Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Bubug, zaklęciarka, Piotrek i ja
#1
Wiele lat temu, pewnej cichej, sierpniowej nocy zmarł ojciec dziadka Leona. Trzy dni później dom w wiosce nad rzeką wypełnili obcy. Mroczni i milczący, patrzyli spod sufitu, zupełnie, jakby zamiast nóg mieli szczudła. Piotrek i ja, dwójka krasnali wśród olbrzymów, nie lubiliśmy ich czarnych okryć, wyrazu zastygłych nad świecami twarzy i niepojętych łez. Uciekaliśmy, gdy wyciągali do nas ręce i nie mogliśmy doczekać się chwili, kiedy na dobre znikną.

Nie znaliśmy pradziadka. Zmarł w szpitalu, a przedtem żył za daleko, by nas obchodzić. Pamiętam dziki strach, który kazał mi zamknąć oczy, gdy uniesiona przez ojca zachwiałam się nad krawędzią otwartej trumny. Piotrek nazwał mnie później tchórzliwcem i uraczył sprawozdaniem tak przesadzonym w barwach, że przez kilka kolejnych nocy budziłam się w pościeli mokrej od potu. Tamtego lata często śniłam też o zaklęciarce, a w noc, gdy przeraźliwym krzykiem postawiłam na nogi cały dom, odnalazł mnie we śnie sam bubug.

Piotrek nigdy nie zachowywał się jak przystało na starszego brata. Wakacje spędzane u dziadka Leona nazywał czasem wolności i nie miał zamiaru zmarnować choćby minuty. Dlatego zawsze brakowało mu chwili, by powiadomić mnie, dokąd się wybiera, podać rękę przy wspinaczce na drzewo, czy wytrzeć krew ze zdartego o korę łokcia. Posłuszny rodzicom, pozwalał mi za sobą łazić i mimo że nazywał mnie smarkulą, straszył, jedząc pająki i udając topielców, bez szemrania słuchałam go we wszystkim.

Kiedy zaklęciarka zjawiła się w naszym domu, siedziałam pod kuchennym stołem, wypełniając powierzoną mi przez Piotrka misję. Jak wielu rzeczy tamtego lata, skąpiono nam też słodyczy, więc zdobycie ich wymagało przemyślanego planu. Piotrek nie przewidział jednak wszystkiego. Przykryta obrusem, z dłonią skradającą się w górę kredensowych drzwiczek, usłyszałam dźwięk, który towarzyszy moim wspomnieniom do dziś. Nierówne, głuche skrzypienie przestraszyło mnie wtedy bardziej, niż widok zbliżającej się pary butów. Ich noski marszczyły się jak psie pyszczki, a brązową rękę wsuwającą pod obrus talerz z ciastkami obserwowałam już zza najdalszej stołowej nogi. Chwilę potem w pokoju obok ustały pieśni. "Zawołajcie ojca", dobiegł mnie głos mamy i zaraz taty: "Nie, nie trzeba, pozwólcie jej. Proszę się odsunąć".

Kiedy wychodziła, obserwowałam ją zza drzwi przez dziurkę od klucza; mignęły okryte wełnianą chustą plecy i przewieszona przez ramię torba. Przy klamrze bujała się wiązka na pieprz wyschniętego wrzosu.

Bardzo chciałam zobaczyć ją drugi raz, a Piotrkowi, który wszystko przegapił, jeszcze bardziej zależało na pierwszym. Kiedy próbował wybadać rodziców, zbywali go byle wymówką. Pewnego skradzionego nam przez deszcz popołudnia rzuciłam od niechcenia, że może powinniśmy popytać w wiosce. W odpowiedzi otrzymałam pobłażliwe spojrzenie Piotrkowych oczu i krótkie: "Już pytałem". Miał sprawdzonych informatorów i jeśli oni nie mogli powiedzieć niczego na temat zaklęciarki, najwyraźniej musiała mi się przyśnić.

Z nieoczekiwaną pomocą przyszedł nam stary znajomy dziadka Leona, Losza. Dni spędzał wśród sieci i wędek nad rzeką, ale nie pamiętam, by kiedykolwiek coś złapał. Lubiliśmy go podchodzić, gdy z nasuniętym na oczy kapeluszem drzemał w cieniu lasu. Wyskakiwaliśmy z dzikim wrzaskiem z krzaków, płosząc wszystko, co żywe wokół, a mimo to nigdy nas nie uciszał i nie sztorcował. W dodatku dymem z tytoniu potrafił napisać moje imię.
- I jak? - pytał za każdym razem, wskazując coraz bardziej przezroczystą "Julkę". - Umiałabyś lepiej?
- Jasne! - Szczerzyłam zęby i wyciągałam ręce do fajki, marząc, że kiedyś ją dostanę.

Tamtego dnia ryby swoim zwyczajem kiwały Loszę, kradnąc z haczyka przynętę lub ignorując ją przez długie godziny. Piotrek położył się na drewnianym mostku, ja usiadłam obok. Spuściłam nogi, palcami stóp próbując dosięgnąć wody, wciąż jednak brakowało mi kilku centymetrów.
Losza poprawił wędkę i zerknął na nas spod kapelusza.
- Podobno odwiedziła was zaklęciarka? - rzucił.
Spojrzeliśmy po sobie w zdumieniu. Mimo że słyszeliśmy to słowo po raz pierwszy, od razu wiedzieliśmy, o kim mowa.
- Zaklęciarka... - powtórzyłam. - A dlaczego tak?
- Bo nią jest. - Losza wzruszył ramionami. - Mieszka za rzeką, ale nie radzę się do niej wybierać.
- A kto chce się do niej wybierać? - trochę za szybko wyrwało się Piotrkowi.
- Nie wiem. W każdym razie, gdyby przypadkiem znalazł się taki śmiałek, należałoby go wcześniej ostrzec.
- Przed czym? - spytaliśmy jednocześnie.
- Przed bubugiem, smyki. Jak myślicie, dlaczego nikt nigdy nie pływa środkiem rzeki?
- Bo żołnierze nie pozwalają - pospieszyłam z wyjaśnieniem od zawsze słyszanym wśród mieszkańców wioski.
- Czają się po drugiej stronie w krzakach - podchwycił Piotrek. - Z karabinami.
- Żołnierzy nie ma już od bardzo dawna. A pamiętacie, żeby kiedykolwiek ktoś strzelał?
Pokręciliśmy zgodnie głowami.
- No właśnie. - Losza z satysfakcją zagryzł cybuch fajki. - Naszej rzeki pilnuje coś o wiele groźniejszego.
- Bubug... - szepnęłam.
- Dokładnie, Juleczko. A wiecie, dlaczego zaklęciarka pływa sobie po rzece, jakby to była jej własna wanna?
- Dlaczego?
- Hm... - Zmrużył oczy i już wiedzieliśmy, co usłyszymy. - Opowiem, jak trochę podrośniecie.

Od tamtej pory każde popołudnie spędzaliśmy nad rzeką, wpatrując się w szary nurt i zarośnięty wierzbami brzeg po drugiej stronie. Od ciągłego powstrzymywania się od mrugnięć bolały mnie oczy oraz wszystkie mięśnie, które tężały za każdym razem, gdy z wody wyskakiwała ryba. Piotrek krążył po skarpie, coraz bardziej niecierpliwy, a kiedy pewnego dnia nie zjawił się też Losza, zrzucił buty i zeskoczył na plażę.
- Piotrek! - zawołałam przestraszona.
- Cicho bądź - Ściągnął koszulkę, stojąc już po pas w wodzie. - Milion razy tu pływałem i nic się nie stało. Ty też.
- Ale nie na drugi brzeg!
- A jak inaczej go zwabię? - Przewrócił oczami. - Zresztą, na pewno nic tam nie ma - dodał zaraz, widząc, że zaczyna mi drżeć broda. - Losza wyciął nam numer, a my trzęsiemy się na brzegu jak dwie kury. Idę!

Zanurkował, by wypłynąć kawałek dalej. Nie odrywałam wzroku od ciemnej czupryny i błyskających w słońcu ramion. Po chwili był już na środku, w miejscu, gdzie sina smuga określała granice niebezpiecznie zapadniętego dna. Odwrócił się do mnie, pomachał ramieniem i zniknął.

Otworzyłam usta, nabrałam powietrza, ale nim zdążyłam wrzasnąć, zobaczyłam go kilka metrów dalej, spokojnie płynącego do brzegu.
- Zabiję cię! - krzyknęłam z całych sił. - Bubug nie będzie musiał, słyszysz?
Zerknął przez ramię i dałabym głowę uciąć, że się śmiał. Zbliżył się do zanurzonych w wodzie gałęzi wierzb; otoczyły go splątane trawy i brązowe od wilgoci liście. Wdrapał się na skarpę, by przepaść w gąszczu.

Czekałam, uparcie powstrzymując łzy, więc kiedy po godzinie zjawił się Losza, musiałam wyglądać jak półtora nieszczęścia. Przestraszył się wtedy.
- Co się stało, Juleczko? - Klęknął, rzucając wędki w trawę, a gdy rozpłakałam się na dobre, otoczył mnie ramionami i zapachem tytoniu. Długo trwało, nim zrozumiał, co mamroczę. - Wiercipięta - mruknął.
Wyczułam w jego głosie uśmiech, więc wytarłam oczy.
- Już po nim, tak?
- Nie martw się. - Rozczochrał mi włosy. - Wydaje mi się, czy od wczoraj trochę urosłaś?
- Wydaje ci się - burknęłam, wiedząc, że na pewno nie, bo sprawdzałam rano, jak zawsze.
- Chodź, usiądziemy pod tamtą wierzbą. Coś ci opowiem.



...



Zaklęciarka była kiedyś taką samą małą dziewczynką jak ty, Juleczko. Miała młodszego brata, podobno strasznego łobuziaka, takiego, co go wszędzie pełno i zawsze słychać.

Pewnego wieczora, kiedy wybrali się nad rzekę zbierać małże, maluch przepadł bez śladu. Zaklęciarka szukała go godzinami, aż zrobiło się całkiem ciemno. Przetrząsnęła nadrzeczne wierzby, potem rosnące w pobliżu leszczyny, wreszcie wróciła na brzeg. Zza chmur wyjrzał księżyc i w jego blasku zobaczyła w rzece coś dziwnego - połyskliwy kształt, niewiele mniejszy od pasma plaży, na którym stała. Cofnęła się przestraszona w zarośla, a wtedy usłyszała głos dziecka.

Malec siedział na łasze piasku, otoczony tysiącem migotliwych punkcików. Świetliki były zresztą wszędzie, na drzewach, w trawie, niektóre odbijały się w wodzie, błyskając tuż nad jej powierzchnią. Chłopczyk zanosił się śmiechem i wyciągał do nich ręce. Siostra zawołała go po imieniu, ale nie zwrócił na nią uwagi. Zamiast tego wstał, by pomknąć w stronę nurtu. Wpadł na spinający brzegi most i dudniąc piętami, wbiegł na sam środek. Świetliki obsiadły poręcze, wskazując mu drogę.

Zaklęciarka krzyczała z całych sił, ale nim dopadła wody, most rozpadł się w rój światełek. Zaczęła płynąć. Nagle pojawiły się silne fale, rzeka poszła gwałtownie w górę, po czym spadła, wyrzucając dziewczynkę z powrotem na plażę. Kiedy mała, krztusząc się i parskając, podniosła głowę, zobaczyła coś, co bardzo ją przeraziło.

Tak, Juleczko, to właśnie był bubug. Leżał do połowy zanurzony w rzece, ogromny jak autobus. Światło księżyca odbijało się w łuskach wielkości talerzy i kulistych, pozbawionych powiek oczach. Potężne skrzela pracowały, unosząc się, opadając, a wydmuchiwane powietrze rozwiewało mokre włosy zaklęciarki. Dziewczynka nie znalazła w sobie dość sił, by uciec, siedziała więc tylko na piasku, próbując utrzymać w piersi wyrywające się na zewnątrz serce.

- Strasznie swędzą mnie płetwy - zahuczał bubug.
Zaklęciarka otworzyła w zdumieniu usta.
- Zamiast się dziwić, podrapałabyś mnie. Po grzbiecie też. Przyczepiło mi się tam pełno szczeżuj.
Mała nie ruszała się z miejsca, ledwie zdolna oddychać.
- Masz wodę w uszach? - zirytował się bubug i kłapnął potężną paszczą.
- Nie - wyrwało się wreszcie dziewczynce. - Muszę dostać się na drugi brzeg... Tam jest mój brat...
- No to po nim.
- Zaczekaj! - Podniosła się szybko. - Uwolnię cię od małży, jeśli potem pozwolisz mi przejść obok.
Bubug zamyślił się, mrucząc w głąb siebie basowo.
- Dobrze - zgodził się wreszcie. - Puszczę cię, powinnaś jednak wiedzieć, że świetliki nie oddadzą ci brata, a najpewniej tobie też nie pozwolą wrócić.

Dziewczynka podeszła bliżej i pokonując lęk, wdrapała się na mięsistą płetwę. Stopy ześlizgiwały jej się z zielonych od wodorostów łusek, ich ostre brzegi raniły dłonie, ale zacisnęła zęby i nie przerywała wspinaczki. Wreszcie, kiedy stanęła na grzbiecie olbrzyma, pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku.
- Są? - zagrzmiało wokół.
- Są! - odkrzyknęła. Wydobyła najbliższą muszlę, którą cisnęła w ciemność.
Plusnęło.
- Mogłabyś trochę uważać – usłyszała. - Chlapnęłaś mi wodą prosto w oko.
- Przepraszam.
Gdy uprzątnęła wszystko, co było do uprzątnięcia, bubug wtoczył się do rzeki z głębokim westchnieniem ulgi.

- Dalej radzisz sobie sama - mruknął, gdy znaleźli się na środku. Cętki źrenic powędrowały w górę, a dziewczynka zdziwiła się, widząc w nich niepokój.
- Ty boisz się świetlików - stwierdziła wreszcie z uśmiechem. - Boisz się tych maleństw, olbrzymie?
Bubug uciekł spojrzeniem, nadymając w oburzeniu skrzela.
- Nie mogę podpłynąć zbyt blisko brzegu, bo jest zarośnięty - tłumaczył się nieporadnie. - Mógłbym zaplątać się w szuwary. Zresztą, to twoja misja ratunkowa, ja się nie wtrącam.

Machnął ogonem, nurkując bez zapowiedzi. Mała w ostatniej chwili puściła płetwę i popchnięta wzburzoną falą, znalazła się tuż przy skarpie. Wdrapała się na nią, po czym obejrzała na rzekę, ale jej powierzchnię marszczył już tylko wiatr. Wyżęła przemoczoną sukienkę oraz włosy, zacisnęła piąstki i ruszyła przed siebie.

Niewielu wie, co wydarzyło się w lesie. Godziny później, w środku najgłębszej nocy, mieszkańców wioski obudził niespodziewany hałas. Przestraszeni, wylegli z domów, a gdy dotarli nad rzekę, zastali przedziwny widok. Mnóstwo starych, olbrzymich drzew po drugiej stronie leżało po korony zanurzonych w wodzie. W mroku jaśniały potrzaskane pnie.

Na skarpie znaleziono trójkę dzieci. Braciszek zaklęciarki spał w najlepsze, wtulony w bok siostry, w pobliżu kulił się obcy chłopak. Mała przeżyła tamtą noc tylko dlatego, że natychmiast się nią zajęto. Krew płynąca z odjętej pod kolanem nogi wsiąkła w ziemię tak głęboko, że do dziś nic tam nie rośnie.



...



Usłyszałam za plecami ciche kroki. Obejrzałam się i zobaczyłam Piotrka, wlokącego się w naszą stronę z butami w garści. Był zły, co jak zwykle dało się rozpoznać po zaciśniętych pod policzkami szczękach. Rzucił się obok nas na trawę.
- I jak? - zagaił Losza, z kieszeni na piersi wyciągając fajkę.
- Nic tam nie ma - burknął mój brat. - I ty dobrze o tym wiesz.
- A co chciałeś znaleźć?
- Jak to, co? - oburzył się. - Chcę zobaczyć to samo, co ta smarkula.
- Tylko nie smar...
- I co byś zrobił? - przerwał mi Losza. - Co byś zrobił, gdybyś spotkał zaklęciarkę?
- Nie wiem - wzruszył ramionami Piotrek. - Chyba nic.
- A ty? - Losza spojrzał na mnie.

Nie odezwałam się wtedy, a wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Piotrek pochrapywał w rozwieszonym pod lipą hamaku. Było gorąco. Przez otwarte okno do mojego pokoju wpadał ciepły wiatr i kołysał firanką. Wsłuchując się w skrzypienie starego drzewa, myślałam o Loszy. Coś w środku szeptało mi cicho, że wcale nie liczył na odpowiedź.


W dniu, w którym zobaczyłam ją po raz drugi, obroniła mnie przed polnym smokiem. Piotrek pomagał tacie łatać dach podwórkowej szopy, mama i ja sprzątałyśmy w środku. Echo dalekiego grzmotu przetoczyło się nad nami, zadzwoniło o szyby i zgasło. Upuszczając wytarganą z szopy starą balię, z niepokojem popatrzyłyśmy w niebo.
- Walnęło jakoś z boku! - zawołał z góry Piotrek. - Chyba znad rzeki!
- Znad rzeki... - szepnęłam.
Popędziłam w kierunku bramki. Łapiąc po drodze rower, umknęłam mamie szybciej, niż zdążyła krzyknąć: "A panna dokąd?".

Drugi wybuch, dużo głośniejszy niż poprzednio, zatrzymał mnie w połowie drogi. Niebo pociemniało od spłoszonych wron. Przede mną, wśród ciągnących się po linię lasu bruzd świeżo zaoranego pola, migało w słońcu metalowe śmigło. Zostawiłam rower i podeszłam bliżej. W bałaganie kształtów rozpoznałam zarys beczki po ogórkach, kierownicy od motoru oraz gumowej taśmy; do tego mnóstwo śrubek, sprężyn i zardzewiałych zębatek. W zatkniętej na szczycie starej puszce po oleju grzechotał wiatr; wydrążonymi plamkami oczu patrzyła w dół, prosto na mnie.

Cofnęłam się o dwa kroki, gdy nagle butla z piaskiem po lewej obróciła się do góry dnem. Zawirowały zębate koła. Ramię śmigła naprężyło gumę. Taśma zagrała i westchnęła przeciągle. Zaszeptała...

Kiedy strzeliła z hukiem, wokół zawrzało. Z bruzd wyprysły rozkrzyczane kłębki piór. Leżałam z nosem w piachu i głową ukrytą w ramionach.

- Dzieciaku - usłyszałam jak przez watę.
Mocne dłonie objęły mnie, pomagając usiąść, szorstkie palce starły z policzków ziemię. Na skraju pełnej zaciągniętych nitek i świerkowych igieł chusty leżała torba ze skóry. Odetchnęłam głęboko, a kiedy wreszcie odważyłam się podnieść wzrok, napotkałam spojrzenie oczu jasnych jak miętowe dropsy.
- Uszy w porządku?
Z trudem pokiwałam głową.
- Nie ma się czego bać, to tylko strach na wrony. Chyba nie jesteś wroną, co?
Zaprzeczyłam pośpiesznie.
- Lepiej wracaj do domu.
Pozbierałam się na nogi, ale nim wytrzepałam z ziemi kolana, zaklęciarka znikła wśród drzew. Oglądając się przez ramię na smoka, czym prędzej ruszyłam za nią.

W lesie od razu zgubiłam trop. Brnęłam w rudej trawie i paprociach, kłujące liście wpadały mi za kołnierz, a gdzieś po prawej miękko szumiała rzeka. Pełen słońca i powietrza zagajnik wkrótce zgęstniał. Pociemniało. Zapach pleśni lepił się do skóry wraz z pajęczynami. Przestało mi się to podobać. Stanęłam pod ogromnym bukiem, łapiąc oddech i zastanawiając się, którędy wrócić.

- Dlaczego za mną idziesz? - usłyszałam z boku.
Zaklęciarka siedziała na zwalonym pniu. W jej oczach nie było już ciepła.
- Chciałam tylko... - zaczęłam ochrypłym z przejęcia głosem. - Chciałam...
- Nie powinnaś włóczyć się po lesie. Przeszkadzasz niedźwiedziom.
- Niedźwiedziom? - W zdumieniu zapomniałam o lęku.
- Musisz uważać, bo śpią gdzie popadnie.
- Niedźwiedzie śpią zimą - poczułam się w obowiązku sprostować.
- Siadaj. - Zaklęciarka poklepała pień. - I nie hałasuj.

Zanurzyła dłonie w rosnącym pod paprociami mchu. Zerkałam jej przez ramię, ale niedźwiedzia zobaczyłam dopiero wtedy, kiedy położyła go przy mnie. Był mały i gruby. Miękkie ciałko pokrywało brązowe futro, a podkulone łapy, prócz pazurów, prezentowały komplet półprzezroczystych błonek. Spał w najlepsze, nieświadom moich wnikliwych oględzin.

- Widzisz go pierwszy raz, prawda? - zapytała zaklęciarka.
- Aha. - Zmarszczyłam brwi. - Czy on jest prawdziwy?
- To zależy.
Podniosłam wzrok.
- A bubug?
- A ty skąd o nim wiesz?
- Losza mi powiedział. O tobie też.
Pokręciła głową z uśmiechem.
- Nie powiedział, co stało się w lesie - dodałam, wpatrując się w nią z napięciem.
- Oczywiście, że nie.
- Więc? - ponagliłam ją, gdy umilkła.
- Co więc?
- Co stało się w lesie?
- Po co ci to? Przyśni ci się w nocy i już nigdy więcej nie będziesz chciała zamknąć oczek.
- To nic.
Obrzuciła mnie uważnym, miętowym spojrzeniem. Patrzyła długo, aż poczułam się nieswojo na tyle, na ile chciała.
- Opowiem, jeśli obiecasz, że nie uwierzysz - powiedziała wreszcie.
- Ale...
- Decyduj.
- Nie mogę, kiedy on tu leży!
Odłożyła niedźwiedzia na miejsce i przysypała liśćmi.
- Tak naprawdę, wcale go nie ma - zapewniła, a niedźwiedź zachrapał przez sen.



...



Las uparcie milczał. To była dziwna cisza, zupełnie różna od tej, na którą zwykle natykasz się nocą wśród drzew. Żadnego trzeszczenia konarów, postukiwania gałęzi, czy natarczywego szeptu liści. Jedyne, co słyszałam, to człapanie moich przemoczonych butów, szczęk zębów i nieznośny szum krwi w uszach. Pamiętam trzask rozdzieranego materiału, gdy skrajem sukienki zaczepiłam o wystający sęk. Od czasu do czasu wołałam brata. Las przyglądał mi się i wiedziałam, że patrzy z obrzydzeniem.

Przedarłam się przez zbitą kępę olch, by wypaść na polanę. Niebo nade mną było tak samo czarne, jak nieruchome ściany wokół. Gdzieś w głębi, raz i natychmiast milknąc, odezwała się sowa. Na środku polany stał ścięty pień. W najmniejszym kręgu słojów siedział świetlik.

- Gdzie jest mój brat? - Stanęłam nad nim, trzęsąc się z zimna i lęku.
Świetlik patrzył na mnie parą niedostrzegalnych oczu. Mogłam go zgnieść w sekundę.
- Tutaj - odparł.
- Gdzie? - Rozejrzałam się szybko.
- Tutaj. To ja.
Uklękłam. Wielka, rozczochrana szyszka wbiła mi się w nogę, ale wtedy nie czułam nic. Nie wiedziałam też, co powiedzieć.
- Chcę tu zostać - ciągnął świetlik. - A ty lepiej wracaj, póki możesz.
- Nie wrócę bez ciebie - wycedziłam przez skurczone szczęki, po czym otworzyłam dłoń. - Chodź.
Usiadł w niej posłusznie. Rozjarzył się tak, że wyraźnie widziałam, jak jest pomarszczona i brudna. Do nadgarstka przykleiło mi się kilka świerkowych igieł.
- Więc zostaniesz ze mną - powiedział świetlik, nim zgasł.

Zacisnęłam odruchowo palce. Spróbowałam wstać, ale było już za późno. Wolną ręką dotknęłam kolan. Pod szorstką skórą wyczułam stężałe mięśnie. Grube, poskręcane korzenie wyrastały z moich kości. Przebijając kożuch z liści i traw, uciekały w ziemię, coraz głębiej i głębiej. Zaczęłam krzyczeć.
- Spróbuj je wyrwać! - wołał świetlik. - Są jeszcze słabe. Możesz je wyrwać!
- Nie mogę... - łkałam, szarpiąc się z całych sił. W miejsce wydartych korzeni pojawiało się kilka następnych. Ciągnęły mnie za sobą.
- Puść mnie! Użyj obu rąk! - rozkazał świetlik.
Zacisnęłam pięść mocniej, zebrałam wszystkie siły i wydarłam ziemi prawe kolano. Podpierając się łokciem, plując liśćmi i łzami, oswobodziłam lewe. Wreszcie mogłam wstać. Zrobiłam trzy chwiejne kroki w stronę drzew, lecz korzenie podcinały mi nogi, wciąż rwąc się do piachu. Czułam jednak, że słabną. Cieńsze kołysały się bezwładnie; pachniało żywicą i śmierdziało krwią.

Gdy dotarłam nad rzekę, świetlik ucichł. Od czasu do czasu poruszał skrzydełkami. Stanęłam nad brzegiem, by w świetle księżyca obejrzeć dokładnie kolana. Na lewym znalazłam kilka lśniących nieprzyjemnie blizn, z prawego, drżąc i umierając, zwisało pojedyncze włókno. Zabolało, gdy spróbowałam je wyrwać.
- Zostaw - usłyszałam z wnętrza dłoni. - Uschnie, gdy przepłyniesz środek rzeki.
- A ty? Będziesz, taki jak...?
- Płyń!

W wodzie odetchnęłam z ulgą. Okazało się, że za wcześnie. Tuż przed granicą dzielącą rzekę na pół korzeń odżył. Dobił do dna, wwiercił się w piasek i pociągnął mnie za sobą. Walczyłam, ale nie zostało mi już dużo sił. Wypuściłam świetlika. Opadając, widziałam nad sobą zielony księżyc. Drgał, dzielony falami na dziesiątki ruchliwych pasemek. Gasł...

Co stało się potem, wiem od bubuga, który pojawił się znikąd, przegryzł, a następnie połknął korzeń razem z moją wypełnioną nim do kolana nogą. Mnie oraz brata wypchnął na brzeg, a potem wrócił na swój i tak długo tarzał się wśród drzew, aż hukiem zwabił nad rzekę ludzi. Pamiętam, że jeszcze zanim przybiegli, ocknęłam się na chwilę. Nie czułam nic, poza ogromną sennością. Bubug, zupełnie wyczerpany, leżał obok; ciemne włosy oblepiały mu twarz, woda lśniła na nagim torsie i ramionach. Przekręcił głowę, spojrzał na mnie, po czym krzywiąc się, oznajmił:
- Obrzydliwie smakujesz.



...



Wyszłyśmy z lasu w tym samym miejscu, w którym zostawiłam rower. Na pożegnanie zaklęciarka popatrzyła na mnie z ukosa i szorstkim, nieoczekiwanym gestem dotknęła moich pleców. Czułam jej dłoń przez koszulkę. Silne palce zbadały mi łopatki, przesunęły się po kręgosłupie, by powrócić na kark.
- Twój brat przypomina go bardziej niż ty. - Zabrała rękę. - Widziałam, jak plącze się po mojej stronie rzeki. Nałamał z pięć mioteł gałęzi i zdeptał morze trawy. Gdyby trafił na wodnego niedźwiedzia, nie pytałby, czy jest prawdziwy. Nie mów mu o mnie, ale pilnuj go, dobrze?
- Jasne - zapewniłam.
- Naprawdę myślałaś, że te hałasy to sprawka bubuga?
Kiwnęłam nieznacznie głową.
- Nie masz się czego wstydzić - uśmiechnęła się. - Pomyślałam dokładnie tak samo.

Stałam po kostki w piachu i patrzyłam jak odchodzi. Wyraźnie kulała, ciągnąc za sobą warkocz dwóch niepodobnych do siebie śladów.


Kiedy wróciłam do domu, Piotrek nie odstępował mnie na krok. Wypytywał, gdzie znikłam na tak długo, marszcząc przy tym brwi zupełnie jak tata. Twierdził, że się o mnie martwił, ale to rower obejrzał z troską i wyczyścił z piasku. Kazał mi iść po wodę, a w drodze do studni ułożyć w głowie pełne sprawozdanie. Był pewien, że powiem mu prawdę oraz że prawda wiąże się z zaklęciarką, więc gdy skończyłam opowiadać, odłożył ścierkę, by spytać, dlaczego kłamię.
- Wcale nie kłamię - odparłam spokojnie.
- I tyle godzin gapiłaś się na jakiegoś głupiego stracha?
- To nie był zwykły strach - broniłam się. - Musisz jutro iść ze mną i go zobaczyć.
- Jutro idę nad rzekę - burknął.
- Po co? Przecież sam powiedziałeś, że nic tam nie ma.
- Tak powiedziałem? - Wrócił do wycierania ramy. Stałam obok, przyglądając mu się ze złością i dobrze wiedząc, co zaraz usłyszę. - Więc nie tylko ty kłamiesz.

Do końca dnia nie odezwał się do mnie słowem. Obserwowałam zza drzwi, jak pakuje do plecaka zwędzone z kuchni kanapki i butelkę coli. Poprosił mamę, by zaszyła mu dziurę w ulubionych trampkach, zjadł kolację z dokładką, a gdy spytałam, czy chce obejrzeć ze mną nowonarodzone u sąsiadów źrebię, machnął ręką i poszedł spać. Było jeszcze całkiem jasno. Tata spojrzał na mnie zdziwiony, po czym rozczochrał mi włosy, obiecując, że zwierzak na pewno będzie milszy.

Przez całą noc nasłuchiwałam skrzypienia kuchennej podłogi, więc o świcie spałam w najlepsze. Zbudzona przez mamę, na wpół przytomna i bosa pobiegłam do pokoju Piotrka. Z parapetu otwartego okna poderwał się wróbel. Puste łóżko przykrywał koc.

Wróciłam do siebie i ubrałam się szybko. W kuchni chwyciłam ze stołu kanapkę z dżemem, by na schodach wpaść na tatę. Przytrzymał mnie za ramię, ale kanapki nie dało się już uratować.
- Powoli, Julka - roześmiał się, patrząc na czarny od ziemi chleb. - Przyniosę ci drugą.
- Widziałeś Piotrka? - rzuciłam bez tchu.
- Nie. Pewnie pojechał na ryby.
- Zabrał rower?
- Na to wygląda. - Wziął mnie pod brodę. - I co? Nadal chcesz go gonić? - zapytał, a gdy mrugając gwałtownie, pokiwałam głową, przestał się uśmiechać. Wytarłam oczy, minęłam go i pchnęłam ze złością bramkę.

- Piotrek!
Mój głos potoczył się po wodzie, by rozbić o przeciwległy brzeg. Stałam na mostku. Obok roweru pod wierzbą leżało puste wiadro, o pień opierały się połamane wędki.
- Losza! - zawołałam, rozglądając się wokół.

Drzewa zaszumiały głośniej. Najwyższa wędka z klekotem uderzyła o ziemię; skrawek mokrej sieci przylgnął do mojej łydki. Rzeka szeptała cicho i niezrozumiale. Pędziła z prądem jak najdalej ode mnie.


Moje wakacje skończyły się tamtego dnia, a kiedy dorosłym również zabrakło sił na poszukiwania, wróciliśmy do miasta. Rodzice nadal odwiedzali dziadka Leona, ale ja widywałam go tylko wtedy, gdy przyjeżdżał do nas. Siadywaliśmy przed domem albo w parku i godzinami słuchałam o tym, co ostatnio wydarzyło się w wiosce. Wypytywałam go o sąsiadów, o zwierzęta w gospodarstwie. Rzadko rozmawialiśmy o Piotrku. Nigdy nie chciał mówić o Loszy, choć wspominałam go za każdym razem.
- Ciekawe, co porabia Losza - rzucałam od niechcenia, a dziadek mówił o źrebaku z gwiazdką na czole.
Dlatego zdziwiłam się bardzo, kiedy pewnego popołudnia, siedząc przy oknie w kuchni, odparł, że Losza niedawno wrócił.
- Wrócił?
- Tak, Juleczko. - Oczy błyszczały mu w słońcu. - Kazał mi do ciebie jechać i skończyć opowieść.
- Ale gdzie był tak długo?
- Naprawdę się nie domyślasz?
Z trudem pokręciłam głową, a potem spytałam cicho:
- Szukał Piotrka?
- Nie. Nie, Juleczko. Chodź tu do mnie. - Przygarnął mnie ramieniem. Przez chwilę turlał po stole jabłko, wreszcie podał mi je, by zacząć:
- Losza nie szukał Piotrka. On go cały czas pilnował.



...



Pilnował go tak samo, jak mnie od czasu, gdy nauczyłem się chodzić. Obiecał to mojemu ojcu, choć nie zapowiadało się, żebym rósł na łobuza. W dodatku, już jako mały chłopak zakochałem się w twojej babci i nie widziałem poza nią świata. Nawet jak już się ożeniłem, Losza nie spuszczał ze mnie oka, mimo że wkrótce przybył mu do pilnowania kolejny smyk. Twój tatuś. Pewnie nigdy byś go o to nie podejrzewała, co? Mieliśmy z nim prawdziwe utrapienie, bo uwielbiał rzekę, a do tego niczego się nie bał. Pływał jak ryba i jak szop buszował w trawie. Później wyjechał do szkoły, a gdy wrócił, głowę wypełniało mu tyle nowych spraw, że na stare nie było już miejsca. Dorósł, spotkał twoją mamę, pewnego dnia przywiózł ze sobą małego szkraba w czerwonych ogrodniczkach, później jeszcze jednego w kapelusiku ze słomy, więc Losza znów miał pełne ręce roboty. On bardzo was lubi, Juleczko, i dlatego nie macie powodu, żeby się go bać.

Wiem od Loszy, że rozmawiałaś z zaklęciarką. Ja nigdy nie miałem okazji. Pierwszy raz zobaczyłem ją w tym samym dniu, co ty. W noc, kiedy spotkała bubuga, zmienili się oboje. Ona wybrała jego stronę rzeki, a w wiosce pojawia się tylko, by pożegnać kogoś bliskiego. Tamtego dnia wiedziała, że stoisz za drzwiami. Zaciekawiłaś ją, a to u niej rzadkie. Bubug lubi być wśród nas zawsze.

Większość rzek płynie sobie zwyczajnie. Niektóre wysychają, inne występują z brzegów, ale za wodą, nad którą przysiadła nasza wioska, rozciąga się dziwny świat. Mieszkańcy dobrze o tym wiedzą i przyjezdnym nie skąpią przestróg. Opowiadają przeróżne historie. Niektórzy w nie wierzą, mniej naiwni przeprawiają się na drugą stronę i zawsze wracają z niczym. Niedźwiedzie biorą za kopczyki liści, pisanych dymem imion nie potrafią czytać, a bubuga pozdrawiają uśmiechem.

Piotrek powiedział, że za rzeką nic nie znalazł, ale to oczywiście nieprawda. W lesie dotarł do polany, o której wiesz już chyba całkiem sporo. Dzisiaj porasta ją oczko młodych, silnych drzew. Liście zielenią się jeszcze długo po pierwszych śniegach, a w ich szemraniu usłyszałabyś dziewczęcy śmiech i płacz. Ma się wrażenie, że patrzą na ciebie setkami niewidzialnych oczu, ale gdybyś wzięła jeden w palce i odwróciła do słońca ciemniejszą stroną, na pewno znalazłabyś świetlika. One uwielbiają to miejsce. Kiedy zobaczyły Piotrka, od razu poznały, czyim jest prawnukiem. Pokazały mu fragment swojego brzegu. Pozwoliły mu wybrać, a on obiecał, że do nich wróci.

Wczoraj wieczorem rozmawiałem z Loszą. Zdziwiłabyś się, widząc, jak teraz wygląda. Wciąż mnie przeraża, myślę jednak, że tak samo jak kiedyś zaklęciarka, ty bałabyś się go tylko z początku. Wrócił z bardzo daleka, znów ma pełno małży za łuskami i przydałoby mu się trochę kobiecej troski. Kazał ci powiedzieć, że Piotrek ma się dobrze i jeśli tylko zechcesz, zobaczysz go.

Wiem, że postanowiłaś nigdy więcej nie oglądać rzeki. Trudno nie mieć do niej żalu. Świat za nią jest bez wątpienia groźny, jednak jej wody w połowie są nasze. W tej połowie, mętnej, ale cieplejszej, często pluskałaś się i nurkowałaś. W wiaderku wyniosłaś z niej dziesiątki muszel. Jeśli chcesz zobaczyć Piotrka, musisz się z nią pogodzić.

Kiedy twój pradziadek przebywał wśród świetlików, stał się jednym z nich. Gdy wrócił, znów był małym chłopcem, ale nie do końca takim, jak przedtem. Czasem, przy odpowiednim świetle można było dostrzec żyłki na jego skrzydłach. Mieniły się jak nitki pajęczyn i zaraz gasły. Piotrek będzie miał podobne. Opowie ci mnóstwo rzeczy, a gdy trochę podrośniesz, będziesz je mogła powtórzyć innym. W twojej rodzinie jest wielu gawędziarzy, smyku, ale w naszych historiach jest zbyt dużo świetlików, by umiejętność opowiadania uznać za przypadek. To świetliki nas tego nauczyły, chcą by o nich mówić, jeszcze bardziej, by w nie wierzyć. Jedno i drugie robimy jak najrzadziej.
Jednak, aby zobaczyć Piotrka, Juleczko, musisz uwierzyć.



...



- Za każdym razem, gdy się widzimy, jesteś coraz większa - powiedział świetlik, sadowiąc się wygodnie w mojej dłoni. - To trochę straszne.
- Trudno, żebym z wiekiem malała - odparłam.
- Jesteś też coraz bardziej pyskata.
- A ty zrzędliwy.
- Smarkula!
- Komar!

Opowiem o tobie wszystkim.
Odpowiedz
#2
Jestem pod wrażeniem. Dobry tekst zawsze zostawia po sobie wrażenie. Ta baśń ma piękny klimat, taki prawdziwie baśniowy: po trochu dramatyczny, niesamowity, nieodgadniony, nawet z lekka makabryczny. Fascynuje dzikość przyrody, która ma tutaj władzę nad ludźmi i swoje tajemnice, także ta ludowość, na której baśń jest zbudowana. Ponadto bardzo sprawnie napisany tekst, ciekawym językiem, no i nie wszystko jest powiedziane wprost, część rzeczy trzeba sobie dopowiedzieć. Podoba mi się, jak nakreśliłaś postacie.
Plus, plus, plus, wielki plus! Uwielbiam takie historie!
Komentując dzielę się osobistymi, subiektywnymi odczuciami, nie poczuwam się do znajomości prawdy absolutnej Wink

W cieniu
Nie ma
Czarne płaszcze

[Obrazek: Piecz1.jpg] 

Odpowiedz
#3
Kruku, jaki fajny komentarz, dla takich słów warto pisać :)
Bardzo się cieszę, że Ci się podobało, dzięki.

I’m giving you a night call to tell you how I feel
I want to drive you through the night, down the hills
I’m gonna tell you something you don’t want to hear
I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear
Odpowiedz
#4
Bardzo. I Baaardzo!
Dojrzały, pełen baśniowej mądrości.
Fantastyczna subtelność w prowadzeniu narracji, przejrzystość przestrzeni.

Wrócę do tego tekstu z przyjemnością.

10/10
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości