24-11-2012, 18:18
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 25-11-2012, 16:06 przez eyesOFsoul.)
Poznałam go tydzień temu. Choć poznać - to to dość naciągana teoria. Nawet nie wiem, jak ma na imię. Jechaliśmy w tę samą stronę. W zatłoczonym busie. Z bagażami i z myślami, które dotykały tylko małej intymnej przestrzeni, jaką można było wyskrobać sobie w tej duchocie. Kiedy tak wsiadano i wysiadano na różnych przystankach, tłum wypchnął mnie wprost w jego oblicze. Nie pamiętam jak wyglądał, jaki miał kolor oczu, czy jego uśmiech miał znaczenie. Wiem, że miał koszulę w niebieską kratę i wolał stać niż usiąść na właśnie zwalniającym się miejscu, które mogłam zająć. W tym tłumie ginął zapach, ale mogłabym przysiąc, że gdyby przechodził obok mnie na chodniku - to właśnie tą świeżością zwróciłby moją uwagę. Był starszy. I nie miał obrączki. Za to miał znajomą, do której zadzwonił dojeżdżając do BB.
Zadzwonił do niej i zapytał, co robi w weekend. To był pierwszy moment, w którym jej pozazdrościłam. Mnie od dawna nikt nie pyta. W dużej mierze to moja wina. W końcu nigdy mnie nie ma. Nigdy nie mam czasu. Żyję przez parę godzin, w których dźwięk telefonu nie wróży miłej pogawędki. Wracając: drogą dedukcji (myślę) musiała odpowiedzieć mu, że nie ma planów. I dodała, że od kilku dni jest chora. Jego ton głosu raptownie się zmienił. Z jakimś takim miłym współczuciem i troską pytał jak się czuje, czy nic jej nie brakuje, czy jest sama w domu - tu odpowiedziała, że z mamą. Zapytał, czy czegoś potrzebuje, czy kupić jej owoce...
Byłam oniemiała. W ciągu 3 minut zrobił na mnie większe wrażenie niż przez całą wspólną podróż i łączenie się w bólu przy obserwacji pasażerów. Zapytał, czy nie ma nic przeciwko jak ją odwiedzi za jakieś 40 minut. Dam sobie rękę uciąć, że poszedł do sklepu i kupił jej owoce. I z tymi owocami, zatroskaną miną, i pewnie walizką wpadł na dosłownie moment, by zobaczyć, że faktycznie nic jej nie potrzeba.
Może ta sytuacja jest całkiem normalna. Może to tylko ludzie, których znam i miejsce, w którym żyję jest jakby mniej człowiecze.
Mam jednak nieodzowne wrażenie, że nie ma już takich ludzi. Że to życie, tak jakby przestało mieć smak.
Zadzwonił do niej i zapytał, co robi w weekend. To był pierwszy moment, w którym jej pozazdrościłam. Mnie od dawna nikt nie pyta. W dużej mierze to moja wina. W końcu nigdy mnie nie ma. Nigdy nie mam czasu. Żyję przez parę godzin, w których dźwięk telefonu nie wróży miłej pogawędki. Wracając: drogą dedukcji (myślę) musiała odpowiedzieć mu, że nie ma planów. I dodała, że od kilku dni jest chora. Jego ton głosu raptownie się zmienił. Z jakimś takim miłym współczuciem i troską pytał jak się czuje, czy nic jej nie brakuje, czy jest sama w domu - tu odpowiedziała, że z mamą. Zapytał, czy czegoś potrzebuje, czy kupić jej owoce...
Byłam oniemiała. W ciągu 3 minut zrobił na mnie większe wrażenie niż przez całą wspólną podróż i łączenie się w bólu przy obserwacji pasażerów. Zapytał, czy nie ma nic przeciwko jak ją odwiedzi za jakieś 40 minut. Dam sobie rękę uciąć, że poszedł do sklepu i kupił jej owoce. I z tymi owocami, zatroskaną miną, i pewnie walizką wpadł na dosłownie moment, by zobaczyć, że faktycznie nic jej nie potrzeba.
Może ta sytuacja jest całkiem normalna. Może to tylko ludzie, których znam i miejsce, w którym żyję jest jakby mniej człowiecze.
Mam jednak nieodzowne wrażenie, że nie ma już takich ludzi. Że to życie, tak jakby przestało mieć smak.
Zamknięci w pikselach z czasem łączymy tylko trzy barwy...
© Wszelkie prawa zastrzeżone.