03-06-2010, 21:31
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 22-12-2010, 20:53 przez marcinos83.)
Opowiadanie tworzone raczej jako ćwiczenie, by nie wypaść całkiem z wprawy.
Wrzucam tutaj, bo chyba do Fantasy nie bardzo pasuje (coś z serii "tajemnice nazistów" miłej lektury.
Irak, 1943, dorzecze Tygrysu i Eufratu, ok. 150 km na południe od An-Nasiriya
Wrzucam tutaj, bo chyba do Fantasy nie bardzo pasuje (coś z serii "tajemnice nazistów" miłej lektury.
Irak, 1943, dorzecze Tygrysu i Eufratu, ok. 150 km na południe od An-Nasiriya
Doktor Otto von Biskopf schował głowę z powrotem do namiotu. Mein Gott, pomyślał, ależ to słońce praży! Zamrugał, by pozbyć się z pola widzenia kolorowych plamek. Duszne, ale ciemne i nieco chłodniejsze wnętrze namiotu było prawdziwym azylem w tej spalonej słońcem, pokrytej szarym pyłem krainie. Obowiązki jednak wzywały... Odszukał swój kapelusz Stetsona, który jeszcze przed wojną podarował mu znajomy historyk ze Stanów, i nałożywszy go na głowę wyszedł na zewnątrz.
Ponownie zmrużył oczy zaatakowane ostrym słońcem. Żar lał się z nieba ciężki i gęsty, przygniatał do ziemi, niemal odbierał oddech. W powietrzu unosił się wszechobecny pył, wzbudzany przez ludzi i pojazdy, przenikający nawet do wnętrza trzymanej przez doktora w namiocie skrzynki z rewolwerem. Drażnił oczy, gardło, kleił się do spoconej skóry. Kto mógł, chował się przed słońcem w skąpym cieniu instalacji polowych. I zapewne nikt nie zazdrościł wartownikom, otaczającym cały obóz gęstym pierścieniem, prażącym się za dnia lub marznącym w nocy. Jednak dzięki nim teren wykopalisk był stale bezpieczny.
Doktor rozejrzał się dookoła, sięgając wzrokiem poza namioty. Nie było tam nic – i ten widok nieodmiennie go fascynował. Ze wszech stron jedynie niczym nie zmącona linia horyzontu, falująca w rozgrzanym powietrzu. Żadnych wzgórz, skał, żadnej choćby nędznej osady... tylko morze kamieni i piasku. Z jednym wszakże wyjątkiem – Szponem Dżinna, ich punktem orientacyjnym. Była to wąska i pokrzywiona, smagana na przestrzeni wieków przez kolejne burze piaskowe skała, wysoka na jakieś dwadzieścia, a u podstawy mająca około dziesięciu metrów średnicy. Wyrastała samotnie pośrodku niczego, zdawać by się mogło, że spadła prosto z nieba – albo że sam diabeł postawił ją tu dla sobie tylko wiadomych celów. Tutejsze plemiona wierzyły, że...
- Ach, doktor von Biskopf! Jak zwykle w pracy od samego rana!
Uczony drgnął. Major Friedel, wysoki niebieskooki blondyn w doskonale leżącym na nim mundurze – jak zwykle zapiętym na ostatni guzik, pomimo panującego skwaru – zbliżył się i pozdrowił go uniesioną dłonią. Doktor skinął w odpowiedzi głową.
- Jak zwykle, panie majorze, ma pan rację. Praca winna być systematyczna. Poza tym, o tej porze można jeszcze normalnie pracować, ale gdy przyjdzie południe... - zaśmiał się nerwowo.
- Gdy przyjdzie południe, pracować będą podludzie – dokończył zupełnie poważnie major Friedel. - Nam nie przystoi się przemęczać. Ma pan absolutną rację, doktorze. Ahnenerbe dobrze zrobiła, wybierając do tego zadania pana, a nie tego młodzika Jürgensa. Pan ma poczucie misji, pan naprawdę wierzy w to, czego szukamy, a do tego posiada wielkie doświadczenie... cóż – spojrzał ku Szponowi. Promień słońca zalśnił w trupiej główce na jego czapce. – Idziemy, jak mniemam, w tym samym kierunku? Chodźmy zatem.
Von Biskopf spojrzał za odchodzącym majorem. Ten typ napawał go obrzydzeniem. Był pod każdym względem tak dalece przesiąknięty nazizmem, jak tylko było to możliwe. Doktor szedł o zakład, że w swojej kwaterze trzyma na stoliku niewielki, podróżny portret Führera. Gardził wszystkim, co nie było niemieckie. Jeden z tych, których oficerki zawsze lśniły, którzy nigdy nie zdejmowali swoich czarnych, skórzanych rękawiczek. Pozbawiony skrupułów zwolennik siły. Niemieckiej siły. Został oddelegowany z SS do Ahnenerbe, która potrzebowała takich bezwzględnych, brutalnych typów jak on, oddanych Rzeszy duszą i ciałem. I wierzących w cały ten nadprzyrodzony bełkot. Z początku von Biskopf czuł się przy nim nieswojo. Potem czuł się już przy nim tylko źle.
Dogonił oficera i zrównał z nim krok. Chociaż sam już lepił się od potu, Friedel zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na temperaturę. Chyba się nawet nie opalił.
- Kiedy spodziewa się pan odnalezienia obiektu naszych poszukiwań, doktorze?
- Ja... jak już mówiłem, jesteśmy już chyba bardzo blisko, ale... - poprawił kapelusz, opadający mu nieco na oczy. Był człowiekiem raczej drobnej postury. - Przypominam, że od początku nie dysponowaliśmy jasnymi wskazówkami co do...
- Pan kopie, a czas wciąż ucieka, doktorze.
Zbliżali się do głównego namiotu w obozie, pełniącego funkcję magazynu. Na placu przed nim stał zaparkowany VW Kübel 82, pokryty warstwą kurzu.
- Robię co mogę, panie majorze – von Biskopf sięgnął do pasa po manierkę z wodą, bo jakoś nagle zaschło mu w gardle. - Ale wciąż poruszamy się trochę po omacku, i...
- Rzesza liczy na pana, drogi doktorze – Friedel zatrzymał się i zmierzył uczonego nieprzyjemnym wzrokiem. Zimnym, niemal wrogim spojrzeniem, niosącym w sobie zapowiedź tego, co się stanie w przypadku niepowodzenia. - Proszę jej nie zawieść.
Von Biskopf otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, jednak w ostatniej chwili zrezygnował. Jaki miało by to sens, co by zmieniło, niezależnie od tego co by odpowiedział? Nie było by pożytku z rozmowy z tym człowiekiem, z tłumaczenia mu, jak żmudna bywa praca archeologa. Uciekł wzrokiem w bok, ku masztowi stojącemu na środku placyku. Oficer podążył za jego spojrzeniem.
- Nie chcemy przecież więcej takich przypadków, prawda? - Friedel ponownie spojrzał na uczonego, uśmiechając się paskudnie.
Doktor zacisnął usta. A więc to tak, pomyślał. Ostrzeżenie... obyś się kiedyś udławił to swoją swastyką, chory wieprzu.
Pod masztem – na którym major kazał oczywiście wywiesić flagę z hakenkreuzem - leżał mężczyzna. Był niemal nagi, a rozkrzyżowane ręce i nogi przywiązane miał do wbitych w ziemię palików. Od czasu do czasu zaglądał do niego wartownik, który miał obowiązek dostarczać mu te parę łyków wody, by nie umarł z pragnienia. I ani kropli więcej. Kilka dni temu dwóch ludzi zostało schwytanych niedaleko terenu wykopalisk. Von Biskopf wiedział tylko tyle, że byli agentami brytyjskiego wywiadu. Ten drugi już nie żył, i chyba trafił mu się lepszy los niż jego towarzyszowi.
Major Friedel podszedł nieśpiesznie do jeńca, natychmiast też podbiegł jeden z żołnierzy stojących w cieniu wejścia do namiotu. Prężył się jak struna, podczas gdy oficer przypatrywał się Anglikowi jakby ten był nowym gatunkiem małego, zabawnego stworzonka w berlińskim zoo.
- Czy nasz drogi gość wykazał już jakąś chęć współpracy?
- Żadnej, panie majorze!
Friedel pokiwał głową, jakby takiej właśnie odpowiedzi się spodziewał.
- Zmniejszyć dzienną rację wody o jedną trzecią.
- Ja vohl, herr Major!
Człowiek na ziemi jęknął cicho. Doktor patrzył na jego poparzoną słońcem skórę, strupy i sińce, połamane palce, złamany nos, napuchnięty jak u boksera podczas walki. Najlepszy dowód na to, jak szumowiny pokroju Friedela traktują jeńców i międzynarodowe konwencje. I ile znaczy dla nich życie drugiego człowieka.
- Czy to konieczne, panie majorze? - zapytał cicho. - Tak go traktować? Przecież to się nie godzi, to uwłacza...
- To szpieg – przerwał zimno oficer, nie spuszczając wzroku z półprzytomnego Anglika. - Wróg Rzeszy. Czy pan sprzyja wrogom Rzeszy, doktorze? - znowu obdarzył uczonego nieprzyjaznym spojrzeniem kogoś, kto najchętniej pozbyłby się rozmówcy gdyby ten nie był mu wciąż potrzebny.
Von Biskopf spuścił głowę. Zacisnął usta.
- Nie – powiedział. - Oczywiście, że nie.
- Mam taką nadzieję – major skinął głową na szeregowca. - Jedziemy.
Zanim odjechali, doktor raz jeszcze obejrzał się na rozkrzyżowanego pod masztem człowieka. Trzeba zakończyć te wojnę, pomyślał. Trzeba jak najszybciej wykopać to, po co tu przyjechaliśmy i zakończyć ten obłęd, ten czas, w którym Bóg nie słucha, a takie zwierzęta jak Friedel mają władzę nad losem innych... im szybciej, tym lepiej.
Trzeba kopać.
Mieli do przejechania około kilometra. W takiej odległości od ich obozu znajdował się Szpon – centrum wykopalisk, oraz kwatery robotników. Przynajmniej tak nazywano to w raportach. Kwatery były w rzeczywistości zbiorowiskiem brudnych, sparciałych namiotów pamiętających chyba jeszcze pierwszą wojnę, a robotnicy zwykłymi jeńcami. Friedel tłumaczył taką odległość względami bezpieczeństwa, chociaż doktor wątpił, czy niedożywieni, pracujący ponad siły w tym upale nieszczęśnicy byliby zdolni do jakiejkolwiek akcji przeciw nim – uprzednio rozprawiwszy się oczywiście z uzbrojonymi wartownikami.
Podludzie, jak nazywał ich ten popieprzeniec. Gorsza rasa, której istnienie miało sens jedynie wtedy, kiedy w jakiś sposób przydatna była swoim panom. Czy na takich prawach można było zbudować tysiącletnie imperium?
Trasę pokonali w milczeniu. Gdy minęli już szpaler wartowników na ich widok prostujących energicznie prawe ręce, co doktorowi nagle wydało się idiotycznie śmieszne, i zatrzymali się przy prowizorycznym posterunku, kierujący kübelwagenem żołnierz szybko wysiadł i podbiegł z drugiej strony, by otworzyć im drzwiczki. Ponownie stanęli na rozgrzanym piasku pustyni.
- Pan wie, że za dwa dni przybywa z Berlina sam profesor Mänrich wraz ze swoją ekipą specjalną, prawda? - zapytał Friedel, wyciągając białą szmatkę, by zetrzeć kurz ze swych rękawiczek. Pytanie było retoryczne; przybycie profesora już od kilku nocy spędzało von Biskopfowi sen z powiek. - To duma naszej Ahnenerbe, duma całej Rzeszy – po kolei, z uwagą, wycierał miejsca między palcami. - Największy badacz i ekspert, a zarazem mistyk i uznane medium. Przybędzie tu, by dokonać rytuału... - przełożył szmatkę do lewej dłoni i zaczął wycierać drugą rękawiczkę – związanego z pańskim odkryciem. Którego pan jeszcze, de facto, nie odkopał. Domyśla się pan, do czego zmierzam?
Jak cholera, pomyślał von Biskopf. Trudno byłoby się nie domyślić. Wiele słyszał o Mänrichu; kolejny zapatrzony w swastykę szaleniec, sfiksowany na tyle, by dzięki swej obsesji trafić na bardzo wysokie stanowisko. Podobno doradzał Führerowi w sprawach związanych z Planem Barbarossa.
- Jeśli przyjedzie tu i zastanie nas nieprzygotowanych, z łopatami w rękach, na pewno nie będzie zadowolony. Będę musiał wtedy wyciągnąć konsekwencje. Czy wyrażam się jasno, doktorze?
Von Biskopf skinął głową.
- Tak, naturalnie – głos mu nieco drżał. - Musimy być gotowi do przyjazdu profesora. Oczywiście. Również o tym myślałem... - ruszył za majorem, zmierzającym do głównego punktu obserwacyjnego, z którego rozciągał się widok na niemal cały teren wykopalisk. - Robotnicy mogliby pracować na trzy zmiany, by nieco przyśpieszyć, jestem jednak dobrej myśli... - doktor gorączkowo próbował wymyślić jakieś wiarygodne argumenty, które choć na moment zadowoliłyby Friedela. Bo może ten moment by wystarczył, by zdarzył się cud. - A poza tym, to przecież ktoś taki jak profesor Mänrich zdaje sobie chyba sprawę z tego, że odnalezienie Mściciela w tej pustyni to dosyć trudne zadanie... - nie zdążył w porę ugryźć się w język; nagle, mimo panującego upału, zrobiło mu się zimno. Nie powinien był tego mówić. Nie powinien był mówić niczego, co mogło by zabrzmieć jak wymówka, jak szukanie usprawiedliwienia dla ewentualnych niepowodzeń... Major zwolnił, ale tylko na ułamek sekundy, raczej jakby drgnął w marszu.
- Któremu pan, oczywiście, podoła – powiedział głosem kogoś, kto w ogóle nie wyobraża sobie innej możliwości. Von Biskopf po raz kolejny odniósł wrażenie, że rozmowa z tym człowiekiem na pewne tematy była po prostu niemożliwa.
Zatrzymali się na skraju skarpy, z której można było obserwować prace. Szpon był teraz niemal w całości otoczony jakby fosą, głęboką na ponad trzy metry i szeroką na dwadzieścia. Kilkudziesięciu spalonych słońcem ludzi w brudnych strojach kopało w milczeniu pod czujnym okiem strażników. Nieustannie przerzucali piach i kamienie, kuli w miejscach, gdzie grunt przechodził w skałę, wciąż pogłębiając i poszerzając wyrobisko – i wciąż niczego nie znajdując. Jedynie od wschodu teren był jeszcze nieruszony.
- Więc co pan planuje, doktorze? - spytał Friedel, patrząc na pracujących jeńców.
Von Biskopf westchnął w duchu. Ten człowiek myśli chyba, że wykopaliska są jak fabryka czołgów; pojawia się zlecenie na to czy tamto i ma zostać zrealizowane w wyznaczonym terminie... Prawda zaś była taka, że doktor miał pewność tylko co do tego, że szukał we właściwej części świata. Jeśli chodziło o kraj, w którym kopali, wybrał go na podstawie solidnych przesłanek. Zachodziły uzasadnione podejrzenia, że to była ta część tego kraju. Co do konkretnego umiejscowienia wykopalisk, miał już tylko gorącą nadzieję, że zwyczajnie udało mu się trafić. Skromne, trudne w odczycie i tłumaczeniu źródła, do których dotarł, nie dostarczały zbyt wielu dokładnych informacji. Raczej wskazówki. Czasami zastanawiał się, czy nie osiągnąłby tego samego rezultatu gdyby zwyczajnie rzucił monetą. Na pewno oszczędziłoby to wiele trudu... jednak wszystkie te wątpliwości zostawiał dla siebie. Musiałby być samobójcą, gdyby miał się nimi dzielić z Friedelem.
Westchnął ponownie. Jego zdaniem cała ta ekspedycja była idiotyzmem. Równie dobrze mogli by szukać garnca złota na końcu tęczy.
- Po południu ruszymy wschodnie pokłady. Nie sądzę, by był sens dalej przekopywać to, co już odsłoniliśmy. Jestem pewien, że to, czego szukamy...
- Jest właśnie tam? - major zerknął na niego z ukosa. - Mam nadzieję, że się pan nie myli. Że nie zwodzi pan nas wszystkich, sprytnie maskując swoją niewiedzę. To by mogło nie wyjść panu na zdrowie – zmrużył niemiło oczy. - A zaczynam odnosić wrażenie...
Nie dokończył. Ziemia zadrżała w tym samym momencie, w którym ich uszu dobiegł przeraźliwy krzyk któregoś z jeńców; zaraz potem od strony Szponu nadciągnęła ściana pyłu i kurzu, zakrywając świat ciemnością i powalając ich obu na gorący piasek.
Dopiero później, przypominając sobie tamte wydarzenia von Biskopf doszedł do wniosku, że musiała to być jakiegoś rodzaju fala uderzeniowa. Pamiętał, że przez dobry moment nie wiedział, gdzie się znajduje ani co się z nim dzieje; otaczały go ciemność i cisza. Cisza tak głęboka, że będąca wprost kosmicznym przeciwieństwem jakiegokolwiek dźwięku... dopiero po chwili, gdy zaczął odzyskiwać zmysły, gdy powoli wracał mu słuch, jasne plamy przed oczami układały się w normalne kształty i narastał potworny ból w płucach, zupełnie jakby wynurzał się z odmętów gęstego, czarnego szlamu – dopiero wtedy poczuł, że wciąż jeszcze żyje. Krztusił się, oczy piekły od pyłu, w zębach chrzęściły ziarenka piasku. Kurz opadał, poprawiając widoczność. Jednak to, co zobaczył podnoszący się z klęczek uczony, przyprawiło go o ponowny zawrót głowy.
Zobaczył płonących ludzi. Płonących, lecz nie spalających się. Było ich trzech; trzy żywe pochodnie wychodziły ze wschodniej, ledwo zgłębionej części wykopu. Strażnicy biegli ku nim z uniesioną bronią, oficerowie wykrzykiwali rozkazy. Widział samego Friedela, stojącego niedaleko i wściekle gestykulującego rękami. Jeńcy uciekali, jednak nikt nie zdawał się zwracać teraz na nich uwagi. Doktor ruszył powoli przed siebie; wśród okrzyków żołnierzy i ogólnego harmideru jego uszu dobiegał cichy szum, przydźwięk gdzieś na granicy słyszalności, jakby gdzieś obok pracował wielkiej mocy transformator. Jednak na to również nie zwrócił wtedy zbytniej uwagi. Jak zaklęty patrzył na płonących ludzi.
Ostatnie, co zapamiętał, to suche terkotanie pistoletów maszynowych. I nieludzki krzyk żołnierzy, roznoszonych na strzępy przez ogniste demony.
Gdy obudził się z płytkiego, niespokojnego snu, było już ciemno. Znajdował się w swoim namiocie. Nie pamiętał dokładnie, co mu się śniło; gdzieś na granicy jawy, przesłonięte gęstą, lepką mgłą niepamięci, pozostało wspomnienie bólu, ognia i śmierci.
Ból pierwszy mu o sobie przypomniał. Był zdecydowanie realny. Bolała go chyba każda część ciała, lewa ręka spoczywała w temblaku, czuł też bandaże opasujące klatkę piersiową, jednak najbardziej dawał się we znaki ten ktoś łupiący go młotem w głowę... wstał powoli, chwilę siedział na łóżku czekając, aż miną zawroty głowy, po czym z trudem ruszył ku wyjściu. Po drodze odruchowo sięgnął jeszcze po kapelusz; otrzepał go nieco z pyłu, założył i dopiero wtedy wyszedł na zewnątrz.
Cały obóz oświetlony był pochodniami. Rozstawione regularnie między namiotami, zalewały wszystko ciepłym blaskiem, ożywiały i wciągały do tańca cienie... główny plac rozjaśniało płonące na jego środku niewielkie ognisko, przy którym stało kilku żołnierzy. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, od czasu do czasu zerkając w otaczającą obóz ciemność... z obawą? Boją się, uzmysłowił sobie von Biskopf. Jak w jakimś surrealistycznym spektaklu o wiosce dzikich – mrok rozświetlany jedynie krwawym blaskiem ognia, kryjący nieodgadnione, niewidoczne koszmary...
- Co za widok, prawda? - zza rogu namiotu wynurzyła się wysoka postać w niegdyś białym, teraz okrutnie pobrudzonym kitlu. Werfeld, obozowy lekarz. Kroki stawiał powoli, jakoś tak niepewnie. - W całym naszym cholernym kampingu nie świeci ani jedna latarnia. Padły oba generatory prądu, nie działa radiostacja, nawet ręczne latarki nie świecą. Żaden z wozów nie odpala – czknął potężnie i przez moment zdawał się walczyć z falą nudności. - Jak pierdolnęło na wykopach, tak wszystko szlag trafił! - zatoczył ręką szeroki łuk, mający zapewne to wszystko obrazować. Dopiero teraz von Biskopf poczuł od niego woń alkoholu, w ogóle jednak go to nie obeszło.
- Fala uderzeniowa dotarła aż tutaj?
- A jak! - parsknął Werfeld. - Aż niektóre namioty trzeba było na nowo stawiać. No i cały sprzęt poszedł się... prawie wszyscy natychmiast wyruszyli pod ten cały Szpon, regularna potyczka, nie ma co, a potem... - lekarz urwał i jakby zapadł się w sobie. - Potem zaczęli znosić rannych... a raczej trupy – spojrzał na uczonego oczami pełnymi niekłamanej grozy. - Nie wiem, co pan tak odkopał, drogi kolego, ale teraz jestem pewien, że powinno dalej tam leżeć, przywalone piaskiem i skałami. W życiu czegoś takiego nie widziałem, nawet w obu bitwach o Tobruk razem wziętych... ludzie dosłownie pocięci na kawałki, niemal wywróceni lewą stroną na wierzch! Poparzeni tak, niemal stopieni, zwęgleni...
- Ifrity... - szepnął z niedowierzaniem von Biskopf.
- Słucham? - zapytał przez ściśnięte gardło lekarz. Gdy doktor potrząsnął tylko głową, dając mu do zrozumienia, że jedynie głośno o czymś pomyślał, Werfeld drżącymi dłońmi sięgnął do kieszeni na piersi. Wyjął z niej paczkę papierosów, włożył jednego do ust i zaczął męczyć się z zabrudzoną zapalniczką.
- Ifrity – powtórzył cicho, do siebie von Biskopf. Ifrity, kutruby... złe dżinny zrodzone z nienawiści i czystego ognia. Ale przecież to tylko legendy... jak to możliwe? Może to był tylko...
- Może to była eksplozja jakiegoś gazu? - spytał, jednak bez wielkiej nadziei w głosie. Przecież widział na własne oczy...
- Gazu? - zaśmiał się gorzko Werfeld, zaciągając się głęboko papierosem. Tak mocno, że aż się rozkaszlał. - Przepraszam... wiem, nie powinienem – dodał, wskazując zapalonego papierosa. - Właściwie to nie palę. Ale wódka już mi się skończyła, nasz dobry stary Doppelkorn... nie było żadnego gazu, doktorze – podjął. - Ci, którzy przeżyli, mówili o... o ognistych ludziach, prawie niewrażliwych na kule, zabijających bez litości. Sam widziałem ciała, i naszych, i... ich, zanim Friedel kazał ukryć je pod strażą. Wyglądali jak ludzie, ale nie do końca... byli jakby... - patrzył przez moment w ciemność nad obozowiskiem, szukając odpowiedniego określenia. - Byli źli, ta zła aura aż od nich biła, jakby... eh, co ja pieprzę – zwiesił głowę. Nagle wydał się doktorowi potwornie zmęczony. - Straciliśmy siedemnastu ludzi. Dwóch kolejnych jest ciężko rannych. To ponad połowa naszego oddziału. A ich było trzech – czknął znowu, po czym zamilkł. Von Biskopf z kolei był tak oszołomiony rewelacjami lekarza, że zapomniał o wszelkim bólu i zmęczeniu. Bo choć przeczyło to jego wiedzy, doświadczeniu i przekonaniom, to jednak dowody, twarde dowody mówiły co innego. Wszystko to działo się naprawdę. A jeśli prawdziwe były ifrity, demony, to oznaczało, że również Mściciel...
- Nie wiem wszystkiego – powiedział jeszcze zmęczonym głosem Werfeld. - Friedel pewnie powie panu więcej. Chce pana widzieć, tak a propos.
Milczeli obaj. Lekarz upuścił niedopałek i długo, metodycznie wdeptywał go podeszwą buta w ziemię.
- Nie prosiłem się, żeby tu być – rzekł cicho, jakby do siebie. - Zostałem wcielony, jak prawie wszyscy na tej wojnie. Oprócz takich pomyleńców jak Friedel. Ale skoro już tu jestem, doktorze... skoro już przyszło mi tu być, muszę pana prosić, bo wierzę, że nie jest pan popieprzony jak nasz major... błagam pana, niech pan zrobi wszystko, by to coś nie dostało się w ręce takich jak on! Bo czegoś przecież te demony strzegły, prawda? Nie wiem czego, i nie chcę wiedzieć. Może pan również nie był tego do końca świadom. Ale jeśli Hitler odda to w ręce swoich katów... to obawiam się, że możemy wygrać wojnę! A tego byśmy przecież nie chcieli, prawda? - parsknął, wkładając w to tyle sarkazmu, na ile tylko było go stać. - Och, chyba upada we mnie duch bojowy – szydził dalej. - Pójdę już, nie będę pana demoralizował. Proszę iść do Friedela, bo gotów do reszty oszaleć z tęsknoty za panem.
- A pan? - rzucił von Biskopf za odchodzącym lekarzem. - Co pan teraz zamierza?
- Ja? - zaśmiał się ponuro tamten, nawet się nie odwracając. - Rozpytam wśród żołnierzy, może komuś zostało jeszcze tego bimbru z daktyli, od miejscowych. Do dezynfekcji ran, naturalnie.
Potknął się jeszcze o coś i zaklął pod nosem, po czym odszedł w ciemność między namiotami, pośpiewując bełkotliwie i okropnie fałszując:
Doktor ruszył powoli przed siebie, nie zwracając uwagi na milknący powoli pijacki śpiew Werfelda. Jego myśli były w zupełnej rozsypce... czuł, że to, czego był świadkiem, po prostu go przerasta. Nijak nie mieściło mu się w głowie to, o czym przecież wszyscy wokół mówili. To jakby nagle krasnoludki wyszły spod ziemi i zaproponowały mu lot na Księżyc. Przecież to wszystko bajki. Podania, legendy, mity... a teraz okazuje się, że wszystko jest jak najbardziej prawdziwie, i co więcej – już są tego pierwsze efekty. Zignorował zupełnie fakt, że w każdej legendzie jest ziarnko prawdy. Ale przecież, na Boga – kto wierzył w duchy? Na pewno nie on.
___________________________________________________________
*„Już trąbka gra, to apel nasz ostatni / Do boju gotów jest już każdy z nas / Hitlera flagi wkrótce wioną ulicami / Dawnej niewoli już się kończy czas” - fragment “Die Fahne Hoch (Flaga w górę) – pieśni nazistów niemieckich autorstwa Horsta Wessela, uznawanej za drugi, nieoficjalny hymn III Rzeszy
Przybył tu tylko z powodu swej pasji – archeologii. Nie byłby w stanie samodzielnie zorganizować takiej wyprawy. Zgromadzić zespół i wyposażyć go we wszystkie niezbędne rzeczy, opłacić pensje, ochronę, koszta transportu, załatwić na miejscu samochody, przewodnika... ileż tego było. No i przede wszystkim uzyskać pozwolenia – nie tylko na wjazd do Iraku i prowadzenie wykopalisk, ale przede wszystkim na wyjazd z Niemiec. Świat przecież stanął na głowie, odkąd ten szaleniec Hitler pojawił się w Reichstagu. Gdy więc dowiedział się o planowanej ekspedycji wojskowej w rejony, o których zbadaniu marzył od lat, nie wahał się ani chwili. Nawet mimo tego, że udział w niej mógł przyprawić mu etykietkę sympatyka nazizmu. Nie interesowało go to. Nie obchodziła go polityka. Nie wierzył w nazizm ani inne durne ideologie. Wierzył w wiedzę. Przyjazd tutaj traktował jako dar od losu, okazję jedyną w życiu, której wprost nie wypadało zaprzepaścić. Ze swym dorobkiem naukowym bez większych trudności udało mu się przekonać odpowiednie władze, że jest najlepszym do tej misji kandydatem. Przecież w historii tych rejonów się specjalizował. Musiał co prawda wstąpić do Ahnenerbe, przedstawić zaświadczenia, że nie jest Żydem aż do pięciu pokoleń wstecz, złożyć jakąś tam przysięgę na wierność Rzeszy i zgłębić nieco temat Mściciela, podania znanego mu zresztą już wcześniej. Traktował to tylko jako dziwaczną konieczność w realizacji swych celów i nie obchodziło go, co pomyślą o tym inni. Był gotów na wszystko, byle tu przyjechać.
Spojrzał w niebo. Co za widok – żadnych świateł wielkich miast, żadnych chmur. Niczym wszystkie brylanty świata rzucone na czarny aksamit w salonie jubilerskim Stwórcy.
Przyjechał tu i odszukał to, czego chciał Friedel. Doktor uważał, że to tylko strata czasu, jednak trzeba było opłacić swój udział w ekspedycji. Znaleźć jakiś posąg, pękniętą urnę, może i zasypaną piachem ruinę, i niech się major cieszy. I niech wraca do Berlina, zostawiając go tutaj by mógł zająć się poważną archeologią. Podanie o Mścicielu nie było specjalnie ciekawe, było bajdą jakich wiele. Przynajmniej do wczoraj.
Pochodziło z około szóstego wieku przed Chrystusem i mówiło o człowieku, który znalazł się w służbie sułtana Mustuma ibn Matafiego, władającego ziemiami rozciągającymi się obecnie między Faludżą, Al Hillah i jeziorem Habbaniyah. Pojawił się znikąd, w samo południe; podobno nic nie pamiętał – nawet swego imienia. Szybko dał się poznać jako bezwzględny, niepokonany wojownik. Był bowiem człowiekiem o zwinności czarnej pantery, odwadze lwa i sile dziesięciu mężów; groźnym niczym skorpion, w szale walki demonowi podobny. Choć zaczynał jako zwykły piechur, wkrótce sułtan zaczął powierzać mu niewielkie oddziały, by w samodzielnych misjach dowiódł swej wartości jako dowódca. Wywiązywał się z nich znakomicie; krwawo tłumił bunty i zamieszki, umacniał władzę swego pana mieczem i ogniem, zdobywał dla niego sąsiednie ziemie i kolejne tytuły. Historie o jego okrucieństwie i uwielbieniu, z jakim zadawał śmierć wrogom spędzały sen z powiek mieszkańcom sąsiednich krain. Sułtanat Matafiego rozrastał się, skarbiec wypełniał złotem. Krew tych, którzy nie chcieli pochylić głowy przed Bezimiennym barwiła czerwienią piaski pustyni.
Przeciwnicy Matafiego postanowili pozbyć się krwawego przybysza podstępem. Nakłonili Alyahnę, najpiękniejszą z kobiet sułtana, by wkradła się w łaski okrutnika i zdobyła jego zaufanie. Hołd, na złożenie którego mieli przybyć sułtani i wezyrowie podbitych ziem, miał zmienić się w krwawą jatkę, w której główną rolę miała odegrać podana Bezimiennemu przez kobietę wolno działająca, zabójcza trucizna. Plan niemal się powiódł. Uniesiony pychą, przeświadczony o swej potędze sułtan Matafi ledwo wystawił straże, pozwolił swym wojakom odurzyć się opium i winem. Gdy ci, którzy mieli się ukorzyć, porwali za broń, napotkali słaby opór. Głowa Matafiego potoczyła się po posadzce jego pałacu zanim jeszcze wieść o buncie przekroczyła mury sali tronowej. Nie oszczędzano nikogo: niewolników, sług, haremu, rodziny czy gości sułtana.
Kiedy zaś dotarli do komnat Bezimiennego, znaleźli go w wieży, gdzie ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że nie tylko wciąż żyje, ale i zdołał się zabarykadować. Choć bardzo był już słaby, nikt nie odważył się na próbę bezpośredniego starcia. Zamiast tego atakujący emir posłał po oliwę; wkrótce całe garnce wylano na korytarze sułtańskiego pałacu, po czym podłożono ogień. Podobno gdy w płomieniach waliła się wieża Bezimiennego, niektórzy usłyszeli jego krzyk. Mówili później, że był długi, nieludzki, niczym zapowiedź przeraźliwej zemsty.
Tak też się stało. Trzeciego wieczoru po bitwie, gdy wciąż w najlepsze ucztowano, przez największy namiot, w którym wraz z sułtanami, emirami i wezyrami bawiła Alyahna, przeszedł piorun kulisty – tak przynajmniej opisywali to świadkowie. Zjawisko pokonało całą długość namiotu tak szybko, że opuściło go zanim zebrani zdążyli się zdziwić i zastanowić, co to takiego. Jednak Alyahny już nie było z nimi. Ucztę przerwano i natychmiast zaczęto szukać zarówno kobiety, jak i tego, co zakłóciło zabawę. Setki ludzi rozbiegło się z pochodniami przetrząsać okolicę, nie szukali jednak długo, gdy powietrze przeszył krzyk Alyahny. Zdawał się dobiegać z niebios; trwał długo, niemal nieludzki, niczym dowód przeraźliwej zemsty.
Znaleziono ją dopiero rankiem, gdy słońce oświetliło szczyty pałacu. Na wierzchołku jedynej ocalałej wieży. Tym, którzy pierwsi do niej dotarli, nieludzkie przerażenie zmroziło krew w żyłach. Kobieta, uwiązana do drewnianych belek, była obdarta ze skóry, wszystkie palce miała wyrwane, oczy i język odjęte, a w ustach zaszyte własne, odcięte piersi. I wciąż żyła.
Niedługo potem ci, którzy zaplanowali i przeprowadzili cały ten zdradziecki atak na pałac Matafiego, zaczęli jeden po drugim ginąć w niesamowicie krwawych okolicznościach. Jeśli akurat przebywali z rodziną, przyjaciółmi czy współpracownikami – ginęli wszyscy; jeśli z kochanką – śmierć ponosiła również ona. Jeśli zamykali się pod strażą, strażników znajdowano zarżniętych jak wieprze. Nikt nie miał wątpliwości, czyja zemsta zbiera tak obfite żniwo.
Postanowiono poradzić się więc mędrców. Najtęższe umysły – duchowni i uczeni świeckich nauk – próbowały znaleźć remedium na Al Ala-yae'brhat, Mściciela, jak go nazwano. Szybko uzgodniono, że musiał on popełnić rytualne samobójstwo, w którym duszę swą oddał na wieki Szejtanowi, by ten w zamian tchnął w jego nieumarłe ciało nadludzkie moce i zdolności. W końcu znaleziono również sposób, by go poskromić – był to Znak Pięciu; potężny symbol pierwotny, zdolny na wieczność osłabić i uwięzić potępieńca. Nie wiedziano bowiem, jak go uśmiercić.
Wystawiono przynętę – urządzono polowanie z udziałem aż dziesięciu wysokich rangą urzędników, którzy odpowiedzialni byli za masakrę w pałacu Matafiego. Gdy zaś pojawił się Mściciel – dyszący zemstą demon w ludzkim ciele, pięciu magów ostatkiem sił zdołało nałożyć na niego Znak. Uwięzionego w granitowej trumnie potwora żywcem zamurowano w zapieczętowanym grobowcu gdzieś na pustyni – i skazano na wieczne zapomnienie. Zabito nawet tych, którzy go tam zamknęli, by nikomu nigdy nie zdradzili jego położenia. I tylko Szpon świadczył o tym, że coś się tu kiedyś wydarzyło – podobno magowie przywołali potężnego dżinna, by rzucił ciężką skałę na sarkofag Bezimiennego, przypieczętowując tym samym jego wyrok.
I to tyle. Legenda jakoś przetrwała, zapewne przekazywana kolejnym pokoleniom w formie straszaka na niesforne dzieci. Stała się... legendą.
A teraz on, doktor Otto von Biskopf, miał zaszczyt przedstawić światu tą bestię ponownie, na nowo ukazać mu jej niszczycielską siłę, teraz w dodatku stokroć wzmocnioną furią parotysięcznej odsiadki w kamiennym grobowcu. Czy jeśli nie imały się jej strzały ani ciosy szamszirów, czy powstrzymają ją kule karabinów? Zaczynał w to wątpić. Drogi Fuhrerze, oto rozwiązanie twych frontowych problemów, a na wiosnę chciałbym pić już whisky w mojej daczy pod Stalingradem.
Nawet nie zauważył, kiedy doszedł do głównego namiotu. Dopiero głos wartownika przywrócił go do rzeczywistości.
- Major czeka na pana, herr doktor.
Skinął głową, obejrzał się jeszcze za siebie, na zalany ciepłym blaskiem pochodni plac obozu. Teraz się zacznie, pomyślał. Ilu to ludzi zginęło, jak mówił lekarz? Siedemnastu? No to teraz Friedel siedemnaście razy go zabije.
Zanim wszedł do środka zauważył jeszcze, że spod słupa z hakenkreuzem na środku placu zniknął leżący pod nim człowiek.
Ponownie zmrużył oczy zaatakowane ostrym słońcem. Żar lał się z nieba ciężki i gęsty, przygniatał do ziemi, niemal odbierał oddech. W powietrzu unosił się wszechobecny pył, wzbudzany przez ludzi i pojazdy, przenikający nawet do wnętrza trzymanej przez doktora w namiocie skrzynki z rewolwerem. Drażnił oczy, gardło, kleił się do spoconej skóry. Kto mógł, chował się przed słońcem w skąpym cieniu instalacji polowych. I zapewne nikt nie zazdrościł wartownikom, otaczającym cały obóz gęstym pierścieniem, prażącym się za dnia lub marznącym w nocy. Jednak dzięki nim teren wykopalisk był stale bezpieczny.
Doktor rozejrzał się dookoła, sięgając wzrokiem poza namioty. Nie było tam nic – i ten widok nieodmiennie go fascynował. Ze wszech stron jedynie niczym nie zmącona linia horyzontu, falująca w rozgrzanym powietrzu. Żadnych wzgórz, skał, żadnej choćby nędznej osady... tylko morze kamieni i piasku. Z jednym wszakże wyjątkiem – Szponem Dżinna, ich punktem orientacyjnym. Była to wąska i pokrzywiona, smagana na przestrzeni wieków przez kolejne burze piaskowe skała, wysoka na jakieś dwadzieścia, a u podstawy mająca około dziesięciu metrów średnicy. Wyrastała samotnie pośrodku niczego, zdawać by się mogło, że spadła prosto z nieba – albo że sam diabeł postawił ją tu dla sobie tylko wiadomych celów. Tutejsze plemiona wierzyły, że...
- Ach, doktor von Biskopf! Jak zwykle w pracy od samego rana!
Uczony drgnął. Major Friedel, wysoki niebieskooki blondyn w doskonale leżącym na nim mundurze – jak zwykle zapiętym na ostatni guzik, pomimo panującego skwaru – zbliżył się i pozdrowił go uniesioną dłonią. Doktor skinął w odpowiedzi głową.
- Jak zwykle, panie majorze, ma pan rację. Praca winna być systematyczna. Poza tym, o tej porze można jeszcze normalnie pracować, ale gdy przyjdzie południe... - zaśmiał się nerwowo.
- Gdy przyjdzie południe, pracować będą podludzie – dokończył zupełnie poważnie major Friedel. - Nam nie przystoi się przemęczać. Ma pan absolutną rację, doktorze. Ahnenerbe dobrze zrobiła, wybierając do tego zadania pana, a nie tego młodzika Jürgensa. Pan ma poczucie misji, pan naprawdę wierzy w to, czego szukamy, a do tego posiada wielkie doświadczenie... cóż – spojrzał ku Szponowi. Promień słońca zalśnił w trupiej główce na jego czapce. – Idziemy, jak mniemam, w tym samym kierunku? Chodźmy zatem.
Von Biskopf spojrzał za odchodzącym majorem. Ten typ napawał go obrzydzeniem. Był pod każdym względem tak dalece przesiąknięty nazizmem, jak tylko było to możliwe. Doktor szedł o zakład, że w swojej kwaterze trzyma na stoliku niewielki, podróżny portret Führera. Gardził wszystkim, co nie było niemieckie. Jeden z tych, których oficerki zawsze lśniły, którzy nigdy nie zdejmowali swoich czarnych, skórzanych rękawiczek. Pozbawiony skrupułów zwolennik siły. Niemieckiej siły. Został oddelegowany z SS do Ahnenerbe, która potrzebowała takich bezwzględnych, brutalnych typów jak on, oddanych Rzeszy duszą i ciałem. I wierzących w cały ten nadprzyrodzony bełkot. Z początku von Biskopf czuł się przy nim nieswojo. Potem czuł się już przy nim tylko źle.
Dogonił oficera i zrównał z nim krok. Chociaż sam już lepił się od potu, Friedel zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na temperaturę. Chyba się nawet nie opalił.
- Kiedy spodziewa się pan odnalezienia obiektu naszych poszukiwań, doktorze?
- Ja... jak już mówiłem, jesteśmy już chyba bardzo blisko, ale... - poprawił kapelusz, opadający mu nieco na oczy. Był człowiekiem raczej drobnej postury. - Przypominam, że od początku nie dysponowaliśmy jasnymi wskazówkami co do...
- Pan kopie, a czas wciąż ucieka, doktorze.
Zbliżali się do głównego namiotu w obozie, pełniącego funkcję magazynu. Na placu przed nim stał zaparkowany VW Kübel 82, pokryty warstwą kurzu.
- Robię co mogę, panie majorze – von Biskopf sięgnął do pasa po manierkę z wodą, bo jakoś nagle zaschło mu w gardle. - Ale wciąż poruszamy się trochę po omacku, i...
- Rzesza liczy na pana, drogi doktorze – Friedel zatrzymał się i zmierzył uczonego nieprzyjemnym wzrokiem. Zimnym, niemal wrogim spojrzeniem, niosącym w sobie zapowiedź tego, co się stanie w przypadku niepowodzenia. - Proszę jej nie zawieść.
Von Biskopf otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, jednak w ostatniej chwili zrezygnował. Jaki miało by to sens, co by zmieniło, niezależnie od tego co by odpowiedział? Nie było by pożytku z rozmowy z tym człowiekiem, z tłumaczenia mu, jak żmudna bywa praca archeologa. Uciekł wzrokiem w bok, ku masztowi stojącemu na środku placyku. Oficer podążył za jego spojrzeniem.
- Nie chcemy przecież więcej takich przypadków, prawda? - Friedel ponownie spojrzał na uczonego, uśmiechając się paskudnie.
Doktor zacisnął usta. A więc to tak, pomyślał. Ostrzeżenie... obyś się kiedyś udławił to swoją swastyką, chory wieprzu.
Pod masztem – na którym major kazał oczywiście wywiesić flagę z hakenkreuzem - leżał mężczyzna. Był niemal nagi, a rozkrzyżowane ręce i nogi przywiązane miał do wbitych w ziemię palików. Od czasu do czasu zaglądał do niego wartownik, który miał obowiązek dostarczać mu te parę łyków wody, by nie umarł z pragnienia. I ani kropli więcej. Kilka dni temu dwóch ludzi zostało schwytanych niedaleko terenu wykopalisk. Von Biskopf wiedział tylko tyle, że byli agentami brytyjskiego wywiadu. Ten drugi już nie żył, i chyba trafił mu się lepszy los niż jego towarzyszowi.
Major Friedel podszedł nieśpiesznie do jeńca, natychmiast też podbiegł jeden z żołnierzy stojących w cieniu wejścia do namiotu. Prężył się jak struna, podczas gdy oficer przypatrywał się Anglikowi jakby ten był nowym gatunkiem małego, zabawnego stworzonka w berlińskim zoo.
- Czy nasz drogi gość wykazał już jakąś chęć współpracy?
- Żadnej, panie majorze!
Friedel pokiwał głową, jakby takiej właśnie odpowiedzi się spodziewał.
- Zmniejszyć dzienną rację wody o jedną trzecią.
- Ja vohl, herr Major!
Człowiek na ziemi jęknął cicho. Doktor patrzył na jego poparzoną słońcem skórę, strupy i sińce, połamane palce, złamany nos, napuchnięty jak u boksera podczas walki. Najlepszy dowód na to, jak szumowiny pokroju Friedela traktują jeńców i międzynarodowe konwencje. I ile znaczy dla nich życie drugiego człowieka.
- Czy to konieczne, panie majorze? - zapytał cicho. - Tak go traktować? Przecież to się nie godzi, to uwłacza...
- To szpieg – przerwał zimno oficer, nie spuszczając wzroku z półprzytomnego Anglika. - Wróg Rzeszy. Czy pan sprzyja wrogom Rzeszy, doktorze? - znowu obdarzył uczonego nieprzyjaznym spojrzeniem kogoś, kto najchętniej pozbyłby się rozmówcy gdyby ten nie był mu wciąż potrzebny.
Von Biskopf spuścił głowę. Zacisnął usta.
- Nie – powiedział. - Oczywiście, że nie.
- Mam taką nadzieję – major skinął głową na szeregowca. - Jedziemy.
Zanim odjechali, doktor raz jeszcze obejrzał się na rozkrzyżowanego pod masztem człowieka. Trzeba zakończyć te wojnę, pomyślał. Trzeba jak najszybciej wykopać to, po co tu przyjechaliśmy i zakończyć ten obłęd, ten czas, w którym Bóg nie słucha, a takie zwierzęta jak Friedel mają władzę nad losem innych... im szybciej, tym lepiej.
Trzeba kopać.
Mieli do przejechania około kilometra. W takiej odległości od ich obozu znajdował się Szpon – centrum wykopalisk, oraz kwatery robotników. Przynajmniej tak nazywano to w raportach. Kwatery były w rzeczywistości zbiorowiskiem brudnych, sparciałych namiotów pamiętających chyba jeszcze pierwszą wojnę, a robotnicy zwykłymi jeńcami. Friedel tłumaczył taką odległość względami bezpieczeństwa, chociaż doktor wątpił, czy niedożywieni, pracujący ponad siły w tym upale nieszczęśnicy byliby zdolni do jakiejkolwiek akcji przeciw nim – uprzednio rozprawiwszy się oczywiście z uzbrojonymi wartownikami.
Podludzie, jak nazywał ich ten popieprzeniec. Gorsza rasa, której istnienie miało sens jedynie wtedy, kiedy w jakiś sposób przydatna była swoim panom. Czy na takich prawach można było zbudować tysiącletnie imperium?
Trasę pokonali w milczeniu. Gdy minęli już szpaler wartowników na ich widok prostujących energicznie prawe ręce, co doktorowi nagle wydało się idiotycznie śmieszne, i zatrzymali się przy prowizorycznym posterunku, kierujący kübelwagenem żołnierz szybko wysiadł i podbiegł z drugiej strony, by otworzyć im drzwiczki. Ponownie stanęli na rozgrzanym piasku pustyni.
- Pan wie, że za dwa dni przybywa z Berlina sam profesor Mänrich wraz ze swoją ekipą specjalną, prawda? - zapytał Friedel, wyciągając białą szmatkę, by zetrzeć kurz ze swych rękawiczek. Pytanie było retoryczne; przybycie profesora już od kilku nocy spędzało von Biskopfowi sen z powiek. - To duma naszej Ahnenerbe, duma całej Rzeszy – po kolei, z uwagą, wycierał miejsca między palcami. - Największy badacz i ekspert, a zarazem mistyk i uznane medium. Przybędzie tu, by dokonać rytuału... - przełożył szmatkę do lewej dłoni i zaczął wycierać drugą rękawiczkę – związanego z pańskim odkryciem. Którego pan jeszcze, de facto, nie odkopał. Domyśla się pan, do czego zmierzam?
Jak cholera, pomyślał von Biskopf. Trudno byłoby się nie domyślić. Wiele słyszał o Mänrichu; kolejny zapatrzony w swastykę szaleniec, sfiksowany na tyle, by dzięki swej obsesji trafić na bardzo wysokie stanowisko. Podobno doradzał Führerowi w sprawach związanych z Planem Barbarossa.
- Jeśli przyjedzie tu i zastanie nas nieprzygotowanych, z łopatami w rękach, na pewno nie będzie zadowolony. Będę musiał wtedy wyciągnąć konsekwencje. Czy wyrażam się jasno, doktorze?
Von Biskopf skinął głową.
- Tak, naturalnie – głos mu nieco drżał. - Musimy być gotowi do przyjazdu profesora. Oczywiście. Również o tym myślałem... - ruszył za majorem, zmierzającym do głównego punktu obserwacyjnego, z którego rozciągał się widok na niemal cały teren wykopalisk. - Robotnicy mogliby pracować na trzy zmiany, by nieco przyśpieszyć, jestem jednak dobrej myśli... - doktor gorączkowo próbował wymyślić jakieś wiarygodne argumenty, które choć na moment zadowoliłyby Friedela. Bo może ten moment by wystarczył, by zdarzył się cud. - A poza tym, to przecież ktoś taki jak profesor Mänrich zdaje sobie chyba sprawę z tego, że odnalezienie Mściciela w tej pustyni to dosyć trudne zadanie... - nie zdążył w porę ugryźć się w język; nagle, mimo panującego upału, zrobiło mu się zimno. Nie powinien był tego mówić. Nie powinien był mówić niczego, co mogło by zabrzmieć jak wymówka, jak szukanie usprawiedliwienia dla ewentualnych niepowodzeń... Major zwolnił, ale tylko na ułamek sekundy, raczej jakby drgnął w marszu.
- Któremu pan, oczywiście, podoła – powiedział głosem kogoś, kto w ogóle nie wyobraża sobie innej możliwości. Von Biskopf po raz kolejny odniósł wrażenie, że rozmowa z tym człowiekiem na pewne tematy była po prostu niemożliwa.
Zatrzymali się na skraju skarpy, z której można było obserwować prace. Szpon był teraz niemal w całości otoczony jakby fosą, głęboką na ponad trzy metry i szeroką na dwadzieścia. Kilkudziesięciu spalonych słońcem ludzi w brudnych strojach kopało w milczeniu pod czujnym okiem strażników. Nieustannie przerzucali piach i kamienie, kuli w miejscach, gdzie grunt przechodził w skałę, wciąż pogłębiając i poszerzając wyrobisko – i wciąż niczego nie znajdując. Jedynie od wschodu teren był jeszcze nieruszony.
- Więc co pan planuje, doktorze? - spytał Friedel, patrząc na pracujących jeńców.
Von Biskopf westchnął w duchu. Ten człowiek myśli chyba, że wykopaliska są jak fabryka czołgów; pojawia się zlecenie na to czy tamto i ma zostać zrealizowane w wyznaczonym terminie... Prawda zaś była taka, że doktor miał pewność tylko co do tego, że szukał we właściwej części świata. Jeśli chodziło o kraj, w którym kopali, wybrał go na podstawie solidnych przesłanek. Zachodziły uzasadnione podejrzenia, że to była ta część tego kraju. Co do konkretnego umiejscowienia wykopalisk, miał już tylko gorącą nadzieję, że zwyczajnie udało mu się trafić. Skromne, trudne w odczycie i tłumaczeniu źródła, do których dotarł, nie dostarczały zbyt wielu dokładnych informacji. Raczej wskazówki. Czasami zastanawiał się, czy nie osiągnąłby tego samego rezultatu gdyby zwyczajnie rzucił monetą. Na pewno oszczędziłoby to wiele trudu... jednak wszystkie te wątpliwości zostawiał dla siebie. Musiałby być samobójcą, gdyby miał się nimi dzielić z Friedelem.
Westchnął ponownie. Jego zdaniem cała ta ekspedycja była idiotyzmem. Równie dobrze mogli by szukać garnca złota na końcu tęczy.
- Po południu ruszymy wschodnie pokłady. Nie sądzę, by był sens dalej przekopywać to, co już odsłoniliśmy. Jestem pewien, że to, czego szukamy...
- Jest właśnie tam? - major zerknął na niego z ukosa. - Mam nadzieję, że się pan nie myli. Że nie zwodzi pan nas wszystkich, sprytnie maskując swoją niewiedzę. To by mogło nie wyjść panu na zdrowie – zmrużył niemiło oczy. - A zaczynam odnosić wrażenie...
Nie dokończył. Ziemia zadrżała w tym samym momencie, w którym ich uszu dobiegł przeraźliwy krzyk któregoś z jeńców; zaraz potem od strony Szponu nadciągnęła ściana pyłu i kurzu, zakrywając świat ciemnością i powalając ich obu na gorący piasek.
Dopiero później, przypominając sobie tamte wydarzenia von Biskopf doszedł do wniosku, że musiała to być jakiegoś rodzaju fala uderzeniowa. Pamiętał, że przez dobry moment nie wiedział, gdzie się znajduje ani co się z nim dzieje; otaczały go ciemność i cisza. Cisza tak głęboka, że będąca wprost kosmicznym przeciwieństwem jakiegokolwiek dźwięku... dopiero po chwili, gdy zaczął odzyskiwać zmysły, gdy powoli wracał mu słuch, jasne plamy przed oczami układały się w normalne kształty i narastał potworny ból w płucach, zupełnie jakby wynurzał się z odmętów gęstego, czarnego szlamu – dopiero wtedy poczuł, że wciąż jeszcze żyje. Krztusił się, oczy piekły od pyłu, w zębach chrzęściły ziarenka piasku. Kurz opadał, poprawiając widoczność. Jednak to, co zobaczył podnoszący się z klęczek uczony, przyprawiło go o ponowny zawrót głowy.
Zobaczył płonących ludzi. Płonących, lecz nie spalających się. Było ich trzech; trzy żywe pochodnie wychodziły ze wschodniej, ledwo zgłębionej części wykopu. Strażnicy biegli ku nim z uniesioną bronią, oficerowie wykrzykiwali rozkazy. Widział samego Friedela, stojącego niedaleko i wściekle gestykulującego rękami. Jeńcy uciekali, jednak nikt nie zdawał się zwracać teraz na nich uwagi. Doktor ruszył powoli przed siebie; wśród okrzyków żołnierzy i ogólnego harmideru jego uszu dobiegał cichy szum, przydźwięk gdzieś na granicy słyszalności, jakby gdzieś obok pracował wielkiej mocy transformator. Jednak na to również nie zwrócił wtedy zbytniej uwagi. Jak zaklęty patrzył na płonących ludzi.
Ostatnie, co zapamiętał, to suche terkotanie pistoletów maszynowych. I nieludzki krzyk żołnierzy, roznoszonych na strzępy przez ogniste demony.
Gdy obudził się z płytkiego, niespokojnego snu, było już ciemno. Znajdował się w swoim namiocie. Nie pamiętał dokładnie, co mu się śniło; gdzieś na granicy jawy, przesłonięte gęstą, lepką mgłą niepamięci, pozostało wspomnienie bólu, ognia i śmierci.
Ból pierwszy mu o sobie przypomniał. Był zdecydowanie realny. Bolała go chyba każda część ciała, lewa ręka spoczywała w temblaku, czuł też bandaże opasujące klatkę piersiową, jednak najbardziej dawał się we znaki ten ktoś łupiący go młotem w głowę... wstał powoli, chwilę siedział na łóżku czekając, aż miną zawroty głowy, po czym z trudem ruszył ku wyjściu. Po drodze odruchowo sięgnął jeszcze po kapelusz; otrzepał go nieco z pyłu, założył i dopiero wtedy wyszedł na zewnątrz.
Cały obóz oświetlony był pochodniami. Rozstawione regularnie między namiotami, zalewały wszystko ciepłym blaskiem, ożywiały i wciągały do tańca cienie... główny plac rozjaśniało płonące na jego środku niewielkie ognisko, przy którym stało kilku żołnierzy. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, od czasu do czasu zerkając w otaczającą obóz ciemność... z obawą? Boją się, uzmysłowił sobie von Biskopf. Jak w jakimś surrealistycznym spektaklu o wiosce dzikich – mrok rozświetlany jedynie krwawym blaskiem ognia, kryjący nieodgadnione, niewidoczne koszmary...
- Co za widok, prawda? - zza rogu namiotu wynurzyła się wysoka postać w niegdyś białym, teraz okrutnie pobrudzonym kitlu. Werfeld, obozowy lekarz. Kroki stawiał powoli, jakoś tak niepewnie. - W całym naszym cholernym kampingu nie świeci ani jedna latarnia. Padły oba generatory prądu, nie działa radiostacja, nawet ręczne latarki nie świecą. Żaden z wozów nie odpala – czknął potężnie i przez moment zdawał się walczyć z falą nudności. - Jak pierdolnęło na wykopach, tak wszystko szlag trafił! - zatoczył ręką szeroki łuk, mający zapewne to wszystko obrazować. Dopiero teraz von Biskopf poczuł od niego woń alkoholu, w ogóle jednak go to nie obeszło.
- Fala uderzeniowa dotarła aż tutaj?
- A jak! - parsknął Werfeld. - Aż niektóre namioty trzeba było na nowo stawiać. No i cały sprzęt poszedł się... prawie wszyscy natychmiast wyruszyli pod ten cały Szpon, regularna potyczka, nie ma co, a potem... - lekarz urwał i jakby zapadł się w sobie. - Potem zaczęli znosić rannych... a raczej trupy – spojrzał na uczonego oczami pełnymi niekłamanej grozy. - Nie wiem, co pan tak odkopał, drogi kolego, ale teraz jestem pewien, że powinno dalej tam leżeć, przywalone piaskiem i skałami. W życiu czegoś takiego nie widziałem, nawet w obu bitwach o Tobruk razem wziętych... ludzie dosłownie pocięci na kawałki, niemal wywróceni lewą stroną na wierzch! Poparzeni tak, niemal stopieni, zwęgleni...
- Ifrity... - szepnął z niedowierzaniem von Biskopf.
- Słucham? - zapytał przez ściśnięte gardło lekarz. Gdy doktor potrząsnął tylko głową, dając mu do zrozumienia, że jedynie głośno o czymś pomyślał, Werfeld drżącymi dłońmi sięgnął do kieszeni na piersi. Wyjął z niej paczkę papierosów, włożył jednego do ust i zaczął męczyć się z zabrudzoną zapalniczką.
- Ifrity – powtórzył cicho, do siebie von Biskopf. Ifrity, kutruby... złe dżinny zrodzone z nienawiści i czystego ognia. Ale przecież to tylko legendy... jak to możliwe? Może to był tylko...
- Może to była eksplozja jakiegoś gazu? - spytał, jednak bez wielkiej nadziei w głosie. Przecież widział na własne oczy...
- Gazu? - zaśmiał się gorzko Werfeld, zaciągając się głęboko papierosem. Tak mocno, że aż się rozkaszlał. - Przepraszam... wiem, nie powinienem – dodał, wskazując zapalonego papierosa. - Właściwie to nie palę. Ale wódka już mi się skończyła, nasz dobry stary Doppelkorn... nie było żadnego gazu, doktorze – podjął. - Ci, którzy przeżyli, mówili o... o ognistych ludziach, prawie niewrażliwych na kule, zabijających bez litości. Sam widziałem ciała, i naszych, i... ich, zanim Friedel kazał ukryć je pod strażą. Wyglądali jak ludzie, ale nie do końca... byli jakby... - patrzył przez moment w ciemność nad obozowiskiem, szukając odpowiedniego określenia. - Byli źli, ta zła aura aż od nich biła, jakby... eh, co ja pieprzę – zwiesił głowę. Nagle wydał się doktorowi potwornie zmęczony. - Straciliśmy siedemnastu ludzi. Dwóch kolejnych jest ciężko rannych. To ponad połowa naszego oddziału. A ich było trzech – czknął znowu, po czym zamilkł. Von Biskopf z kolei był tak oszołomiony rewelacjami lekarza, że zapomniał o wszelkim bólu i zmęczeniu. Bo choć przeczyło to jego wiedzy, doświadczeniu i przekonaniom, to jednak dowody, twarde dowody mówiły co innego. Wszystko to działo się naprawdę. A jeśli prawdziwe były ifrity, demony, to oznaczało, że również Mściciel...
- Nie wiem wszystkiego – powiedział jeszcze zmęczonym głosem Werfeld. - Friedel pewnie powie panu więcej. Chce pana widzieć, tak a propos.
Milczeli obaj. Lekarz upuścił niedopałek i długo, metodycznie wdeptywał go podeszwą buta w ziemię.
- Nie prosiłem się, żeby tu być – rzekł cicho, jakby do siebie. - Zostałem wcielony, jak prawie wszyscy na tej wojnie. Oprócz takich pomyleńców jak Friedel. Ale skoro już tu jestem, doktorze... skoro już przyszło mi tu być, muszę pana prosić, bo wierzę, że nie jest pan popieprzony jak nasz major... błagam pana, niech pan zrobi wszystko, by to coś nie dostało się w ręce takich jak on! Bo czegoś przecież te demony strzegły, prawda? Nie wiem czego, i nie chcę wiedzieć. Może pan również nie był tego do końca świadom. Ale jeśli Hitler odda to w ręce swoich katów... to obawiam się, że możemy wygrać wojnę! A tego byśmy przecież nie chcieli, prawda? - parsknął, wkładając w to tyle sarkazmu, na ile tylko było go stać. - Och, chyba upada we mnie duch bojowy – szydził dalej. - Pójdę już, nie będę pana demoralizował. Proszę iść do Friedela, bo gotów do reszty oszaleć z tęsknoty za panem.
- A pan? - rzucił von Biskopf za odchodzącym lekarzem. - Co pan teraz zamierza?
- Ja? - zaśmiał się ponuro tamten, nawet się nie odwracając. - Rozpytam wśród żołnierzy, może komuś zostało jeszcze tego bimbru z daktyli, od miejscowych. Do dezynfekcji ran, naturalnie.
Potknął się jeszcze o coś i zaklął pod nosem, po czym odszedł w ciemność między namiotami, pośpiewując bełkotliwie i okropnie fałszując:
Zum letzten Mal wird Sturmalarm geblasen!
Zum Kampfe steh'n wir alle schon bereit!
Bald flattern Hitlerfahnen über allen Straßen
Die Knechtschaft dauert nur mehr kurze Zeit!*
Zum Kampfe steh'n wir alle schon bereit!
Bald flattern Hitlerfahnen über allen Straßen
Die Knechtschaft dauert nur mehr kurze Zeit!*
Doktor ruszył powoli przed siebie, nie zwracając uwagi na milknący powoli pijacki śpiew Werfelda. Jego myśli były w zupełnej rozsypce... czuł, że to, czego był świadkiem, po prostu go przerasta. Nijak nie mieściło mu się w głowie to, o czym przecież wszyscy wokół mówili. To jakby nagle krasnoludki wyszły spod ziemi i zaproponowały mu lot na Księżyc. Przecież to wszystko bajki. Podania, legendy, mity... a teraz okazuje się, że wszystko jest jak najbardziej prawdziwie, i co więcej – już są tego pierwsze efekty. Zignorował zupełnie fakt, że w każdej legendzie jest ziarnko prawdy. Ale przecież, na Boga – kto wierzył w duchy? Na pewno nie on.
___________________________________________________________
*„Już trąbka gra, to apel nasz ostatni / Do boju gotów jest już każdy z nas / Hitlera flagi wkrótce wioną ulicami / Dawnej niewoli już się kończy czas” - fragment “Die Fahne Hoch (Flaga w górę) – pieśni nazistów niemieckich autorstwa Horsta Wessela, uznawanej za drugi, nieoficjalny hymn III Rzeszy
Przybył tu tylko z powodu swej pasji – archeologii. Nie byłby w stanie samodzielnie zorganizować takiej wyprawy. Zgromadzić zespół i wyposażyć go we wszystkie niezbędne rzeczy, opłacić pensje, ochronę, koszta transportu, załatwić na miejscu samochody, przewodnika... ileż tego było. No i przede wszystkim uzyskać pozwolenia – nie tylko na wjazd do Iraku i prowadzenie wykopalisk, ale przede wszystkim na wyjazd z Niemiec. Świat przecież stanął na głowie, odkąd ten szaleniec Hitler pojawił się w Reichstagu. Gdy więc dowiedział się o planowanej ekspedycji wojskowej w rejony, o których zbadaniu marzył od lat, nie wahał się ani chwili. Nawet mimo tego, że udział w niej mógł przyprawić mu etykietkę sympatyka nazizmu. Nie interesowało go to. Nie obchodziła go polityka. Nie wierzył w nazizm ani inne durne ideologie. Wierzył w wiedzę. Przyjazd tutaj traktował jako dar od losu, okazję jedyną w życiu, której wprost nie wypadało zaprzepaścić. Ze swym dorobkiem naukowym bez większych trudności udało mu się przekonać odpowiednie władze, że jest najlepszym do tej misji kandydatem. Przecież w historii tych rejonów się specjalizował. Musiał co prawda wstąpić do Ahnenerbe, przedstawić zaświadczenia, że nie jest Żydem aż do pięciu pokoleń wstecz, złożyć jakąś tam przysięgę na wierność Rzeszy i zgłębić nieco temat Mściciela, podania znanego mu zresztą już wcześniej. Traktował to tylko jako dziwaczną konieczność w realizacji swych celów i nie obchodziło go, co pomyślą o tym inni. Był gotów na wszystko, byle tu przyjechać.
Spojrzał w niebo. Co za widok – żadnych świateł wielkich miast, żadnych chmur. Niczym wszystkie brylanty świata rzucone na czarny aksamit w salonie jubilerskim Stwórcy.
Przyjechał tu i odszukał to, czego chciał Friedel. Doktor uważał, że to tylko strata czasu, jednak trzeba było opłacić swój udział w ekspedycji. Znaleźć jakiś posąg, pękniętą urnę, może i zasypaną piachem ruinę, i niech się major cieszy. I niech wraca do Berlina, zostawiając go tutaj by mógł zająć się poważną archeologią. Podanie o Mścicielu nie było specjalnie ciekawe, było bajdą jakich wiele. Przynajmniej do wczoraj.
Pochodziło z około szóstego wieku przed Chrystusem i mówiło o człowieku, który znalazł się w służbie sułtana Mustuma ibn Matafiego, władającego ziemiami rozciągającymi się obecnie między Faludżą, Al Hillah i jeziorem Habbaniyah. Pojawił się znikąd, w samo południe; podobno nic nie pamiętał – nawet swego imienia. Szybko dał się poznać jako bezwzględny, niepokonany wojownik. Był bowiem człowiekiem o zwinności czarnej pantery, odwadze lwa i sile dziesięciu mężów; groźnym niczym skorpion, w szale walki demonowi podobny. Choć zaczynał jako zwykły piechur, wkrótce sułtan zaczął powierzać mu niewielkie oddziały, by w samodzielnych misjach dowiódł swej wartości jako dowódca. Wywiązywał się z nich znakomicie; krwawo tłumił bunty i zamieszki, umacniał władzę swego pana mieczem i ogniem, zdobywał dla niego sąsiednie ziemie i kolejne tytuły. Historie o jego okrucieństwie i uwielbieniu, z jakim zadawał śmierć wrogom spędzały sen z powiek mieszkańcom sąsiednich krain. Sułtanat Matafiego rozrastał się, skarbiec wypełniał złotem. Krew tych, którzy nie chcieli pochylić głowy przed Bezimiennym barwiła czerwienią piaski pustyni.
Przeciwnicy Matafiego postanowili pozbyć się krwawego przybysza podstępem. Nakłonili Alyahnę, najpiękniejszą z kobiet sułtana, by wkradła się w łaski okrutnika i zdobyła jego zaufanie. Hołd, na złożenie którego mieli przybyć sułtani i wezyrowie podbitych ziem, miał zmienić się w krwawą jatkę, w której główną rolę miała odegrać podana Bezimiennemu przez kobietę wolno działająca, zabójcza trucizna. Plan niemal się powiódł. Uniesiony pychą, przeświadczony o swej potędze sułtan Matafi ledwo wystawił straże, pozwolił swym wojakom odurzyć się opium i winem. Gdy ci, którzy mieli się ukorzyć, porwali za broń, napotkali słaby opór. Głowa Matafiego potoczyła się po posadzce jego pałacu zanim jeszcze wieść o buncie przekroczyła mury sali tronowej. Nie oszczędzano nikogo: niewolników, sług, haremu, rodziny czy gości sułtana.
Kiedy zaś dotarli do komnat Bezimiennego, znaleźli go w wieży, gdzie ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że nie tylko wciąż żyje, ale i zdołał się zabarykadować. Choć bardzo był już słaby, nikt nie odważył się na próbę bezpośredniego starcia. Zamiast tego atakujący emir posłał po oliwę; wkrótce całe garnce wylano na korytarze sułtańskiego pałacu, po czym podłożono ogień. Podobno gdy w płomieniach waliła się wieża Bezimiennego, niektórzy usłyszeli jego krzyk. Mówili później, że był długi, nieludzki, niczym zapowiedź przeraźliwej zemsty.
Tak też się stało. Trzeciego wieczoru po bitwie, gdy wciąż w najlepsze ucztowano, przez największy namiot, w którym wraz z sułtanami, emirami i wezyrami bawiła Alyahna, przeszedł piorun kulisty – tak przynajmniej opisywali to świadkowie. Zjawisko pokonało całą długość namiotu tak szybko, że opuściło go zanim zebrani zdążyli się zdziwić i zastanowić, co to takiego. Jednak Alyahny już nie było z nimi. Ucztę przerwano i natychmiast zaczęto szukać zarówno kobiety, jak i tego, co zakłóciło zabawę. Setki ludzi rozbiegło się z pochodniami przetrząsać okolicę, nie szukali jednak długo, gdy powietrze przeszył krzyk Alyahny. Zdawał się dobiegać z niebios; trwał długo, niemal nieludzki, niczym dowód przeraźliwej zemsty.
Znaleziono ją dopiero rankiem, gdy słońce oświetliło szczyty pałacu. Na wierzchołku jedynej ocalałej wieży. Tym, którzy pierwsi do niej dotarli, nieludzkie przerażenie zmroziło krew w żyłach. Kobieta, uwiązana do drewnianych belek, była obdarta ze skóry, wszystkie palce miała wyrwane, oczy i język odjęte, a w ustach zaszyte własne, odcięte piersi. I wciąż żyła.
Niedługo potem ci, którzy zaplanowali i przeprowadzili cały ten zdradziecki atak na pałac Matafiego, zaczęli jeden po drugim ginąć w niesamowicie krwawych okolicznościach. Jeśli akurat przebywali z rodziną, przyjaciółmi czy współpracownikami – ginęli wszyscy; jeśli z kochanką – śmierć ponosiła również ona. Jeśli zamykali się pod strażą, strażników znajdowano zarżniętych jak wieprze. Nikt nie miał wątpliwości, czyja zemsta zbiera tak obfite żniwo.
Postanowiono poradzić się więc mędrców. Najtęższe umysły – duchowni i uczeni świeckich nauk – próbowały znaleźć remedium na Al Ala-yae'brhat, Mściciela, jak go nazwano. Szybko uzgodniono, że musiał on popełnić rytualne samobójstwo, w którym duszę swą oddał na wieki Szejtanowi, by ten w zamian tchnął w jego nieumarłe ciało nadludzkie moce i zdolności. W końcu znaleziono również sposób, by go poskromić – był to Znak Pięciu; potężny symbol pierwotny, zdolny na wieczność osłabić i uwięzić potępieńca. Nie wiedziano bowiem, jak go uśmiercić.
Wystawiono przynętę – urządzono polowanie z udziałem aż dziesięciu wysokich rangą urzędników, którzy odpowiedzialni byli za masakrę w pałacu Matafiego. Gdy zaś pojawił się Mściciel – dyszący zemstą demon w ludzkim ciele, pięciu magów ostatkiem sił zdołało nałożyć na niego Znak. Uwięzionego w granitowej trumnie potwora żywcem zamurowano w zapieczętowanym grobowcu gdzieś na pustyni – i skazano na wieczne zapomnienie. Zabito nawet tych, którzy go tam zamknęli, by nikomu nigdy nie zdradzili jego położenia. I tylko Szpon świadczył o tym, że coś się tu kiedyś wydarzyło – podobno magowie przywołali potężnego dżinna, by rzucił ciężką skałę na sarkofag Bezimiennego, przypieczętowując tym samym jego wyrok.
I to tyle. Legenda jakoś przetrwała, zapewne przekazywana kolejnym pokoleniom w formie straszaka na niesforne dzieci. Stała się... legendą.
A teraz on, doktor Otto von Biskopf, miał zaszczyt przedstawić światu tą bestię ponownie, na nowo ukazać mu jej niszczycielską siłę, teraz w dodatku stokroć wzmocnioną furią parotysięcznej odsiadki w kamiennym grobowcu. Czy jeśli nie imały się jej strzały ani ciosy szamszirów, czy powstrzymają ją kule karabinów? Zaczynał w to wątpić. Drogi Fuhrerze, oto rozwiązanie twych frontowych problemów, a na wiosnę chciałbym pić już whisky w mojej daczy pod Stalingradem.
Nawet nie zauważył, kiedy doszedł do głównego namiotu. Dopiero głos wartownika przywrócił go do rzeczywistości.
- Major czeka na pana, herr doktor.
Skinął głową, obejrzał się jeszcze za siebie, na zalany ciepłym blaskiem pochodni plac obozu. Teraz się zacznie, pomyślał. Ilu to ludzi zginęło, jak mówił lekarz? Siedemnastu? No to teraz Friedel siedemnaście razy go zabije.
Zanim wszedł do środka zauważył jeszcze, że spod słupa z hakenkreuzem na środku placu zniknął leżący pod nim człowiek.
Jeśli ty też jesteś debilem, wklej to na fejzbuka
Moje:
http://www.inkaustus.pl/temat-a-znacie-ten
http://www.inkaustus.pl/temat-zapach-lav...ht=lavendy
http://www.inkaustus.pl/temat-polacy-w-kosmosie
Moje:
http://www.inkaustus.pl/temat-a-znacie-ten
http://www.inkaustus.pl/temat-zapach-lav...ht=lavendy
http://www.inkaustus.pl/temat-polacy-w-kosmosie