnie. Strzelając żołnierzom ponad głowy, powoli przyjmowały rozmiary gór. A zabierając trzecią część wojska na swe zaostrzone grzbiety, zrzucały większość, podobnie jak rozwichrzony mustang zrzuca śmiałków próbujących go ujeździć.
Podobnie też z prawej strony ziemia rozcięła się na drodze rosnących wzdłuż skał i otwarła, tworząc rozległą, niezapomnianą przepaść. Tony zapadającego się weń piasku pociągnęły za sobą bez mała połowę świętego Muranu.
Wiatr rozwiewał jego szare włosy i tak samo szary płaszcz. Trzy zmasakrowane ciała rozrzucone wkoło wciąż plamiły piasek nowymi kałużami krwi; dwa wory pełne ludzkich głów leżały pomiędzy nimi niby to głazy nagrobne. Biały wierzchowiec Wodza Muranu wciąż co chwila wyrzucał kopytami, ale już skonał. Jego gniady kompan przestał kwiczeć i leżał teraz na boku tak jak on – lecz tego oddech jeszcze nie opuścił i dla niego prawdziwy koszmar miał się dopiero rozpocząć.
Gdy byli już jakieś trzydzieści kroków przed nim, wykruszeni do kilku setek, lecz wciąż zaślepieni, szaleni – z głębi mrocznego nieba bez uprzedzenia wystrzeliła błyskawica. Smagnął ognisty żywioł, a utrafił coś, co brzdęknęło niesłychanie (przebijając się nawet przed odgłosy burzy) o krok od siwego mordercy, odpowiadając za jego nagłe nerwowe mrugnięcie i bezwolne zmarszczenie policzka. Nie objawiły się w przybyszu poza tym najmniejsze oznaki lęku, czy tym bardziej zaskoczenia. Za to po chwili, gdy piorun pomknął z powrotem, kryjąc się w chmurach… wówczas siwowłosy z ulgą przymknął powieki. Odetchnął głęboko. A wyglądało na to, że spłynął z niego ciężar nie do zważenia.
Przygotował się do walki. Cofając powoli lewą nogę, miecz przełożył do prawej ręki. Być może lewica zdążyła go już zaboleć, świeżo poraniona? Stał niedorzecznie spokojnie na tle czarnego całunu chmur, czekając na starcie z opuszczoną głową, a czarna krew kapała mu z obu dłoni w wyrównanym rytmie.
Kap. Kap. Kap
Dopiero gdy fala przeciwników wpadła w zasięg kilkunastu kroków przed nim, nieznacznie uniósł czoło, tak że widział ich pędzące stopy.
Kap. Kap
Pierwszy kordon murańczyków otrzymał tylko jedno skośne chlaśnięcie, zmiatające wszystkich w tył na całe sążnie, niby rażeni zostali siłą tajfunu.
Kap

Niczym wraży przypływ morskiej toni, setki rozpędzonych wojowników zalewało samotną postać. Nacierali hurmem, w pióropuszach piasku i światłach piorunów, fala za falą; jego szary ułomek klingi jednak kładł ich masowo niczym łan zboża. Siwowłosy wojownik samotnie odpierał nacierającą armię, podczas gdy przez głosy piorunów oraz gwizdy rozszalałego wichru zaczęły przedzierać się pewne systematyczne, coraz donośniejsze dźwięki…
Ding, dong, ding, dong! – niosło się potężne bicie dzwonów.
#2
Brak czyjegokolwiek komentarza jest dla mnie wystarczającym komentarzem;]
Jako że mam podobnego do powyższego więcej, wrzucę chociaż najkrótszy (a przy okazji najcięzszy chyba) z rozdziałów, to może choć jeden uzytkownic coś tam splunie, brechnie czy kaszlnie opiniująco. A tak sie składa, że jest to rozdział pierwszy, więc..;]


Rozdział I
Melodia Stworzenia

Cztery Dzwony, święte i Boskie, na czterech wieżach z kamienia chmur, po czterech stronach Dźwięku i dwóch stronach Echa[…]
Dar Tirlliada
księga Harmonii – fragment poematu „Harmonia”

Dzwony. Wcielone potęgi Dzieła, co jest odbiciem zamysłu Boga. Instrumenty, dyrygenci i muzycy wielkiego Rytmu.
Rytmu Życia. Rytmu Ahtanaram.
Rytmu człowieka.
To One wypełniają kielich ziemi swoją głośną misją. Ich to niezłomny śpiew wprawia powietrze w drgania, zajedno błogie, co zanoszące boleść. Niepowstrzymana aria jednostajnych gongów niesie się po najdalsze zakątki świata, przeciekając do żywych serc – rozdając bowiem dźwięki życia, miłości, śmierci i nienawiści. Na cztery strony rozmiarów ziemi. Na cztery zakręty człowieczej drogi.
Ding, dong, ding, dong, ding, dong
Gromkie uderzenia Dzwonów towarzyszą człowiekowi o każdej porze dnia i nocy, są przy nim w każdym okresie jego życia, od początku po kres. Na czas doczesny i wiekuisty wygrywać mają mu bowiem Rytm Życia. Dzwony biją i bić nie przestaną, aż do końca. Póki człowiek jest człowiekiem, Dzwon – Dzwonem, a dźwięk – dźwiękiem.
Tako mieszkańcy ziemi otrzymali od swojego twórcy zbawienny dar. Aby już nigdy więcej nie zaznali wątpliwości.

Cztery Dzwony, święte i Boskie, na czterech wieżach z kamienia chmur, po czterech stronach dźwięku i dwóch stronach Echa. Jasne Siostry, Daar i Raad, a dwaj Mroczni Bracia, Haar i Raah.

Daar – Dzwon życia. Dzwoni, gdy człowiek się rodzi.
Raad – Dzwon miłości. Dzwoni, gdy człowiek kocha.
Haar – Dzwon śmierci. Dzwoni, gdy człowiek umiera.
Oraz Raah – Dzwon nienawiści. Dzwoni, gdy człowiek nienawidzi.
Samże kreator, jak wyczytano z tablic na dzwonnicach, podarował ludziom Dzwony. Jedyny Prawdziwy Bóg Yhwe. Ustanawiając je sędziami i stróżami istnienia na Mirahr, sam zasię zmuszony opuścić bliskiego sercu śmiertelnika w nadziei a obietnicy rychłego powrotu Harmonii, aż do swego ponownego przybycia, gdy ta zostanie dlań przygotowana, pozostawił po sobie ten ostatni, ten niezbity ślad swej świętej woli. Odciśnięty na ziemi w postaci czterech budowli, w które to wcielił nieskończoną moc doskonałej kreacji.
Ostatni znak o sobie, o prawdzie.
Aby ludzie nie zapomnieli.
Aby pamiętali.
On to był też zapowiedział ustami proroków, że Dzwony i ich dźwięki przyczynią się ludziom, jego potomstwu, do ich zbawienia i ocalenia przed drugą śmiercią, a u zmierzchu ich ziemskiej ścieżki w domenie czasu – do połączenia z Nim w Oceanie Dunów, pierwiastków wszechrzeczy. On wyznaczył i powołał człowieka, by żył, umierał, delektował się smakiem miłości i krztusił jadem nienawiści. On, Bóg, wytyczył był ścieżki ludzkiego przeznaczenia, jak również On, Yhwe Bóg, naświetlił je głośnymi gongami.
Atoli ludzie nie zrozumieli swojego ojca.
I świat został podzielony.

U progu nowej przyszłości, jaka w chwale zwycięstwa Jedynego Boga błogosławienie przyszła do zlęknionego rodzaju ludzkiego, Pierwsi zasiali gigantyczne góry, ochrzczone rychło mieniem Goba (tama), nadając im rolę rozbicia świętego dźwięku, twórczego dźwięku, który to jednym głosem z czterech dzwonnic się rozlega – na dwa, kontrastujące ze sobą Echa. Wielki Ląd, jak go ozwał jego nowy mieszkaniec człowiek, rozgraniczony został na północne Mire, ziemie pojednane, z Dzwonami Daar (na ziemiach Mir Fariah) i Raad (na ziemiach Mir Goria), stojących bok w bok pod wiecznie rozpromienionym niebem. Z drugiej zaś – na południowe Ahry, ziemie wygnane, z Dzwonami Haar i Raah, barwiących życie wokół siebie czernią i szkarłatem.
Na opływających w dostatki Mirach zawiązki pierwszych plemion, prymitywnych kultur oraz powoli dowierających, wielkich w przyszłości społeczeństw bez wyjątku szukały sobie miejsca jak najbliżej Jasnych Dzwonów, Daar i Raad. Olśnione ogromem pary wieżyc, zachłyśnięte cudownością kamienia, z któren postawiono je na ziemi, a który promieniał nie tylko za dnia, lecz nocą zwłaszcza, o świątobliwą przeto prosząc się atencję, wszelkie ludy Miri (wydarzeniami z dni poprzednich i zapomnianych rozproszone po nieznanym, hałaśliwym świecie) zapamiętały się w nich bez reszty, zagorzale oddając im cześć. Maluczki człowiek, co obcym był na Mirahrze i nieznane były mu bezdroża ziemi bolunów, w ślepym porywie serca lgnął był z tam, gdzie dwie wspaniałości strzelały w niebo bielą swych sylwetek – wysoko, dostojnie, prężnie. Zwycięsko.
Przy akompaniamencie słodkich, proszonych dźwięków Daaru i Raadu (niosących przecież stwórczą energię życia, oraz miłość, na której owo życie wzrasta) zachłanny śmiertelnik wykłócał był się o pierwsze miejsca w kolejce do ich darów, głodny względów a wkrótce wyłączności. Już przeto w kaprawych, dzikich oczach tych, co dalece poprzedzali dzisiejsze osiągnięcia cywilizacji, spoglądającej obecnie wstecz z samych już wyżyn kultury, Dzwony stanowiły niebiański iście łup. Nieziemska iście obietnica, chwała, splendor i skarb przemawiały przez wieże. Przez nieuciszone Dzwony – najcenniejszy artefakt ziemi, co niezawodnie sprowadzać musiał ludzki byt do postaci pławienia się w bezkresie pomyślności i dobrobytu, zasobnego w bogactwa, w wygody i sukcesy; do żywota prawdziwie zbawionego potrzeby innej nade przychylność pary Dzwonów. Ten, kto posiadł dzwonnice, raz to filary nieba czy Boskie latarnie, raz to wymiona Ajag i flety legnarów, kto spał u ich migotliwych, bezcennych stóp, wierzono już na długo przed rozkwitem Oramunu, zyskiwał wszystko. Wyzwolenie od wstrętów życia, od smutków, frasunków i trudów… nawet własnej śmiertelności.
Na przestrzeni wieków, w ogniu wojen o dzwonnice, drogą krwawych a bratobójczych przepychanek oto wprowadził był się człowiek w rejon Boskiej fortuny, jako ją zwano, darowanej bowiem wprost od Stworzyciela, upatrując weń zdroju pomyślności. Pragnąc rozsmakować się w szczęsnym, przebiegle przedłużanym żywocie, co istotnie wkroczył z wolna na granicę długowiecznego, wolnym od zaznawanych z dawna porażek, dalekim od urazów i niepowodzeń losu – a wreszcie tych najdrobniejszych, każdodniowych przeciwności, siłami odwiecznego porządku wpisanych w ludzką dolę – odwracał się był w te sposoby i kryć za wszelką cenę zamiarował przed ciemnymi dźwiękami (jak przypisywano miano gongom z Czarnych Dzwonów), popadając z zaślepieniem w kształtującą się przed nim wizję idylli; obwieszając się biżuterią matowej pychy i imitacyjnej ambicji, wystawami majętności, luksusów i cudów kulturowego rozwoju, zbytkiem, urodzajem, krzykiem mody i zaśpiewem trendów… A niezawodnie siłami wojsk. I kluczami władzy nad mniejszymi od siebie.
Albowiem, niestety, w prawdę się wcieliło, oto wielka niegodziwość dojrzała rychło na ziemiach Mir, gdzie białe dzwonnice czczono jako wcielone bożyszcze. Dobro tymczasem (to samo, które z tak pieczołowitym poświęceniem starano się zatrzymać tam jedynie na własny pożytek, nie dzieląc się z gorszymi) stało się znikome w żywocie śmiertelników, zepsute. Zawłaszczone a okupione człowieczeństwem rychło pojęło, że jest wykorzystywane.
A ponad wszystko – niezrozumiałe.
Przepych rzek, strumieni i jezior wyparował do szczętu; bezmiar lasów i puszcz przemienił się w długie po horyzont karczowiska, przeganiając ostatnią zwierzynę. Urodzajna gleba uległa nieprzejednanej suszy, jaka atakowała coraz silniej każdego to roku, zaś bruk miejskich gościńców ostatecznie przydusił do niej resztki zieleni. Mire więdły w oczach i jedynie podziemne źródła ratowały odtąd przed wrogością pustyń, w które owe krainy się oblekły, jakby na przekór dziełom człowieka; dziełom, które sam odziewał był w szumne miano „postępu”.
Dzwony natomiast biły dalej.
A wszak wyłącznie na tym zależało ludziom.

Brzegi Ahrów w tym czasie mogły już tylko przelać się od pieśni Ciemnych Braci, ścielących cienie swych podniebnych dzwonnic tak na ziemię, jak i na gwiazdy – jak przestrzega wisielczy poemat.
Dla ludzi Północy południowe krainy na wieki przesłoniła upiorna tajemnica Harrahu, pod którą nikt nie zaglądał bez trwogi. Wieszcze objawienia, proroctwa i wyrocznie, epatujące przeraźliwością detali cienia na południe od Goby, a wreszcie cała obfitość legend i mitów, wyrosłych na kanwie powyższych, mieszały się z tym, co przekazywały zakurzone kroniki poznanej Północy z jednej, zasię świeckie, obiegowe przekonania z drugiej strony – w obu przypadkach zgodnie traktujące o niszczycielskich mocach czarnych dźwięków na północ od Goby. Zeznania dziejopisów, jak i głośnych w swej grozie mitycznych podań – z przestrogami misyjnie przemierzających ziemię oświeconych, kapłanów z ramienia rozmaitych kultów, jak też fałszywych mędrców bez wyznania na równi – jednomyślnie atoli prawiących o domniemanym wyroku niekończącego się koszmaru wymierzonego w dusze na Ahrach zasiedlone. Powyższe zaś – z pożywką każdego szanującego się gawędziarza, trubadura i minstrela, nieważne mniej lub bardziej sławetnego, już to zwykłych kłamców bez wstydu, tych wieczornych, tawernianych ciem o przepitych głosach, samych w sobie grozą ziejących, już to pogłowia samozwańczych odkrywców i domniemanych podróżników, głośnych „poszukiwaczy przygód”, co nigdzie nie byli, a pojęcia honoru jeszcze odkryć nie zdołali; i z chlebem duchowieństwa Oramunu z surowym dla świata orędziem i pouczeniem, któremu brzmi do wtóru cały chór obłąkańczych fanatyków, w których pobożność się weń z nagła odzywa, a których z dnia na dzień na Mirach się mnoży; i z chorą pasją wszelkiej maści szarlatanów, urodzonych zwolenników trwogi i nieporządku, jakich zawsze znaleźć w każdej strukturze, gdzież zbyt dobrze się ludziom powodzi…
Za to ponad wszystko, boć w dwójnasób silniej a głośniej niźli powyższe razem wzięte – ze zwyczajną klechdą, wyssaną z palca prostych a przesądnych. Toteż wszystkich razem.
Groza natomiast (ta, która, tym czarnym przypadkiem, pochodziła z łona prawdy) zostawała zachowana.
I rozdawana.
Spowite głodem nocnych cieni i oparami z wysokich stosów, mawiano między sobą w lękliwym podnieceniu, z brutalną siłą ugniatane gongami Haaru i Raahu, szerzono wścibskim szeptem po Mirach, Ahry stały się domeną najmroczniejszych istot i wól tego świata. Noc miała nie zgasnąć tam, gdzie grali Bracia. Słońce zaś nie zmącić miało jej mocy złej nigdy i nie ogrzać nikogo nadzieją ni radością.
Albowiem, powiano przed wiekami z niezaprzeczalną pewnością i nie zmieniło się to do dziś, nadzieja na lepsze jutro nie miała na Ahrach lokum. Nie mogła.
Nadzieja oraz zwykła wiara w dobro, zatrzymane wszak po drugiej stronie Goby… uległy.
Ahry zamieszkiwali wszakże i ludzie. Nie wszystkim, jasna rzecz, dane było dostąpić miejsca na Mirach po powstaniu Tamy, boć świat jest przecież taki drobny. Targanym dziełami rozpuszczonej nienawiści, ramię w ramię z istną gorączką śmierci, mieszkańcom Ahrów przyszło żywić się rzeczywistością wykrzywioną reżimem strachu, okrucieństwa i niosącej kres nędzy, płodami anarchii i pierwotnego zaiste chaosu, nie mających końca walkach – często o życie, tak… ale i o szybką śmierć. W ślepocie potrząsanego złem otoczenia, w okowach poniewieranego padołu, maczanego bowiem co dzień w czarnej stronie życia, prawiono półgłosem w zaułkach miast Miri, trwać mieli wszyscy ci, którzy pomimo hegemonii zła nie wybierali drogi na skróty.
Drapieżne bestie, jakie rodziła zatruta Harrahem ziemia, mówiło się, po wsze dni nękać miały ludzkość, sięgając bezkarnie po rubaszne salwy chorału dwóch Czarnych Dzwonów na strzelistych piedestałach. W wyobrażeniu Północy Ahry i rządzące nimi gongi każdą datę ulepić miały z nienawiści i jej brata – śmierci. Uczynić miały ludzkie życie pucharem z rozpaczy i porażki, wypełnionym febrą triumfu wszystkiego, co złe i wyniszczające. Rządami toporów i pochodni, kwitnących w świetle jednego prawa.
Prawa zemsty… Właśnie tak.
Tak. Tak przekonywali się wzajem i tako czynią po dziś dzień. Tak wieści się z zabobonną sensacją lubo straszy dziatwę w krainach, gdzie życie i miłość dzwonem się rozlega.
Ucieczka inna od usłuchania Harrahu najzupełniej nie istniała. Droga na Mire stała przed Ahroganami szczelnie zamknięta. Ludzie z ziem pojednanych obawiali się klątwy, plagi Ahrów, jak zgodnie określali. Nie wpuszczając nikogo na swe „czyste ziemie”, zabijali każdego, kto próbował na nie wtargnąć – podlewając zarodki Goby gorejącą od urazy do niesprawiedliwości krwią swych gorszych współbraci.
Pierwotnie, zanim jeszcze oświecony świat poznał był i przyjął patronat Tyrdamu, a hołd złożył był Jedynemu Bogu, góry Goba zaś rosły jeszcze młode i niedostatne, to kraj Kyrema Detinu pilnował jej granic przed „najeźdźcami” z Ahrów. Naród pyszny, zarozumiały a chciwy, lecz równo z tym także potężny i pobłogosławiony z uwagi na swe położenie – rozbity jednakże z dawna, w czasach, rzekłbyś, największej swej świetności; rozdzielony na trzy niezależne, urosłe w podobną siłę nacje. Okrzyknąwszy się wybranym przez Boga i Harmonię, rychło zasię kanonizowany przez sam Tyrdam, Kyrema wyznaczyła samą siebie praworządcą porządku, jaki zbudowano po północnej stronie Goby. Budując miasto Młody Kroy, setki mil od swych warownych posterunków pod Gobą, miasto, które to wysokimi murami obejmowało wieżyce Dzwonów Daar i Raad, ogłosiła swoją misję ochrony i pieczy nad nimi.
Misję, oczywista rzecz, bezczelnie zbyteczną, bzdurną i chełpliwą.
Dawno temu, po pamiętnych Czasach Ciszy, kiedy atoli Dzwony po raz pierwszy i jedyny zaprawdę otarły się były o zagrożenie i pieśń ich urwana niby mieczem z niebios cięta zdawała się bezpowrotna, Kyrema po zwycięskiej wojnie z bolunami postanowiła stworzyć potężnego latającego stwora, Bestora. Miał on stać się bezsennym strażnikiem jasnych dzwonnic, niepokonaną przeszkodą dla istot, które sposobiły się je podbić. Tych zaś poznać po stronie Goby, którą zwykli oglądać. Białe Dzwony odwdzięczyły się wydając na świat własny, bliźniaczy mu twór, Warrę – strażniczkę ludzi i partnerkę Bestora, kość z jego kości, ciało z jego ciała. Osiedli oni razem na Echolii, najwyższym szczycie Goby. Za dnia widać, jak krążą wysoko na niebie wokół dwóch gigantycznych, drapiących chmury wież z Daarem i Raadem.

Tako długo jeszcze kształtował się nowy świat, Mirahr (wielki ląd), przywłaszczona przez ludzi ziemia bolunów – jej potomków i prawowitych włodarzy. Stary świat, będący rodzimym miejscem człowieka, a pogrzebany niszczycielskim kataklizmem zesłanym nań z obłoków, zdążył zatonąć w odmętach niepamięci, wobec czego nowe pokolenia dziś dzień nie znają już dawnych wartości. Ubezcieleśniona ziemia ich przodków pozostawiła po sobie jedynie swój mizerny półcień, swe wyniszczone, pustynne widmo. W niejednym do dziś miejscu na Mirach zawierza się w skryciu pogańskim przesądom, jakoby sam zgnębiony duch starego świata – Namara (widmo), dla której miejsca brak dziś wśród rzeczy widzialnych – wciąż nawiedza młodą ziemię, odbywając obłędną podróż poprzez jej luki.
Od wschodu świat zalewa dziki ocean Sahull (co jest „szaleństwo” w powoli mrącym języku starej ziemi). Zachód natomiast przecina niezgłębiona, bezkresna przepaść, okrzyknięta Furruf.
#3
Moment w którym na pustyni pojawia się armia, prawie na samym początku opowieści, jest świetnie napisany. Dalej jeszcze nie czytałem, widząc objętość, trzeba by znaleźć dłuższą wolną chwilę. Dokończę przy okazji,
pozdrawiam!
#4
Dobra, ja jestem ambitna, przeczytałam całość pierwszego posta. Zaczęłam nawet wypisywać łapankę i komentarze, ALE WYMIĘKŁAM. Sam przeklejony tekst zajmuja mi 20 stron w wordzie. To stanowczo za dużo jak na raz, a aż tyle czasu nie mam, musiałabym chyba cały dzień nad tym siedzieć. Wybacz, ale aż takich głębokich uczuć do Ciebie nie żywię.

Dlatego na łapankę musisz poczekać. Radzę jednak nie zamieszczać na razie więcej tekstu, bo to trochę jednak zniechęca.

Spróbuję ogólnie napisać.

Miałam mieszane uczucia po przeczytaniu.
Na pewno mogę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Ale nie wiem, czy tego, jak bardzo stylizowanym i rozbudowanym językiem obracasz, czy może tego, z jaką pasją odtwarzasz wszystkie sceny w trybie slow-motion.

Język - piękny, taki z epoki, ale momentami się gubiłam. Rozumiem, że chcesz się pochwalić, że znasz te wszystkie słowa, ale czasem tekst brzmi jak pisany dla ludzi ze średniowiecza (żeby było śmieszniej, używasz form z różnych epok, które wcale nie były ze sobą zestawiane), i o ile ja sama dosyć sporo z tych słów znam - w bractwie rycerskim się nasłuchało Wink, to sądzę, że niepotrzebnie ich aż tyle wciskasz na siłę. Okaż litość czytelnikowi - on sięga po fantastykę, a nie brukalickie "daj ać ja pobruczę ty poczywaj". No, chyba że to nie fantasy - wtedy warto pomyśleć o dołączeniu słowniczka.
Ale jak już wspomniałam, elokwencję się ceni. Cenię więc, i chylę czoła.

Opisy z prologu są cudne i fajnie rozbudowane, ale znowuż - przesadzone momentami. Krajobraz jest leniwy - ok, to pustynia. Ale wtedy, kiedy powinna się dziać akcja, opisy wcale nie przyspieszają. Czasami robi się niepokojąco dziwnie. Koń umiera na stojąco. Nie kapuję. Wiem, że robią tak kury - mogą przeżywać agonię nawet kilka godzin po odcięciu głowy. Ale konie? Wydaje mi się, że raczej powinien jak świnka, leżeć i wierzgać udając że ucieka z miejsca kaźni galopując na boku.
Do tego strasznie długo mu się umiera :/
Jak jest scena walki, i pada konik, to najpierw opisujesz ten dziwny taniec zwierzęcia, a dopiero potem - spory akapit potem, okazuje się że facet wylądował na piasku. Co jest ważniejsze? Bohater, czy koń?

Próbujesz nadać scenom walki płynności, przy okazji tą płynność zabijając zbyt długimi opisami. Zanim zrozumiałam choreografię ruchów bohaterów, zdążyłam się zmęczyć.

Bardzo późno wyjaśniasz, dlaczego armia nie ruszyła do ataku. Zaczęłam się niecierpliwić.

Inna sprawa - nakreśliłeś obraz niepokonanej armii, boskiego przywódcy, normalnie, bajer. A tymczasem wielki zawód - o pokonaniu tego niepokonanego blondaska zadecydowało rzucenie w niego piaskiem trzy razy. A cierpiał jakby nigdy godności nie miał, drąc się jak baba, no.
Cytat:Jęk Tantara – ułamane, krótkie A-a – targnął Muranem niczym bicie na alarm.

Musiał naprawdę głośno jęczeć, skoro muran stał po drugiej stronie wgórza i usłyszał to jak alarm.

Pozatym - a-a to woła mój synek jak chce kupkę.

Cytat:Tantar Żywy sam pozbył się go z ciała i wytrącił na bok, jednocześnie rzucając się szczupakiem na nogi nieprzyjaciela… które wprawdzie w czas mu umknęły.

TE NO, rzuć szczupakiem! Nie tantarem, SZCZUPAKIEM.

Skąd to masz? Takich perełek jest więcej, ale ten mnie szczególnie zadziwił. Szukałam żródeł i znalazłam taki w języku niemieckim. (skakać szczupakiem)
W tym miejscu zaczęłam się zastanawiać, z której części Polski jesteś. Ostatnio zainteresowałam się gwarami, i myślę sobie, że dużo słów, których zastosowania ja nie rozumiem może pochodzić z gwary właśnie, a ja ci tutaj to wypominam jak jakaś ignorantka.

Tak naprędce sumując, piszesz płynnie i z gracją. Tak poetycko. Jak się wczytałam, to poczułam się lepszym człowiekiem.
Minusy to niepotrzebne przedłużanie scen akcji i zbyt dużo słów z epoki.

Nie chcę się wtrącać do Twojego sposobu pisania, bo wiadomo, że każdy ma własny, ale może powinieneś czasem przeanalizować tekst od strony technicznej, patrząc na takie utarte zasady budowy fabuły.
Na przykład: jeśli podzielisz fabułę na sceny (czyli np kluczowe, albo emocjonujące momenty), to pomiędzy każdą sceną jest taki wypełniacz, przejście, spowolnienie akcji, aby czytelnik mógł ochłonąć między scenami, albo przygotowywać się na następne (budowanie napięcia).
Tutaj, w prologu, wygląda to tak, że sceny i przejścia pomiędzy nimi się zlewają w jednolitą masę, tak, że nie wiem, kiedy powinno mi serce skoczyć, a kiedy powinnam się delektować opisami.

Inna sprawa dotycząca tych opisów. Znowuż tutaj przytoczę zasadę; jeśli postać, okoliczność lub zdarzenie nie wnosi nic do fabuły, można sobie je darować.
Pewne szczegóły nie są potrzebne. Sępy stanowią ładne uzupełnienie krajobrazu, ale powtarzanie kilka razy, że przywódca był młody, a piach gorący i wił się w wydmach już nie. Za duża szczegółowość też spowalnia akcję. A naprawdę, uważam że szkoda marnować potencjał twoich opisów walki, tylko dlatego, że zachciało Ci się poetyzmu.


Jak ogarnę łapankę to wkleję, ale póki co trochę zmęczyłam się samym czytaniem, więc wybacz, drugą część przeczytam kiedy indziej.
#5
Dorika, rzucić się szczupakiem, to głową wprzód Wink To nie z gwary, a raczej z piłki nożnej Wink A do tekstu się zabieram, niedługo coś wysmaruję pewnie Wink
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
#6
no raczej domyśliłam się, wiem jak wygląda szczupak, ale chodziło mi o to że to mowa potoczna. Z jednej strony walka z pompą godna bogów, a tutaj taki szczupak się zapodział Tongue
#7
No tu raczej racja ;P
Lovercraft

"Każda godzi­na ra­ni, os­tatnia zabija."
#8
Sam przeklejony tekst zajmuje mi 20 stron w wordzie. To stanowczo za dużo jak na raz. Przy tym wymiękłam przy złożoności tekstu, więc przeczytać raz to było dość, a trzeba jeszcze się przyjrzeć, a potem spisać uwagi... kupę roboty wykonałam, poproszę o pogłaskanie i ciasteczkoTongue
Radzę też nie zamieszczać na razie więcej tekstu, bo to trochę jednak zniechęca. Niech ludzie przez to co już jest najpierw przebrną Wink


No dobra, najpierw poprzeklejam, potem uwagi.


Cytat:Zaczęło się od błysku. Drobna iskra bieli przedziurawiła wszechobejmującą czerń, migocząc jaskrawo. Urosła, zaślepiła, wyciągnęła ramiona promieni – gdyby młoda gwiazda.
Wyciągnęła ramiona płomieni jakby?
Cytat:Widok był taki, jakby oto Ciemność zradzała Światło.
Rodziła wystarczy.
Cytat:Gwieździsty rozbłysk wykwitł jasno i dorodnie, a jednak wraz pochudł – przygasł momentalnie, nieledwie tracąc się na zawsze, kurcząc do rozmiarów ziarenka jasności… by po chwili ognistą wstęgą rozciągnąć się w formę łuny przedświtu, co z wolna rozcieńczyła zupełnie kolory nocy. Oto falisty kontur widnokręgu odrysował się od północy po południe, mgliście oddzielając sobą bezchmurne niebo od piaszczystego lądu, podczas gdy promienne dziecię nocy (powoli wyraźny, owalny dysk w płomieniach) wynurzało się majestatycznie zza piaskowych wybrzuszeń. Olbrzymie i rozedrgane, niczym serce demona, odmalowało zasuszone oblicze pustyni.
Dobra, zaznaczę to tylko tutaj, by już posta nie wydłużać. Bardzo dużo używasz „… by”. Przeszkadza w rytmie zdania i niepotrzebnie je wydłuża. Dużo też używasz nawiasów. W tym przypadku wygląda jakbyś chciał dodać z tyłka wzięte zdanie. W reszcie tekstu w nawiasach często powtarzasz wiadomości, albo wtrącasz zupełnie niepotrzebne.
Cytat:Pradawna a mityczna już głusza, którą niewielu pamięta.

To pradawna czy mityczna?
Cytat:zalane rażącym światłem poranka zdawały się poruszać, rzekłbyś, pełznąć ospale byle z dala od palącej mocy z niebios. Jako żywe.
rzekłbyś, jako żywe pełznąć ospale byle z dala…
Cytat:Parszywe ścierwojady, ich dramatyczne zmagania, krew rosząca gorejącą z pragnienia ziemię… wszystko mogło być jeno kolejnym widziadlanym mamidłem,
widzialnym
Cytat: wytworem samej umęczonej krainy z piasku i ognia, manifestacją jej krótkiej, a wszak niezmiennej od wieków myśli.
może to tylko ja, ale nie rozumiem, co chciałeś przedstawić w tym zdaniu.
Cytat:Jakkolwiek jednak żałosna ów scena prawdziwą wyobrażała rozpacz. I zmagania o życie, o przetrwanie nadchodzących chwil.
owa, ona
Cytat:A jednak wydrapane niedawno pierze pozostały i opadały na piasek.
wydrapane niedawno pierze pozostało
Cytat:Słońce wisiało już jako odległy biały krążek, nie żółta kula w płomieniach, którą było jeszcze przed chwilą – zmniejszone też nie wiadomo kiedy, nie wiadomo przez kogo.
Może przez zmianę pory dnia? Po co się tym zachwycać?
Cytat:Ruch powrócił, uwydatniony grzechotem piasku; o wiele bliżej, opodal, zda się.
Niepotrzebne skreślić.
Cytat: Po czasie krótszym od płynnego przejścia szarego poranka w stan świetlistej dojrzałości dnia przewinęły się w ten sposób Czy to jest informacja o porze dnia? Czy teraz jest wzmianka o tym, że w ciągu kilku godzin coś się stało?
Na obu flankach szwadrony Twardych Rydwanów, złoto skrzących się w słońcu obramowaniami platform, dziś odmienionych atoli nie do poznania…
Czyli jak odmienionych, po co odmienionych? Czy nie chodzi przypadkiem o zwykłe zmęczenie materiału, przybrudzenie?
Cytat:Lekkie, utwardzone z przodu kabiny o różnej wielkości, zawsze jednak ostrym, klinowym kształcie a skrętnej osi, zwykle pchane przez parę lub więcej specjalnie szkolonych koni teraz mozolnie brnęły do przodu odwrócone, tradycyjnie ciągnięte; pełne koła z zakrytymi kosami popychały kilkuosobowe załogi.
bardzo dużo informacji, nie wiem po co.
Cytat:Barwy przybyłych sił były bezcenne, gdyż reprezentowały i stały za tym,
niepotrzebne skreślić.
Cytat:Wtem, niczym niezadowolony pomruk rozbudzenia samej ziemi… tej uznanej za martwą, nieprzyjaznej, gdyż nie ufającej żyjącym, zmumifikowanej ziemi…
Trochę jakbyś piosenkę śpiewał. Ta ziemia, ta cudna ziemiaaa ./’
Cytat:Gdy przebrzmiały, głos zabrała dumna władczyni owych ziem – krystaliczna, eteryczna cisza.
Ta cisza za dużo gada...
Cytat:Widmowy nieboskłon z pogranicza snów, ten smętny, misterny relikt zapomnianych czasów, kiedy to stanowił żywą powałę dla domu ludzi i ich boga, pobladł jeszcze bardziej i poruszył się – tak, poruszył, ożył właściwie, zafalował bowiem, a potem… zakrzywił niby tafla jeziora, skurczył nierzeczywiście, by zaraz rozciągnąć się jeszcze okazalej i wreszcie zniżyć gwałtownie pułap, rzekłby kto: zamierzając przytłoczyć sobą armię na grzbiecie wydmy – na której jednako nie zrobiło to już większego wrażenia.
WTH co się teraz stało?
Cytat:Słońce przestało być niewielką soczewką bieli, a na powrót przeistoczyło się w monstrualny dysk oblany ogniem, ono jednak również nie przejęło sobą nikogo.
Najszybsza akcja w całym opowiadaniu to na niebie.
Cytat:Przebudzony niedawno dzień grzał już z całych mocy, zmieniając każdą chwilę w istny wymiar tortur.
W istne tortury
Cytat:Dla żołnierzy, w jak zwykle oszczędnych rynsztunkach, raptowny wręcz upał po doświadczeniach srodze mroźnej nocy szybko stawał się nie do zniesienia. Kolejne chwile mijały i nic (prócz samej pustyni, przeciągającej się znać leniwie po niemiłym rozbudzeniu) nie ulegało zmianie. Armia czekała na przeciwnika, lecz nikt się nie zjawiał.
Wspomnę tylko ten cytat, ale tego jest więcej - nawiasy, które nie są potrzebne i zawierają informacje "ni z tego ni z owego"
Cytat:Z szeregów wystąpiła szczególna postać. Jeździec na rażąco białym, mocno zbudowanym wałachu o włochatych pęcinach. Był dojrzałym mężczyzną, wbrew młodzieńczym rysom uderzającym w oczy.
Rysy, przestańcie bić Oczy!!!
Cytat:Gęste, niepokalane blond włosy okalały niemal chłopięcą twarz,
…że jakie? Chyba miałeś na myśli „czyste”? A także – podobne słowa niepokalany/okalały.
Cytat:Przytomny, wolny od zawahania wyraz skupienia, niepomnej Haaru odwagi,
Haaru to…?
Cytat:Największą uwagę jednakże przykuwała kamienna ozdoba wyrastająca
Ten koń cholernie dużo musiał nosić po tej pustyni.
Szeroko rozpostarta i wieńczona estetycznymi wzorami astronomicznych znaków, zawierała w sobie Błękitnie lśniąca głownia, wbita poziomo z lewej strony oparcia na wysokości lędźwi jeźdźca, wystawała jeszcze na dwa łokcie ze strony przeciwnej.
Próbuję sobie to wyobrazić i wydaje mi się, że to byłaby dosyć niestabilna konstrukcja, z jednej strony cięższa.
Cytat:Nabożny bez mała majestat bijący od osoby młodziana wprost gryzł się teraz z bardzo subtelnym,
Zakładając, że „bez mała” oznacza „prawie” – powiedz mi, po co sobie (i czytelnikowi) życie utrudniać? Niemal boski?
Cytat:wszelako niezaprzeczalnym niepokojem wypływającym na jego dziewiczą wiekowo twarz.
Ale ja już wiem, że był młody.
Cytat:Kiedy w momencie wschodu słońca nakazał zadąć w trąby, poczuł w sercu szczerą nadzieję. Aliści teraz, tkwiąc bezczynnie w szczytującym już żarze na czele dwu i pół tysięcznej potęgi Miri – armii nie tak licznej, co niezrównanej w sile – nawracały go wątpliwości.
Powracały do niego wątpliwości
Cytat:Jeszcze nigdy nie widział Muranu w takim stanie.
Narodu Muranu. A może Muran to nazwa tylko armii? Bo domyślnie można wstawić „krowa” Muran, dla przykładu.
Cytat:Pustynne warunki z nieprzewidzianą łatwością sforsowała nawet nadludzką wytrzymałość Ddongów, co łacno pozwalało się teraz zaobserwować.
A Ddongowie to kto?
Cytat:Twarde Rydwany straciły swoje zastosowanie z chwilą wkroczenia na sypkie piaski i teraz były tylko utrudniającym marsz balastem.
Fajnie że podkreśliłeś jak nielogiczne jest zabieranie rydwanów na bitwę na pustyni.
Cytat:…Szaleństwo. Po dwakroć szaleństwo! Tantarze, z całym poważaniem… Zasadzasz się na bezwzględne i niepoważne doprawdy ryzyko. Pomnij na to, z kimże pertraktujesz. Przecież to Ahry, na Boga! Przystać na ten roniony układ, to jak z uśmiechem rzucić się w przepaść Furruf! Nie odgaduję, czego światła twa osoba upatruje w tej od rzeczy wydumanej okoliczności, Wodzu, jednako wołam do ciebie głosem Oramunu: zastanów się. Ci pochorowani fanatycy z Południa nic aby wyczekują podobnych sposobności, rażą groźbą i jawną prowokacją, bo nie znaleźć im innej rady. Byleby Muran i Kyrema odsłoniły przed nimi brzuchy. Myślicie, że tym razem jest inaczej? Ta szczwana, doprawdy prześmiała oferta aż paruje odorem fortelu, na Dzwony!
Jakieś przemyślenia? Nie powinny być w cudysłowiu?
A pozatym: Furrufufuru. Brzmi trochę jak onomatopeja. Nie mówię, że masz od razu zmieniać, ale przynajmniej w moim odczuciu ta nazwa jest zabawna. A cały tekst już nie. Później mi się wydawało że to nazwa miecza, a tak naprawdę to co znaczy?
Cytat:Jest na równi nawiedzona podle jej wyklętego ze świata przetwórcy
,
W równi nawiedzona co/jak przetwórca
Cytat:…Nastały dni, które sny Orboda wyprzedziły były o lata,
Kropka
Cytat:zgoda temu, to pewne jak słońce o brzasku.
Cytat:Wiecznie rozogniony jest zawistnik z Południa, zapalony bez końca na łup nie do wycenienia, czaić się zdolen z paściami wszędy,
Mało zrozumiałe. Pewnie chodzi o ciągłą chęć napadania, ale przesadzone z lekka.
Cytat: takoż pomiędzy nami a w tronowych komnatach naszych sojuszników. Sam Tantar był pouczał.
to ostatnie zdanie nie pasuje.
Cytat:Wodzu, żadnej nie mamy pewności[i]…
…On [i]nas przeprowadzi - przerwał im rzeczowym tonem, w istocie jednak ledwie już trzymając w ryzach prawdziwy orkan gniewu. –
Cytat:śpieszno mi czynić to z zawiązanymi oczami i po omacku, opity żądzą, której natury jeszcze nie odgaduję, zaś której wy już teraz nie ośmielacie się nazywać w mojej przytomności… bo i bez rekonesansu,
…Panie, niech będzie nam wolno porachować głosy zgromadzonych. Mola…
Mola who?
Cytat:…Odpowiemy na rzucone nam wyzwanie! Bo jest ono również szansą.
A w ogóle to nie zaczyna się akapitu od trzykropka. Ani zdania.

Cytat:Kolejnych dwóch jeźdźców wysforowało się na czoło, zrównując z Tantarem.
Bez „kolejnych” też jest ok.
Cytat:Rozdziani już z żelastwa, opatuleni po uszy płaszczami (wciąż jednak wstrzymujący się z zezwoleniem na to reszcie żołnierzy) frasobliwie obserwowali swego wodza w pełnej zbroi i jak zwykle krzykliwych ozdobach.
Hipster? Big Grin
Cytat:O, tak. Armia Wybrana jeszcze nigdy w historii nie stała tak osłabiona.
Bo trzy dni wędrowali po pustyni? SŁABEUSZE
Cytat:prawili mądrze co się zowie.
„co się zowie” tutaj jest niezbyt kompatybilne.
Cytat:Tantar odwrócił twarz w stronę oddziałów, zwężając powieki. Zupełnie jakby w zadumie, bądź zatroskaniu, lecz to, murańczycy byli przekonani, mogły być tylko promienie słońca.
Lecz to – murańczycy byli przekonani – mogły być tylko promienie słońca. Ale na moje można wywalić „murańczycy byli przekonani”
Cytat:Omotany zakrawającym o fanatyzm
Zakrawający na fanatyzm, ocierający się o fanatyzm (kontaminacja)

Cytat:miejsce u jego boku, Wódz zwolna odwracał się plecami
z wolna
Cytat: Nie godził się, nie godził na powrót na Mire z pustymi worami na trofea
Nieotrzebnie powtórzyłeś.

Wiem, że chciałeś położyć nacisk, ale nie brzmi dobrze. Druga sprawa – znowu pojawia się ni z gruszki ni z pietruszki nazwa, której znaczenia trzeba się domyślać.
Cytat:I na dodatek te wydmowe bagna, w których grzęzną rodvany.
rydwany
Cytat:Gdzie ten przeklęty wygnaniec, zaklinający się na swoją niematerialną matkę, kiedy jest potrzebny!
Dlaczego niematerialną? Tutaj mam też inną uwagę, ale to w osobnym akapicie.
Cytat:Dosyć! Bzdury, BREDNIE, milczeć! – rozkazał rozterkom w głowie. Dzwon decyzji zabił już dawno. A ja się postaram, by jego gong jeszcze tego dnia nadciągnął ku nam echem.
Cudzysłów potrzebny.
Cytat:Spokojnie, bez pośpiechu, zbliżyła się na odległość przeszło stu sążni i zatrzymała wreszcie zdecydowanie, majdany jednakże upuszczając kilka kroków wcześniej.
upuszczając kilka kroków wcześniej majdany.
Warto jednak napisać, co to za majdany. Duże torby, damskie torebeczki? Za ciężkie, za lekkie?
Cytat:Tantar Żywy potrzebował kolejnej nieskończoności, by zareagować.
Z całym szacunkiem, ale jest mało inteligentny.
Niby taki wojak, a nie umie szybko reagować.
Cytat:Po długim broczeniu koni karykaturą kłusa w piaskach diun Tantar nareszcie okrył cieniem przybyłego. Z chorą bez mała ciekawością, ale i nie bez właściwej sobie pogardy mierzył
Karykatura kłusa to nieciekawe zestawienie. Całe zdanie bez sensu.
Drugie zdanie – powtórka „bez”. Poza tym, bez mała jednak nasuwa na myśl jakiś policzalny liczebnik. Potem – lepiej wywalić „właściwej sobie”, za dużo informacji naraz.
Cytat:A jednak całym sobą odbierał wyjątkową, niechybnie agresywną aurę przybysza,
Niechybnie = na pewno. „na pewno agresywną aurę” brzmi mało sensownie.
Cytat:głęboką jak odmęty oceanu Sahull i tak samo też cmentarną, i już wiedział, jaką chciałby uzyskać odpowiedź. A także, co to oznaczało.
głęboką i cmentarną jak odmęty oceanu Sahull – chyba ładniej brzmi razem wymienić cechy tego oceanu. Zastanowiłabym się nad tym „cmentarnym”.
Cytat:To twarz Żywego, jego jaśniejące własnym blaskiem i jakże niewieścim pięknem lica,

Oni to WIEDZĄ, kocie.
Cytat:Czy to możliwe? Czyżby ten człowiek był tylko płodem wyobraźni Tantara, fatamorganą? Niee, reszta armii widziała go razem z nim… Widziała. Prawda?
Widziała, prawda?
Cytat:Mąż kaleczący się brzeszczotem, który zastępował mu właściwy oręż. Strugi krwi nadawały ułomnej broni iście upiorny pozór.
Ok, zacznijmy od tego, że to nie było zbyt zadziwiające. Dwa, brzeszczot jest właściwym orężem. Gdyby zamiast ostrza miał drugą część miecza, to by było dopiero dziwne (chociaż gałka od rękojeści też jest użyteczna w walce). I ciężko mi sobie wyobrazić, że wystarczy pokryć ostrze miecza krwią, by było upiorne. Przesada.
Cytat:Leżały kilka kroków za siwowłosym, porzucone na końcu dwóch pasów głęboko zarysowanych na piasku, ciągnących się, jak zauważył żołnierz, jeszcze może kilkanaście kroków na wschód
Nie sądzę, by żołnierz specjalnie to zauważał. Niepotrzebne.
Cytat:Czyż nie mają oczu ani uszu?! W tym osobniku coś jest…
no halo, tutaj cała armia, tutaj siwy gostek, czego mieliby się bać? (kolejny argument, że ten cały wódz to taka płotka raczej)
Cytat:- Zabił naszego zwiadowcę. Morderca. Podzielisz ich los!
a gdzie prefiksy dla pana? Panie, wodzu, to nasz zwiadowca – lepiej, ładniej.
i znowu – „morderca” brzmi tak pretensjonalnie, jak przezywanie się. Na wojnie nie ma morderców.
Cytat:Zanim rozpoczął swój szalony pokaz kopania, miotania się i wściekłego boksowania powietrza, przez pierwsze sekundy targania na boki ziejącym posoką łbem zataczał tyłem ślepe kółka i zygzaki zwyczajem kota z workiem na głowie.
No i tutaj jest ta dziwna agonia…
Cytat:Tantar wylądował karkiem na piasku, przetaczając się na pierś.
Dopiero?? Agonia konia ważniejsza niż stan bohatera?
Cytat:Miecz wyślizgnął mu się z ręki już w momencie ratowania się przed upadkiem, gdy chwytał się bezużytecznych wówczas lejc,
mało wysportowany, nieprzygotowany do walki żołnierzyk – konni musieli uczyć się, jak reagować na upadek konia i nie dać sobie wytrącić z byle powodu broni. A już wódz to powinien mieć absolutnie wszystko wytrenowane.
Cytat:oszalały ogier zaś zbyt bardzo był się oddalił, by w czas dopuścić go do tarczy, którą to władał przecież równie śmiertelnie. Przeczesując wzrokiem piasek w ślad za mieczem (dojrzał go prędko… czekał za daleko – tuż pod nogami przeciwnika) wyszarpnął sztylet z cholewy buta, a długi puginał z pochwy przy pasie.
A z pochwy przy pasie dobył długi puginał.
Cytat:Zakapturzony adwersarz płynnie przeszedł z pierwszego ciosu do kolejnego
z puntu widzenia czytelnika to nie było płynne.
Cytat:– odkręcając się, obrzucił zachodzącego go z tyłu przeciwnika świszczącym cięciem, samym końcem miecza, dokładnie po linii oczu.
Kogo linii oczu? No i nie obrzuca się cięciem.
Cytat:Tantar przez długie sekundy nie potrafił oderwać wzroku od tej upiornej maski, a wyraz przerażenia, znany mu jedynie z oblicz przeciwników, którym odbierał życia, po raz pierwszy zagościł na jego własnym.
No, znowu wykazuje się odwagą! Jak on w ogóle został wodzem?
Cytat:Opamiętawszy się, szarpnął mocniej konającym druhem, pozostawiając mu swe urwane naszyjniki w zaciśniętych palcach; nim jednak zdążył rzucić się przed siebie, by stanąć do walki, zabić, zasypać zamachowca nadludzkim natarciem,
Natrzeć na niego nadludzko, nie zasypać. Zasypanie jest złe.
Cytat: oczy zapiekły go przeszywająco od trysku piaskowych ziarenek.
„Bym trafił! Ale słońce mi w oczy świeciło!”
Cytat:Uderzenie w przegub pozbawiło go puginału, zaś kolejne sypnięcie piaskiem sprawiło, że Tantar wypuścił i sztylet, woląc przesłonić oczy
.
I tak pełnego majestatu wodza i przywódcę monumentalnej armii pokonał piasek.
Cytat:Obcy posunął się prędkim marszem ku drugiemu z dowódców – po drodze wdeptując w piasek ostatnią broń Tantara, jednocześnie okazjonalnie, rzekłbyś, częstując bezbronnego z kolana,
"Ostatnią" można wywalić, „rzekłbyś” też niepotrzebne.
Cytat:Górna część przepołowionego ciała jeszcze kilka sekund przeraźliwie osłaniała się rękoma, potoczona pod powoli dobiegający końca, opętańczy taniec śnieżnego ogiera bez pyska
cholernie długo ten koń umierał... (kury też długo potrafią wierzgać)
Cytat:Dla nich ich wódz wciąż stał spokojnie na grzbiecie wierzchowca jakieś dwieście kroków przed nimi, na równoległym do nich wzgórzu piasku;
wreszcie jest to w miarę normalnie opisane
Cytat:Oczy Tantara wydawały mu się naszpikowane ościeniami,
przedziwne skojarzenie, nienaturalne, i trudne do „skojarzenia”
Natrafił nań względnie szybko; wielgachny, skrzący się promień ze stali – Furruf, relikwia a regalia Wodza.
Relikwia i regalia wodza, czy może jakieś inne określenie?
Cytat: Porwał w uścisk potężną rękojeść, którą tak dobrze znały jego ręce, za którą tak często chwytały, by kreślić śmierć…
Szczerze, to po całym jego zachowaniu, to ja w to nie wierzę. Uważam, że się tylko przechwala, a tak naprawdę to ciota nie wojak.
Cytat:Tantar był synem ziemi, był ciągnącym się, świętym dzwonowym gongiem, doskonale wytłoczonym przez Darrad dźwiękiem, wiedział, że był dźwiękiem, wszystko inne także nim było
Gdzieś można kropkę wstawić, albo darować sobie powtórzenia.
Cytat:To ta martwa ziemia i jej ponura uzurpatorka, nieżywa cisza. To on. Ooon! Ten przeklęty król banita. Od samego początku…
Cytat:Wbił własną ułomną broń w jego lewe udo, a odpowiedział mu długi, przejmujący skowyt, wycie.
Niepotrzebne skreślić
Cytat:…I wtem widok przed Muranem rozmazał się raptownie, ukazując faktyczną postać teraźniejszości. To, co niedawno wydarzyło się naprawdę, zamaskowane przed armią przez zły czar, przez szatańską interwencję,
niepotrzebne skreślić
Cytat:Świadomość, że nikt nie zdoła już dopomóc Tantarowi, za to mógłby odebrać mu resztki szans, jakie mu pozostały, przyśpieszając jego egzekucję,
Dlaczego?
Cytat:Siwowłosy posłał spojrzenie w kierunku kotłującej się armii. Grobowy spokój po niedawnym, wątpliwym wysiłku zmagań z trójką kadry Muranu znowu go nawiedził. Patrzył na zbrojny tłum długą chwilę.
Dziwnie to brzmi.
Cytat:Zastępy Muranu zamilkły, oto ukłute nową nadzieją. Kształt ostatniej szansy ich wodza powoli jawił się przed nimi coraz wyraziściej, coraz ostrzej. Kolorowe chorągwie zatrzepotały ponad ich głowy – wyszyty dzwon zabił bezdźwięcznie.
Zgubiłam się. Co się dzieje?
Cytat:Oddech wstrząśniętej armii zatrzymał się na wdechu. Wyglądało to tak, jakby wciąż nie docierało do żadnego z nich, do czego właściwie doszło.
Oddech, wdech.
Cytat:…Miecz, jeszcze za dawnej, upadłej Bożej chwały nazwany Furruf ¬(grzech) z sykiem wtopił się w piasek
Cytat:Zły moment na przedstawianie miecza (i dziwnie do tego).
Cytat:Morderca ich wodza kopnął jego nie do końca odkrojoną głowę, a kiedy turlała się już po zboczu wydmy, nadal dało się słyszeć przerażające zawodzenie urazy jego właściciela.
Dziwnie brzmi. Nie odkrojona głowa powinna się trzymać jeszcze ciała, a nie turlać, a właściciel to mi do niczego nie pasuje.
Cytat:Nie dość na tym. Gdy Muran sunął w zażartej bitewnej wrzawie, po pokonaniu jakiejś połowy odległości do celu zatrzęsła się ziemia.
„Nie dość na tym” można wywalić.
Cytat:Przygotował się do walki. Cofając powoli lewą nogę, miecz przełożył do prawej ręki. Być może lewica zdążyła go już zaboleć, świeżo poraniona?
O ile pamiętam, sam się zranił? W końcu gdzieś jest wytłumaczone, czemu to miało służyć?
No dobra, to mniej więcej tyle. Jakieś przecinki i takie tam to nie moja broszka, więc nie ufaj mi pod tym względem.

Ale jest jeszcze parę uwag.

Jak zauważyłeś, wypunktowałam Ci momenty, gdzie zachowanie wojaków nie zgadza się z tym, jak ich przedstawiłeś. Pod koniec wydali mi się bandą młodych chłopców tęksniącą za mamą, z typowym podwórkowym przywódcą, co jak zobaczy krew to twarz mu się robi papierowa.
Wędrowanie trzy dni po pustyni może być wykańczające, ale dla wojska? To nie jest wycieczka rekreacyjna, tylko morze testosteronu.

Jest też taka kwestia techniczna dotycząca samej armii. Chodzi mi na przykład o moment, kiedy wszyscy zaczynają szarżować na tego biednego staruszka. Jest jeden wojak, strzela z łuku, odkłada łuk i leci jak dziki z mieczem. Otóż. Dziwi mnie, że armia tak po prostu zaatakowała, w końcu stracili dowódcę. Nie miał kto wydać rozkazu. Więc proponuję tego anonimowego łuczniko-rycerzyka mianować dowódcą jednego z oddziałów (przy kilku tysiącach raczej było już kilku dowódców, zwłaszcza, że wspomniałeś o rydwanach, konnicy, piechocie i łucznikach, + dwóch generałów pod samym wodzem), i niech sobie radośnie biegną.
To taki szczegół, jednak jest w tekście sporo niepotrzebnych szczegółów, które można zastąpić takimi bardziej urealniającymiWink

A coś, co już szczegółem nie jest, a jest dosyć ważne, to POWÓD. O co chodziło z tą całą bitwą? Po co w ogóle organizować ustawkę na pustyni? Wspominasz o jakimś kolesiu, którego Wódz posłuchał, i który najwyraźniej ich wystawił. To raczej nie świadczy dobrze o blondasku. Taki wódz bezlitosny, a tak łatwo wystawić do wiatru.

A, no i nazwy. Często się pojawiają, a nie wiadomo czym są. Czy to naród, czy to nazwa armii, czy miecza, czy krainy, warto uprzedzić, pomaga to od razu sobie jakoś to wyobrazić i osadzić w Twoim świecie.

No, dobra, to narazie tyle. Jak będę miała czas to poczytam resztę. Mam nadzieję że coś Ci się z mojej paplaniny przyda.
#9
A ja niestety mam nawet nie tyle mieszane uczucia, co ewidentnie złe.

Od razu na samym początku zastrzegam: Moja opinia może nie być miarodajna, bo to moja osobiste odczucia.

Wiem że włożyłeś w pisanie dużo pracy. Sama objętość już o tym świadczy. Tym bardziej niemiłe jest że muszę mu wystawić nieprzychylną opinię.
Tekst zmęczyłem z dużym trudem, nakazując sobie wysiłkiem woli jego doczytanie. Wybacz proszę, ale moim zdaniem jest on skrajnie wprost nudny. Każdy, najdrobniejszy epizod, czy opis drobiazgu rozciągasz niemal do niemożliwości. Wprowadzasz istny natłok nie znaczących szczegółów, który w umyśle czytacza zamiast zbudować klarowny obraz akcji, tworzy jedynie szum informacyjny. To już jest dość męczące.
Następnie kwestia języka. Zdania budujesz dość dziwnie. Niby to ma być zabieg stylistyczny, coś co nieco przypomina archaizację (ale też nie do końca) również do czytania zniechęca. Często bowiem słowa są niedopasowane, a całość nadmiernie udziwniona. Nie tędy droga.
Myślę, że po porządnym opracowaniu i odcedzeniu z tych 20 stron dało by się zrobić tak mniej więcej z pięć, za to ciekawych i zdatnych do czytania.

Myślę, że nie ma co na siłę cisnąć się na oryginalność. Nie tędy droga. Dobrze poprowadzona fabuła, ciekawa narracja, i wartka akcja obronią się same.

Pozdrawiam serdecznie
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
#10
Niby postanowiłem się nie wypowiadać pod „Dzwonem”, ale.. Może mój komentarz wzmoże tu na powrót ruch;]
No i powstał post-potwór;/

Jeśli chodzi o jakieś wyszukane słowa, jakieś trudne albo po prostu przestarzałe – wychodzę z założenia, że łacno (Tongue) wywnioskować z kontekstu, co oznaczają. A przy okazji się je przyswaja – co ja zawsze sobie w każdej jednej lekturze cenię. Gorzej, jak się tego zrobić nie daje bez słownika;/ przyznaję.
Napisałaś:
Cytat:Koń umiera na stojąco
Zaniepokoiło mnie to. Musze coś z tym zrobić, bo bynajmniej żaden z koni tutaj nie umiera na stojąco. W końcu pada i na piachu oddaje ducha (konie śpią na stojąco, owszem, ale żeby umierać... aż takie cwane chyba nie są) – ale wydawało mi się, że to zrozumiałe samo przez się, nie? Nie chciałem przecież dodawać niepotrzebnych opisów, zwłaszcza, że i przed twoim komentarzem zdawałem sobie sprawę (a pewnie, że tak) że JUŻ jest ich bez wątpienia za dużo – ino ja sam nie potrafię powiedzieć, które to te z tych "za dużo/nie potrzebne" a które z rodzaju "ok./służą klimatowi". Podobnie jest z innymi rzeczami. Przykładowo, gdybyście widzieli ten tekst w wordzie u mnie, widzielibyście świecące kolorami miejsca. Sporo mam tak podkreślone, ale sam nie umiem tego na tyle ocenić, by orzec, czy coś pasi, czy raczej nie pasi w tekście... Takie fora sie zatem przydają;]
Szczupaka przykładowo też przewidziałem;] bo to potoczne wyrażenie, takie ni z gruszki wściubione w język nooo... górnolotny cokolwiek. Miałem i mam prawdziwy dylemat. Nie do końca lubię tak pisać – tak wiesz, poważnie, ponuro wręcz, a siląc się na epickość itp, no ale "dzwon" tego wymaga niestety, wrzód na tyłku; tak sądzę przynajmniej – dlatego czasami nie umiem się powstrzymać i pozwalam narratorowi na takie nieomal chłopskie odzywki (a już zwłaszcza w miejscach, gdy takie słówko coś doda to tekstu; coś wyjątkowo trafnie zobrazuje – żeby daleko przykładu nie szukać;p), nijak jednak do przyjętego w „dzwonie” języka nie pasujące. Wiedziałem, po prostu wiedziałem od początku, że ktoś mi to musi wytknąć i opierniczyć mnie za to definitywnie, abym wreszcie zrobił z tym porządek;/ i juz jestem tego na tyle bliski, że przynajmniej przypadek "szczupaka" został wyeliminowany. Na resztę jeszcze czekam.

Dziękuję za wszystkie uwagi, bo, całkiem dosłownie, każda jest dla mnie cenna. Bardzo.
Generalnie z większością się zgadzam i nynie robię z nich użytek (niektóre do mnie zaś nie przemawiają, ale już nie będę ich tu poruszał). Są jednak takie, które chciałbym przedyskutować, z tego powodu, że zwyczajnie nie wiem, co z nimi zrobić;/

Na początek takie małe notabene;]
Cytat:Inna sprawa - nakreśliłeś obraz niepokonanej armii, boskiego przywódcy, normalnie, bajer. A tymczasem wielki zawód - o pokonaniu tego niepokonanego blondaska zadecydowało rzucenie w niego piaskiem trzy razy. A cierpiał jakby nigdy godności nie miał, drąc się jak baba, no.
A tu się uśmiałem z lekka. Chodzi mi o to ostatnie, pogrubione. Nie wydaję mi się, żeby w kwestii odkrajania głowy, baba różniła się czymś od… nie wiem, choćby nawet człowieka, co na drugie imię by miał „godność”. Inna sprawa, że niechcący zwróciłaś mi tym samym uwagę na to, że ten krzyk jest raczej mało zasadny;/ W końcu gościu kroił mu szyję. Z przeciętą szyją trudno krzyczeć;/
Inna sprawa z „inną sprawą” jaką poruszasz;p Od dawna trudzę się, by nie polec w tej kwestii. Muran jaki jest taki jest – musi taki być. Ale ta pustynia… nie jest zwyczajna – mówiąc na tyle oględnie, na ile mogę.

Cytat:Musiał naprawdę głośno jęczeć, skoro muran stał po drugiej stronie wgórza i usłyszał to jak alarm.
Pozatym - a-a to woła mój synek jak chce ku
Tu chyba najbardziej boli. Tzn z tym alarmem;/ Bo nawet wyjaśnić tego zbytnio nie mogę; padłby niemały spoiler, a tego mimo wszystko nie chcę.
A-a zaczerpnąłem z Metal Gear Solid. Snake tak fajnie cierpi na głos, jak oberwie np. z kulki;]

Cytat: Dobra, zaznaczę to tylko tutaj, by już posta nie wydłużać. Bardzo dużo używasz „… by”. Przeszkadza w rytmie zdania i niepotrzebnie je wydłuża. Dużo też używasz nawiasów. W tym przypadku wygląda jakbyś chciał dodać z tyłka wzięte zdanie. W reszcie tekstu w nawiasach często powtarzasz wiadomości, albo wtrącasz zupełnie niepotrzebne.
Nie znalazłem wiele „by”;/ Poważnie. Jest ich trochę, ale naprawdę niewiele i rzadko rozsiane. Dlatego nie bardzo rozumiem. Nawiasy też przejrzałem, nie umiem niczego z nich odjąć i nie budzą moich zastrzeżeń;/ Wierzę w obu wypadkach, że faktycznie coś jest na rzeczy – ino ja nie wiem co. Przesadna to prośba, ale miło widziane by były konkretne przykłady.
Ewentualnie pozostaje mi poczekać na zdanie innych (hej, mój przyszły recenzencie! Czytasz to?;p – get a life, man! - Jeszcze nie napisałeś komentarza!? Cudownie! Poświęć no chwilkę temu zagadnieniu, co to je poruszam tutaj powyżej;p DziękujeBig Grin).
Błysk po prostu miał okazać się słońcem – narrator koniecznie chciał rozwiać wszelkie wątpliwości w tym pierwszym nawiasie, choć i tak uczynił to subtelnie, bo nie napisał czegoś w stylu: „tak, czytelniku, byłoż ci to słońcem jak malowanem!”;] Wydaje mi się to spełniać swoje zadanie. Nie?;>

Dodam jeszcze na koniec, że przecież ja doskonale wiem, jak mało informacji daję czytelnikowi;] Mimo sypania nazwami – niewiele z nich tłumaczę. To jest wszystko świadome. Prolog w ogóle NIC nie ma tłumaczyć. On ma tylko mnożyć czytelnikowi pytania. Ciężko jest orzec autorowi, na ile dobrze czyni zaciemniając, a na ile przegina i zniechęca tym czytelnika… Tu potrzeba świeżego spojrzenia, wiem, ale już musiałby mi pomóc ktoś, kto jednak koniecznie zna całość fabuły i wszystkie intrygi; albo chociaż ten wątek bitwy.

Wypadałoby jeszcze odnieść się do wypowiedzi gorzkiblotnica.
Starczy, że jedna czy dwie osoby potrafią przeczytać te moje wypociny i już jest to dla mnie znakiem, że to jest napisane cokolwiek strawnie. Ja jak ja – ja to trawie leciuteńko, ale zawsze obawiam się, co na to inny czytelnik (bo już niejeden mi rzekł, że: „wybacz, ale mnie to męczy” – przy czym to byli znajomkowie, którzy się do czytania, a już zwłaszcza fantasy, zmuszali). Sam cudze utwory pokroju „Władcy pierścieni” (chodzi mi tu głównie o użyty język; przy czym mój wydaje mi się prostszy jednak, w ogóle bez porównania) KOMPLETNIE nie potrafię czytać. Cenię kunszt, biję pokłony, ale od czytania się wzbraniam, bom już próbował.
Zatem ja wiem, że nie dla wszystkich to to moje to to. Że to nie dla wszystkich – ale dla niektórych? Myślę, że tak. Dowiaduję się, że tak.
Cytat:Myślę, że nie ma co na siłę cisnąć się na oryginalność.
Skrycie przyznam, że takie było początkowe założenie. W ogóle nigdy bym nie przypuszczał, że zacznę pisać;/ Ale przyszedł taki dzień, że powiedziałem sobie: „pfff.. orki, elfy, wszędobylska magia. fe! Ja to bym napisał lepiej! Przede wszystkim bez tych oklepanych elementów wyżej wymienionych.” – no i masz.. zacząłem pisać i językowo też, chciał nie chciał, właśnie ‘siliłem się na oryginalność’ (inna sprawa, że nigdy nie byłem oczytany, to i żadnych szablonów w głowie nie posiadałem;/ więc tak czy owak było „po mojemu” – dyletancko do bólu). Za to dziś, po siedmiu latach (;/) wszystko się zmieniło, a już zwłaszcza początkowe podejście. Dalej piszę po swojemu, owszem, nie straciłem autonomii;] Za to „Dzwon” zaczął żyć własnym życiem i uprzykrzać mi moje własne. On tak już musi być pisany (wcale nie „oryginalnie”, najwyżej specyficznie – stylem już dzwonowym wręcz;p; choć i tak uważam, że tylko momentami i że to lekka przesada, iż pisany jest dziwnie; no bij zabij, alem już zupełnie nieobiektywny no;]) i ja niewiele już na to poradzę. Czasem widać jednak, że się zarazdać staram – patrz wtręty kolokwializmów.

Dziękuję za komentarze! Obyście żyli wiecznie!
#11
Cytat:Nie znalazłem wiele „by”;/ Poważnie.

Chodziło mi o trzykropki. Jest ich sporo i są dosyć niepotrzebne.

Cytat:Koń Żywego zdążył zaledwo spiąć mięśnie karku i tylko co oderwać przednie kopyta od piasku, kiedy zamaszysty, nieuchwytny dla zwykłego oka ruch połamaną klingą urąbał zwierzęciu pysk – tak łatwo, niby skracając gałąź lipy – przecinając tym samym ogłowie. Stając dęba, śnieżny ogier zwalił z siebie pozbawionego wodzy jeźdźca; upadłszy zaś bokiem, aż przekręciło go na plecy,
Cytat: po czym niezwłocznie dźwignął się z powrotem
na kopyta. Zanim rozpoczął swój szalony pokaz kopania, miotania się i wściekłego boksowania powietrza, przez pierwsze sekundy targania na boki ziejącym posoką łbem zataczał tyłem ślepe kółka i zygzaki zwyczajem kota z workiem na głowie.

Brak głowy = brak mózgu = brak sygnału dźwignięcia się na kopyta = ciało używa śmiertelnych konwulsji = koń zostaje na ziemi i udaje zarżniętego świniaka. Sory za to ciągłe porównanie do świni, ale to jedyne zwierzę, które kiedykolwiek widziałam po ucięciu mu głowy.

Cytat:padłby niemały spoiler,

A ja uwielbiam takie argumenty. Nie jestem Twoim czytelnikiem. Wyrażam opinię jako krytyk. Czytelnik kupuje książkę i czyta całą. Ja dostaję fragment i od niego zależy czy będę zachęcona czy nie będzie mi się chciało czytać. A nie chce mi się. Jak będziesz się tak martwił o spojlery to w końcu może się okazać, że nikt nie czeka na dalsze fragmenty.

Cytat:Prolog w ogóle NIC nie ma tłumaczyć. On ma tylko mnożyć czytelnikowi pytania
Zmęczył. Jest ciężki. Nie chce mi się pytać, wytłumacz więcej, ale zrób to zachęcająco. Nazwy to ważna rzecz, zwłaszcza jak używasz "innego języka". Jak to przedmiot, daj wskazówkę że to przedmiot. Jak to nazwa narodu, daj wskazówkę że to naród. Naprawdę, nie musisz ujawniać całej fabuły, ale zauważ, że czytelnik nazwy których nie rozumie, po prostu ignoruje. Przykładowo, jeśli bys napisał "chwycił fufuruffa w dłoń"", to rano ja mogę skojarzyć to z mieczem, ale wieczorem mogę mieć już z goła inne myśli na ten temat. Przykładowo, oczywiście.

Cytat:wychodzę z założenia, że łacno () wywnioskować z kontekstu, co oznaczają

nie sądzę. Nie jak w zdaniu znajdujesz takich kilka. Przejdziesz pierwsze - level up - przejdziesz drugie - level up, i tak z jednego zdania robisz platformówkę. Poza tym, jakbyś się skupił na jednej stylistyce - na przykład średniowiecza, to może byłoby łatwiej i tekst nie byłby upstrzony kwiatkami przy których trzeba sięgać do słownika. I nie, nie będę Ci teraz wyszukiwała w tekście owych słówek.

Cytat:Starczy, że jedna czy dwie osoby potrafią przeczytać te moje wypociny i już jest to dla mnie znakiem, że to jest napisane cokolwiek strawnie.

To świadczy dobrze o tych osobach, a nie o tym, czy tekst jest strawny. O tym, że tekst jest strawny świadczą opinie czytelników i recenzentów. Wybacz, ale jeśli chcesz się wydać, to tego nie przeskoczysz. Jeśli 7 na 10 osób mówi ci, że tekst jest męczący, nie powinieneś szukać powodów w "bo nie lubią fantasy", "bo mieli ciężki dzień", "bo na pewno mają okres", tylko prosisz o konkret i dziękujesz jak podadzą.

Cytat: Sam cudze utwory pokroju „Władcy pierścieni” (chodzi mi tu głównie o użyty język; przy czym mój wydaje mi się prostszy jednak, w ogóle bez porównania) KOMPLETNIE nie potrafię czytać.

Z tego i innych fragmentów Twojej wypowiedzi wywnioskowałam, że nie lubisz czytać ksiązek. Albo, że nie czytasz.
Władcę Pierścieni warto przeczytać. Zajrzałam teraz, i jednak upieram się, że język jest bardziej wyrównany i łatwiejszy do czytania niż Twój.
Dlatego myślę że powinieneś się zmusić do czytania takich "stylizowanych" dzieł, nawet nie w całości, byleby pochłonąć trochę elastyczności i lekkości w operowaniu średniowieczem.

A ogólnie, to wyczuwam u Ciebie problem z nabraniem dystansu do swoich tworów.
Jest takie fajne pojęcie wśród twórców RPG - heartbreaker.

Cytat: Heartbreaker to
system łamiący serca, ale wyłącznie autorom, gra fabularna, która jest reklamowana jako przełom, coś zupełnie nowego, świeżego i w ogóle full wypas, a w rzeczywistości klasyczna do bólu i często grywalna tylko dla drużyny autora.
Istnieją dwa rodzaje heartbreakerów:
- systemy o mechanice zrozumiałej tylko dla twórców i naiwnym settingu, często mocno wzorowanych na istniejących (do granicy plagiatu),
- systemy, które charakteryzują się nieco konserwatywnym lub hermetycznym podejściem do mechaniki i świata, które autorzy rozwijali przez długi czas wyłącznie dla swoich potrzeb.

Nie sugeruję, że Dzwony takie są. Ale ostrzegam.
#12
Mam dziwne wrażenie, żeśmy się nic a nic nie zrozumieli;/

Koń utracił pysk, tak powiedzmy zaraz za chrapami. Nie całą głowę.
Cytat:czytelnik nazwy których nie rozumie, po prostu ignoruje.
Bingo. I niech tak zostanie.
Niektóre nazwy zwyczajnie nie potrzebują wytłumaczeń.

Ja rozumiem, co chcesz mi powiedzieć. Czytelnika może to drażnić. Pojmuję. LATA już piszę to żałosne cuś, a prolog „poprawiałem” zdecydowanie największą ilość razy (dlatego pewnie bardziej go tym poprawianiem pogorszyłem;/ nie zdziwiłbym się wcale) i mam może naiwne, ale jednak przekonanie – bo się upewniałem nie raz nie dwa (na swój jednak jeden, ciągle taki sam, nieobiektywny i raczej mało bystry umysł tudzież osąd, zwracam uwagę) i podejmowałem takie a nie inne decyzje – przekonanie że dość dobrze przemyślałem każdy taki jeden przypadek owego ‘przemilczenia, cóż takiego dana nazwa/wyraz obcy w Dzwonie/prologu oznacza’.

Tu mam chyba najlepszy przykład, gdzie czytelnik nie ma zbytnio prawa rozumieć i nawet dobrze że nie będzie rozumiał niektórych określeń/nazw własnych (przypominam, że robiłem i robię to świadomie; biorę do serca, że momentami jest to samobój, owszem, zapamiętuję tę waszą uwagę, ale w chwili zamieszczania niestety tak to wyglądało):
Cytat:Taki był Tantar Żywy, trzeci Orbod Muranu, wybrany i wyniesiony na sztandary, najmłodszy syn Miri, Echo Daar’u i Raad’u błogosławionych, Żywy i Żyjący z Wiecznością.
Wszystkie pogrubione wyrazy posiadają swoje, inne od kojarzonych przez wszystkich, definicje w świecie Dzwonu (nawet Echo i Wieczność). A bodaj tylko Żywy da się bez omyłek i trafnie zrozumieć – no przydomek. Ja jednak do dziś uważam, w tym wypadku przynajmniej, że wyjaśnienia są niepotrzebne; niechaj czytelnik się tym nie kłopocze, na pewne wyjaśnienia przyjdzie czas. Tak sobie przynajmniej myślę. Nie mogę przecież podejmować decyzji na ślepo, ani nawet powodowany jedną czy dwiema uwagami krytyków. Nie wiem, ale wydaje mi się, że, tu przynajmniej, wyjaśnienia by tylko dodały objętości, której i tak już w nadmiarze, a nie bardzo by kogokolwiek one radowały. Tak czy owak prolog muszę i na pewno jeszcze przejrzę, wcale nie mówię nigdzie, że nie, że jest perfecto;] nie myślcie tak, bo zwyczajnie pobłądzicie w tym myśleniu, a po co?

Z kolei dobrym przykładem, takim widocznym, że moje starania są niedostateczne, jest przypadek rodvanów. To nie jest błąd; to nie są rydwany, tylko rodvany właśnie. (już wyjaśniał różnicy nie będę; tj. będę, ale nie tu, tylko w samym tekscie;p - chociaż tam wyjaśnienie stoi.. ale widocznie niedostatnie;/)

Cytat:Z tego i innych fragmentów Twojej wypowiedzi wywnioskowałam, że nie lubisz czytać ksiązek.
Nic bardziej mylnego;] „Władca…” mnie po prostu nie porywał, koniec kropka, dalsze dedukcje to bieg w ślepy zaułek, zaręczam.
Cytat:Władcę Pierścieni warto przeczytać
Zgoda w całej rozciągłości. Sam robiłem do tego dzieła podejść kilka. Nie umiem. Chyba to jedyna książka, do której się dosłownie zmuszałem (coś karygodnego, nie wolno się zmuszać do książek) – właśnie dlatego, że warto, oj warto przeczytać, mam tego świadomość. Próbowałem też silmarilion. Też parokrotnie. Za wiele nie przeczytałem.
Żeby była jasność. Powyższe NIE oznacza, że uważam to za chłam, albo cos w tym stylu. – lepiej jak to podkreślę, bo znowu ktoś mnie źle zrozumie. Jednym to podchodzi innym nie. Nawet z romansideł nie mam zwyczaju kpić czy coś - ot, nie moja dziedzina, nie kręci mnie to i tyle.
Cytat:O tym, że tekst jest strawny świadczą opinie czytelników i recenzentów.
Otóż to. Czy gdzieś dałem wyraz tego, że uważam odwrotnie? Nie wydaje mi się.
Cytat:A ogólnie, to wyczuwam u Ciebie problem z nabraniem dystansu do swoich tworów.
I tuśmy właśnie się nie zrozumieli. No ale wrażenie to wrażenie – poza tym ja sam mogę sobie z czegoś nie zdawać sprawy, nie wykluczam, tak też może być. Wydaje mi się jednak, że nie. Ja to męczę 7-my bodaj rok. Nigdzie mi się nie śpieszy; bo i widzę, że strasznie to nieurodziwe to to;/ Bez dystansu byłbym już pierwszym przypadkiem wykitowania wskutek przelewu hektolitrów łez.

Heartbreaker;] No nieźle, toś mi dosoliła.
Niech żyją RPGowcy!


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości