Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Backstage mundi
#1
Backstage mundi


Wlazł kotek na płotek i mruga, niestety nie śpiewa. Nie potrafi i ponoć nie ma słuchu, a poza tym męczy go kac. Nazywa się Moniuszko i ma chorą wątrobę. Przez chwilę przygląda się z sympatią ślicznej dziewczynie śpiącej pod sceną. A więc uśmiech na pyszczku, pożądliwe pomruki i fantazje. Szybko jednak mu przechodzi, przytomnieje, wraca ból głowy i przypomina sobie, że przecież za pół godziny odjeżdża ich pociąg.
Wlazł kurek na murek i budzi, i pieje, że dwie wiadomości, obie złe. Nie zaczyna jednak od żadnej, bo dziewczyna swoim wzrokiem przemienia go w kamień. Piękna, miauczy, nie irytuj się tak, co z tego, że bez makijażu, coś wyczarujesz, w końcu jesteś rockową wróżką.
A piękna ma na imię Manson, choć wygląda jak Marilyn. Wiecznie wytapirowane blond włosy, błyszczące – trochę tandetnie – oczy, a uśmiech szeroki, ze wzgórz Hollywood, nawet bez makijażu. No i jeszcze tyłek, ale o tym to już myśli w duchu kot i boi się powiedzieć głośno.
Więc jak przystało na wróżkę, Manson wyczarowuje dla nich odrobinę luksusu, bilet na pierwszą klasę i ruski szampan na śniadanie. Żyć, nie umierać, elegancja-francja, aczkolwiek bąbelki z rana nie zamortyzują karuzeli pod czaszką. Wszystko wydaje się być odrobinę kosmiczne, gdy siedzą potem na peronie i czekają na spóźniający się pociąg. Nie ma sensu zastanawiać się nad inną karmą, wyrokuje w końcu Moniuszko, a po namyśle kładzie na jej kolanach czarną główkę i coś mrucząc, ucina sobie jak gdyby nigdy nic drzemkę.
Manson jest niegrzeczną dziewczynką. Wydziarana jeszcze w kołysce, ukradła mamie trampki i szminki. Miała dziesięć lat, gdy usłyszał o niej świat, na koncercie, kiedy zgasły wszystkie światła, rockowe bóstwa magiczną różdżką przemieniły ją w swoją wróżkę.
Jest niegrzeczną dziewczynką i to chyba właśnie dlatego, wciąż lekko niewyspana i poirytowana, zastanawia się, czy – i ewentualnie w jaki sposób – pozbyć się czarnego futrzaka. Potem jednak przypomina sobie, że to przecież wszystko dzięki niemu. I kończy się na tym, że jest wdzięczna. Zresztą jak zwykle, jak to u kobiet bywa, pełna emocjonalna paleta barw. A pociąg wciąż nie przyjeżdża.
Manson przez chwilę uśmiecha się, próbuje przypomnieć sobie wszystkie historie poprzedniej nocy, w końcu łapie się za głowę i z bólem serca uznaje, że większości i tak nie pamięta. Trochę szkoda, bo, co by nie kręcić nosem, przystojny był ten perkusista…
Po chwili znów analizuje anatomię kota odsypiającego kaca. Moniuszko powiedział kiedyś, że kobiety różnią się od nich tylko tym, że nie mają dziewięciu żyć. Wyśmiała go wtedy, ale powiedziała, że zgoda, ja będę Nancy, a ty Sid, uśmiechnęła się zalotnie, ale nie myśl sobie, nie wyobrażaj Bóg wie czego, jeśli erotyka międzygatunkowa, to tylko po reinkarnacji.
W ich duecie to kot robił za człowieka, zaklęła, wyciągnęła zapalniczkę i przez moment, przez ułamek sekundy przyłożyła do wąsów czarnego futrzaka. Spokojnie, zupełnie naturalnie, tak samo jak reszta kobiet dopasowuje wieczorowe kreacje, przymierza nowe buty. Zresztą doskonale wiedziała, że i tak na nic by się to zdało, bo Moniuszko był kotem magicznym i miał dar przepowiadania. Szczególnie wtedy, gdy tracił pamięć pół litra za zakrętem, pod płotem wieszcząc kaca i Gomorę.
Zawsze wiedział, gdzie będzie najlepszy koncert i dlaczego to nie Woodstock. Ciągał ich po najmroczniejszych melinach, gdzie prawdziwi garażowi geniusze wiosłowali uparcie w morzu alternatywnych nut. Prowadził go szósty, zwierzęcy zmysł. Oczywiście posiadał również rozliczne kontakty, konszachty, znajomości, jak to kot. Siedział w branży muzycznej od zawsze, a Manson nie znała innego życia, jak wiecznej trasy koncertowej. Skończyła rozmyślać, wyciągnęła papierosa, a gdy zapaliła, przyjechał pociąg.
Bo to było tak, że w sumie dziś już dobrze nie pamięta, ale chyba chodziło o seks…


Akt pierwszy (ołówek, czyli biel i czerń)

A więc scena, a na niej naga Manson. Nad leżącą dziewczyną stoi Dżudas Fetyszysta i twierdzi, że jest prorokiem, wyklętym z Edenu wybrańcem, który zaraz pokaże jej, czym jest raj utracony. Wokół panuje półmrok, gdzieś w oddali zaczyna wschodzić słońce w oparach kurzu pozostałego po niedawnym koncercie. A więc czekają na cud, dziś nie będzie gry wstępnej, przemieńmy coś od razu.
Mężczyzna podpala gitarę basową. Zagrajmy, kotku, za chwilę spłoniesz, a ja będę twym strażakiem, mówi. Dziewczyna wyczarowuje ogromny hełm, zakłada go na głowę wybranka i czeka. Jak i czym ugasi dziś ten pożar? Struny gitary pod wpływem temperatury pękają, wydając z siebie stłumiony pisk. Wesoło strzela też drewno, mamy ognisko, myśli rockowa Hestia, robi się ciepło i rodzinnie. Dżudas wreszcie się decyduje, ona na raz, on na dwa, ona wdech, on wydech, ona go wpuszcza, on wchodzi.
Na lewej piersi Mansona zaczyna rytmicznie falować, powiewać wytatuowana flaga, zatknięta tam przed laty podczas dziewiczej ekspedycji w celu zdobycia szczytu. Tej nocy jednak biedna dziewczyna ledwo wychodzi z depresji, nie dochodzi nawet na pagórek, jedynie niedoszły kumpel Jezusa krąży przez chwilę gdzieś po ciemnych dolinach. Drąży, nie wytrzymuje zbyt długo i w finale cytuje Biblię, by po wszystkim zejść na ziemię. Odwrócić się. Zgasić i schować gitarę. Zapiąć rozporek.
Ale trzeba mu to wybaczyć, bo ma stresującą pracę. Dżudas zwany Fetyszystą jest muzykiem, basistą w jednym z tysięcy podobnych do siebie zespołów heavy-metalowych. Takim ludziom się nie odmawia, zwłaszcza gdy jest się rockową wróżką. A poza tym oprócz problemów z erekcją ma także tłumy innych, czekających fanek. W końcu, jakby nie patrzeć, jest czarnym charakterem, a w przypadku kobiet działa to zupełnie bezwiednie i automatycznie.
A droga za kulisy i do ich spodni wcale nie jest taka prosta. Przy wejściu jest selekcja, duży, czarny goryl pilnuje drzwi, zwykły banan tu nie wystarczy. Wcale też nie zawsze chodzi o wygląd, cycki, proste zęby. I choć całość przypomina skomplikowane podchody, kampanię prezydencką z książek fantasy, Manson świetnie sobie radzi, wyczaruje zawsze jakieś uroki, wdzięki i przebiegłe koronki.
Tak było i tym razem, zdobyła Dżudasa niewinnym podstępem, mówiąc, że jest Madonną i przybywa, by go oświecić. Choć oczywiście nie bez znaczenia był tu też długi język, a na nim uśmiechnięta buźka i fikuśny kolczyk...
Na scenie wciąż półmrok, przecież wszystko trwało upokarzająco krótko, słońce zresztą też się jeszcze trochę wstydzi, na horyzoncie przez palce podgląda nagą dziewczynę. A Manson wyobraża sobie właśnie, że trwa koncert, że na dole tłumy skandują jej imię. Na prawym przedramieniu uśmiecha się wytatuowana Madonna, nieco ironicznie dodaje, że znowu zaliczyła wschodzącą gwiazdkę, ale dziewczyna wie, co królowej popu chodzi po głowie, kto już zdążył rozchylić tam kolana. Patrz i ucz się jak zaspokajać tłumy, wszyscy jesteśmy samowystarczalni.
Potem wstaje, podchodzi do mikrofonu, dziękuje publiczności i żegna się, zdejmuje powieszony na nim stanik. Ubiera się powoli i z gracją, cały czas obserwując przy tym siedzącego nad dogasającą gitarą muzyka. Zagraj to jeszcze raz, Dżudas, rzuca od niechcenia. Ten odwraca się do niej, patrzy zdziwiony i pyta, czy chce, by napisać jej piosenkę.
A jednak romantyk, częstuje się papierosem, z manierami, dodaje w myślach zadowolona. W zasadzie nie będzie to pierwszy muzyczny utwór jej poświęcony, a gdyby nawet na chwilę założyć, że faktycznie przejmuje się takimi sprawami przyziemno-metafizycznymi, należałoby by w tym miejscu zaznaczyć, że zostawi kiedyś na Ziemi naprawdę pokaźny ślad po odgrywaniu roli wielkiej muzy. Ale przecież na świecie jest tyle ważniejszych spraw, na przykład jej prywatny koncert, ta piosenka i ta scena o wschodzie słońca.
I tutaj zaczyna się przygoda Mansona z Dżudasem Fetyszystą, ich płomienny, nieco burzliwy, ale długi romans. Trwać będzie przez większą część trasy koncertowej po Europie, i choć zazwyczaj bez satysfakcji, bez serenad pod oknem i bez kwiatków, za to z kolekcją pejczy, świetnym nagłośnieniem i krótkim, ale latającym basem. W końcu ona jest rockową wróżką, a on gitarzystą, często więc wędrować będą po pięcioliniach, gdzie czas jak kwas powiesił się na kluczu wiolinowym, gdzie uważać trzeba, by nie nadziać się na hak, czające się zewsząd gwałcące, fałszywe nuty i akordy.
Zabiorą ze sobą zazdrosnego Moniuszkę i resztę groupies, ale – oczywiście, jakżeby inaczej – piękną Manson pośród nich uprzywilejowaną… Niestety układ ten w końcu przestanie jej odpowiadać, czego łatwo można się domyślić, bo przecież niegrzeczne dziewczynki nie lubią dzielić się zabawkami.
A poza tym, jak szybko się przekona, z muzykami jest jeden zasadniczy problem. Choćby wyśpiewali twoje imię sto razy, na koncertach i pod oknem, nuty są niezdrowe i powodują impotencję, a w przypadku Dżudasa – niestety – problem ten był b a r d z o m a ł y. Ale miał gitarę, przedłużenie i magiczną różdżkę, więc napędzając zaklęty krąg, choć bez satysfakcji, czarował dalej, także Mansona. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas.


Akt drugi ( pastele, kolorowe, ale mdłe)

Tym razem bar, Manson ubrana, aczkolwiek bez przesady. Siedzi na wysokim krześle przy kontuarze i próbuje ratować leżącego obok Dżudasa. Zapijaczona gęba słodko tuli pustą butelkę. Podjęta resuscytacja nie przynosi efektów, czas zgonu dziesiąta sześćdziesiąt dziewięć, tym razem nie wytrzymał nawet do północy. Proszę nie wzywać karetki, rano obudzi go nasz techniczny, nazywa się kac, tłumaczy dziewczyna wszystkorozumiejącemu barmanowi.
W kącie sali gra na rozstrojonym instrumencie ślepy czarny pianista. Muzyka choć nierówna raz po raz zalewa wszystkich wesołymi falami. Szumi w uszach, szumi w głowach, mamy dzisiaj w szklankach jazz. Atmosfera jednak gęstnieje, gdy do środka wchodzi, stukając obcasami, Słodki Transwestyta. Milknie pianino, ucichają rozmowy, głośnieją szepty. Po chwili ktoś rzuca garścią głupich uwag, rozlega się śmiech, bo przecież wszyscy dobrze się znamy, a muzyk wraca do swej czarnej, nierównej melodii.
Perfekcyjny makijaż, skórzana czerń i kabaretki siadają obok Mansona, zamawiają kolorowy drink bez palemki, bo, jak ze smutkiem wyjaśnia barman, skończyły się ulubione różowe. Słodki Transwestyta wyciąga papierosa z drogiej torebki, częstuje rockową wróżkę i pyta, czy jest przekonujący. Bo widzisz, słodziutka, mam obsesję i naprawdę zły dzień. Jego czerwona szminka zostawia soczyste ślady na filtrze, a dziewczyna myśli, że to przez paznokcie, w życiu nie miała tak doskonale zrobionego maniucure. Ale uśmiecha się, jest zauroczona i już prawie zakochana.
I tak siedzą, rozmawiają miło, alkohol trzyma jedno pod ramię i tłumaczy słowa drugiego, potem zmiana, hop, i na drugą nóżkę. Raz po raz szturchają się więc łokciami, grają w niewidzialną grę, poznaj swoje życie w jednym łyku. Ale Mansona fascynuje nowy chłopak. Albo dziewczyna. Zaintrygowana wspomina Einsteina, wszystko jest względne, zwykła nomenklatura, bo seks to nie kwestia płci, a otworów. A ty czego dziś używasz w łóżku?
Jest boskim architektem, zaczyna jej tłumaczyć. Na zlecenie Najwyższego projektuje planety i układy słoneczne. Codziennie od ósmej do szesnastej cyrklem kreśli gwiazdy, skreśla totka i loterię naszych teleskopów, losów i niefartów. A więc jednak znowu artysta, myśli Manson, a to dobre, po czym z zapałem wsłuchuje się w historię pracy Słodkiego Transwestyty.
No więc wyobraź sobie, że dryfujesz w przestrzeni kosmicznej, jest ciemno, ale tylko do czasu, bo wszystko zależy do ciebie. Chcesz, mogę narysować Saturna, a wokół niego wielki winylowy pierścień, nad głową nagle pojawia się stroboskop, który jest Słońcem, a z oddali zaczyna dobiegać muzyka. Choćby to rozstrojone pianino – nieobecnym wzrokiem rozgląda się po barze i kontynuuje. Albo nie, to zbyt proste, potrzebujemy czegoś żywszego, weselszego, bo zaraz będziemy tańczyć. Bo wiesz, mruga kokieteryjnie, nuty też można tutaj projektować według własnych widzimisie.
Stoimy teraz na wielkim winylu, obok wyrasta olbrzymia igła gramofonowa, zupełnie jakby to było naturalne. Wygodnie usadawia się w rowku płyty, więc zaczynamy się kręcić. Zamówiłaś Madonnę, poddajesz mi się, like a virgin, na zakręcie, krok za krokiem prowadzę ten nasz taniec. A wielka kula dyskotekowa wiruje oszalała, błyska tysiącem barw, dyktuje pory roku i losy pozostałych planet w układzie słonecznym. I wszystko to zależy od naszych kroków…
Nagłym ruchem Manson przerywa monolog, wciąż nie przestaje uśmiechać się z podziwem, kładzie palec na jego ustach i szepcze. Chodź, Słodki Transwestyta czuje jej język w uchu, pokażę ci swoją architekturę wnętrz, i za rękę ciągnie w kierunku wyjścia.
I tylko wszystkorozumiejący barman zdziwiony patrzy na oddalającą się parę, w końcu jednak pojmie i to, zrozumie, że będzie to ich pierwszy raz – jej w jego roli, jego w jej roli. Nieważne kto w kim, ważne, że mocno i dogłębnie. I choć będą mieć później jeszcze wiele okazji, by poznać się lepiej, po co marnować cenne sekundy? Skoro można działać, podzielić czas na części i zamknąć go w czterdziestu oddechach, w stu dwudziestu uderzeniach serca i pośladków na minutę.
Poza tym, jakby nie patrzeć, nieco ekscentryczny, acz przewidywalny Słodki Transwestyta – boski architekt po godzinach – stanowić będzie przyjemne urozmaicenie w życiu Mansona. Odskocznię, prawie stabilizację u boku mężczyzny z niezdefiniowaną tożsamością erotyczną. A do tego także jego dwójka dzieci, nie pomalowany płot, pies oraz żona na przedmieściach.
Nie będą spotykać się często, ale podobno ją pokocha. Zbuduje i zburzy dla niej galaktyki, setkom gwiazd nada jej imię. Od czasu do czasu kosmiczne wycieczki i lody w sąsiedniej galaktyce. Będą komety ciągnąć za warkocze, w niezwykłych pozycjach ujeżdżać asteroidy – magiczne przecinki na niebie – przerywniki w życiu Mansona pomiędzy kolejnymi koncertami Dżudasa.
Bo astronautka to zawód przyszłości, taki stateczny i spokojny w porównaniu z zajęciami rockowej wróżki. Problem polegać będzie jednak na czymś innym. Biedna Manson u boku nowego kochanka znów nie znajdzie spełnienia. W tych samotnych chwilach jedynie wytatuowane jaskółeczki na jej łopatkach świergotać będą ze zrozumieniem i wraz z Calineczką zabierać rockową wróżkę na szczyt po cichu, po wszystkim, gdy śpiący obok już-nie-słodki transwestyta będzie chrapać głośno i głęboko…
Aż pewnego dnia przyjdzie do Mansona już na zawsze. Stwierdzi, że to dzięki niej wreszcie czuje się na właściwym miejscu, prawie nie ma już problemów z tożsamością seksualną, że stabilizacja mu się znudziła. Zatęskni za wolnością, niech wszechświatem od tej pory rządzi przypadek i chaos. Pomaluje więc płot i zostawi dzieci, psa oraz żonę na przedmieściach. Odejdzie do rockowej wróżki.
I gdy później – kilka tygodni od ich pierwszego spotkania – stoi przed Mansonem nago, nie spodziewa się nawet, jaką niespodziankę przygotowała mu z tej okazji kochanka. Słodki Transwestyta z miną pod tytułem „przygarnij mnie” wygląda niepokojąco seksownie, kobiety w końcu uwielbiają troszczyć się i opiekować ofiarą.
Lecz już oto na kanapie przygotowują się do startu, na początku krótki rozruch, bo przecież bez rozgrzewki zajedziesz bliżej, bez gry wstępnej jest nudno. Rockowa wróżka jest gorąca jak nigdy, paruje, gdy ściąga z niej ubranie. Balansują nad przepaścią łóżka. To nie takie proste rozebrać w trzech ruchach.
Dziewczyna jeszcze przez chwilę się z nim drażni, złap mnie, jeśli potrafisz, zadziwiające ile miejsca jest na jednej, małej kanapie. Śmieje się głośno, gdy próbuje schować się w jego ustach, niestety mieści się tylko język i część kolczyka. Jej rycerz Jedi smakuje kosmosem, a miecz świetlny to nie zabawka. Poważna sprawa, myśli rockowa wróżka, jest duży, większy niż u muzyków.
Wraz z łóżkiem wylatują więc przez okno, by już po chwili opuszczać atmosferę ziemską. Krążąc po orbicie, w miłosnym uniesieniu nie zauważają jednak, że w ślad za nimi podąża niedomknięta szafa.
Ale już po kilku sekundach lecą dalej. To Manson jest sternikiem, wodzi ręką Słodkiego po swoim ciele. Pokazuje, którędy droga, zgrabnie mija tatuaże niczym znaki, lawiruje, najpierw pomiędzy piersiami, wzdłuż żeber, do pępka, wreszcie niżej spotykają Calineczkę. Strzeże wejścia i głosem Sfinksa oznajmia, że ciepło, blisko, cieplej, bliżej. Przybyszu, tam, pomiędzy nogami, a więc sezamie, otwórz się, poddaje mu się, wchodzi szybko i delikatnie.
Ale na tym koniec czułości. Znajdujemy się w strefie turbulencji, zapinamy pasy i kajdanki, ściągamy za to podwiązki, można je owinąć wokół szyi. Wybuchy mijanych po drodze gwiazd potwierdzają, że zbliżamy się do czarnej dziury. Góra, dół, z napędem na dwa tempa, góra, dół, lecą coraz szybciej, a prędkość światła sprawia, że czas się rozdziela. A więc najpierw on. Ona w ogóle. Jej punktu g r a w i t a c j i znów nie znajdują.
Po wszystkim wracają do pokoju. Leżą na kanapie, oddychają głośno, za cicho jednak, bo w kącie skrzypi niedomknięta szafa, a w niej dyszy, słyszą wyraźnie, podniecony i zadowolony Dżudas…


Akt trzeci (placek śliwkowy, a do tego o jedno piwo za mało)

Znowu scena, pod nią bestia. A imię jej – pogo. Ryczy tysiącem gardeł, dudni glanami, trzeszczy żebrami. Wielka nierządnico, nie odsłaniaj ramiączka, pokaż wszystko. Reflektory, światła proszę na tę panią, muzycy skandują, zamiana ról, ciąg dalszy po koncercie, mruga wokalista. Tłum więc oszalał, kto nie skacze, jest wdeptany, razem z ziemią gdzieś ubity. Kolorowa rzeka faluje pod sceną, przyjmuje jednego z gitarzystów, który z otwartymi ramionami rzucił się w ten żywioł. Już po chwili białe bałwany łapczywie go pochłaniają, zjadają żywcem, niechętnie dzieląc się poszczególnymi częściami ciała. Bo pogo to nie zabawa, to nie grupa tańczących ludzi, pogo to krwiożercza bestia.
Nikt nie jest w stanie wytrzymać tam całego koncertu. No chyba, że jest na speedzie. Gdy tylko Dżudas kończy grać i zjeżdża specjalną zapadnią pod scenę, Manson odwraca się na pięcie i wylatuje z bezkształtnej masy. Ma na sobie trampki Hermesa – rockowego idola z Olimpu. Malutkie skrzydełka jak oszalałe tną powietrze. Dziewczyna rozpina skórzaną kurtkę, pod spodem z gorąca czerwienie ciasny staniczek. Czuje przyjemny chłód nocnego powietrza, gdy krąży chwilę nad sceną. Przypatruje się reszcie zespołu, co za pech, zastanawia się, szkoda, że to właśnie Dżudasa nie pożarł tłum.
Cóż, na koncertach nie takie rzeczy się zdarzają.
Gdy ląduje za kulisami, już na nią czekają. Dżudas i Słodki Transwestyta siedzą wygodnie na czerwonej kanapie i ze zniecierpliwieniem wypatrują jej reakcji. Jest też Moniuszko. Stoi po drugiej stronie garderoby nieco ukryty zza rozstawionym statywem, z kamerą w jednej, z wódką w drugiej łapce. Jak pies macha radośnie ogonem, pijany i rozentuzjazmowany rytmicznie kiwa głową, nucąc coś pod nosem. Jak zwykle przy głupich pomysłach.
Dwójkę jej kochanków od samego początku połączyło równie niezdrowe, co niespodziewane przymierze. Słodki ani przez chwilę nie gniewał się na nich za numer z szafą. Zgodnie z zapowiedzią porzucił architekturę wszechświata. Zajął się projektowaniem scenografii koncertów zespołu Dżudasa, zapewniając tym samym nową, kosmiczną jakość występów, niezliczone rzesze, równie nowych fanek, no i zazdrość byłego agenta, zasmuconego Boga. Słodki był dobry, lepszy, najlepszy. Nawet od Pani, co robi Ga-Ga.
Więc gdy we dwójkę zgodnie stwierdzili, że show must go on, ze zdwojoną siłą zaczęli swoimi uczuciami obdarzać Mansona. Od zawsze lubiła trójkąty, krzywe pozycje, ale przecież nawet nieskończone hiperbole wyuzdania czasem się nudzą. Tym bardziej, że…
No właśnie, zaczął wyjaśniać Dżudas, wciąż siedząc na kanapie, i choć muzykiem był raczej marnym, zawsze po koncercie stawał się nadto gadatliwy, gotów był językiem nadrabiać wszelkie zaległości. Zgodnie uznaliśmy, że to najwyższy czas, by wreszcie i tobie zapewnić najwyższy wymiar satysfakcji. Słodki Transwestyta tradycyjnie już świeci makijażem i szczerzy się zachęcająco. Po chwili wstaje, figlarnie kręci tyłkiem, podchodzi do Mansona i na srebrnej tacy podaje rekwizyty.
Z jej strony sekunda niepewności, ale tylko sekunda, bo oto Miss Niesatysfakcja już się uśmiecha. Delikatnie pod nosem rysuje podziwu pełną minę. Wszystko zrozumiała i pojęła w mig. A więc to tak, bawimy się dziś w komisariat. Wciąż lekko się wahając, sięga w końcu po leżące na tacy kajdanki. Kto jest złym, a kto dobrym? W porządku, macie prawo zachować milczenie, tak będzie prościej. Zaczyna odgrywać swoją oscarową rolę przed kamerą, której operatorem jest pijany kot.
Nagłym, ale pełnym gracji ruchem wskakuje na Dżudasa i siada na nim okrakiem. Błądzi dłonią po całym ciele, spodnie, rozporek, usta, sięga po rękę. Stopklatka, idealnie w momencie, gdy obręcz zatrzaskuje się na poręczy kanapy. Moniuszko, prosimy o chwilę skupienia, zbliżenie. I akcja.
Rockowa wróżka drugą parę kajdanek trzyma w zaciśniętych zębach i jak kot powoli przechodzi do ex boskiego architekta. Ten siedzi, dziwi się, marny z niego aktor, myśli Manson. Za to ona świetnie sobie radzi, za tę sztukę zaproszą ją do Hollywood, na klęczkach przypielgrzymkuje Broadway. Kusząco pręży się, przechyla przez Słodkiego, przytrzymuje jego dłoń, wreszcie mocuje i przytwierdza do kanapy. Ale widownia się nie odzywa, panowie obserwują tylko, jak są zakuwani w kajdany, jak metafizycznie łączą się z meblem.
Wtedy dziewczyna schodzi i staje naprzeciw komicznej pary. Na dwóch biegunach przypięci do puchowego, czerwonego muru kanapy. Przez chwilę nad czymś się zastanawia, uroczyście i powoli, delektując się, zjada w końcu dwa malutkie kluczyki. Pomiędzy mężczyznami usadawia jeszcze gitarę, prosi Moniuszko o zdjęcie i chwyciwszy się pod boki, zaczyna się śmiać. Długo i głośno. A potem się nawet nie pożegna, ucieknie z perkusistą.
Wrócą pod scenę na pogo, by skończyć tam imprezę. Rano zaś obudzi ją Moniuszko i popędzi z kotem na pociąg. Na peronie zjedzą na śniadanie szampana, poprzeklinają na spóźnienie, zwierzak wreszcie zaśnie jej na kolanach. Dziewczyna skończy rozmyślać, wyciągnie papierosa, a gdy zapali, przyjedzie pociąg.
Śpiącego kota jednak zostawi na peronie. Wyjedzie do Ameryki, gdzie, starannie wszystko przemyślawszy, zdecyduje się na wytatuowanie sobie na całym ciele partnera idealnego. Tylko taki zapewni jej przyjemność doskonałą. Pełną. W każdej chwili i pozycji. Rozwiązanie idealne dla każdej rockowej wróżki, legendy muzyki. Biedni i głupi Dżudas oraz Słodki Transwestyta.
Ale skąd mogli wiedzieć? Przecież tylko największym rockowym bóstwom dostępna jest wiedza, że niegrzeczne dziewczynki nie kończą nigdy, znajdując punkty G jedynie na rozbitych basowych gitarach. Giemol i giedur w samotności, z Kurtem Cobainem, Slashem i Duchem Świętym w jednej osobie.
Zaś oni rano obudzą się w garderobie sami, przez chwilę witać będą kaca i czerwoną kanapę. Żadne tam oficjalne protokoły dyplomatyczne, królewskie audiencje, ale jednak mimo wszystko ból głowy i kajdanki. Wróci Moniuszko. No i znowu wlazł kotek, tym razem na poręcz. I jęczy sobie a muzom, nie śpiewa, nie będzie już nigdy piosenki, sentymentalnych historii o tym, jak Sid poznał Nancy. Sobie a muzom…


Michał Erazmus
Odpowiedz
#2
"mamy dzisiaj w szklankach jazz." - to moje ulubione zdanie. I świetny tytuł na książkę.
Zawróciła ci w głowie słodka Marylin? To już drugi tekst z tą boginią (rozumiem i rozgrzeszam). Trzymasz formę, a co więcej wchodzisz na jeszcze wyższe rejestry abstrakcji i absurdu. Bardzo mi się to podoba, bo to też moja bajka. Równa, bardzo dobra narracja, tekst się rozkręca i szkoda, że tak szybko kończy. Odrealniasz rzeczywistość, budujesz "swój" świat - bardzo OK.
Czytając, pomyślałem o kilku książkach - Tequila Vargi, Mistrz i Małgorzata (nie podaję autora, bo go nie znam), a wszystko to wymieszane z wizjami i pomysłami Borisa Viana.

PS. Dodałbym fabułę i zrobił z tego powieść (nie musi być długa).
PS2. Kompozycja - skoro jest "wstęp", a potem trzy akty, to powinno być jakieś zakończenie, oderwane "formalnie" od aktu trzeciego.

Pozdrawiam.
G.A.S - Groteska, Absurd, Surrealizm.
Odpowiedz
#3
Niezawodny Szachu, dzięki za lekturę i opinię, szczególnie za te książkowe porównania, lubię, gdy rośnie mi ego. Szczerze mówiąc, to obawiałem się, że przesadziłem i z konwencją, i z formą. Że mało kto przeczyta. Sprawa ‘powieści’ jak najbardziej godna przemyślenia, bo opko w sumie jest pilotem, na gorąco spisanym pomysłem. A poza tym – ekhm – powieść to przecież taka wielka rzecz, a ile z nią pieprzenia się, szkoda czasu i zachodu Wink

Co do kompozycji, to formalnie owszem nie jest zachowana. Ale funkcjonalnie to zakończenie chyba jednak działa… Ale nad sprawą jeszcze się zastanowię.

Dzięki wielkie raz jeszcze! I też pozdrawiam.
Odpowiedz
#4
Zabrałeś mnie na niezłą jazdę muszę Ci powiedzieć, wyobraźnia ostro pracowała! Wink Forma wbrew temu co sugerujesz, jest właściwa. Czuć erudycję autora, to na pewno.

Zdecydowanie 5/5

Cytat:Mistrz i Małgorzata (nie podaję autora, bo go nie znam)


Michaił Bułhakow
Odpowiedz
#5
Beginnerze, to w takim razie super, że dałeś się zabrać na tę niezłą jazdę. I oj tam, oj tam, jaka znowu erudycja, ja naprawdę jestem zwykłym forumowym trollem Tongue

Cytat:Cytat:
Mistrz i Małgorzata (nie podaję autora, bo go nie znam)

Michaił Bułhakow
You're kidding me! Kurna, a ja całe życie myślałem, że Mickiewicz... Ale, Szachu, Ty też się popraw xD
Odpowiedz
#6
Cytat:Zresztą jak zwykle, jak to u kobiet bywa
niby nic, ale drażni
Cytat:co by nie kręcić nosem
w tym przypadku łącznie
Cytat: nie pomalowany płot,
łącznie
no i naturalnie za dużo wielokropków. O nieco przekombinowanych, przydługich zdaniach z lekkim niedoborem przecinków nie wspominam (btw dość nużące momentami), nie było zresztą aż tak tragicznie pod tym względem, natomiast b a r d z o irytujący jest nadmiar spójników.
Więcej uwag nie mam, chyba, żeby pobawić się w znajdowanie tytułów i fragmentów tekstów piosenek itp, Szach napisał niemal wszystko.
Nieidealne, niestety, ale interesujące.
Odpowiedz
#7
Zgadzam się z księżniczką i tym, co wytknęła. Nie kombinuj, co? Big Grin

Ale ogólnie trzymasz formę. Przewrotnie jest i uroczo. Mes lubi to Big Grin
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#8
Ale, ale... Drogie panie, jak to, że nieidealne? Nie może być! A... chyba że idealne - nie, bo genialne - tak. A, no to spoko, już rozumiem, potrafię czytać między wersami. Jak rasowy forumowy poeta Big Grin

Mes, całe życie kombinuję i co, i nagle mam przestać? To prawie tak, jakbyś mnie wykastrowała...

No i ten, big danke za lekturę Wink
Odpowiedz
#9
Erazmus

Analiza:
Utwór nie poddaje się analizie, poddaje się czytaniu i bawi.
Nie jest dziełem przemyślanym, jest dziełem przypadku zwanym "erazmus".
Analiza przestrzeni - ruchliwość świata wyobraźni świadczy o głębokiej potrzebie uchwycenia świata pomiędzy myślą (racjonalną) a myślą (racjonalną). Ten świat się rozrasta w opowiadania.
Każdy, kto próbuje racjonalnie dekodować tę opowieść, odbiera jej to, co najważniejsze: jej magię. Ona nie istnieje w przyczynowo-skutkowym świecie przedmiotów i stanów, istnieje zaś w tym świecie, który w i d z i m y w momencie instynktownego mrugnięcia.

dla regulaminowego porządku: 10/10 (...i mruga)
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#10
A widzisz, z tym tekstem jest jak z tatuażem zrobionym po pijaku dla dziewczyny. Tatuaż zostaje, laski nawet nie pamiętasz Cool

A z tym mruganiem to racja. Rzekłbym - mrugajmy do siebie częściej. Mogę nawet zostać mrugającym-mesjaszem, prorokiem-z-mrugnięciem, buddą-mrugania...

Dzięki!

P.S. Nataszo, szczerze podziwiam Cię za siłę i - przede wszystkim - chęci w odrabianiu tej pańszczyzny z czytaniem tych wszystkich tekstów Rolleyes
Odpowiedz
#11
No pięknie. Szkoda tylko kota. Szczególnie w drugim akcie. Smile
pzdr
Odpowiedz
#12
Ano pięknie, pięknie, tylko, cholewcia, tego tatuażu nigdzie nie chcą mi usunąć. Zgłosiłbym reklamację, ale nawet nie wiem do kogo Huh

A poza tym dziękuję. Chwilunia, ja chyba pana skądś kojarzę? Ten awatar. Czy to pan otworzył mi oczy na naukę o toporach, siekierach i innych darach lasu?

Pozdrawiam także Smile
Odpowiedz
#13
Zwariuję przez waszego kota w II akcie.
Gdzie jest kot?
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#14
Nataszo, masz kota na punkcie kota? Big Grin

Nie ma. I dlatego go szkoda Wink
Odpowiedz
#15
No właśnie!
Przez brakującego kota przeczytałam to chyba sześć razy. Stawiacie mi gin z kocimiętką.

w drugim akcie podąża za to moja ulubiona uchylona szafa. ( to jest majstersztyk)
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości