Trzecia z serii. I tylko - ostrzegam wszystkich o niskim poziomie wrażliwości na egzaltację...
_____________________________________________________________
Bajki – haute-couture’ki.
- Zuziu, powiedz dlaczego? – zadał pytanie, tępo wpatrując się w rysunek gładkich jej pleców. Pod delikatną skórą, obsypaną tu i ówdzie nieregularnymi pieprzykami, dostrzec można było wszystkie mięśnie, napięte i twarde.
- Bo cię kocham.
- Brzmi, jakbyś mówiła największą rzecz swojego życia – zaśmiał się pod nosem. – A pewnie mówisz to każdemu.
- Dla mnie kurwa i miłość to równoznaczne słowa – powiedziała to spokojnie, nawet się do niego nie odwróciła. Rozczesywała włosy, w śmieszny sposób przechylając przy tym głowę. Raz za razem – delikatne, ale pewne pociągnięcia ręki, zupełnie jakby artystka grała na magicznym instrumencie, grzebykiem trącając struny, nie pojedyncze, atramentowe kosmyki. – Wszystko to tylko kwestia odpowiedniej ceny za seks.
- A wiesz w ogóle, co znaczy to słowo?
- Które słowo – kurwa czy miłość?
Leżeli w niewygodnym łóżku hotelowym. Pościel śmierdziała starą miłością za pieniądze. Targowano tam nią pewnie nie raz. Nie byli pierwsi, nie byli ostatni. I sam już nie wiedział, czy myśl ta miała go pocieszyć, czy zdołować. Sięgnął do spodni leżących na ziemi, by wyjąć z nich papierosa. Ostatniego. Zaklął i znów spojrzał na Zuzię.
Czuł, że ta dziewczyna nic dobrego mu nie przyniesie. Nigdy i nikomu. Wtedy odwróciła głowę i spojrzała na niego. Miała nieobecny wzrok. Jak dziecko. Gdy tak wpatrywali się wzajemnie w zielono-brązowe swoje oczy, przestraszył się. Przez moment. Trwało to sekundę, może jej ułamek. Wypuścił dym i mrugnął.
Nie mógł się oprzeć zabawnemu wrażeniu, że właśnie przegrał jakiś głupi pojedynek. Zuzia uśmiechnęła się. Zalotnie. Zupełnie bezwiednie grając z jego zmysłami, wyobraźnią i portfelem.
W końcu, po dusznej od znudzonych spojrzeń chwili, wstała i ruszyła w kierunku łazienki. Delikatny ruch sprawił, że poczuł zapach rozpalonego jej ciała. Zaszeleściła kołdra, zafalowały atramentowe włosy. Boże, była blada, chuda i taka krucha, a przecież przy tym wszystkim piękna. Ironicznie piękna, znów zaśmiał się pod nosem.
Bezbronna, naiwna dziewczynka, której nie sposób nie kochać. Wystarczy jedno spojrzenie, lśnienie, by utonąć. W oczach, udach, ciele. Zrodzona, by dawać rozkosz, jak sama wiele razy powtarzała, leżąc obok niego, irytująco dmuchając mu w ucho.
I choć to głupie, ale ją kochał. A przecież była tylko dziwką.
***
W tamtych dniach ziąb był już straszny. Pogoda zdawała się buntować i jedyne, co miała do zaoferowania, to chłód wdzierający się w oczy wraz z każdym podmuchem wiatru. Poczuli go, gdy tylko opuścili hotel. Rozwiewał włosy Zuzi, tak skrupulatnie rozczesywane i układane przed lustrem ledwie godzinę wcześniej. Drażniło ją to, a on śmiał się tylko głośno i wkładał głębiej ręce w kieszenie szarego, wytartego prochowca.
Mimo że klęła przy każdym, najmniejszych podmuchu, Zuzia zdawała się nie odczuwać zimna. Siedzieli na zakurzonej miejskim życiem ławce i obserwowali nocnych zbiegów z klubów, z domów, z pustych po wódce butelek. W milczeniu popijali jednego z najtańszych, ruskich szampanów.
Jedynie błyski świateł z rzadka przejeżdżających samochodów zdawały się wzbudzać w nich jakieś emocje, kolorując ich twarze, grając i drażniąc, by ostatecznie zawsze uciec z cichnącym warkotem silników. Gdy skończył się szampan, Zuzia nagle wstała i zaplątanym krokiem podeszła do krawędzi ulicy. Udając, że tańczy i śpiewa, w tę i z powrotem chodziła po krawężniku, co chwilę tracąc równowagę. W końcu spojrzała na niego, odgarnęła zburzone włosy i powiedziała:
- Masz ochotę na wycieczkę?
- Daleko? – zbity z tropu, nie miał najmniejszego pojęcia, o co tym razem jej chodzi.
- To zależy od tego, jak szybko chcesz dojść – zachichotała i szeroko rozłożyła ręce w dziecinnym, zabawnym geście. Przez chwilę kręciła się tak w kółko, by w końcu stanąć przed nim w wyzywającym rozkroku. Czekała na wyrok, choć dobrze znała jego odpowiedź, zanim jeszcze zadała pytanie.
- Gdzie?
- Tam gdzie zawsze, w samą rozkosz – po których to słowach zerwała się pędem w stronę najbliższego przejścia podziemnego. Bez cienia zdziwienia popatrzył przez chwilę na oddalającą się sylwetkę i położywszy pustego szampana na ławce, pobiegł za odgłosami stukających jej obcasów.
Gonienie Zuzi właściwie nie sprawiało mu większych trudności, ale odczuwał dziecinną frajdę w obserwowaniu jej pleców i zgrabnych nóg pod powiewającą od wiatru spódniczką. I zdawało mu się, że wszystkie falbanki, koronki falują w rytm jej biegu. Że wszystkie te wzory są skrupulatnie zaprojektowane, zaplanowane. By zwodzić i omamiać.
A kreację miała rzeczywiście niezwykłą, co właściwie zauważył dopiero wtedy. Nie wyglądała jak prostytutka, raczej jak modelka z wybiegów i pokazów paryskich projektantów Haute Couture. Przez chwilę nawet pomyślał, że to wszystko musi być bardzo niewygodne i ciężkie. Czy jest sens – tak się katować?
W szaleńczym tym biegu zgubił zupełnie rachubę czasu i ulic. Nie zwalniając tempa, rozejrzał się wokół, nie poznając żadnego z budynków, żadnej nazwy alei, żadnego z przystanków autobusowych. Pomyślał jednak, że podoba mu się ta gra, że przyjemna to odmiana w jego życiu. Nic nie musiał kontrolować i planować. Poddać się i zdać na stukanie obcasów przed sobą.
Jednak po kilku minutach ekscytującej wędrówki dotarli – jak mu się zdawało – do celu. Stali pod schodami prowadzącymi do jednego z licznych w tamtym mieście hoteli. Stanęła u podnóża piętrzących się białych stopni, a gdy tylko do niej dobiegł, delikatnie chwyciła go za rękę i pociągnęła ku górze.
I kolejny już raz tej nocy postanowił się jej oddać. Wszystkim zachciankom, kaprysom, życzeniom. Czuł jak drobna jej dłoń wyślizguje mu się, a Zuzia pchnęła z całej siły potężne, obrotowe drzwi na szczycie schodów.
Wnętrze budynku zdziwiło go. W żadnej mierze nie przypominało hotelu. Nie zauważył ani recepcji, ani portierów. Sterylnie czyste i białe ściany raziły. Mimowolnie przymrużyli oczy, a jedyne, co sugerowało, że mieszkają tu jacyś ludzie, to windy. Srebrne i oślepiająco błyszczące. Gdy tylko ich drzwi rozwarły się, Zuzia bez wahania pociągnęła go ze sobą.
Na piętrze był korytarz. Długi jak świat, ciasny jak strach. I znów wszystko sterylnie białe. Żadnych drzwi czy pokoi. Tylko ludzkie twarze powieszone na ścianach jak obrazy. Setki grymasów. Przerażonych min, znudzonych oczu, chichoczących ust. Poruszały się i mrugały. Wyglądały raczej komicznie niż przerażająco, jak ludzie wmurowani w fundamenty budynku. Żywe płaskorzeźby.
I ciągle coś mówili, szeptali, czasami tylko dochodził do nich z oddali jakiś urwany krzyk. Ale Zuzia sprawiała wrażenie, jakby ich wszystkich znała. Kiwała, przytakiwała, machała. Zupełnie jak do znajomych na ulicy. Kierowała ich w kierunku jedynych tam drzwi – na końcu tłocznego od wystających twarzy korytarza.
Gdy wsłuchał się w ich słowa, z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ludzie w ścianach wypowiadają tak naprawdę jego własne myśli. Te, których nie mówi się na głos, o których zapomina się w momencie powstania, które mózg skrupulatnie zamyka w swych najgłębszych bruzdach i peryferiach.
- Maleńka, ile kosztujesz?
- Skoro pytasz, znaczy się, że cię nie stać.
- A propos stania… – naprawdę przestraszył się, że Zuzia może to wszystko usłyszeć, a przecież była to tylko jego niekontrolowana podświadomość.
- Ile masz lat, mała…
- …bo myślę, że mógłbym cię wiele nauczyć.
- Żartujesz? – zaskrzeczała przeciągle trupioblada maska tuż nad nimi. Spojrzał na Zuzię – nic. Żadnej reakcji. Tylko uścisk ręki jakby mocniejszy, paznokcie wbite do krwi..
- Ona zna więcej sztuczek od ciebie.
- Szczęściarz z niego.
- Czy ja wiem?
- Żywy chłopak
- No właśnie! Dwie minuty i po sprawie…
- Taka długość to tortura… – zaczął marzyć tylko o tym, by dotrzeć do końca. Starał się myśleć wyłącznie o drzwiach, o tym, ile im zostało.
- Słodziutka, ładna kiecka…
- Na którym śmietniku można takie dostać?
- Popatrz, prawie nie wygląda jak kurewka.
- To się nazywa Haute Couture.
- Chyba Le Wagina Haute Couture – ostatnie zdanie wykrzyczała twarz powieszona nad drzwiami. Zuzia gładko nacisnęła klamkę, a on z ulgą przyjął mrok i ciemność, które powitały ich w środku.
Uderzyła go też cisza. Wydawała się nieprzyzwoicie przyjemna i błoga po potoku słów, którego właśnie przyszło im wysłuchać. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zdał sobie sprawę, że znajdują się w przestronnej sali. Na każdym kroku można było dostrzec palące się leniwie świece, a pod nogami wyczuć przyjemny, czerwonych dywan. Wszystko zaś przypominało wnętrze zamku. Jesteśmy w burdelu, pomyślał.
I nie byli sami. Przez chwilę odniósł wrażenie, że oto makabryczne lalki spoglądają na nich tysiącem pustych par oczu. W rzeczywistości tylko niektóre z nich okazały się upiornymi manekinami, wieszakami łudząco podobnymi do reszty „lokatorek”. A odróżnić je można było tylko po powyginanych pod dziwnymi kątami kończynach. Reszta była ta sama. Te same martwe usta, ta sama różowa, idealna cera, ta sama anorektyczna chudość.
Po co jeść, jak można dawać rozkosz. Wyglądem, zapachem, ciałem. Niektórzy karmią się snami i ich gonitwą. Wszystkie bez wyjątku wydały mu się nagle piękne, jedyne i niepowtarzalne. Podświadomie czuł, że dostąpił jakiegoś tajemniczego zaszczytu.
Zuzia jednak ciągle prowadziła, nie puszczając jego dłoni, jakby w obawie, że któraś z kobiet-lalek mogłaby go porwać. Przedzierali się przez gęste od spojrzeń powietrze. Wszystkie niezwykłe damy miały na sobie magiczne kreacje. A każda następna wydawała się większa i wspanialsza. Czuł się jak na wystawie sklepowej. Jak na pokazie mody. Mody w stylu Haute Couture.
Zastanowił się przez chwilę, że tam nie pasuje. Że nie przystoi tak w zwykłym, szarym prochowcu, że to wstyd, że powinien mieć garnitur, frak, muchę… Wtedy też spojrzał na siebie, instynktownie wyczuwając, że coś faktycznie się nie zgadza. Był nagi. Ale jakim cudem? Kiedy? I jak? Speszył się, lecz cichy śmiech Zuzi napełnił go nagle dziwną pewnością i śmiałością.
Wtem doszli do centralnego punktu komnaty. Na samym środku postawiony był długi, zastawiony wykwintnie stół. Niemalże wszystkie krzesła były puste. Wszystkie poza jednym – zajętym na szczycie. Siedząca tam kobieta, zdawała się praktycznie nie poruszać, przytłoczona ciężarem kostiumu, niezliczonymi falującymi materiałami, szumiącymi falbanami. Mogła jedynie pozwolić sobie na pojedyncze obroty głową. Mrugnęła zdziwiona, a wraz z nią, jakby przedrzeźniając swoją właścicielkę, klejnoty zawieszone na szyi, odbijające migotliwe światło świec.
- Czy pani nie jest ciężko?
- Czy wiesz, gdzie jesteś? – nie poruszywszy głową, zmierzyła go zimny spojrzeniem, jak gdyby przypominając mu, że jest przecież nagi.
- Takie ubrania muszą naprawdę dużo ważyć.
- Czy wiesz, po co przyprowadziła cię tu Zuzia?
- To sen, prawda? – w końcu się poddał. Nie dowierzał w żadną z zastanych tam rzeczy. Czuł się jak na dziwnym, mrocznym przedstawieniu w operze. – To tylko pobudzone receptory, impulsy nerwowe, jakieś błędy w mózgu. Prawda?
- Zuzia od lat poszukuje kochanka idealnego – mówiła cicho, ale pewnie. Zmieniając jedynie od czasu do czasu intonację, podkreślając niektóre słowa. – Jest prostytutką, ale nigdy nie przypadło jej w udziale spełnienie. To okrutne: dawać, ale samemu jednocześnie nic nie otrzymywać. I tak w kółko przez całe życie – wreszcie zmieniwszy ton, spuściła wzrok i kontynuowała już zdecydowanie mniej pewnie. – Twierdzi, że możesz jej dać to, czego szuka.
- To nie takie proste.
- Nie. To jest właśnie bardzo proste – powiedziawszy to, zaczęła się śmiać. Pomocnice jej usługujące dały znak, że ich właśnie odprawiła, że audiencja jest skończona.
I znów Zuzia pociągnęła go w nieznanym kierunku. Dotarli do szeregu łóżek. Próbował je policzyć, lecz zorientował się, że to syzyfowa praca. Wszystko wyglądało jak jakiś niekończący się pensjonat, luksusowy przytułek.
Rozbieraj się, szepnęła mu na ucho i były to pierwsze jej słowa, odkąd opuścili ławkę. Przecież jestem nagi, powiedział i zaczął całować. Nie, zachichotała, miałam na myśli to, żebyś wyzbył się wszelkiego wstydu, zapamiętasz tę noc do końca życia…
I miała rację. Trwało to długo. Do nieprzytomności. W pewnym momencie po prostu odpłynął, zatracił się i zgubił. Potem była pustka. Gdy skończyli, zapamiętał jedynie wijącą się w ciężkiej sukni Zuzię. Czuł, jak jej szpony wbijają mu się w krocze. Powoli, boleśnie, do utraty zmysłów i świadomości.
***
Obudziło go o świcie ciężkie westchnienie przejeżdżającej nieopodal śmieciarki. Niepewnie otworzył zaklejone snem oczy i stwierdził, że siedzi na tej samej ławce. Obok wtulona leżała Zuzia z pustą butelką trzymaną na kolanach. Poranek był niezwykle mroźny, a przechodzący wokół ludzie co chwila chuchali mleczna parą. Nie byli już zbiegami. Byli więźniami, skazańcami podążającymi do codziennych robót…
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było sprawdzenie swojego krocza. Wszystko wydawało się być w porządku. Żadnej rany, pieczenia. A więc przyśniło mu się… Z jednej strony zaczął żałować, z drugiej wciąż nie mógł uwierzyć. To było tak do bólu i orgazmu realne. Nagle obudziła się też Zuzia. Poruszyła się niepewnie i niezdarnie zrzuciła z kolan pustą butelkę. Oboje przygotowali się na nieprzyjemny wrzask tłuczonego szkła.
- Przepraszam – nie wiedział, co właściwie miała na myśli.
- Zuziu, powiedz dlaczego? – spytał, leniwie obserwując toczącą się w stronę ulicy butelkę. Zatrzymała się dopiero przy krawężniku.
- Bo cię kocham. Pięć się należy.
- To sporo.
- To Haute Couture – cicho szepnęła mu na ucho, a zakurzona miejskim życiem ławka zrobiła się nagle nieznośnie twarda, zimna i brudna…
Michał Erazmus
_____________________________________________________________
Bajki – haute-couture’ki.
- Zuziu, powiedz dlaczego? – zadał pytanie, tępo wpatrując się w rysunek gładkich jej pleców. Pod delikatną skórą, obsypaną tu i ówdzie nieregularnymi pieprzykami, dostrzec można było wszystkie mięśnie, napięte i twarde.
- Bo cię kocham.
- Brzmi, jakbyś mówiła największą rzecz swojego życia – zaśmiał się pod nosem. – A pewnie mówisz to każdemu.
- Dla mnie kurwa i miłość to równoznaczne słowa – powiedziała to spokojnie, nawet się do niego nie odwróciła. Rozczesywała włosy, w śmieszny sposób przechylając przy tym głowę. Raz za razem – delikatne, ale pewne pociągnięcia ręki, zupełnie jakby artystka grała na magicznym instrumencie, grzebykiem trącając struny, nie pojedyncze, atramentowe kosmyki. – Wszystko to tylko kwestia odpowiedniej ceny za seks.
- A wiesz w ogóle, co znaczy to słowo?
- Które słowo – kurwa czy miłość?
Leżeli w niewygodnym łóżku hotelowym. Pościel śmierdziała starą miłością za pieniądze. Targowano tam nią pewnie nie raz. Nie byli pierwsi, nie byli ostatni. I sam już nie wiedział, czy myśl ta miała go pocieszyć, czy zdołować. Sięgnął do spodni leżących na ziemi, by wyjąć z nich papierosa. Ostatniego. Zaklął i znów spojrzał na Zuzię.
Czuł, że ta dziewczyna nic dobrego mu nie przyniesie. Nigdy i nikomu. Wtedy odwróciła głowę i spojrzała na niego. Miała nieobecny wzrok. Jak dziecko. Gdy tak wpatrywali się wzajemnie w zielono-brązowe swoje oczy, przestraszył się. Przez moment. Trwało to sekundę, może jej ułamek. Wypuścił dym i mrugnął.
Nie mógł się oprzeć zabawnemu wrażeniu, że właśnie przegrał jakiś głupi pojedynek. Zuzia uśmiechnęła się. Zalotnie. Zupełnie bezwiednie grając z jego zmysłami, wyobraźnią i portfelem.
W końcu, po dusznej od znudzonych spojrzeń chwili, wstała i ruszyła w kierunku łazienki. Delikatny ruch sprawił, że poczuł zapach rozpalonego jej ciała. Zaszeleściła kołdra, zafalowały atramentowe włosy. Boże, była blada, chuda i taka krucha, a przecież przy tym wszystkim piękna. Ironicznie piękna, znów zaśmiał się pod nosem.
Bezbronna, naiwna dziewczynka, której nie sposób nie kochać. Wystarczy jedno spojrzenie, lśnienie, by utonąć. W oczach, udach, ciele. Zrodzona, by dawać rozkosz, jak sama wiele razy powtarzała, leżąc obok niego, irytująco dmuchając mu w ucho.
I choć to głupie, ale ją kochał. A przecież była tylko dziwką.
***
W tamtych dniach ziąb był już straszny. Pogoda zdawała się buntować i jedyne, co miała do zaoferowania, to chłód wdzierający się w oczy wraz z każdym podmuchem wiatru. Poczuli go, gdy tylko opuścili hotel. Rozwiewał włosy Zuzi, tak skrupulatnie rozczesywane i układane przed lustrem ledwie godzinę wcześniej. Drażniło ją to, a on śmiał się tylko głośno i wkładał głębiej ręce w kieszenie szarego, wytartego prochowca.
Mimo że klęła przy każdym, najmniejszych podmuchu, Zuzia zdawała się nie odczuwać zimna. Siedzieli na zakurzonej miejskim życiem ławce i obserwowali nocnych zbiegów z klubów, z domów, z pustych po wódce butelek. W milczeniu popijali jednego z najtańszych, ruskich szampanów.
Jedynie błyski świateł z rzadka przejeżdżających samochodów zdawały się wzbudzać w nich jakieś emocje, kolorując ich twarze, grając i drażniąc, by ostatecznie zawsze uciec z cichnącym warkotem silników. Gdy skończył się szampan, Zuzia nagle wstała i zaplątanym krokiem podeszła do krawędzi ulicy. Udając, że tańczy i śpiewa, w tę i z powrotem chodziła po krawężniku, co chwilę tracąc równowagę. W końcu spojrzała na niego, odgarnęła zburzone włosy i powiedziała:
- Masz ochotę na wycieczkę?
- Daleko? – zbity z tropu, nie miał najmniejszego pojęcia, o co tym razem jej chodzi.
- To zależy od tego, jak szybko chcesz dojść – zachichotała i szeroko rozłożyła ręce w dziecinnym, zabawnym geście. Przez chwilę kręciła się tak w kółko, by w końcu stanąć przed nim w wyzywającym rozkroku. Czekała na wyrok, choć dobrze znała jego odpowiedź, zanim jeszcze zadała pytanie.
- Gdzie?
- Tam gdzie zawsze, w samą rozkosz – po których to słowach zerwała się pędem w stronę najbliższego przejścia podziemnego. Bez cienia zdziwienia popatrzył przez chwilę na oddalającą się sylwetkę i położywszy pustego szampana na ławce, pobiegł za odgłosami stukających jej obcasów.
Gonienie Zuzi właściwie nie sprawiało mu większych trudności, ale odczuwał dziecinną frajdę w obserwowaniu jej pleców i zgrabnych nóg pod powiewającą od wiatru spódniczką. I zdawało mu się, że wszystkie falbanki, koronki falują w rytm jej biegu. Że wszystkie te wzory są skrupulatnie zaprojektowane, zaplanowane. By zwodzić i omamiać.
A kreację miała rzeczywiście niezwykłą, co właściwie zauważył dopiero wtedy. Nie wyglądała jak prostytutka, raczej jak modelka z wybiegów i pokazów paryskich projektantów Haute Couture. Przez chwilę nawet pomyślał, że to wszystko musi być bardzo niewygodne i ciężkie. Czy jest sens – tak się katować?
W szaleńczym tym biegu zgubił zupełnie rachubę czasu i ulic. Nie zwalniając tempa, rozejrzał się wokół, nie poznając żadnego z budynków, żadnej nazwy alei, żadnego z przystanków autobusowych. Pomyślał jednak, że podoba mu się ta gra, że przyjemna to odmiana w jego życiu. Nic nie musiał kontrolować i planować. Poddać się i zdać na stukanie obcasów przed sobą.
Jednak po kilku minutach ekscytującej wędrówki dotarli – jak mu się zdawało – do celu. Stali pod schodami prowadzącymi do jednego z licznych w tamtym mieście hoteli. Stanęła u podnóża piętrzących się białych stopni, a gdy tylko do niej dobiegł, delikatnie chwyciła go za rękę i pociągnęła ku górze.
I kolejny już raz tej nocy postanowił się jej oddać. Wszystkim zachciankom, kaprysom, życzeniom. Czuł jak drobna jej dłoń wyślizguje mu się, a Zuzia pchnęła z całej siły potężne, obrotowe drzwi na szczycie schodów.
Wnętrze budynku zdziwiło go. W żadnej mierze nie przypominało hotelu. Nie zauważył ani recepcji, ani portierów. Sterylnie czyste i białe ściany raziły. Mimowolnie przymrużyli oczy, a jedyne, co sugerowało, że mieszkają tu jacyś ludzie, to windy. Srebrne i oślepiająco błyszczące. Gdy tylko ich drzwi rozwarły się, Zuzia bez wahania pociągnęła go ze sobą.
Na piętrze był korytarz. Długi jak świat, ciasny jak strach. I znów wszystko sterylnie białe. Żadnych drzwi czy pokoi. Tylko ludzkie twarze powieszone na ścianach jak obrazy. Setki grymasów. Przerażonych min, znudzonych oczu, chichoczących ust. Poruszały się i mrugały. Wyglądały raczej komicznie niż przerażająco, jak ludzie wmurowani w fundamenty budynku. Żywe płaskorzeźby.
I ciągle coś mówili, szeptali, czasami tylko dochodził do nich z oddali jakiś urwany krzyk. Ale Zuzia sprawiała wrażenie, jakby ich wszystkich znała. Kiwała, przytakiwała, machała. Zupełnie jak do znajomych na ulicy. Kierowała ich w kierunku jedynych tam drzwi – na końcu tłocznego od wystających twarzy korytarza.
Gdy wsłuchał się w ich słowa, z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ludzie w ścianach wypowiadają tak naprawdę jego własne myśli. Te, których nie mówi się na głos, o których zapomina się w momencie powstania, które mózg skrupulatnie zamyka w swych najgłębszych bruzdach i peryferiach.
- Maleńka, ile kosztujesz?
- Skoro pytasz, znaczy się, że cię nie stać.
- A propos stania… – naprawdę przestraszył się, że Zuzia może to wszystko usłyszeć, a przecież była to tylko jego niekontrolowana podświadomość.
- Ile masz lat, mała…
- …bo myślę, że mógłbym cię wiele nauczyć.
- Żartujesz? – zaskrzeczała przeciągle trupioblada maska tuż nad nimi. Spojrzał na Zuzię – nic. Żadnej reakcji. Tylko uścisk ręki jakby mocniejszy, paznokcie wbite do krwi..
- Ona zna więcej sztuczek od ciebie.
- Szczęściarz z niego.
- Czy ja wiem?
- Żywy chłopak
- No właśnie! Dwie minuty i po sprawie…
- Taka długość to tortura… – zaczął marzyć tylko o tym, by dotrzeć do końca. Starał się myśleć wyłącznie o drzwiach, o tym, ile im zostało.
- Słodziutka, ładna kiecka…
- Na którym śmietniku można takie dostać?
- Popatrz, prawie nie wygląda jak kurewka.
- To się nazywa Haute Couture.
- Chyba Le Wagina Haute Couture – ostatnie zdanie wykrzyczała twarz powieszona nad drzwiami. Zuzia gładko nacisnęła klamkę, a on z ulgą przyjął mrok i ciemność, które powitały ich w środku.
Uderzyła go też cisza. Wydawała się nieprzyzwoicie przyjemna i błoga po potoku słów, którego właśnie przyszło im wysłuchać. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zdał sobie sprawę, że znajdują się w przestronnej sali. Na każdym kroku można było dostrzec palące się leniwie świece, a pod nogami wyczuć przyjemny, czerwonych dywan. Wszystko zaś przypominało wnętrze zamku. Jesteśmy w burdelu, pomyślał.
I nie byli sami. Przez chwilę odniósł wrażenie, że oto makabryczne lalki spoglądają na nich tysiącem pustych par oczu. W rzeczywistości tylko niektóre z nich okazały się upiornymi manekinami, wieszakami łudząco podobnymi do reszty „lokatorek”. A odróżnić je można było tylko po powyginanych pod dziwnymi kątami kończynach. Reszta była ta sama. Te same martwe usta, ta sama różowa, idealna cera, ta sama anorektyczna chudość.
Po co jeść, jak można dawać rozkosz. Wyglądem, zapachem, ciałem. Niektórzy karmią się snami i ich gonitwą. Wszystkie bez wyjątku wydały mu się nagle piękne, jedyne i niepowtarzalne. Podświadomie czuł, że dostąpił jakiegoś tajemniczego zaszczytu.
Zuzia jednak ciągle prowadziła, nie puszczając jego dłoni, jakby w obawie, że któraś z kobiet-lalek mogłaby go porwać. Przedzierali się przez gęste od spojrzeń powietrze. Wszystkie niezwykłe damy miały na sobie magiczne kreacje. A każda następna wydawała się większa i wspanialsza. Czuł się jak na wystawie sklepowej. Jak na pokazie mody. Mody w stylu Haute Couture.
Zastanowił się przez chwilę, że tam nie pasuje. Że nie przystoi tak w zwykłym, szarym prochowcu, że to wstyd, że powinien mieć garnitur, frak, muchę… Wtedy też spojrzał na siebie, instynktownie wyczuwając, że coś faktycznie się nie zgadza. Był nagi. Ale jakim cudem? Kiedy? I jak? Speszył się, lecz cichy śmiech Zuzi napełnił go nagle dziwną pewnością i śmiałością.
Wtem doszli do centralnego punktu komnaty. Na samym środku postawiony był długi, zastawiony wykwintnie stół. Niemalże wszystkie krzesła były puste. Wszystkie poza jednym – zajętym na szczycie. Siedząca tam kobieta, zdawała się praktycznie nie poruszać, przytłoczona ciężarem kostiumu, niezliczonymi falującymi materiałami, szumiącymi falbanami. Mogła jedynie pozwolić sobie na pojedyncze obroty głową. Mrugnęła zdziwiona, a wraz z nią, jakby przedrzeźniając swoją właścicielkę, klejnoty zawieszone na szyi, odbijające migotliwe światło świec.
- Czy pani nie jest ciężko?
- Czy wiesz, gdzie jesteś? – nie poruszywszy głową, zmierzyła go zimny spojrzeniem, jak gdyby przypominając mu, że jest przecież nagi.
- Takie ubrania muszą naprawdę dużo ważyć.
- Czy wiesz, po co przyprowadziła cię tu Zuzia?
- To sen, prawda? – w końcu się poddał. Nie dowierzał w żadną z zastanych tam rzeczy. Czuł się jak na dziwnym, mrocznym przedstawieniu w operze. – To tylko pobudzone receptory, impulsy nerwowe, jakieś błędy w mózgu. Prawda?
- Zuzia od lat poszukuje kochanka idealnego – mówiła cicho, ale pewnie. Zmieniając jedynie od czasu do czasu intonację, podkreślając niektóre słowa. – Jest prostytutką, ale nigdy nie przypadło jej w udziale spełnienie. To okrutne: dawać, ale samemu jednocześnie nic nie otrzymywać. I tak w kółko przez całe życie – wreszcie zmieniwszy ton, spuściła wzrok i kontynuowała już zdecydowanie mniej pewnie. – Twierdzi, że możesz jej dać to, czego szuka.
- To nie takie proste.
- Nie. To jest właśnie bardzo proste – powiedziawszy to, zaczęła się śmiać. Pomocnice jej usługujące dały znak, że ich właśnie odprawiła, że audiencja jest skończona.
I znów Zuzia pociągnęła go w nieznanym kierunku. Dotarli do szeregu łóżek. Próbował je policzyć, lecz zorientował się, że to syzyfowa praca. Wszystko wyglądało jak jakiś niekończący się pensjonat, luksusowy przytułek.
Rozbieraj się, szepnęła mu na ucho i były to pierwsze jej słowa, odkąd opuścili ławkę. Przecież jestem nagi, powiedział i zaczął całować. Nie, zachichotała, miałam na myśli to, żebyś wyzbył się wszelkiego wstydu, zapamiętasz tę noc do końca życia…
I miała rację. Trwało to długo. Do nieprzytomności. W pewnym momencie po prostu odpłynął, zatracił się i zgubił. Potem była pustka. Gdy skończyli, zapamiętał jedynie wijącą się w ciężkiej sukni Zuzię. Czuł, jak jej szpony wbijają mu się w krocze. Powoli, boleśnie, do utraty zmysłów i świadomości.
***
Obudziło go o świcie ciężkie westchnienie przejeżdżającej nieopodal śmieciarki. Niepewnie otworzył zaklejone snem oczy i stwierdził, że siedzi na tej samej ławce. Obok wtulona leżała Zuzia z pustą butelką trzymaną na kolanach. Poranek był niezwykle mroźny, a przechodzący wokół ludzie co chwila chuchali mleczna parą. Nie byli już zbiegami. Byli więźniami, skazańcami podążającymi do codziennych robót…
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było sprawdzenie swojego krocza. Wszystko wydawało się być w porządku. Żadnej rany, pieczenia. A więc przyśniło mu się… Z jednej strony zaczął żałować, z drugiej wciąż nie mógł uwierzyć. To było tak do bólu i orgazmu realne. Nagle obudziła się też Zuzia. Poruszyła się niepewnie i niezdarnie zrzuciła z kolan pustą butelkę. Oboje przygotowali się na nieprzyjemny wrzask tłuczonego szkła.
- Przepraszam – nie wiedział, co właściwie miała na myśli.
- Zuziu, powiedz dlaczego? – spytał, leniwie obserwując toczącą się w stronę ulicy butelkę. Zatrzymała się dopiero przy krawężniku.
- Bo cię kocham. Pięć się należy.
- To sporo.
- To Haute Couture – cicho szepnęła mu na ucho, a zakurzona miejskim życiem ławka zrobiła się nagle nieznośnie twarda, zimna i brudna…
Michał Erazmus
Konsumujemy Drugie Śniadanie Mistrzów: https://www.facebook.com/events/488476061348984/
http://drugiesniadaniemistrzow.blogspot.com/
http://drugiesniadaniemistrzow.blogspot.com/