Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Drugie Śniadanie Mistrzów
#1
Drugie Śniadanie Mistrzów
odcinek 1

Sobota, czyli drugie śniadanie w CERN-ie

Dusza to ukłucie świata. Jak igłą. Mamy szczęście, że Ziemia nie jest nadmuchanym balonikiem i nie pęka przy każdych narodzinach. Gdy dusza odchodzi, pozostawia po sobie dziurę. Świat jest wielką pieprzniczką. Albo solniczką. Światów jest wiele, zaś wszechświat jeden i jest jednym wielkim chlebem pokrojonym nierówno. Dusza przelatuje przez kolejne równoległe kromki, jak bozon w zderzaczu hadronów. Materia wszechświata cały czas się powiększa, dzięki czemu kromek jest nieskończenie wiele, tak żeby dusze-igły nigdy nie przestały przebijać kolejnych kromek. A więc dusze są nieśmiertelne.
Materia wszechświata cały czas się powiększa jak ciasto, jest pulchna, pachnie drożdżami, można ją ugniatać palcami. Można ulepić kulki chlebowe, można przelać przez nią denaturat. Materia wszechświata jest dobra jak chleb. Kiedy dusze akurat znajdują się pomiędzy kolejnymi kromkami, są jak masło albo majonez. Łączą równoległe wszechświaty, tworząc kanapkę z igłą. Igły szuka się w stogu siana, bo jest mała jak dusza. Nigdy nie wiadomo, gdzie akurat znajduje się dusza w ciele człowieka. Gdzie w ciele mężczyzny, a gdzie w ciele kobiety? A więc człowiek jest jak kanapka z igłą.


Wychodzą z ekranów i zabierają, co masz najlepszego, mówi mój najlepszy kumpel, siadając naprzeciwko. Łapie się stolika jak rozbitek, wygląda na wycieńczonego, pewnie zdążył już przepłynąć morza i oceany, zanim odnalazł mnie w tym barze. Podają tu najlepsze burgery w mieście. Kumpel jest przerażony, poci się i trzęsie, pozwalam więc, żeby poczęstował się moimi frytkami. Pomyślałem ze smutkiem, że burger to tylko taki rodzaj kanapki. Kiedy mój najlepszy kumpel nagle pojawił się w drzwiach baru, już wiedziałem, że to koniec. Usłyszałem dźwięk dzwoneczka zamontowanego nad wejściem, podniosłem głowę, zobaczyłem go oświetlonego jak święty jeździec apokalipsy i już wiedziałem, że dziś nic nie będzie mi smakować. A to był taki dobry burger. Przyglądam się więc kumplowi, który nerwowo żuje moje frytki na zmianę ze swoimi paznokciami, jak macza je w keczupie i majonezie, a potem wkłada do ust. Myślę, że dziś przyszło mi zjeść na obiad kanapkę z paranoją. Wiem, o czym mówi, całe miasto szepcze od tym od jakiegoś czasu. Przełykam ostatni kęs mojej bułki z jego strachem i pytam, czy jemu coś zabrały.
Twierdzi, że tak, ale ja mu nie wierzę. Nie sądzę, by miały co mu zabrać.
Wychodzimy z baru. Słońce wciąż świeci, szkoda, miałem nadzieję, że jest już później. Do wieczora jeszcze długa droga, a przed wyruszeniem należy zebrać drużynę. Chłodny wiatr poprawia mi kołnierz kurtki, to już koniec kwietnia, ale wciąż bliżej mu do zimy, niż do lata. Najpierw skręcamy w prawo w którąś z bocznych uliczek. Mój najlepszy kumpel ma na sobie jedynie dziurawe trampki, dresowe spodnie i stary czarny tiszert z jednym z tych jeszcze starszych rockowych zespołów. Zdaje się wcale nie odczuwać zimna, jest zbyt przejęty lub zbyt głupi. Rozgląda się tylko nerwowo czerwonym, przekrwionym wzrokiem i cały się trzęsie. Spieszy się, prawie biegnie. Potem skręcamy w lewo w kolejną boczną uliczkę, po chwili w następną, ta dzielnica nie ma głównej ulicy. Mijamy modną kawiarnię, praktycznie pustą, jest za zimno lub za wcześnie na gości. Na placu wciąż nie działa fontanna, podobno uruchomią ją dopiero w maju. Spotykamy znajomych, zbijamy piątki i umawiamy się na wieczór, wreszcie jakieś konkrety. Okrążamy jeszcze murowany kościół, chowa się przed przechodniami, wciśnięty tu jak czarny klawisz pianina, bo to tajemne przejście. Przechodzimy i wreszcie docieramy do ukrytego klubu, można tu wejść tylko z kartą członkowską albo podając hasło. Uśmiecham się, dobrze nas znają, mają tu tanie piwo i wystarczająco ciemno, żeby ukryć przekrwiony wzrok i roztrzęsione plotki o złodziejkach organów.
W soboty i niedziele zwykle latam bez sensu po całym mieście. Od poniedziałku do piątku zapracowuję się na śmierć, jestem odpowiedzialny i grzeczny jak koło zębate Rube Goldberga. Umieram w tygodniu, żyję w weekendy, nie jest mi głupio i nie jest mi przykro, bo ty też tak robisz. Nie mam pretensji do mojego najlepszego kumpla, że przeszkodził mi w obiedzie w sobotnie leniwe popołudnie. Sobota jest od chaosu. Pochodzi jak wszechświat od wielkiego wybuchu. A mój najlepszy kumpel potrzebuje pomocy. Weekendy są od entropii. W weekendy rozlewam się jak rzeka albo wino po całej dzielnicy, wielka dyspersja mnie, rozpraszam się jak stożek Tyndalla i sprawiam, że prawdopodobieństwo znalezienia mnie jest takie samo w każdym miejscu mojej dzielnicy. Nie martwię się, od poniedziałku się uporządkuję, nie boję się, od poniedziałku wszystko wróci do normy.
Ale nie mój najlepszy kumpel. Mój najlepszy kumpel może już nigdy nie wrócić do normy.
W klubie była mała scena. Co chwilę wchodzili na nią różni artyści, a każdy z nich był podobny do kogoś sławnego. Jakiś duet zaczął właśnie śpiewać jedną z tych hiszpańskich piosenek miłosnych. Przy sąsiednim stoliku siedzą dwie dziewczyny, chichoczą i patrzą się na nas, jakby były głodne i chciały spróbować, jak smakujemy. Ale nie z nami te numery. Zamawiamy trochę wody, a trochę nie i mój najlepszy kumpel zaczyna opowiadać. O tym, że przegrywamy, że boi się wojny i chciałby, żeby wszystko mu oddały. O tym, że jest taka jedna, co zabrała mu już trochę organów i wciąż chce więcej. Przyglądam mu się uważnie i już mu wierzę. Jest go mniej.
Jedna z dziewczyn z sąsiedniego stolika ma czarne dziury zamiast oczu i usta krwiste jak stek. Według praw fizyki nie ucieknie nawet światło, a co dopiero ja, do tego znowu robię się głodny. Orientuję się też, że duet na scenie odtwarza jednak stary francuski kawałek. Smutna pani śpiewa miękkim, prawie rozmoczonym głosem do brzydkiego pana, że chciałaby, by przyszedł pomiędzy jej nerki. Mój najlepszy przyjaciel schował się za szklanką, a ja mu proponuję misję specjalną. Pomiędzy nerkami tej jego jednej.
Najpierw mnie wyśmiewa, a potem mówi, że nie ma siły i nie da rady. Ucieka z miasta, z kraju, z planety. Do tej pory myślałem, że to zwykłe bajki. Ludzie dużo mówią na mieście. Podobno wychodzą z komputerów, z telefonów, z telewizorów. Wychodzą i zabierają organy, co masz najlepszego, duszę. Coraz więcej naszych ginie. Mój najlepszy kumpel pozbył się już wszystkich sprzętów, pyta się, czy nie znam kogoś, kto szuka mieszkania.
Obrusza się, gdy zauważa, że robię nieco rozbawioną minę. A to poważna sprawa. Cały czas się trzęsie i chowa za szklanką.
Nic nie rozumiesz, mój najlepszy kumpel kontynuuje. Świat się zmienił, biegnie naprzód, ty, ja, one też. Jesteśmy elektronami w kablach. Przyspieszamy, skracamy się, w żyłach płynie prąd zamiast krwi, a w głowach szumią procesory. Jesteśmy roztańczonym remiksem tego świata. Globalna wioska. Gestykuluje jak oszalały, a to oznacza, że mówi zupełnie serio. Umawiamy się i spotykamy przez Internet. Myślimy, że to bezpieczne, że łatwo uciec, zawsze można się wyłączyć lub wylogować. Że przez ekran nie złapiemy żadnej choroby wenerycznej, że jesteśmy anonimowi jak Vendetta. Wychodzą z ekranów i wchodzą do nas jak przez okno. Najpierw głowa, jedna nóżka, pokazują majtki, potem druga nóżka, i już jest po tobie, bracie. Zabierają, co masz najlepszego, święty spokój, organy, duszę. Nawet wojny są teraz przez Internet.
Zamawiamy jeszcze mniej wody. Miłości nie ma, jest tylko biochemia i tym podobne, próbuję pocieszyć mojego najlepszego kumpla. Mówię mu, że to się wszystko idealnie składa. Zostanie naszym szpiegiem i rozpracuje je od środka. Jeszcze możemy wygrać. Poza tym, zdaje mi się, dziewczyny z sąsiedniego stolika wcale nie są wirtualne. Chyba zaczyna się uspokajać, wychyla się zza szklanki i też zaczyna patrzeć, czy patrzą. Nie jestem pewien, czy się uśmiecha, czy zaraz się rozpłacze. Natomiast czarne dziury coraz bardziej pochłaniają mnie w ciemności klubu, druga z dziewczyn wciąż wypełnia swoim wzrokiem braki w moim najlepszym kumplu. To jak, misja specjalna?
Na scenie ciągle śpiewa brzydki pan, tym razem w parze z chudą dziewczynką opowiada o skórce cytryny. Atmosfera robi się podejrzana, gęsta i duszna jak kołdra. Ściszamy głosy jak wytrawni taktycy i naradzamy się, co wypić. Jest już późno, czas wielkich decyzji o tym, jak spędzić sobotnią noc. Jesteśmy FBI, faceci w czerni, CIA i NASA w jednym i zaraz zwerbujemy swoje tajne współpracowniczki. Przypominamy sobie, że mamy jeszcze trochę organów do użycia i że umówiliśmy się ze znajomymi. Dziewczyny przy sąsiednim stoliku nagle udają, że nas nie widzą. Myślę sobie, że wojna może poczekać do końca weekendu. Mój najlepszy kumpel boi się już trochę mniej i zgadza się, że wojna może poczekać przynajmniej do końca imprezy.
Porywamy je, mamy plan. Wychodzimy, gdzieś biegniemy. Ktoś coś do mnie mówi. Nie wiem, nie pamiętam dobrze imion, twarzy i o niedzieli. Mieszam kolory z alkoholem, dźwięki z językami, dziewczyny z podłogą. A może to ja jestem porwany? Myślę, że tańczę, a okazuje się, że leżę. Najpierw jest fajnie, potem super, a na końcu nie wiem, nie pamiętam. Moje myśli wciągają czarne dziury, w ustach czuję smak krwi. Nie wiem, nie pamiętam, jak wróciłem do domu. I kiedy mam wrażenie, że jednak wygrywamy, mój najlepszy kumpel znika na zawsze. Nic nie zostawiły, zabrały wszystkie jego organy, w świecie została tylko mała dziurka po jego duszy, mała jak ślad po ukłuciu igłą.

…CDN…


Michał Erazmus
Odpowiedz
#2
Procesory nie szumią.... milczą jak grób. Szumi co najwyżej ich chłodzenie i to pod warunkiem, że kiepskie.

No cóż technicznie jak zwykle niezłe. Tyle, że jakoś takoś - nie porywające. Może wstęp dobry w miarę, rozwinięcie też, ale ostatni akapit ma w sobie tyle treści, że strach coby się nie rozpękł od jej nadmiaru. No i tak nie bardzo wiadomo kto, po co, i dla czego. Gdzie ten kumpel zniknął? Dlaczego zniknął? Ot i takie tam.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#3
Dobry wieczór, Gorzki! Cholercia, masz rację z tymi procesorami, ale wyszedłem na ignoranta... Znowu to przyznaję, na Tobie zawsze można polegać! Będą jeszcze 2 części (premiery: w sobotę i we wtorek), zapraszam do lektury, może coś się rozjaśni, może znajdziesz odpowiedzi na któreś z pytań, choć wiadomo, że nie gwarantuję, że będą to Twoje klimaty. Wink

Dzięki piękne za lekturę i ślad.
Serdeczności!

PS. Jeden z moich ulubionych cytatów z ksiażki Kurta Vonneguta pt. "Śniadanie Mistrzów". Wink
[Obrazek: 60G4ys5.jpg]
Odpowiedz
#4
Drugie Śniadanie Mistrzów
odcinek 2

Niedziela, czyli drugie śniadanie Euklidesa

Jeśli stało się już wszystko, nie stanie się nic. Jeśli wszechświat to kosmiczny chleb składający się z nieskończonej ilości równoległych kromek, to wszystko dzieje się zawsze. Człowiek nie potrafi przeskoczyć z kanapki na kanapkę, ale dusza już tak.
Czasem we wszechświecie pojawia się czarna dziura i nikt nie potrafi się jej oprzeć, gdy kogoś wciągnie, nie ma ratunku, nawet światło nie potrafi uciec z jej wnętrza. Na granicy czarnej dziury i reszty świata znajduje się horyzont zdarzeń. Jest małym wałeczkiem, płotem pilnującym, by nic nie uciekło. Czasem rozszerza się jak fala, fala czasem zamienia się w tsunami. Udowodniono, że od takich zdarzeń falować może cała materia czasoprzestrzeni, kosmos trzęsie się wtedy jak galareta, a fale roznoszą się po wszystkich kanapkach.
Kiedy ciasto wszechświata faluje, kromki mogą się do siebie zbliżać, wtedy człowiek widzi, co dzieje się na sąsiedniej kanapce. Proszę pomachać, nie robić zdjęć, nie dotykać. Można za to zapytać siebie samego stamtąd: hej, co słychać? Warto się przyjrzeć wtedy, czy jest ci lepiej niż tobie. Człowiek nie powinien więc martwić się swoimi wyborami. Można się też poczuć mniej samotnym, ale trzeba pamiętać, że na ramieniu siedzi dusza, może się wyciągnąć i przeskoczyć.
Dusza biegnie przez kosmos, chodzi po wszystkich kromkach i wszystkim się zajmuje. Kiedy człowiek podejmuje jakąś decyzję, w równoległym wszechświecie podejmuje decyzję odwrotną. Wszystko dzieje się zawsze. Człowiek więc nie musi się martwić tym, czy podejmie właściwą decyzję, bo dusza i tak zawsze wybierze wszystko. Wchodzimy do tramwaju albo dziewczyny wszystkimi drzwiami jednocześnie i interferujemy ze sobą po drugiej stronie. Jemy i mamy ciastko. Nie ma dobrych i złych wyborów, dobro i zło są równoległe, leżą na sobie.
Według Euklidesa światy równoległe to smutne światy, bo nie mogą się spotkać i przeciąć jak proste prostopadłe. Kanapki Euklidesa na wszelki wypadek zawsze były prostopadłe.


Jeśli na imprezie stało się wszystko, reszta wszechświata była wtedy pusta, smutna i nudna, bo nie działo się tam nic. Aspiryna w szklance właśnie rozpuszcza mój ból głowy i istnienia, a ja próbuję przypomnieć sobie, jak zdobyłem nowego najlepszego kumpla. On na pewno pamięta więcej niż ja. Jest prawdziwym twardzielem, ma mocną głowę i zasady mocne jak stężony kwas. A ja znowu wczoraj gdzieś poszedłem, z kimś się bawiłem, nie wiem, jak wróciłem do domu. Mój nowy najlepszy kumpel wie wszystko. Został naszym szefem. Wygląda, jakby potrafił odzyskać nasze organy lub ukraść nowe, oddać je nam lub od razu złamać jak serca. Chodzimy codziennie na siłownię, ćwiczymy mięśnie, Hegla czytamy do poduszki, wzmacniamy organy. A w weekendy organizujemy najlepsze w mieście imprezy, żeby walczyć i wygrywać. Chleba i igrzysk. I na tych imprezach dzieje się wszystko, równoległe wszechświaty opustoszały, wszyscy szykują się na wojnę.
A więc jest niedziela, samo południe, świat nieco mi się trzęsie z rana, ale aspirynka już musuje w szklance na ratunek. Nie bez lęku rozsuwam zasłony, mrużę oczy i duszę. W nocy przyszedł maj, za oknem w najlepsze gra w zielone, organy rosną jak grzyby po deszczu. Mój nowy najlepszy kumpel powiedziałby, że jak grzyby atomowe po radioaktywnym deszczu. I to chyba prawda, bo za oknem trochę czuć wiosnę, a trochę napalm. Wypijam całą zawartość szklanki za jednym razem i coś mi zaczyna świtać, wraca kilka obrazów, które jednak po chwili znowu uciekają, jak bąbelki po aspirynie uciekają w atmosferę. Zbierają się tam wszystkie razem, razem z twoimi i moimi i zamieniają się w chmury. Aspirynowe cumulusy przemierzają potem świat, stratosfery, wszystkie kręgi nieba, by ostatecznie uciec w kosmos albo wrócić w najmniej oczekiwanym momencie jak karma w postaci deszczu.
Przeciągam się, czas obrać kurs na dobry koniec weekendu. Kołdra łopocze jak żagiel na statku kosmicznym, ścielę łóżko, mam smutną pościel, bo nikogo w niej nie znajduję. Choć czuję czyjąś obecność. Halo, jest tu kto? Odkręcam kran i nasłuchuję, żadnych obcych kroków albo oddechów, słychać tylko, jak mój miniaturowy wodospad napełnia czajnik. Obmacuję kuchenkę, żadnych nowych kształtów, trafiam wreszcie, przekręcam kurek i zapalam. Woda i ogień. Zaczynamy się gotować. Już wiem, to ja mam na sobie obce zapachy, kolory i smaki. Rozbieram się, sprawdzam topografię ciała i tropię. Mam małe mieszkanie, jednak maszeruję przez nie niczym alejami, wreszcie dochodzę za górami, za lasami do łazienki. Biorę prysznic. Palę papierosa. Wodą i ogniem. Pozwalam utopić się intruzom, wyparować obcym śladom, zostawiam tylko te najładniejsze, niech zostaną do końca niedzieli. Parzę kawę i odnajduję swój mózg na dnie puszki z czarnymi ziarnami. Czyszczę go. Wodą i ogniem.
Gdy wkładam go na miejsce w swojej czaszce, przypominam sobie, że jestem głodny. Włączam komputer, wita mnie miły głos ściągnięty z Internetu. Wychodzą z ekranów i zabierają, co masz najlepszego, uśmiecham się, mam jaja, co nie? Patrzę na patelnię, jak na strzelbę Czechowa i zastanawiam się, czy śniadanie nie zrobi się samo, jeśli nawet broń może wystrzelić sama. Znowu boję się wojny. Z głośników komputera zaczyna wypływać Różowe Martini o tym, że nie nic mi się nie chce. Wyglądam za okno, niebo jest miętowe, świeci jak blady neon ogłaszający wiosnę. Wstęp wolny! Jezu, jak ja nie znoszę mięty, zamykam okno. I pomyśleć, że mogłoby być waniliowe jak w filmie. Wkładam głowę do lodówki, chciałbym trochę ochłonąć, ale znajduję tam tylko jajka. Znowu.
A więc mam jaja i popołudnie wolne jak bezwolny olbrzym z krzyżówki. Wyciągam masło twarde i zimne jak serca waszych dziewczyn, wykrajam kostkę i nagrzewam patelnię. Stukam nożem w skorupki, wbijam jajka. Białka kleją się jak pijana szesnastolatka, zostają na ostrzu i palcach, kończy się Różowe Martini, muszę się rozdwoić, przełączam na Goryle, które śpiewają o tym, że dobrze się czują i jednocześnie pieprzę i solę. Białko i sól zostają mi pomiędzy palcami jak pajęczyna i roztańczony kurz tego świata. Jesteśmy tylko roztańczonym remiksem tego świata, warto czasem przyprawić śniadanie jakąś wzniosłą myślą. Kroję jeszcze bagietkę, nie ma nic gorszego niż wczorajsza bagietka, ale pocieszam się, że w takich chwilach jestem trochę jak stwórca krojący kosmiczny chleb na równoległe wszechświaty. W mieszkaniu przyjemnie pachnie i wszystko zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu albo chociaż dobremu początkowi niedzieli, kiedy ktoś zaczyna mnie wołać.
Zaczynam żałować, że nie znalazłem w lodówce mięsa, bo miałbym czym rzucić. Nawet nie puka, tylko od razu woła po nazwisku. Porzucam jaja na ogniu i idę otworzyć. Okazuje się, że za drzwiami nie ma nikogo, to wcale nie jest śmieszne. Czuję miętę, to niemożliwe, przecież zamknąłem okno. Gdzieś uciekają bardzo muzykalne Goryle, zamiast tego słyszę szum fal. A to miała być taka spokojna niedziela. Idę do pokoju i zachowuję zimną krew, mój nowy najlepszy kumpel byłby dumny. Na moim łóżku siedzi najpiękniejsza dziewczyna na świecie, mruga zalotnie i zakłada nogę na nogę. Tracę na chwilę dech, podobno zakochać się od pierwszego wejrzenia to oszczędność czasu, ale ja już ją skądś znam. Wszystkie najpiękniejsze dziewczyny na świecie są takie same. Ma czarne dziury zamiast oczu i usta krwiste jak stek. Szumi oceanem i pachnie miętą. Ach, tak, już ja ci pokażę. Pokazuję więc, jaki jestem twardy jak kamień, akcja-reakcja, błyskawicznym ruchem sięgam po rozgrzaną patelnię i przeganiam jak szkodnika najpiękniejszą dziewczynę na świecie. Gdzie się podziały moje jaja, jajecznica rozrzucona po całym mieszkaniu, a ona, chichocząc, ucieka przez ekran komputera i już po chwili siedzi po drugiej stronie, zalotnie oblizując usta. Czy to krew?
Grożę jej palcem przed monitorem. Już chcę wyłączyć komputer, ale mnie powstrzymuje. Przedstawia się. Cześć, nazywam się super Maria Bros i chciałabym cię uratować. Dobre sobie, myślę. Pytam się, kim jest naprawdę. Tak na serio jestem święta Maria Bros, tłumaczy, Matka Boska od kamerki internetowej i właśnie modlisz się przed moim ołtarzem. Mam problemy z wiarą, więc się uśmiecham, choć faktycznie nad głową świeci się jej aureola, mrużę oczy, prawie widzę gwiazdy, aureola składa się z miętowych, ledowych żarówek. Skarbie, jestem częścią współczesnej religii, każdy ma swój ołtarzyk online i codziennie składa na nim ofiary ze swojego czasu, złota, z samego siebie. Mój nieproszony gość chyba się wczuwa. Podobno jest królową i może mi dać wszystko, czego zapragnę. Czuję podstęp, pachnie miętą. Ale robię dobrą minę do złej gry, orientuję się, że to moja szansa, udaję więc, że łapię przynętę i wpadam w czarne dziury. A tak naprawdę mam plan, jest taki, że dzięki mnie wygramy wojnę, mój nowy najlepszy kumpel byłby ze mnie dumny.
A więc mówię jej, że jednak potrzebuję pomocy. Ale tylko tak dla zmyłki.
Myśli, że ma mnie w garści i już wygrała. Rozluźnia się. Odchyla się, zakłada nogę na nogę, pokazuje mieszkanie i nie tylko, jest w nim pełno słońca i szumu fal, które wpadają przez wielkie okno na ścianie. Jest trochę ubrana, a trochę nie, na całym ciele ma ukryte znaki jak punkty orientacyjne, kusi i obiecuje odkrycia Ameryki, na zmianę odsłaniając i zakrywając kolejne części siebie. Jeśli dusza jest igłą i kłuje świat, jej ciało jest dziurawe jak moje ręce, gdy tak na nią patrzę. Gdzieś w głębi słychać Nową Falę, pyta się, czy kiedykolwiek byłem zakochany. Mam ochotę odpowiedzieć, że miłości nie ma, jest tylko mięso.
Wreszcie wyciąga rękę przez ekran komputera, prawie dotyka mojego nosa, cholera, naprawdę myśli, że ma mnie w garści. Czuję się jak Adam stwarzany przez Boga, piękne ma palce, są długie jak cienie Giorgia de Chirico, chcą mnie opleść swoją czarną materią dziur i zaciągnąć przez ekran, tuż tuż, za róg, za winkiel, to wcale nie tak daleko. Mówi, rozkazuje, żebym jej dał, co mam najlepszego. Kręcę powoli głową i grzecznie odmawiam. Tłumaczę, że nie czuję mięty. Ona krzywi się, nie wie, jak zareagować, nie jest przyzwyczajona do tego, żeby ktoś jej mówił „nie”. Zawsze dostawała to, czego chciała. Czuje się nieswojo, ale chyba ją to kręci.
Czyli wstaje, zaczyna kręcić się po swoim pokoju, widzę zakłócenia, na monitorze pojawiają się Białe Paski. W kącie śpiewa Biały Jacek i jestem już pewien, że super Maria Bros po prostu nie wie, co z sobą począć. Ja i moi kumple, jak Armia Siedmiu Narodów, jesteśmy biali. One są czarne. Jest mroczna jak swoje dziury, pochłania całe światło, które wpada do jej pokoju, przez chwilę mam wrażenie, że nawet słońce założyło ciemne okulary. Maria Bros zamiast ściany ma wielkie okno, a za nim ocean, chwali się nim jak dziecko swoją ulubioną zabawką. Słyszę jak szumi niczym wieża Babel tysiącem języków, pewnie odgryzła je moi kumplom.
I stoi tak teraz na tle wielkiego okna, widzę tylko jej czarną sylwetkę, czarny kontur i czarny kształt. Jej seksowny horyzont zdarzeń kusi, faluje i paruje mrocznym mirażem. Jest dziurawa, wciąga wszystko wokół i przez chwilę też mam ochotę tam wpaść. Zapraszam ją więc do siebie.
Tłumaczę, że przez nią nie zjadłem dziś śniadania i w ogóle szkoda, że tak szybko uciekła. Mam propozycję. Dam jej, czego pragnie, jeśli wygra ze mną zakład. A jeśli wygram ja, a na pewno wygram, odda mi wszystkich moich kumpli. Jestem w tym dobry, więc spokojnie rozsiadam się po swojej stronie ekranu, zakładam ręce za głowę, nogi na stół. Mam ją, podchodzi bliżej, wystawi nos i usta przez monitor, mam wrażenie, że oblizuje je z elektronów, są gęste jak syrop albo krew. Zgadza się. Cofa głowę, wystawia dłoń, następuje pełen napięcia uścisk dłoni. Maria Bros ma naelektryzowaną skórę i czuję prąd, gdy mnie dotyka.
Zadanie jest proste. Które za nas przyrządzi lepsze drugie śniadanie. Ona mi zrobi kanapkę z siebie, a ja jej dam się spróbować.
Ma świeży i chrupiący chleb, kruszy się na podłogę, gdy go kroi. Chodzi boso po mieszkaniu, okruchy skórki wbijają się w jej stopy, wygina wtedy palce w miniaturowe łuki triumfalne. Skarbie, założę się, że dobrze wyglądasz na parkiecie, zaśpiewałyby właśnie Arktyczne Małpy, gdyby tu coś ode mnie zależało. Przygląda mi się uważnie, gdy sięgam po swój nóż, jest ostry jak ona, też ma w sobie mrok i też dobrze leży w dłoni. Wstrzymuje oddech, widzę wyraźnie, jak napina brzuch, mięśnie kurczą się, rysują pod skórą rzeźby twardsze niż ze spiżu. Gdybym teraz dotknął ich ostrzem, przyjęłyby go, pozwoliły wejść, rozgościć się, a potem zasklepiły się, gdybym wszedł już cały. Pojawiłaby się co najwyżej kropla miętowej krwi.
Też mam mięśnie i też się chwalę. Prężę muskuły, odcinam kawałek mięsa, znowu nagrzewam patelnię, wrzucam masło, czekam, aż rozpłynie się jak wzrok świętej Marii Bros, gdy patrzy na kawałek mnie do zjedzenia, przekręca wtedy głowę jak pies próbujący zrozumieć pana. Smaruje kromki majonezem, kapie jej na stopy, jest biały i gęsty jak spieniony ocean za jej oknem, znowu wygina palce, ociera je o łydki, stopy ciągną się wysoko, jak rozgrzane stopy metali, spływa mi na kanapkę. Nie odrywamy od siebie wzroku, gotowanie na ekranie, w dwóch równoległych światach, po dwóch stronach monitora. Wrzucam swoją sztukę mięsa na skwierczące masło, wtedy na chwilę spuszczam ją z oczu, znowu pieprzę i solę i orientuję się, że mój nieproszony gość zdążył w tym czasie przejść przez monitor. Siedzi mi na łóżku i wyciąga gotową kanapkę w moją stronę.
Kończę smażyć swoje mięso, jest soczyste, gotuje się w nim moja krew i wino z zeszłej nocy. Wyciągam swój najlepszy talerz, noża nie muszę, bo sama jest wystarczająco ostra. A więc wymiana, ja dostaję od niej kanapkę, ona ode mnie najlepszą sztukę mięsa. Po chwili mamy pełne usta. Przyjemnie się patrzy, jak gryzie, żuje, przełyka.
Jej kanapka też jest dobra. Wciąż jednak czuję się nieswojo, gdy tak siedzi na moim łóżku. Kończę ją jeść, zastanawiam się, kto wygrał. I już myślę, że jest remis, kiedy przełyka ostatni kęs mojego steku. Oblizuje usta, pozostają krwiste, uśmiecha się, coś knuje. Nagle oznajmia, że niedawno zjadła mojego nowego najlepszego kumpla. A więc już byłego najlepszego kumpla. I mówi, że skoro zjadłem kanapkę z niej, to tak jakbym zjadł swojego kumpla, że to była kanapka z jego duszą. Kanapka z igłą. Twój już stary najlepszy kumpel byłby dumny.
Robi mi się gorąco i smutno. I błogo, bo było dobre. Orientuję się, że zbliża się północ. Kiedy to minęło? Cholera, za chwilę poniedziałek, powinienem chyba już się zbierać, uciec jak Kopciuszek. Przypominam sobie, że przecież jestem u siebie. Mam ochotę ją wygonić, zamiast tego proponuję kolejny zakład. Zgadza się. Wybija północ, zaczyna się poniedziałek, a Maria Bros pociesza mnie, wyjaśnia, że miłości nie ma, jest tylko mięso. Potem wraca do siebie i mówi do zobaczenia.

...CDN...

Michał Erazmus
Odpowiedz
#5
Drugie Śniadanie Mistrzów
odcinek 3 (ostatni!)

Piątek, czyli drugie śniadanie Everetta i Botticellego

Jeśli wszechświat jest kosmicznym chlebem pokrojonym na równoległe kromki, ktoś kiedyś musiał go upiec i pokroić. Bóg mógł być kobietą, bo upiekł i pokroił świat w kuchni, podzieliła go jak boże ciało. Hugh Everett III twierdził, że wszechświat jest nieskończenie wielkim drzewem, które cały czas się rozgałęzia. Za każdym razem, gdy stajemy przed jakimś wyborem, wszechświat rozgałęzia się na tyle dróg, ile jest możliwości. Zawsze wybieramy wszystko. A więc wszechświat jest drzewem poznania dobra i zła, wyrasta z Edenu, a u jego stóp stoi Adam z Ewą i głowią się, jaką decyzję podjąć.
W istocie jest to trud bezcelowy, człowiek nigdy nie podejmuje decyzji, bo wybór nie zależy od niego. Wszystko dzieje się zawsze, człowiek równocześnie wchodzi na różne gałęzie w różnych częściach wszechświata. Jedyną rzeczą, na którą ma wpływ, jest to, czy dojdzie do wyboru. Jeśli chce czegoś uniknąć, nie wolno mu sobie tego nawet wyobrazić. Jeśli coś się może zdarzyć, na pewno się wydarzy, to kosmiczne prawo Murphy’ego. Obok Adama i Ewy wije się wąż, bestia, która też się rozgałęzia i ma nieskończoną ilość głów. Wielogłowy smok kusi przy każdym rozgałęzieniu, dając pozór wyboru.
Nie wiadomo, jaki owoc rósł na drzewie poznania dobra i zła. Nie można mieć pewności, że było to jabłko, na przykład antonówka z polskich sadów. Mógł to być granat, który wybucha w ustach albo na przedmieściach miast w smutnych, dalekich krajach. A może na drzewie poznania dobra i zła rosły owoce morza. Owocem morza była również Wenus, która zrodziła się z morskiej piany. Też była soczysta i każdy chciał ją mieć i zjeść.
Wąż jest kwantowy, drga jak sueprstruna. Kłamie, kusząc Ewę. Kłamie za każdym razem, dając wybór. Nie ma wyboru, są tylko rozgałęzienia. Mieć owoc i zjeść owoc to żaden problem, bo dobro i zło są równoległe, leżą na sobie jak Adam i Ewa.


Na świecie dzieją się straszne i piękne rzeczy. W powietrze lecą rakiety i fajerwerki, na ziemię spadają gwiazdy i bomby, ktoś niszczy piniatę, a ktoś wieżowce. Ludzie maszerują w paradach wojskowych i w paradach wolności, jedni walczą o Boga, honor i ojczyznę, inni o jedzenie. Boją się pająków albo raka. Świat jest kolażem. I czasem mi głupio, że moja wojna jest taka mała, miniaturowa. Ale walczę, staram się, jak mogę, super Maria Bros też się nie poddaje. Świat jest kolażem małych i dużych, ładnych i brzydkich, mnie i Marii.
Po tym jak zjadła mojego najlepszego kumpla, to ja zostałem szefem, mimo że reszta moich kumpli już mi nie wierzyła tak jak kiedyś. Nie ufali, gdy mówiłem, że spotkałem najpiękniejszą dziewczynę na świecie. Kręcili głowami, gdy przekonywałem ich, że jeśli pokonam królową matkę, wygramy wojnę. Mówili, że też stracę organy, co mam najlepszego, duszę. To zawsze tak się kończy i już mnie żałowali.
A ja cały chodziłem. Biegałem z miejsca na miejsce, traciłem głowę, gubiłem różne rzeczy. W ciągu tygodnia wiosna przepoczwarzyła się w lato, miasto stało się wielkim Prodiżem, a ja miałem wrażenie, ze jestem człowiekiem Voodoo, straciłem rozum i ktoś mną steruje. Zakład przechodził w kolejny zakład i cały czas był remis. Za każdym razem byłem już pewien, że wygram, było blisko, tuż tuż, już prawie.
Tak minął jeden tydzień, minął drugi tydzień i nie pamiętam ile kolejnych, znowu przyszedł piątek, święty dzień w naszym, w każdym mieście i święta Maria Bros wpadła na pomysł. Wyszła do mnie na chwilę z ekranu, usiadła na łóżku, znów poczułem się nieswojo, pomachała mi nogami przed oczami i zaproponowała ostateczne starcie. Ciekawe, pomyślałem. Powiedziała, że się boi, bo w jej pokoju mieszka potwór. Odpowiedziałem, że w każdym pokoju mieszka potwór i jest już dużą dziewczynką, poza tym mam swoje demony. Zaoferowała więc zamianę – ja pokonam jej bestię, ona moją. Zamieńmy się na jeden dzień. Wystawiła rękę, nie ufam jej, wiadomo, przyjrzałem się uważnie, ale uścisnąłem. Kto pokona pierwszy, wygrywa.
Czyli przechodzę przez ekran swojego komputera, uderzam się w głowę o jej monitor i już po chwili ląduję w jej pokoju. Za oknem szumi ocean, wielkie słońce kiwa mi głową i mówi cześć. Pachnie miętą. Jak ja nie znoszę mięty. Odwracam się i jak przez okno patrzę, co w równoległym świecie wyczynia moja rywalka. Uśmiecha się kapryśnie, zaczyna się rozbierać, powoli, metodycznie, okazuje się, że nie nosi majtek i stanika i już po chwili, kiedy przestaję oddychać, wyłącza mój komputer. Nigdy się nie nauczę, wzdycham. Czyli zostaję uwięziony w jej świecie.
Rozglądam się po pokoju i zastanawiam się, gdzie bym się schował, gdybym był potworem. Mój mieszka pod łóżkiem, słyszę go czasem w nocy, drapie cicho o podłogę i dmucha mi w stopy. Ciekawe, czy rozebranie się do naga to sposób na to, żeby go pokonać. Nie ma biurka, komputer stoi na prostym, drewnianym stole. Obok jest talerz z kanapką, paruje herbata, zostawiła nawet kartkę – na wypadek, gdybyś zgłodniał, twoja ulubiona z igłą. Bardzo zabawne. Którego z moich kumpli zjadła tym razem?
Zamiast ściany ma wielkie okno z widokiem na ocean i słońce. Z kąta muzyka rozlewa się jak Mleko, piękny irlandzki głos śpiewa mi o tym, że teraz jest mój czas. Przez chwilę myślę, jak przyjemnie byłoby wyjść teraz na zewnątrz, zejść po schodkach na plażę i posurfować trochę, uciec w poszukiwaniu mitycznych fal.
Mam wrażenie, że całe mieszkanie pokryte jest nią, miętową materią świętej Marii Bros, lepi się jak końce w DNA, wdziera się do płuc jak kosmiczny pył. Każdy z nas ma swoje demony, potwory pochowane po kątach pokojów. Freud twierdził, że chowamy je w podświadomości, Jung natomiast, że porywa nas UFO. Freud czy Jung? Wtedy przypominam sobie, że niegrzeczne dziewczynki mroczne sekrety chowają w szafie. Bingo. Biorę do ręki kanapkę z igłą, podchodzę do szafy, wstrzymuję oddech i otwieram. Z wnętrza najpierw ucieka żyrafa, wybiega na swoich pokracznych, długich nóżkach i znika w łazience. I dobrze, jej akurat nie zmierzam gonić, bo jest po mojej stronie.
Potwór siedzi w środku, słyszę, jak mruczy coraz głośniej, jakby ktoś przebudzał się ze snu. Potwory głównie drzemią, tym się zajmują przez większość swojego życia, dlatego są długowieczne. Czekają na odpowiedni moment, wtedy budzą się i już potem nie ma przebacz. Najgorzej jest, gdy się je wyrwie ze snu nagle. Nagle słyszę ostry syk, tnie powietrze i wszystko wokół, fragmenty ubrań wylatują z szafy i rozprzestrzeniają się po całym mieszkaniu. Rozglądam się z zaciekawieniem po wszystkich tych koronkach i jedwabiach, kiedy z szafy wypełza wąż. Wysuwa rozdwojony jak jaźnie język i chyba chce mnie zjeść. Jestem pewien, że taki sam wąż kusił Ewę. Przebiegła bestia pyta się mnie, czego tutaj szukam, czy mam ochotę przebrać się w ciuszki super Marii Bros, bo na takiego wyglądam. Przez moment się waham, w końcu jednak koncentruję się i mówię, że przyszedłem go pokonać.
Węże nie potrafią wyrażać emocji. Zasadniczo rzecz biorąc, mogą jedynie uśmiechać się szyderczo. A więc wredna bestia szczerzy się w szyderczym śmiechu ze mnie. Cholera, ma inteligentny wzrok i patrząc mi prosto w oczy, mówi, że już po mnie. Jest obślizgły jak przetłuszczone włosy, grubszy niż uda najgrubszych dziewczyn i śmierdzi zepsutą rybą. Rany, już wolałem miętę. Cały czas rośnie, wyciąga się z szafy jak magik chusteczki z kapelusza, mam wrażenie, że jest nieskończenie wielki, wypełnia już cały pokój, to niemożliwe, szeroko otwiera szczęki, powiedz A, leci samolocik, i mnie pożera.
Następuje ciemność.
Spadam głową w dół, ale jest całkiem wygodnie, trochę jak na zjeżdżalni w aquaparku. Zastanawiam się, czy święta Maria Bros poradziła sobie choć trochę lepiej z moim potworem. Czuję się jak podróżnik do wnętrza Ziemi albo jeden z tych żołnierzy w Kosmicznych Wrotach. Okazuje się, że demon mojej rywalki ma serio głębokie gardło, wydaje mi się, że nie skończy się już nigdy, a ja zdążę napisać powieść, posadzić dąb i zestarzeć się, nim dotrę do żołądka bestii. I wtedy ląduję w wielkim basenie. Nurkuję i stwierdzam, że soki żołądkowe tej bestii to mleko. Jest białe i słodkie. Czy można rozpuścić się w mleku? Czekoladę rozpuszcza się na przykład w mleku, tak zaczyna się moje szaleństwo, myślę, kiedy nagle słyszę, że ktoś mnie woła.
To super Maria Bros. Nie przybyła mi jednak na ratunek, sama ledwo daje radę, bo nie potrafi pływać. Rozważam więc przez chwilę, czy w ramach zemsty jej nie utopić, ale stwierdzam, że taka walka jest nie fair i policzymy się, gdy już z tego wyjdziemy. Jeśli wyjdziemy. Pozwalam jej chwycić się mojego ramienia, mówi, że jestem dżentelmenem, ale potwora pod łóżkiem miałem ohydnego i radzi mi, żeby czasem tam odkurzył. Okazuje się, że nasze potwory to jedna bestia, wielogłowy smok, który też ją połknął. To trochę tak, jakby połknął swój ogon, zastanawiam się, pieprzony Uroboros. Kto wie, ile jeszcze rozgałęzień i głów posiada i w czyich domach wychyla się zza mebli. W brzuchu demona jest ciemno, ale bardzo ciepło, mleko zaczyna się gotować, pojawia się obrzydliwy kożuszek. Umrzemy, stając się bezkształtną kaszką dla dzieci.
Maria pyta się wtedy, czy wziąłem ze sobą kanapkę. I wszystko staje się jasne. Brzucho smoka jest pełne, wzdęte, napięte jak balon. Wyciągam duszę z kanapki i jak igłą przekłuwam od środka cielsko potwora. Tego się nie spodziewał. Wszystko wybucha, nasze demony giną, a my lądujemy na dnie.
vJesteśmy chyba w kanałach pod miastem, z małego otworu nad naszymi głowami wylewa się światło. Orientuję się, że moja rywalka wciąż jest naga. A więc mój potwór lubił sauté i na surowo. Biedna trzęsie się z zimna, robi mi się jej szkoda i znowu jestem dżentelmenem – dzielę się z nią swoim ubraniem. W zabawny sposób podskakuje, zakładając moje spodnie, zupełnie jakby chciała odlecieć na Marsa. Albo Wenus. A ja zostaję w samych majtkach. Wygląda na to, że znowu jest remis. Wychodzimy po drabince, cali na biało, niewinni jak mleko i lilije. Okazuje się, że otwór u góry to fontanna. Ktoś kiedyś zastanawiał się, jak wygląda fontanna na odwrót? Wynurzamy się więc spod ziemi na głównym placu miasta, trochę wytryskamy, a trochę się wstydzimy. Kąpiemy się jeszcze przez chwilę w fontannie, nic wielkiego, biorąc pod uwagę, że miasto wciąż jest wielkim Prodiżem i polewa nas żarem, podsyca ogień na przedmieściach, rozbiera ludzi, podżega do wojny. Miłości nie ma, jest tylko wojna.
A potem idziemy na kawę.
O tej porze kawiarnia jest pełna, nikomu nie przeszkadza, że jestem w samych majtkach. Tylko moi kumple przechodząc obok, wytykają mnie palcami i odwracają się plecami. Szepczą między sobą, że jestem już stracony i szkoda mnie trochę. Dyskutujemy z super Marią Bros, kto w końcu wygrał. Pytam się, kiedy mi zabierze moje ograny, co mam najlepszego, duszę. Tłumaczy mi wtedy, że trik polega na tym, że nic nam nie zabierają. Sami im dajemy.
Chwilowe zawieszenie broni kończy się i rozchodzimy się, umawiając na kolejną bitwę. Nie ma zmiłuj. Wracam do domu, zbieram ubrania mojej rywalki rozrzucone na podłodze, wcale ich nie przymierzam i chowam pod łóżko. Wojna wciąż trwa. Piątek też.
Rodzice pytają się mnie ciągle, kiedy dorosnę. Mamo, tato, odpowiadam, jestem na wojnie, zostałem prawdziwym mężczyzną, stop, ściskam. Dostaję od nich czasem zielone pocztówki z głowami martwych królów, bo wciąż myślą, że jestem tylko małym chłopcem, przesiaduję w Internecie albo bawię się i gram na gameboy’u w „Marsjanie atakują, inwazja na Wenus”. Albo na odwrót. Gejmgerl gra w kamgerl.
Moi kumple cały czas kombinują, kryją się za szklankami. A ja ich uratowałem i pokonałem bestię. Dziś już nie boję się wojny, wojnę mam na co dzień. Gram, przegrywam i wygrywam z super Marią Bros. Na razie jest remis. Zostaliśmy mistrzami jak Małgorzata. Czasem karmię ją swoją najlepszą sztuką mięsa, a ona czasem pokazuje mi ocean. Wychodzimy przez jej wielkie okno, schodzimy po schodkach na plażę i razem surfujemy. Porywa nas wtedy Nowa Fala, która śpiewa i namawia nas do gry w pana i niewolnika. Ciągniemy losy, chodzimy na czworaka i szczekamy jak wściekłe psy. Sporządziliśmy kontrakt, ma dwadzieścia dwa paragrafy, zobowiązaliśmy się, że przegrany stawia Drugie Śniadanie Mistrzów. Ja jej obiecałem kanapkę z igłą, czyli moją duszą, a ona powiedziała, że będzie mnie karmić owocami morza z drzewa poznania dobra i zła, pokaże mi, co to znaczy, że dobro i zło są równoległe i leżą na sobie.
Miłości nie ma, jest tylko wojna. Kiedyś na pewno wygram, a ona kiedyś na pewno wygra.
Gracie?

FIN

Michał Erazmus
Odpowiedz
#6
Cytat:Usta krwiste jak stek
- to jest porównanie które mnie wk - wia aż do szewskiej pasji. W moich wewnętrznych tablicach kodów krwiste znaczy złe. Tak samo jak lepkie - znaczy obrzydliwe.

Cytat:Smaruje kromki majonezem, kapie jej na stopy, jest biały i gęsty jak spieniony ocean za jej oknem, znowu wygina palce, ociera je o łydki, stopy ciągną się wysoko, jak rozgrzane stopy metali, spływa mi na kanapkę.
A tu znowu kolejne coś, czego nie lubię, bo mi rozwala poniekąd działanie wyobraźni. No przynajmniej zawiesza ją w dość nieprzyjemny sposób. problem leży w "stopy ciągną się wysoko" i w następującym po nich przecinku.

Gdybyś zapisał to tak: Smaruje kromki majonezem który kapie jej na stopy, jest biały i gęsty jak spieniony ocean za jej oknem. Znowu wygina palce, ociera je o łydki. Jak rozgrzane stopy metali, spływa mi na kanapkę.
W tym zapisie robi się już zjadliwe. Ze "stopy ciągną się wysoko", zrezygnowałem by wyeliminować powtórzenie "stopy - stopy".
Teraz, po podziale na zdania krótsze ma to swoją rytmikę i widać co jest do czego i wyobraźnia szybuje swobodnie. W Twoim tasiemcu, moim skromnym zdaniem gubił się sens wypowiedzi. Przecinek nie daje jednak takiego samego podziału jak kropka...

Co do fabuły. Zakręcona jak to u Ciebie. Po pierwszym fragmencie raczej za nic bym się domyślił, że to nie jakieś pokręcone SF, ale opowieść o internetowym romansie i podrywaniu kolejnych kumpli bohatera przez dziewczyny. Niby banalne, ale skoro to tak fajnie po swojemu zakręciłeś, to i specyficznego wyrazu nabrało.

Wiesz, ja niby praw żadnych, żeby Cię pisania uczyć to nie mam. Potraktuj więc to co na początku wskazałem jako moje zdanie, a czy skorzystasz... Twoja rzecz Wink.
Pozdrawiam serdecznie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#7
Cześć, Gorzki! Znowu po stokroć dziękówka za lekturę i pozostawienie śladu. Bardzo doceniam! Serio. Ech, dobrze wiesz, że nie dojdziemy do porozumienia w sprawie moich gastronomicznych porównań. Każdy ma swój fetysz. Powiedz, Gorzki, pewnie lubisz mocno przypieczone steki, co nie? Co do wytkniętego zdania, do tej pory byłem z niego bardzo zadowolony, ale masz u mnie jak w banku, że gdy będę kiedyś tam w przyszłości robił korektę tego teksu, na pewno mu się jeszcze raz przyjrzę. Z dystansu czasowego więcej widać. Wink

Dzięki raz jeszcze i smacznego! Smile
Odpowiedz
#8
Hmm. Takich rarytasów jak steki to ja właściwie nie jadam. Ogólnie ograniczam mięso, bo za gruby jestem Wink. No ake jeśli juz to faktycznie wolę takie lepiej przypieczone.
No penie nie dojdziemy w tych kulinarnych kwestiach do porozumienia. No ja przynajmniej uważam, że porównania kulinarne wobec kobiet choćby są takie jakby... no trochę nie na miejscu. Bo żarcie ogólnie jest takie jakby przyziemne, a one... no wiesz bardziej eteryczne. Takie z chłodnym powiewem absolutu i takie tam... Wiesz o co mi chodzi.

No ale w sumie Twój tekst, Twój fetysz Wink
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#9
O, rany, rany, Gorzki, nie znałem Cię od tak poetyckiej strony. Masz rację, kobiety to stworzenia na wpół boskie, nie robią kupy, a budzą się od razu umalowane, uczesane i pachnące fiołkami. Prawda, mało jedzą, wyłącznie widelcem i nożem, unosząc mały palec, to i porównania kulinarne są nie na miejscu. A nuż jakaś feministka uzna, że to sugestia z mojej strony, że ich miejsce jest w kuchni i będzie draka! Angel

A tak na serio, to uważam, że sprowadzanie charakterystki kobiecej postaci zarówno wyłącznie do porównań kulinarnych, jak i wyłącznie do porównań do absolutu za nieudane i błędne. Kobiety to złożone byty. Na szczęście ja nie popełniłem tego błędu, bo steki i lepkie nogi to tylko element, część opisu. Anyway, jeśli któraś z pań poczuje się dotknięta porównaniem, ukorzę się i postawię steka! Cool
Odpowiedz
#10
BARDZO ŁADNIE ERAZMUSIE

Wink






(Gorzki, błagam, nie edytuj czcionki)

A poważniej, mam wrażenie - jeśli mylne, wyprowadź mnie z błędu - że przedstawiłeś nam tutaj wbrew pozorom wymagający kawałek tekstu. To znaczy myślę, że nic tutaj nie jest przypadkowe, zwłaszcza odgórne "miniatury literackie", będące niejako wprowadzeniem i tropem dla czytelnika (ależ banał, nie? Wink ).

Przeczytałem całość, ale w weekend postaram się wrócić do tego tekstu, bo, o dziwo, ironia i ten na pozór "luzacki" styl Cię nie dyskwalifikuje. Nie piszę tego złośliwie. Chodzi mi o to, że w literaturze nowoczesnej ciężko spotkać niewymuszony i przemyślany tekst, żwawo korzystający ze środków "epoki wyczerpania". W Twoich tekstach, w mojej opinii, przejawia się coś na wzór swoistego manifestu naszego pokolenia, jakby autorska, dojrzała świadomość, że inaczej pisać się już nie da, co z jednej strony jest cholernie smutne, z drugiej natomiast stanowi właśnie pretekst do dalszego pisania, bycia artystą w wieku, gdzie "artysta" jest archaiczny, przeżyty. Dostrzegam - jeśli mylnie, wyprowadź mnie z błędu - świadome zaplecze stojące akurat za takim wyborem, co daje paradoksalnie autentyczność, a nie podążanie za trendami (ależ banał, nie? Wink ).

Przekonuje mnie też to, że widać w tych tekstach autora, to znaczy podczas czytania mogę mieć kontakt, choćby minimalny, z autorem, wiem, że próbuje mnie jeśli nie do czegoś przekonać, to coś pokazać, choćby za pomocą postaci Marii Bros.

No, wrócę do tego, rozpracuję, napiszę jeszcze bardziej pretensjonalną recenzję i postawię wszystkim po steku.
Odpowiedz
#11
A fuj.. Nie trawię feministek. Zazwyczaj same nie wiedzą o co im chodzi.
Co zaś do malowania i uczesania... No cóż, są kobiety które potrafią być czarujące o czwartej na d ranem w wersji słodko zaspanej i totalnie nie uczesanej.
No ale nie o to chodzi.
Po prostu jako czytelnik wskazuję Ci, pewien fakt.
Dla Ciebie (piszę tu czysto hipotetycznie) na przykład wyraz "lepkie" może mieć zależnie od kontekstu znaczenie pozytywne lub negatywne. Ze swej znajomości z Twoją wcale niezłą zresztą prozą, wnoszę, że częściej masz z tym wyrazem skojarzenia pozytywne. Owszem, twoje prawo.
No ale bywają czytelnicy, którzy wyrazy "szufladkują" jednoznacznie. Tak i u mnie "lepki" jest wyrazem o zabarwieniu jednoznacznie złym. Np miodu nie nazwałbym lepkim, bo go lubię. Nazwałbym gęstym, a i owszem. Ale gdybym napisał, że jest lepki, to wybacz, żołądek by mi pod gardło podjechał. "lepki" u mnie to prawie to samo co brudny, bo bród się lepi.

Ot i widzisz. To samo słowo, a jak różne interpretacje. Jak różny bagaż odczuć do niego przywiązanych. Jak diametralnie różnych.

No i jak widzisz, wcale nie o to chodzi czy nasze śliczne dziewczątka robią kupę, czy nie Wink
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#12
Gorzki, jaka analiza semiotyczna Wink
Odpowiedz
#13
Noo Wink Staram się Robe Wink
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#14
Hej, Sun! Zawsze miło Cię widzieć i poczytać pod swoim tekstem. Smile I weź tu teraz napisz, że cały tekst wyszedł ot, tak. Wink A tak serio, już jakiś czas temu obrałem taki, a nie inny kierunek w swoim pisaniu. Lubię myśleć o sobie, że piszę pop. W dużej mierze wynika to właśnie ze zrezygnowania, przygnębiającej myśli, że przecież wszystko już było, teraz możemy już tylko kompilować i remiksować. Był kiedyś organizowany taki konkurs (chyba przez korporację Ha!art) na remiksturę powstałą z innych tekstów. Tak to właśnie wtedy argumentowali – jedyną ścieżką dla współczesnego autora jest wyłącznie mieszanie powstałymi już wątkami, motywami itede. Pewnie – jak ze wszystkim – nie ma co popadać w skrajności i generalizować, ale coś w tym jest, przyznaj. I w ten trend wpisują się wszystkie dziedziny sztuki, stąd taka ostatnio szalenie nasilona popularność kolaży w sztuce wizualnej, łączenie różnych dziedzin muzyki... Żyjemy w kulturze kolażu? Jesteśmy remiksem? Bardzo to wszystko zanurzone w ponurym dekadentyzmie i poczuciu bezsilności, jak na wesołego chłopaka lubiącego pisać o plastiku, co nie? Drugą z moich idée fixe jest kodowanie. Uwielbiam ukrywać w swoim tekście zamknięte szkatułki dla wtajemniczonych. Może to świadczyć o pewnym manieryzmie, owszem, może to świadczyć o pozerskich próbach przeintelektualizowania tekstu, owszem, ale lubię czasem sobie pomyśleć, że ktoś czytając mój tekst, wpada na trop i albo wie, o co chodzi, albo zaczyna sobie googlować, wertować inną książkę, to bardzo przyjemna wizja. Trochę też wynika ze specyfiki współczesnej twórczości, z jej hieprtekstualności – wierzcie mi lub nie, ale lubię pozostawiać w swoich opowiadaniach linki jak na stronach internetowych. Zdaję też sobie sprawę, że balansuję na granicy kiczu i grafo, na pewno zdarza mi się ją przekraczać, bo w życiu nie zawsze wszystko się udaje i czasem dopada mnie strach, blady strach, że piszę disco-polo. Ale to nic, nie teraz, to innym razem. A czasem gdy sobie czytam jakiegoś sławnego autora, popijam winko albo piwko, słucham czegoś przyjemnego i wiem, jestem pewien, że napisałem w swoim życiu coś lepszego niż ta nagrodzona/uznana/doceniona książka. Na przykład. Chodzi mi to, że zdarzają mi się chwile satysfakcji. Choćby czytając Twój komentarz. No i właśnie… Wszyscy zawsze myślą, że jestem takim luzakiem, co sobie poprawi czymś świadomość, zasiądzie, napisze i potem nawet zapomni, o co mu dokładnie chodziło i taki tekst wrzuci w eter. A to wbrew pozorom nie jest tak. Każdy tekst staram się dokładnie przemyśleć, dopracować i ładnie opakować. Pozdro, Marcinie! Smile

Gorzki, ja to doskonale rozumiem, że Ci się może krwisty i lepki źle kojarzyć, masz do tego pełne prawo, którego mi nie wolno nawet kwestionować. Choć całe szczęście, że nie wszystkim. Ale za wszystkie Twoje impresje i emocje – piąteczka! Smile
Odpowiedz
#15
To ciekawe, co piszesz, bo aktualnie czytam, po raz kolejny zresztą, Zmierzch Zachodu Spenglera, gdzie autor pokazuje na historycznych przykładach, że owo zremiksowanie odrębnych dotąd dziedzin (fizyka teoretyczna staje się filozofią, filozofia gatunkiem literackim, a ścisłe nauki coraz częściej próbuje się pojmować jako sztukę) oraz ponury dekadentyzm, często skrywany za ironią i zabawą tradycjami czy nurtami przeszłości, są nieodzownymi cechami upadającej cywilizacji. Weźmy za przykład chociażby popularny koniec filozofii - przecież tego typu sceptycyzm, eklektyzm i świadomość kresu były już obecne w Rzymie. Co się stało później? Nadeszły, jak wiemy, ciemne wieki. Spengler, pokazując, że faustowska dusza (zachodnia) jest wyjątkiem na mapie świata (tylko nam udało się stworzyć pojęcie indywidualizmu, którego nie znali ani Grecy, ani Rzymianie, i tylko nam, dzięki temu pojęciu, udało się stworzyć doniosłą literaturę, bazującą na przeżyciach wewnętrznych), przypuszcza, że po nas nadejdzie mentalność plemienna. Każda kultura, jego zdaniem, ma pewien etap do przebycia, który można przedstawić w następujący sposób: kultura - cywilizacja - metropolia. Nadejście metropolii wiąże się z przeintelektualizowanym mieszczaństwem oraz bezdzietnością. I tutaj znowu mamy przykład starożytności, gdzie na przekór udanym konstrukcjom architektonicznym, rozwojowi nauk i dobrobytu ludność nagle przestała odczuwać chęć płodzenia potomków, mimo - jak to się dzieje obecnie w Polsce - polityki prorodzinnej, zainicjowanej w tamtych czasach przez Augustyna. Spengler, pokazując te same tendencje w starożytnych kulturach (Majowie, Ariowie, itp.), dochodzi do wniosku, że każda kultura cechuje się narodzinami, rozkwitem oraz właśnie zmierzchem. Zachód, jego zdaniem, już osiągnął największe możliwości, wobec czego "wygryzie" nas prawdopodobnie islam, któremu do tej pory nie udało się stworzyć cywilizacji w prawdziwym znaczeniu tego słowa. Gdy ją stworzy, nadejdzie czas metropolii, a więc znowu: intelektualizmu stawianego nad instynktami, dobrobytem, mnóstwem możliwości oraz bezdzietnością. Ostatnie zdanie jest moim wnioskiem płynącym z lektury Zmierzchu. Spengler kończy dzieło nieco w inny sposób, ale nie chcę przesadnie spojlerować.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że niektóre z analiz Spenglera mogą trącić specyficznym mistycyzmem (jest to zresztą nieodzowna cecha filozofii niemieckiej), ale, co zadziwiające, wiele z jego przewidywań się sprawdziło. Niezależnie więc od światopoglądu, warto zapoznać się z tym tekstem, bo niesamowita erudycja autora daje pokrzepienie w tym znaczeniu, że pozwala spojrzeć na obecną sytuację Europy w mniej pesymistyczny sposób, tzn. pozwala raczej dojść do stwierdzenia: "To już było" aniżeli do "Nadchodzi koniec świata" Wink

Drugą sprawą, być może ważniejszą, jest fakt, że wciąż piszesz. Nie chodzi tutaj o pretensjonalne słodzenie z mojej strony, bo, jak kiedyś słusznie zauważyłeś, osoby piszące są chcąc nie chcąc potencjalnymi rywalami, ale o pokrzepiającą świadomość, że nie zostałem sam ze swoją w gruncie rzeczy idealistyczną i wyjątkowo niepraktyczną współcześnie pasją pisarza. Tych kilka lat temu było nas w sieci całkiem sporo (i nie ważne, że 95% było grafomanami). Teraz, jak to zwykle bywa, zostało tylko kilka osób, niemal dinozaurów naiwnie wierzących, że gdzieś kiedyś uda nam się opublikować coś naprawdę ważnego. Mam zresztą typowo dekadenckie wrażenie, że fora literackie stają się powoli przeżytkiem, że brakuje na tego typu portalach rzeczywistej aktywności, którą można było dostrzec tych kilka lat temu. Obecnie, jeśli coś się publikuje, to głównie odrzuty, jakieś szkice i myśli, które sprawiają wrażenie spóźnionych, nieistotnych czy właśnie wyczerpanych. Możliwe też, że po prostu się starzeję, co nie zmienia faktu, że w przyszłości chciałbym, nie zważając na tendencje wyczerpania, opublikować egzystencjalistyczną powieść w stylu Hamsuna czy Camusa. Albo w swoim stylu, zupełnie indywidualnym i oryginalnym.

No, rozpisałem się. Tak czy siak, szczerze życzę powodzenia i łączę wyrazy szacunku. Dobrze było znów się spotkać Erazmusie. Serdeczności Wink
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości