Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Der Racher - część I, II
#1
Opowiadanie tworzone raczej jako ćwiczenie, by nie wypaść całkiem z wprawy.
Wrzucam tutaj, bo chyba do Fantasy nie bardzo pasuje (coś z serii "tajemnice nazistów"Wink miłej lektury.




Irak, 1943, dorzecze Tygrysu i Eufratu, ok. 150 km na południe od An-Nasiriya

Doktor Otto von Biskopf schował głowę z powrotem do namiotu. Mein Gott, pomyślał, ależ to słońce praży! Zamrugał, by pozbyć się z pola widzenia kolorowych plamek. Duszne, ale ciemne i nieco chłodniejsze wnętrze namiotu było prawdziwym azylem w tej spalonej słońcem, pokrytej szarym pyłem krainie. Obowiązki jednak wzywały... Odszukał swój kapelusz Stetsona, który jeszcze przed wojną podarował mu znajomy historyk ze Stanów, i nałożywszy go na głowę wyszedł na zewnątrz.
Ponownie zmrużył oczy zaatakowane ostrym słońcem. Żar lał się z nieba ciężki i gęsty, przygniatał do ziemi, niemal odbierał oddech. W powietrzu unosił się wszechobecny pył, wzbudzany przez ludzi i pojazdy, przenikający nawet do wnętrza trzymanej przez doktora w namiocie skrzynki z rewolwerem. Drażnił oczy, gardło, kleił się do spoconej skóry. Kto mógł, chował się przed słońcem w skąpym cieniu instalacji polowych. I zapewne nikt nie zazdrościł wartownikom, otaczającym cały obóz gęstym pierścieniem, prażącym się za dnia lub marznącym w nocy. Jednak dzięki nim teren wykopalisk był stale bezpieczny.
Doktor rozejrzał się dookoła, sięgając wzrokiem poza namioty. Nie było tam nic – i ten widok nieodmiennie go fascynował. Ze wszech stron jedynie niczym nie zmącona linia horyzontu, falująca w rozgrzanym powietrzu. Żadnych wzgórz, skał, żadnej choćby nędznej osady... tylko morze kamieni i piasku. Z jednym wszakże wyjątkiem – Szponem Dżinna, ich punktem orientacyjnym. Była to wąska i pokrzywiona, smagana na przestrzeni wieków przez kolejne burze piaskowe skała, wysoka na jakieś dwadzieścia, a u podstawy mająca około dziesięciu metrów średnicy. Wyrastała samotnie pośrodku niczego, zdawać by się mogło, że spadła prosto z nieba – albo że sam diabeł postawił ją tu dla sobie tylko wiadomych celów. Tutejsze plemiona wierzyły, że...
- Ach, doktor von Biskopf! Jak zwykle w pracy od samego rana!
Uczony drgnął. Major Friedel, wysoki niebieskooki blondyn w doskonale leżącym na nim mundurze – jak zwykle zapiętym na ostatni guzik, pomimo panującego skwaru – zbliżył się i pozdrowił go uniesioną dłonią. Doktor skinął w odpowiedzi głową.
- Jak zwykle, panie majorze, ma pan rację. Praca winna być systematyczna. Poza tym, o tej porze można jeszcze normalnie pracować, ale gdy przyjdzie południe... - zaśmiał się nerwowo.
- Gdy przyjdzie południe, pracować będą podludzie – dokończył zupełnie poważnie major Friedel. - Nam nie przystoi się przemęczać. Ma pan absolutną rację, doktorze. Ahnenerbe dobrze zrobiła, wybierając do tego zadania pana, a nie tego młodzika Jürgensa. Pan ma poczucie misji, pan naprawdę wierzy w to, czego szukamy, a do tego posiada wielkie doświadczenie... cóż – spojrzał ku Szponowi. Promień słońca zalśnił w trupiej główce na jego czapce. – Idziemy, jak mniemam, w tym samym kierunku? Chodźmy zatem.
Von Biskopf spojrzał za odchodzącym majorem. Ten typ napawał go obrzydzeniem. Był pod każdym względem tak dalece przesiąknięty nazizmem, jak tylko było to możliwe. Doktor szedł o zakład, że w swojej kwaterze trzyma na stoliku niewielki, podróżny portret Führera. Gardził wszystkim, co nie było niemieckie. Jeden z tych, których oficerki zawsze lśniły, którzy nigdy nie zdejmowali swoich czarnych, skórzanych rękawiczek. Pozbawiony skrupułów zwolennik siły. Niemieckiej siły. Został oddelegowany z SS do Ahnenerbe, która potrzebowała takich bezwzględnych, brutalnych typów jak on, oddanych Rzeszy duszą i ciałem. I wierzących w cały ten nadprzyrodzony bełkot. Z początku von Biskopf czuł się przy nim nieswojo. Potem czuł się już przy nim tylko źle.
Dogonił oficera i zrównał z nim krok. Chociaż sam już lepił się od potu, Friedel zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na temperaturę. Chyba się nawet nie opalił.
- Kiedy spodziewa się pan odnalezienia obiektu naszych poszukiwań, doktorze?
- Ja... jak już mówiłem, jesteśmy już chyba bardzo blisko, ale... - poprawił kapelusz, opadający mu nieco na oczy. Był człowiekiem raczej drobnej postury. - Przypominam, że od początku nie dysponowaliśmy jasnymi wskazówkami co do...
- Pan kopie, a czas wciąż ucieka, doktorze.
Zbliżali się do głównego namiotu w obozie, pełniącego funkcję magazynu. Na placu przed nim stał zaparkowany VW Kübel 82, pokryty warstwą kurzu.
- Robię co mogę, panie majorze – von Biskopf sięgnął do pasa po manierkę z wodą, bo jakoś nagle zaschło mu w gardle. - Ale wciąż poruszamy się trochę po omacku, i...
- Rzesza liczy na pana, drogi doktorze – Friedel zatrzymał się i zmierzył uczonego nieprzyjemnym wzrokiem. Zimnym, niemal wrogim spojrzeniem, niosącym w sobie zapowiedź tego, co się stanie w przypadku niepowodzenia. - Proszę jej nie zawieść.
Von Biskopf otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, jednak w ostatniej chwili zrezygnował. Jaki miało by to sens, co by zmieniło, niezależnie od tego co by odpowiedział? Nie było by pożytku z rozmowy z tym człowiekiem, z tłumaczenia mu, jak żmudna bywa praca archeologa. Uciekł wzrokiem w bok, ku masztowi stojącemu na środku placyku. Oficer podążył za jego spojrzeniem.
- Nie chcemy przecież więcej takich przypadków, prawda? - Friedel ponownie spojrzał na uczonego, uśmiechając się paskudnie.
Doktor zacisnął usta. A więc to tak, pomyślał. Ostrzeżenie... obyś się kiedyś udławił to swoją swastyką, chory wieprzu.
Pod masztem – na którym major kazał oczywiście wywiesić flagę z hakenkreuzem - leżał mężczyzna. Był niemal nagi, a rozkrzyżowane ręce i nogi przywiązane miał do wbitych w ziemię palików. Od czasu do czasu zaglądał do niego wartownik, który miał obowiązek dostarczać mu te parę łyków wody, by nie umarł z pragnienia. I ani kropli więcej. Kilka dni temu dwóch ludzi zostało schwytanych niedaleko terenu wykopalisk. Von Biskopf wiedział tylko tyle, że byli agentami brytyjskiego wywiadu. Ten drugi już nie żył, i chyba trafił mu się lepszy los niż jego towarzyszowi.
Major Friedel podszedł nieśpiesznie do jeńca, natychmiast też podbiegł jeden z żołnierzy stojących w cieniu wejścia do namiotu. Prężył się jak struna, podczas gdy oficer przypatrywał się Anglikowi jakby ten był nowym gatunkiem małego, zabawnego stworzonka w berlińskim zoo.
- Czy nasz drogi gość wykazał już jakąś chęć współpracy?
- Żadnej, panie majorze!
Friedel pokiwał głową, jakby takiej właśnie odpowiedzi się spodziewał.
- Zmniejszyć dzienną rację wody o jedną trzecią.
- Ja vohl, herr Major!
Człowiek na ziemi jęknął cicho. Doktor patrzył na jego poparzoną słońcem skórę, strupy i sińce, połamane palce, złamany nos, napuchnięty jak u boksera podczas walki. Najlepszy dowód na to, jak szumowiny pokroju Friedela traktują jeńców i międzynarodowe konwencje. I ile znaczy dla nich życie drugiego człowieka.
- Czy to konieczne, panie majorze? - zapytał cicho. - Tak go traktować? Przecież to się nie godzi, to uwłacza...
- To szpieg – przerwał zimno oficer, nie spuszczając wzroku z półprzytomnego Anglika. - Wróg Rzeszy. Czy pan sprzyja wrogom Rzeszy, doktorze? - znowu obdarzył uczonego nieprzyjaznym spojrzeniem kogoś, kto najchętniej pozbyłby się rozmówcy gdyby ten nie był mu wciąż potrzebny.
Von Biskopf spuścił głowę. Zacisnął usta.
- Nie – powiedział. - Oczywiście, że nie.
- Mam taką nadzieję – major skinął głową na szeregowca. - Jedziemy.
Zanim odjechali, doktor raz jeszcze obejrzał się na rozkrzyżowanego pod masztem człowieka. Trzeba zakończyć te wojnę, pomyślał. Trzeba jak najszybciej wykopać to, po co tu przyjechaliśmy i zakończyć ten obłęd, ten czas, w którym Bóg nie słucha, a takie zwierzęta jak Friedel mają władzę nad losem innych... im szybciej, tym lepiej.
Trzeba kopać.

Mieli do przejechania około kilometra. W takiej odległości od ich obozu znajdował się Szpon – centrum wykopalisk, oraz kwatery robotników. Przynajmniej tak nazywano to w raportach. Kwatery były w rzeczywistości zbiorowiskiem brudnych, sparciałych namiotów pamiętających chyba jeszcze pierwszą wojnę, a robotnicy zwykłymi jeńcami. Friedel tłumaczył taką odległość względami bezpieczeństwa, chociaż doktor wątpił, czy niedożywieni, pracujący ponad siły w tym upale nieszczęśnicy byliby zdolni do jakiejkolwiek akcji przeciw nim – uprzednio rozprawiwszy się oczywiście z uzbrojonymi wartownikami.
Podludzie, jak nazywał ich ten popieprzeniec. Gorsza rasa, której istnienie miało sens jedynie wtedy, kiedy w jakiś sposób przydatna była swoim panom. Czy na takich prawach można było zbudować tysiącletnie imperium?
Trasę pokonali w milczeniu. Gdy minęli już szpaler wartowników na ich widok prostujących energicznie prawe ręce, co doktorowi nagle wydało się idiotycznie śmieszne, i zatrzymali się przy prowizorycznym posterunku, kierujący kübelwagenem żołnierz szybko wysiadł i podbiegł z drugiej strony, by otworzyć im drzwiczki. Ponownie stanęli na rozgrzanym piasku pustyni.
- Pan wie, że za dwa dni przybywa z Berlina sam profesor Mänrich wraz ze swoją ekipą specjalną, prawda? - zapytał Friedel, wyciągając białą szmatkę, by zetrzeć kurz ze swych rękawiczek. Pytanie było retoryczne; przybycie profesora już od kilku nocy spędzało von Biskopfowi sen z powiek. - To duma naszej Ahnenerbe, duma całej Rzeszy – po kolei, z uwagą, wycierał miejsca między palcami. - Największy badacz i ekspert, a zarazem mistyk i uznane medium. Przybędzie tu, by dokonać rytuału... - przełożył szmatkę do lewej dłoni i zaczął wycierać drugą rękawiczkę – związanego z pańskim odkryciem. Którego pan jeszcze, de facto, nie odkopał. Domyśla się pan, do czego zmierzam?
Jak cholera, pomyślał von Biskopf. Trudno byłoby się nie domyślić. Wiele słyszał o Mänrichu; kolejny zapatrzony w swastykę szaleniec, sfiksowany na tyle, by dzięki swej obsesji trafić na bardzo wysokie stanowisko. Podobno doradzał Führerowi w sprawach związanych z Planem Barbarossa.
- Jeśli przyjedzie tu i zastanie nas nieprzygotowanych, z łopatami w rękach, na pewno nie będzie zadowolony. Będę musiał wtedy wyciągnąć konsekwencje. Czy wyrażam się jasno, doktorze?
Von Biskopf skinął głową.
- Tak, naturalnie – głos mu nieco drżał. - Musimy być gotowi do przyjazdu profesora. Oczywiście. Również o tym myślałem... - ruszył za majorem, zmierzającym do głównego punktu obserwacyjnego, z którego rozciągał się widok na niemal cały teren wykopalisk. - Robotnicy mogliby pracować na trzy zmiany, by nieco przyśpieszyć, jestem jednak dobrej myśli... - doktor gorączkowo próbował wymyślić jakieś wiarygodne argumenty, które choć na moment zadowoliłyby Friedela. Bo może ten moment by wystarczył, by zdarzył się cud. - A poza tym, to przecież ktoś taki jak profesor Mänrich zdaje sobie chyba sprawę z tego, że odnalezienie Mściciela w tej pustyni to dosyć trudne zadanie... - nie zdążył w porę ugryźć się w język; nagle, mimo panującego upału, zrobiło mu się zimno. Nie powinien był tego mówić. Nie powinien był mówić niczego, co mogło by zabrzmieć jak wymówka, jak szukanie usprawiedliwienia dla ewentualnych niepowodzeń... Major zwolnił, ale tylko na ułamek sekundy, raczej jakby drgnął w marszu.
- Któremu pan, oczywiście, podoła – powiedział głosem kogoś, kto w ogóle nie wyobraża sobie innej możliwości. Von Biskopf po raz kolejny odniósł wrażenie, że rozmowa z tym człowiekiem na pewne tematy była po prostu niemożliwa.
Zatrzymali się na skraju skarpy, z której można było obserwować prace. Szpon był teraz niemal w całości otoczony jakby fosą, głęboką na ponad trzy metry i szeroką na dwadzieścia. Kilkudziesięciu spalonych słońcem ludzi w brudnych strojach kopało w milczeniu pod czujnym okiem strażników. Nieustannie przerzucali piach i kamienie, kuli w miejscach, gdzie grunt przechodził w skałę, wciąż pogłębiając i poszerzając wyrobisko – i wciąż niczego nie znajdując. Jedynie od wschodu teren był jeszcze nieruszony.
- Więc co pan planuje, doktorze? - spytał Friedel, patrząc na pracujących jeńców.
Von Biskopf westchnął w duchu. Ten człowiek myśli chyba, że wykopaliska są jak fabryka czołgów; pojawia się zlecenie na to czy tamto i ma zostać zrealizowane w wyznaczonym terminie... Prawda zaś była taka, że doktor miał pewność tylko co do tego, że szukał we właściwej części świata. Jeśli chodziło o kraj, w którym kopali, wybrał go na podstawie solidnych przesłanek. Zachodziły uzasadnione podejrzenia, że to była ta część tego kraju. Co do konkretnego umiejscowienia wykopalisk, miał już tylko gorącą nadzieję, że zwyczajnie udało mu się trafić. Skromne, trudne w odczycie i tłumaczeniu źródła, do których dotarł, nie dostarczały zbyt wielu dokładnych informacji. Raczej wskazówki. Czasami zastanawiał się, czy nie osiągnąłby tego samego rezultatu gdyby zwyczajnie rzucił monetą. Na pewno oszczędziłoby to wiele trudu... jednak wszystkie te wątpliwości zostawiał dla siebie. Musiałby być samobójcą, gdyby miał się nimi dzielić z Friedelem.
Westchnął ponownie. Jego zdaniem cała ta ekspedycja była idiotyzmem. Równie dobrze mogli by szukać garnca złota na końcu tęczy.
- Po południu ruszymy wschodnie pokłady. Nie sądzę, by był sens dalej przekopywać to, co już odsłoniliśmy. Jestem pewien, że to, czego szukamy...
- Jest właśnie tam? - major zerknął na niego z ukosa. - Mam nadzieję, że się pan nie myli. Że nie zwodzi pan nas wszystkich, sprytnie maskując swoją niewiedzę. To by mogło nie wyjść panu na zdrowie – zmrużył niemiło oczy. - A zaczynam odnosić wrażenie...
Nie dokończył. Ziemia zadrżała w tym samym momencie, w którym ich uszu dobiegł przeraźliwy krzyk któregoś z jeńców; zaraz potem od strony Szponu nadciągnęła ściana pyłu i kurzu, zakrywając świat ciemnością i powalając ich obu na gorący piasek.
Dopiero później, przypominając sobie tamte wydarzenia von Biskopf doszedł do wniosku, że musiała to być jakiegoś rodzaju fala uderzeniowa. Pamiętał, że przez dobry moment nie wiedział, gdzie się znajduje ani co się z nim dzieje; otaczały go ciemność i cisza. Cisza tak głęboka, że będąca wprost kosmicznym przeciwieństwem jakiegokolwiek dźwięku... dopiero po chwili, gdy zaczął odzyskiwać zmysły, gdy powoli wracał mu słuch, jasne plamy przed oczami układały się w normalne kształty i narastał potworny ból w płucach, zupełnie jakby wynurzał się z odmętów gęstego, czarnego szlamu – dopiero wtedy poczuł, że wciąż jeszcze żyje. Krztusił się, oczy piekły od pyłu, w zębach chrzęściły ziarenka piasku. Kurz opadał, poprawiając widoczność. Jednak to, co zobaczył podnoszący się z klęczek uczony, przyprawiło go o ponowny zawrót głowy.
Zobaczył płonących ludzi. Płonących, lecz nie spalających się. Było ich trzech; trzy żywe pochodnie wychodziły ze wschodniej, ledwo zgłębionej części wykopu. Strażnicy biegli ku nim z uniesioną bronią, oficerowie wykrzykiwali rozkazy. Widział samego Friedela, stojącego niedaleko i wściekle gestykulującego rękami. Jeńcy uciekali, jednak nikt nie zdawał się zwracać teraz na nich uwagi. Doktor ruszył powoli przed siebie; wśród okrzyków żołnierzy i ogólnego harmideru jego uszu dobiegał cichy szum, przydźwięk gdzieś na granicy słyszalności, jakby gdzieś obok pracował wielkiej mocy transformator. Jednak na to również nie zwrócił wtedy zbytniej uwagi. Jak zaklęty patrzył na płonących ludzi.
Ostatnie, co zapamiętał, to suche terkotanie pistoletów maszynowych. I nieludzki krzyk żołnierzy, roznoszonych na strzępy przez ogniste demony.

Gdy obudził się z płytkiego, niespokojnego snu, było już ciemno. Znajdował się w swoim namiocie. Nie pamiętał dokładnie, co mu się śniło; gdzieś na granicy jawy, przesłonięte gęstą, lepką mgłą niepamięci, pozostało wspomnienie bólu, ognia i śmierci.
Ból pierwszy mu o sobie przypomniał. Był zdecydowanie realny. Bolała go chyba każda część ciała, lewa ręka spoczywała w temblaku, czuł też bandaże opasujące klatkę piersiową, jednak najbardziej dawał się we znaki ten ktoś łupiący go młotem w głowę... wstał powoli, chwilę siedział na łóżku czekając, aż miną zawroty głowy, po czym z trudem ruszył ku wyjściu. Po drodze odruchowo sięgnął jeszcze po kapelusz; otrzepał go nieco z pyłu, założył i dopiero wtedy wyszedł na zewnątrz.
Cały obóz oświetlony był pochodniami. Rozstawione regularnie między namiotami, zalewały wszystko ciepłym blaskiem, ożywiały i wciągały do tańca cienie... główny plac rozjaśniało płonące na jego środku niewielkie ognisko, przy którym stało kilku żołnierzy. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, od czasu do czasu zerkając w otaczającą obóz ciemność... z obawą? Boją się, uzmysłowił sobie von Biskopf. Jak w jakimś surrealistycznym spektaklu o wiosce dzikich – mrok rozświetlany jedynie krwawym blaskiem ognia, kryjący nieodgadnione, niewidoczne koszmary...
- Co za widok, prawda? - zza rogu namiotu wynurzyła się wysoka postać w niegdyś białym, teraz okrutnie pobrudzonym kitlu. Werfeld, obozowy lekarz. Kroki stawiał powoli, jakoś tak niepewnie. - W całym naszym cholernym kampingu nie świeci ani jedna latarnia. Padły oba generatory prądu, nie działa radiostacja, nawet ręczne latarki nie świecą. Żaden z wozów nie odpala – czknął potężnie i przez moment zdawał się walczyć z falą nudności. - Jak pierdolnęło na wykopach, tak wszystko szlag trafił! - zatoczył ręką szeroki łuk, mający zapewne to wszystko obrazować. Dopiero teraz von Biskopf poczuł od niego woń alkoholu, w ogóle jednak go to nie obeszło.
- Fala uderzeniowa dotarła aż tutaj?
- A jak! - parsknął Werfeld. - Aż niektóre namioty trzeba było na nowo stawiać. No i cały sprzęt poszedł się... prawie wszyscy natychmiast wyruszyli pod ten cały Szpon, regularna potyczka, nie ma co, a potem... - lekarz urwał i jakby zapadł się w sobie. - Potem zaczęli znosić rannych... a raczej trupy – spojrzał na uczonego oczami pełnymi niekłamanej grozy. - Nie wiem, co pan tak odkopał, drogi kolego, ale teraz jestem pewien, że powinno dalej tam leżeć, przywalone piaskiem i skałami. W życiu czegoś takiego nie widziałem, nawet w obu bitwach o Tobruk razem wziętych... ludzie dosłownie pocięci na kawałki, niemal wywróceni lewą stroną na wierzch! Poparzeni tak, niemal stopieni, zwęgleni...
- Ifrity... - szepnął z niedowierzaniem von Biskopf.
- Słucham? - zapytał przez ściśnięte gardło lekarz. Gdy doktor potrząsnął tylko głową, dając mu do zrozumienia, że jedynie głośno o czymś pomyślał, Werfeld drżącymi dłońmi sięgnął do kieszeni na piersi. Wyjął z niej paczkę papierosów, włożył jednego do ust i zaczął męczyć się z zabrudzoną zapalniczką.
- Ifrity – powtórzył cicho, do siebie von Biskopf. Ifrity, kutruby... złe dżinny zrodzone z nienawiści i czystego ognia. Ale przecież to tylko legendy... jak to możliwe? Może to był tylko...
- Może to była eksplozja jakiegoś gazu? - spytał, jednak bez wielkiej nadziei w głosie. Przecież widział na własne oczy...
- Gazu? - zaśmiał się gorzko Werfeld, zaciągając się głęboko papierosem. Tak mocno, że aż się rozkaszlał. - Przepraszam... wiem, nie powinienem – dodał, wskazując zapalonego papierosa. - Właściwie to nie palę. Ale wódka już mi się skończyła, nasz dobry stary Doppelkorn... nie było żadnego gazu, doktorze – podjął. - Ci, którzy przeżyli, mówili o... o ognistych ludziach, prawie niewrażliwych na kule, zabijających bez litości. Sam widziałem ciała, i naszych, i... ich, zanim Friedel kazał ukryć je pod strażą. Wyglądali jak ludzie, ale nie do końca... byli jakby... - patrzył przez moment w ciemność nad obozowiskiem, szukając odpowiedniego określenia. - Byli źli, ta zła aura aż od nich biła, jakby... eh, co ja pieprzę – zwiesił głowę. Nagle wydał się doktorowi potwornie zmęczony. - Straciliśmy siedemnastu ludzi. Dwóch kolejnych jest ciężko rannych. To ponad połowa naszego oddziału. A ich było trzech – czknął znowu, po czym zamilkł. Von Biskopf z kolei był tak oszołomiony rewelacjami lekarza, że zapomniał o wszelkim bólu i zmęczeniu. Bo choć przeczyło to jego wiedzy, doświadczeniu i przekonaniom, to jednak dowody, twarde dowody mówiły co innego. Wszystko to działo się naprawdę. A jeśli prawdziwe były ifrity, demony, to oznaczało, że również Mściciel...
- Nie wiem wszystkiego – powiedział jeszcze zmęczonym głosem Werfeld. - Friedel pewnie powie panu więcej. Chce pana widzieć, tak a propos.
Milczeli obaj. Lekarz upuścił niedopałek i długo, metodycznie wdeptywał go podeszwą buta w ziemię.
- Nie prosiłem się, żeby tu być – rzekł cicho, jakby do siebie. - Zostałem wcielony, jak prawie wszyscy na tej wojnie. Oprócz takich pomyleńców jak Friedel. Ale skoro już tu jestem, doktorze... skoro już przyszło mi tu być, muszę pana prosić, bo wierzę, że nie jest pan popieprzony jak nasz major... błagam pana, niech pan zrobi wszystko, by to coś nie dostało się w ręce takich jak on! Bo czegoś przecież te demony strzegły, prawda? Nie wiem czego, i nie chcę wiedzieć. Może pan również nie był tego do końca świadom. Ale jeśli Hitler odda to w ręce swoich katów... to obawiam się, że możemy wygrać wojnę! A tego byśmy przecież nie chcieli, prawda? - parsknął, wkładając w to tyle sarkazmu, na ile tylko było go stać. - Och, chyba upada we mnie duch bojowy – szydził dalej. - Pójdę już, nie będę pana demoralizował. Proszę iść do Friedela, bo gotów do reszty oszaleć z tęsknoty za panem.
- A pan? - rzucił von Biskopf za odchodzącym lekarzem. - Co pan teraz zamierza?
- Ja? - zaśmiał się ponuro tamten, nawet się nie odwracając. - Rozpytam wśród żołnierzy, może komuś zostało jeszcze tego bimbru z daktyli, od miejscowych. Do dezynfekcji ran, naturalnie.
Potknął się jeszcze o coś i zaklął pod nosem, po czym odszedł w ciemność między namiotami, pośpiewując bełkotliwie i okropnie fałszując:

Zum letzten Mal wird Sturmalarm geblasen!
Zum Kampfe steh'n wir alle schon bereit!
Bald flattern Hitlerfahnen über allen Straßen
Die Knechtschaft dauert nur mehr kurze Zeit!*


Doktor ruszył powoli przed siebie, nie zwracając uwagi na milknący powoli pijacki śpiew Werfelda. Jego myśli były w zupełnej rozsypce... czuł, że to, czego był świadkiem, po prostu go przerasta. Nijak nie mieściło mu się w głowie to, o czym przecież wszyscy wokół mówili. To jakby nagle krasnoludki wyszły spod ziemi i zaproponowały mu lot na Księżyc. Przecież to wszystko bajki. Podania, legendy, mity... a teraz okazuje się, że wszystko jest jak najbardziej prawdziwie, i co więcej – już są tego pierwsze efekty. Zignorował zupełnie fakt, że w każdej legendzie jest ziarnko prawdy. Ale przecież, na Boga – kto wierzył w duchy? Na pewno nie on.
___________________________________________________________
*„Już trąbka gra, to apel nasz ostatni / Do boju gotów jest już każdy z nas / Hitlera flagi wkrótce wioną ulicami / Dawnej niewoli już się kończy czas” - fragment “Die Fahne Hoch (Flaga w górę) – pieśni nazistów niemieckich autorstwa Horsta Wessela, uznawanej za drugi, nieoficjalny hymn III Rzeszy

Przybył tu tylko z powodu swej pasji – archeologii. Nie byłby w stanie samodzielnie zorganizować takiej wyprawy. Zgromadzić zespół i wyposażyć go we wszystkie niezbędne rzeczy, opłacić pensje, ochronę, koszta transportu, załatwić na miejscu samochody, przewodnika... ileż tego było. No i przede wszystkim uzyskać pozwolenia – nie tylko na wjazd do Iraku i prowadzenie wykopalisk, ale przede wszystkim na wyjazd z Niemiec. Świat przecież stanął na głowie, odkąd ten szaleniec Hitler pojawił się w Reichstagu. Gdy więc dowiedział się o planowanej ekspedycji wojskowej w rejony, o których zbadaniu marzył od lat, nie wahał się ani chwili. Nawet mimo tego, że udział w niej mógł przyprawić mu etykietkę sympatyka nazizmu. Nie interesowało go to. Nie obchodziła go polityka. Nie wierzył w nazizm ani inne durne ideologie. Wierzył w wiedzę. Przyjazd tutaj traktował jako dar od losu, okazję jedyną w życiu, której wprost nie wypadało zaprzepaścić. Ze swym dorobkiem naukowym bez większych trudności udało mu się przekonać odpowiednie władze, że jest najlepszym do tej misji kandydatem. Przecież w historii tych rejonów się specjalizował. Musiał co prawda wstąpić do Ahnenerbe, przedstawić zaświadczenia, że nie jest Żydem aż do pięciu pokoleń wstecz, złożyć jakąś tam przysięgę na wierność Rzeszy i zgłębić nieco temat Mściciela, podania znanego mu zresztą już wcześniej. Traktował to tylko jako dziwaczną konieczność w realizacji swych celów i nie obchodziło go, co pomyślą o tym inni. Był gotów na wszystko, byle tu przyjechać.
Spojrzał w niebo. Co za widok – żadnych świateł wielkich miast, żadnych chmur. Niczym wszystkie brylanty świata rzucone na czarny aksamit w salonie jubilerskim Stwórcy.
Przyjechał tu i odszukał to, czego chciał Friedel. Doktor uważał, że to tylko strata czasu, jednak trzeba było opłacić swój udział w ekspedycji. Znaleźć jakiś posąg, pękniętą urnę, może i zasypaną piachem ruinę, i niech się major cieszy. I niech wraca do Berlina, zostawiając go tutaj by mógł zająć się poważną archeologią. Podanie o Mścicielu nie było specjalnie ciekawe, było bajdą jakich wiele. Przynajmniej do wczoraj.
Pochodziło z około szóstego wieku przed Chrystusem i mówiło o człowieku, który znalazł się w służbie sułtana Mustuma ibn Matafiego, władającego ziemiami rozciągającymi się obecnie między Faludżą, Al Hillah i jeziorem Habbaniyah. Pojawił się znikąd, w samo południe; podobno nic nie pamiętał – nawet swego imienia. Szybko dał się poznać jako bezwzględny, niepokonany wojownik. Był bowiem człowiekiem o zwinności czarnej pantery, odwadze lwa i sile dziesięciu mężów; groźnym niczym skorpion, w szale walki demonowi podobny. Choć zaczynał jako zwykły piechur, wkrótce sułtan zaczął powierzać mu niewielkie oddziały, by w samodzielnych misjach dowiódł swej wartości jako dowódca. Wywiązywał się z nich znakomicie; krwawo tłumił bunty i zamieszki, umacniał władzę swego pana mieczem i ogniem, zdobywał dla niego sąsiednie ziemie i kolejne tytuły. Historie o jego okrucieństwie i uwielbieniu, z jakim zadawał śmierć wrogom spędzały sen z powiek mieszkańcom sąsiednich krain. Sułtanat Matafiego rozrastał się, skarbiec wypełniał złotem. Krew tych, którzy nie chcieli pochylić głowy przed Bezimiennym barwiła czerwienią piaski pustyni.
Przeciwnicy Matafiego postanowili pozbyć się krwawego przybysza podstępem. Nakłonili Alyahnę, najpiękniejszą z kobiet sułtana, by wkradła się w łaski okrutnika i zdobyła jego zaufanie. Hołd, na złożenie którego mieli przybyć sułtani i wezyrowie podbitych ziem, miał zmienić się w krwawą jatkę, w której główną rolę miała odegrać podana Bezimiennemu przez kobietę wolno działająca, zabójcza trucizna. Plan niemal się powiódł. Uniesiony pychą, przeświadczony o swej potędze sułtan Matafi ledwo wystawił straże, pozwolił swym wojakom odurzyć się opium i winem. Gdy ci, którzy mieli się ukorzyć, porwali za broń, napotkali słaby opór. Głowa Matafiego potoczyła się po posadzce jego pałacu zanim jeszcze wieść o buncie przekroczyła mury sali tronowej. Nie oszczędzano nikogo: niewolników, sług, haremu, rodziny czy gości sułtana.
Kiedy zaś dotarli do komnat Bezimiennego, znaleźli go w wieży, gdzie ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że nie tylko wciąż żyje, ale i zdołał się zabarykadować. Choć bardzo był już słaby, nikt nie odważył się na próbę bezpośredniego starcia. Zamiast tego atakujący emir posłał po oliwę; wkrótce całe garnce wylano na korytarze sułtańskiego pałacu, po czym podłożono ogień. Podobno gdy w płomieniach waliła się wieża Bezimiennego, niektórzy usłyszeli jego krzyk. Mówili później, że był długi, nieludzki, niczym zapowiedź przeraźliwej zemsty.
Tak też się stało. Trzeciego wieczoru po bitwie, gdy wciąż w najlepsze ucztowano, przez największy namiot, w którym wraz z sułtanami, emirami i wezyrami bawiła Alyahna, przeszedł piorun kulisty – tak przynajmniej opisywali to świadkowie. Zjawisko pokonało całą długość namiotu tak szybko, że opuściło go zanim zebrani zdążyli się zdziwić i zastanowić, co to takiego. Jednak Alyahny już nie było z nimi. Ucztę przerwano i natychmiast zaczęto szukać zarówno kobiety, jak i tego, co zakłóciło zabawę. Setki ludzi rozbiegło się z pochodniami przetrząsać okolicę, nie szukali jednak długo, gdy powietrze przeszył krzyk Alyahny. Zdawał się dobiegać z niebios; trwał długo, niemal nieludzki, niczym dowód przeraźliwej zemsty.
Znaleziono ją dopiero rankiem, gdy słońce oświetliło szczyty pałacu. Na wierzchołku jedynej ocalałej wieży. Tym, którzy pierwsi do niej dotarli, nieludzkie przerażenie zmroziło krew w żyłach. Kobieta, uwiązana do drewnianych belek, była obdarta ze skóry, wszystkie palce miała wyrwane, oczy i język odjęte, a w ustach zaszyte własne, odcięte piersi. I wciąż żyła.
Niedługo potem ci, którzy zaplanowali i przeprowadzili cały ten zdradziecki atak na pałac Matafiego, zaczęli jeden po drugim ginąć w niesamowicie krwawych okolicznościach. Jeśli akurat przebywali z rodziną, przyjaciółmi czy współpracownikami – ginęli wszyscy; jeśli z kochanką – śmierć ponosiła również ona. Jeśli zamykali się pod strażą, strażników znajdowano zarżniętych jak wieprze. Nikt nie miał wątpliwości, czyja zemsta zbiera tak obfite żniwo.
Postanowiono poradzić się więc mędrców. Najtęższe umysły – duchowni i uczeni świeckich nauk – próbowały znaleźć remedium na Al Ala-yae'brhat, Mściciela, jak go nazwano. Szybko uzgodniono, że musiał on popełnić rytualne samobójstwo, w którym duszę swą oddał na wieki Szejtanowi, by ten w zamian tchnął w jego nieumarłe ciało nadludzkie moce i zdolności. W końcu znaleziono również sposób, by go poskromić – był to Znak Pięciu; potężny symbol pierwotny, zdolny na wieczność osłabić i uwięzić potępieńca. Nie wiedziano bowiem, jak go uśmiercić.
Wystawiono przynętę – urządzono polowanie z udziałem aż dziesięciu wysokich rangą urzędników, którzy odpowiedzialni byli za masakrę w pałacu Matafiego. Gdy zaś pojawił się Mściciel – dyszący zemstą demon w ludzkim ciele, pięciu magów ostatkiem sił zdołało nałożyć na niego Znak. Uwięzionego w granitowej trumnie potwora żywcem zamurowano w zapieczętowanym grobowcu gdzieś na pustyni – i skazano na wieczne zapomnienie. Zabito nawet tych, którzy go tam zamknęli, by nikomu nigdy nie zdradzili jego położenia. I tylko Szpon świadczył o tym, że coś się tu kiedyś wydarzyło – podobno magowie przywołali potężnego dżinna, by rzucił ciężką skałę na sarkofag Bezimiennego, przypieczętowując tym samym jego wyrok.
I to tyle. Legenda jakoś przetrwała, zapewne przekazywana kolejnym pokoleniom w formie straszaka na niesforne dzieci. Stała się... legendą.
A teraz on, doktor Otto von Biskopf, miał zaszczyt przedstawić światu tą bestię ponownie, na nowo ukazać mu jej niszczycielską siłę, teraz w dodatku stokroć wzmocnioną furią parotysięcznej odsiadki w kamiennym grobowcu. Czy jeśli nie imały się jej strzały ani ciosy szamszirów, czy powstrzymają ją kule karabinów? Zaczynał w to wątpić. Drogi Fuhrerze, oto rozwiązanie twych frontowych problemów, a na wiosnę chciałbym pić już whisky w mojej daczy pod Stalingradem.
Nawet nie zauważył, kiedy doszedł do głównego namiotu. Dopiero głos wartownika przywrócił go do rzeczywistości.
- Major czeka na pana, herr doktor.
Skinął głową, obejrzał się jeszcze za siebie, na zalany ciepłym blaskiem pochodni plac obozu. Teraz się zacznie, pomyślał. Ilu to ludzi zginęło, jak mówił lekarz? Siedemnastu? No to teraz Friedel siedemnaście razy go zabije.
Zanim wszedł do środka zauważył jeszcze, że spod słupa z hakenkreuzem na środku placu zniknął leżący pod nim człowiek.
Odpowiedz
#2
Trochę jak skrzyżowanie Mumii z Indianą Jonesem, ale czyta się świetnie. Wciągnęło mnie od pierwszych zdań, interesuję się historią i podoba mi się takie umiejscowienie akcji. Jakichś wielkich błędów nie zauważyłem, bardziej ciekawiło mnie, co będzie dalej. No, może to trochę stereotypowe, całkiem wyzuty z moralności Friedel i właściwie dobry von Biskopf, ale specjalnie jakoś to nie przeszkadza, czyta się z przyjemnością.
Odpowiedz
#3
Sympatyczny tekst, kojarzy mi sie zdecydowanie bardziej z akcją albo fantasy niż z sf, ale to mniej ważne.

Na razie trudno wyrobić sobie zdanie na temat fabuły, wszak to tylko pierwsza część. Nie wiem więc, do czego zmierzasz, choć póki co jest to całkiem interesująca historia.
Czekam na ciąg dalszy.

Z rzeczy, które zauważyłem:
1. Bardzo słabo wyszły postacie, które są - niestety - sztampowe do bólu, łącznie z tym, że gł. bohater co dwie linijki myśli sobie, jak bardzo nie cierpi nazizmu. Być może konwencja wymusza na Tobie takich ludzi, ale oni nie mają krztyny własnego charakteru (najlepszy z nich jest chyba doktor w obozie. On jeden sobie radzi). Da się poprawić czymkolwiek, co jest osobiste dla nich.

2. Jest mała szansa, że major ochraniający wykopaliska ważnego naukowca będzie mu groził. Nie jest od tego.

3. W SS w ogóle jest chyba inny system stopni wojskowych i majora po prostu nie ma, tam są obersturmbahnfuerherowie itp.

4. Mało prawdopodobna scena kiedy do wykopalisk ida niemalże pod szpalerem "Sieg heilów" wartowników. Chyba nawet Hitler tak nie chodził. Choć może to ten nadmiernie służbisty major.

5. W tych czasach nie wiem, czy używano ewidentnie angielskiego słowa kemping. Obóz, tak. Kemping - nie.

6. To pewnie kwestia magii legendy, ale nie wiem jakiej kobiecie się zmieszczą piersi w ustach. Obie. W całości.

No chyba że dziewczyna jest z tych co wyglądają z przodu jak deska do prasowania na której ktoś położył dwa ziarenka fasoli Smile <Gorzki>
Gorzki łeeeeeeeee... /// Danek

Pozdrawiam
Odpowiedz
#4
Powiem tak, Opowiadanie jest dość dobre, no przecież Ty choćbyś chciał, to nie zejdziesz poniżej pewnego wysokiego zresztą poziomu. Warsztatowo dobre, jak zwykle zresztą u Ciebie. No właśnie, jest fabuła jest akcja, ale z jakiegoś powodu mam wrażenie że pisane jest to cokolwiek na siłę. W każdym razie zabrakło tu trochę tego co stanowiło atut np "Zapachu Lavendy" Wiesz zapewne co mam na myśli.
Pozdrawiam serdecznie
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz
#5
Macie rację - to JEST pisane na siłę (bo postanowiłem jednak coś napisać na 'zadany' temat). Tak, postacie mają być sztampowe do bólu. Big Grin Poza tym do opowiadania nie przywiązuję dużej wagi. Na mnie też nie robi wrażenia, ale słowo się rzekło, trzeba skończyć Wink jak napiszę coś porządnego to dopiero Wam dam znać ;]

gdzieś ja tam napisałem 'kemping'? naprawdę?
co do stopni wojskowych, to umownie jest major. major straszny. gdybym przywiązywał, jak rzekłem, większe uczucie do opowiadania, to bym sprawdził u źródeł co i jak Wink co do punktu 6, to wiecie, jak to ludzie gadają Big Grin
Odpowiedz
#6
Powiem tak. Nie czytałem opinii moich przedmówców, bo nie chciałem się niczym sugerować. Dla mnie ten tekst jest kawałem dobrej fantastyki. Mnie zaciekawił i sprawił, że przeczytałem jednym tchem (no, może na dwa razy, bo czytałem w autobusie i musiałem wysiąść Smile).

Znalazłem jeden fragment, który jak dla mnie mógłby zostać nieco przeredagowany, bo brzmi tak dość hmmm topornie Smile
"Żar lał się z nieba ciężki i gęsty (...)"

Całość oceniam na dobrze z plusem, bo wydawało mi się, że w pewnym momencie za dużo opisywałeś pobocznych historii, ale przynajmniej dowiedziałem się jaki miałeś pomysł Smile

Warsztatowo jest bardzo dobrze. Przyjemny, czytelny język, bez wkurzającej ilości niepotrzebnych zaimków. Jest tajemnica, tekst wywołuje jakieś tam uczucia, więc w teorii jest wszystko to, co być powinno. I to mi się podoba!

EDIT: Jeszcze jedna nieścisłość, którą znalazłem. Opowiadając historię, mówisz o szóstym wieku przed Chrystusem, wspominasz też o sułtanacie. Otóż Sułtanat to kraj którym włada sułtan - władca muzułmański. Gdzie w szóstym wieku przed naszą erą byli muzułmanie? Chyba tylko na papierze ( i nie mylić z papieżem Tongue).
Odpowiedz
#7
- Ach, doktor von Biskopf! Oczekiwaliśmy pana!
Friedel, radosny jak nigdy, wstał od stołu i z uśmiechem na twarzy podszedł do zaskoczonego archeologa. - Cieszę się, że widzę pana już na nogach. Bo już się o pana martwiliśmy, prawda, Günter?
Człowiek, do którego zwrócił te słowa major, siedział sztywno na swoim krześle z wyrazem niewiarygodnego znużenia na twarzy. Günter Beder, oficer polityczny, czyli nadzorca całej tej wycieczki. Oczy i uszy Berlina. Oślizły, chudy typ o szarej twarzy, w okularach w grubej rogowej oprawie i z plackiem łysiny na czubku głowy, nieudolnie skrywanym pod zaczesanymi na bok, przetłuszczonymi pasemkami czarnych włosów. Urzędas w randze porucznika, który jedyne strzały w życiu oddał do ćwiczebnych tarcz na strzelnicy. W odpowiedzi na pytanie Friedela skinął głową niemal niezauważalnie. Przy czym ani jeden mięsień jego twarzy nawet nie drgnął.
- Zapraszamy do nas – Friedel objął zdumionego doktora prawą ręką i poprowadził do stolika. - Pozwoliliśmy sobie już nieco uczcić dzisiejsze wydarzenia, ale jak już mówiłem, czekaliśmy przede wszystkim na pana. A propos, jak się pan czuje?
Von Biskopf usiadł na krześle ostrożnie, jakby bał się, że go oparzy. Znakomity humor majora do końca zbił go z tropu. Na stole, oprócz dwóch kieliszków, stała napoczęta butelka koniaku. Zdaje się, belgijskiego.
- Już... lepiej, dużo lepiej, dziękuję – powiedział. Stuknęła postawiona na blacie musztardówka.
- Reszta się potłukła – oznajmił wesoło Friedel. - To świetnie, miło mi to słyszeć. Długo był pan nieprzytomny, a przecież stracić ojca naszego sukcesu... - zaśmiał się, po czym rozlał koniaku. Beder wciąż milczał, wciąż skrzywiony jakby żuł cytrynę. - Prost! - major uniósł swój kieliszek i pociągnął solidny łyk. Siedzący naprzeciwko Beder ledwo umoczył usta, krzywiąc się przy tym jeszcze bardziej niż dotąd. Doktor upił niewielki łyk, czując, jak mocny słodki napój przywraca go nieco do życia. Wciąż jednak miał wrażenie, że przez pomyłkę wszedł do innego namiotu, z innym majorem. Odstawił szklankę na stół. Friedel natychmiast dolał mu do pełna, nie zapominając przy tym o sobie.
- Na drugą nogę! - zawołał trochę już niewyraźnie. - Pan nie pije, Beder?
Zapytany potwierdził oszczędnym ruchem głowy, unosząc nieco kieliszek. Można było się zastanawiać, czy w ogóle potrafi mówić.
- Rozumiem. Trzeźwy umysł, cały czas, w przenośni i dosłownie. Prost! - tym razem wychylił cały kieliszek jednym haustem, po czym rzucił go niedbale za siebie.
- Doktorze! Z całego serca gratuluję panu sukcesu! - wstał, nieco chwiejnie, i chwycił w połowie jeszcze pełną butelkę. - Prawdziwie się cieszę, cała Rzesza się cieszy z możliwości, jakie pan przed nami otworzył! Dzięki pana odkryciu rozwiążemy kwestie nie tylko czysto wojskowe, ale też damy narodowi symbol...
Jakieś zamieszanie na zewnątrz szczęśliwie przerwało ten pompatyczny monolog; dały się słyszeć podniesione głosy, ktoś krzyczał coś po arabsku. Friedel spojrzał w kierunku wejścia, wyraźnie poirytowany, że ktoś śmiał zakłócić jego przemowę.
- Panie majorze – do środka zajrzał żołnierz, którego von Biskopf pamiętał sprzed namiotu. - Proszę wybaczyć, ale jest tu poselstwo tych... tutejszych Beduinów, panie majorze. Chcą się pilnie z panem widzieć, tłumacz mówi, że w niezwykle ważnej sprawie.
Friedel milczał, patrząc na żołnierza trochę jakby niezupełnie rozumiał, co ten do niego mówi – a trochę tak, jakby się zastanawiał, czy lepiej będzie go zdegradować, czy powiesić.
- Podobno chcą z panem rozmawiać o dzisiejszym... incydencie – dodał ciszej wartownik. Major wciąż stał nieruchomo, z butelką koniaku w uniesionej ręce. Patrząc na niego, doktor coraz bardziej ulegał przekonaniu, że człowiek ten jest rzeczywiście szalony – w ten zwykły, spokojny, najstraszniejszy chyba sposób.
- Rozstrzelać – szczeknął krótko Friedel.
Von Biskopf poczuł, jak mimo panującego w namiocie ciepła nagle zrobiło mu się zimno, bardzo zimno. Zesztywniał cały i wstrzymał oddech, jakby ten krótki rozkaz, wyrzucony w powietrze niczym niosący śmierć pocisk, wycelowany był w niego, za jakieś winy których nawet nie był świadom. Spojrzał na Bedera, jednak jego twarz przedstawiała wciąż ten sam kwaśny grymas, nieudana parodia karnawałowej maski. Jest jak kukła, pomyślał, bezwolna kukła ustawiona tutaj, żeby szalony major nie musiał pić w samotności. Jestem tu z wariatem i jego ożywionym manekinem.
Friedel tymczasem roześmiał się, jakby usłyszał dobry żart.
- Albo nie – powstrzymał wychodzącego wartownika. - Mam dziś dobry humor. Świętujemy wielkie zwycięstwo, więc będę łaskawy. Postraszcie ich tylko i dajcie wyraźnie do zrozumienia, że więcej mają tu nie wracać. Verstehen? Mają to sobie zapamiętać!
Wartownik zasalutował i wybiegł z namiotu. Na zewnątrz podniosła się wrzawa, trwała jednak krótko - utonęła w głuchych dudnięciach ciosów, uległa czarnym, cyklopowym oczom luf karabinów.
Friedel jednak stracił humor. Opadł ciężko na krzesło, zły, że przerwano mu jego małe wystąpienie w tak ważnej sprawie.
- Scheisse – zaklął. - Niech by szlag trafił tych żrących piach łachmaniarzy! Proszę wracać do siebie, doktorze. Musimy wszyscy nabrać sił na jutrzejszy dzień. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, profesor Mänrich przybędzie już koło południa, a wieczorem rozpocznie ceremonię przywołania. - Pociągnął z butelki solidny łyk, po czym oparł ręce o blat stołu. - A ci parszywi hodowcy wielbłądów pierwsi się przekonają, że nie warto zadzierać z Rzeszą!
Po chwili, gdy wyszedł już z namiotu, von Biskopf z ulgą wciągnął w płuca chłodne, rześkie powietrze pustynnej nocy. Jeszcze chwila spędzona z tym szaleńcem, myślał, a sam bym oszalał. A przecież to dopiero początek; główne atrakcje, gwóźdź programu – to miało wydarzyć się dopiero jutro, wraz z przybyciem mistrza ceremonii, obłąkanego wodzireja – Mänricha. Człowieka, który w normalnym kraju za swoje teorie zostałby wyśmiany, a za czyny wtrącony na resztę życia do więzienia, gdzie zapewne z pomocą elektrowstrząsów powoli zmieniano by go w katatonika. Ale nie w Niemczech – Niemcy dały mu tytuł profesora, wyniosły na społeczne wyżyny i dały ogromne możliwości działania i realizowania swych chorych wizji.
Doktor raz jeszcze spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Jakże bym chciał się tam znaleźć, myślał wpatrzony w miriady migotliwych światełek, daleko w górze, lata świetlne od tego obłędu, od tych ludzi, od tej planety... zatonąć w kosmicznym spokoju. Ruszył powoli do swego namiotu myśląc po drodze, że na podróż do gwiazd ma chyba niewiele więcej szans niż na zrobienie czegokolwiek tu, na Ziemi, w kwestii Mänricha i jutrzejszych wydarzeń. Ciekawe, zastanowił się, gdybyśmy cały ten zapał i energię, jakie poświęcamy na zabijanie świata przeznaczyli na urzeczywistnienie podróży w kosmos, odwiecznego marzenia ludzkości... gdzie byśmy teraz byli?

Następny dzień minął szybko, wypełniony przygotowaniami do wieczornej ceremonii. Tak jak przewidział Friedel, profesor Mänrich przybył wczesnym popołudniem. Towarzyszyło mu, oprócz kilku postawnych niebieskookich blondynów w czarnych, pozbawionych inskrypcji mundurach, pięciu naukowców, osobisty intendent oraz parę zapieczętowanych drewnianych skrzyń. Wśród uczonych była między innymi Eltrüde Giesenbaum, znana ze swych prac dowodzących germańskiego pochodzenia Ewy. Dowody, jakie na to wynajdowała były równie bzdurne jak cały dorobek naukowy wszystkich tych pseudouczonych, i tak samo jak im przysparzał jej estymy, szacunku i zaliczenia do uniwersyteckich elit. Major prężył się przed nimi jak struna, lecz niemal zupełnie go zignorowali; cała grupa udała się prosto do przygotowanego dla nich namiotu i na razie się nie pokazywała. Friedel był wściekły, tym bardziej że nie mógł tego otwarcie okazać. Zniknął więc niedługo potem, kompletnie ignorując von Biskopfa. Wyglądało na to, że doktor aż do wieczora nie będzie więc nikomu potrzebny.
Przez pewien czas spacerował bez celu po obozie, nie mogąc skupić myśli na niczym konkretnym. Postanowił odszukać Werfelda by zapytać, czy nie męczy go ból głowy i niecodzienne pragnienie, jednak nigdzie nie mógł go znaleźć. Wrócił w końcu do siebie i zaczął przeglądać całą dokumentację, jaką wcześniej, przed wyprawą, przedstawił w Berlinie: archiwum i wyniki badań przekazów, transkrypcje, dowody historyczne. Był pewien, że nie popełnił nigdzie żadnego błędu, lecz musiał czymś zająć myśli. Z drugiej strony, jeśli ktoś potraktował poważnie ten patykiem na wodzie pisany stek domysłów, mógł uwierzyć w cokolwiek. Ale skoro dzięki temu udało mu się tu przyjechać... miał tylko nadzieję, że po latach całe to zajście nie będzie tematem kpin kolegów po fachu.
W końcu powieki zaczęły mu ciążyć od przeglądania papierów; odłożył je i stwierdził, że skoro i tak nikt niczego od niego nie chce, drzemka będzie najlepszym rozwiązaniem. Wciąż przecież czuł echa wczorajszego poturbowania.
Obudził go Friedel – chociaż może w tym przypadku należałoby użyć mniej delikatnego określenia. Jego krzyk podziałał na doktora niczym kubeł zimnej wody wylany do łóżka.
- Co pan sobie, scheisse, wyobraża?! – krzyczał, świecąc mu po oczach latarką. - Wszyscy zabiegani, a pan tu sobie smacznie śpi? Dlaczego nie jest pan jeszcze gotowy?
- Gotowy? Szukałem pana wcześniej, ale...
- Za pięć minut ma pan być na placu, verstehen? – major jak zwykle nie dał rozmówcy dojść do głosu. – Na Boga, jak pan wygląda! Trochę powagi! I proszę się pośpieszyć!
Dobrze, że namioty nie mają drzwi, pomyślał von Biskopf po wyjściu majora. Ani chybi trzasnąłby nimi tak mocno, że tynk by się posypał z sufitu. Na szczęście sufitu również tu nie było.
Ściemniło się już zupełnie, ale nawet nie zapalał latarki. Po omacku odszukał jedynie kapelusz i wyszedł na zewnątrz zupełnie nie przejmując się uwagami majora na temat wyglądu. Nie miał zamiaru golić się na wyścigi, a polowy obóz archeologiczny nie należał do miejsc, w których zwykle można znaleźć pralnię i magiel. Zresztą Friedel i tak będzie zajęty płaszczeniem się przed Mänrichem.
Wreszcie, zwyczajnie nie miał ochoty ani nastroju, by się stroić.
Kilka ciężarówek i samochodów terenowych stało na placu z zapalonymi już silnikami. Pochodnie pogaszono, widać udało się już przywrócić zasilanie. Doktor dostrzegł Werfelda, rozpartego na tylnym siedzeniu kübewagena, wskazującego mu wolne miejsce obok siebie.
- Witam, doktorze! – rzekł wesoło sanitariusz, gdy von Biskopf ładował się do pojazdu. – Witam i zapraszam do naszego wolnego od jedynej słusznej ideologii wehikułu. Dobrze pan wypoczął? – zapytał, przesuwając się nieco na kanapie.
- Dziękuję, dobrze – doktor musiał trzasnąć drzwiczkami kilka razy, zanim zamek zaskoczył. – Ale to samo pytanie ja chciałem zadać panu.
- Nie wiedział pan, że Doppelkorn nie tylko nie wywołuje kociokwiku, ale też odmładza i zapobiega łysieniu? Ha, żart, oczywiście. Gdyby tak było, po wczorajszej nocy ktoś pewnie by zaczął szukać moich rodziców. Ale dziękuję, zniosłem to nad wyraz dobrze. Zresztą, żaden kac nie wytrzymałby w obecności tylu świętych mężów... – to mówiąc, ruchem głowy wskazał przód kolumny, gdzie widać było wrzeszczącego na wszystkich majora i adiunkta Mänricha, chudzielca o twarzy upodabniającej go trochę do sępa. - ...wyparowałby ze wstydu, że nie ma prawej ręki.
- Rozumiem, że jedziemy do grobowca. Nie wie pan, co dokładnie planują tam zrobić?
- Wiem tyle, co pan – mruknął Werfeld. Był wyraźnie podenerwowany, a próby maskowania tego czarnym humorem jedynie zdawały się podkreślać jego ciężki nastrój. – A może nawet mniej, w końcu to pan odgrzebał w papirusach przepis na zbudzenie mumii.
- To nie mumia – odruchowo sprostował doktor. – To znaczy, chyba nie. Nie dokładnie. Zdaje się, że został tam pogrzebany żywcem.
- Żywcem, mówi pan? – sanitariusz sięgnął do kieszeni po papierosy. – Tuszę, że nie w nagrodę za miłość do dowództwa. No dalej, niechże uchyli pan rąbka tajemnicy, zanim wódz Friedel objawi nam ją na swój sposób. Po tym co widzieliśmy wczoraj, uwierzę we wszystko co pan powie.
- No cóż, mówiąc najkrócej... – von Biskopf spojrzał na żołnierzy ładujących na pakę ciężarówki kolejne skrzynie. – Mówiąc najkrócej, według legendy to nie tyle grobowiec, co więzienie demona w ludzkiej skórze. Chodzącej zguby, prawdziwego potwora. Tylko, że...
Przez moment milczeli obaj, wpatrzeni w krzątaninę na placu.
- Tylko, że to najwyraźniej coś więcej niż bajka, tak? – podsumował wreszcie Werfeld, zaciągając się papierosem. – Obaj wiemy, że tych siedemnastu żołnierzy nie umarło ze śmiechu. Jezu Chryste... – potarł czoło dłonią. – I ci obłąkańcy chcą go uwolnić?
- Tak – doktor odwrócił wzrok i wbił spojrzenie w sfatygowane obicie przedniego fotela. – Wierzą, że zdołają go przekonać, by służył Rzeszy. By walczył w jej imieniu.
- Zastanawiam się, czy moglibyśmy jeszcze teraz coś zrobić – powiedział Werfeld po kolejnej chwili milczenia. – Jakoś temu zapobiec. I jeśli by się dało, nie zginąć przy okazji. Ale chyba już za późno. Jedynie cud...
- Mój rewolwer! – krzyknął cicho von Biskopf. Spojrzał szeroko otwartymi z ekscytacji oczyma na sanitariusza. – Mam go w namiocie! To jest... idę po niego!
- Doktorze...!
Jednak uczony nie słyszał już słów Werfelda. Najszybciej jak mógł dobiegł do namiotu, odszukał drewnianą skrzyneczkę z Lugerem i upewniwszy się, że jest załadowany, schował go do kieszeni spodni. W minutę później siedział już z powrotem obok Werfelda w samochodzie.
- Na Boga w niebiosach, pan oszalał? – syczał półgębkiem sanitariusz. – Co pan chce zrobić? Zastrzeli pan Mänricha?
- To dobry pomysł – odparł doktor, łapiąc oddech. – Może tak, sam jeszcze nie wiem. Ale coś musimy zrobić!
- I co to da? Skończy pan nafaszerowany ołowiem jak kaczka śliwkami! Pewnie nawet nie zdąży pan wystrzelić, to samobójstwo!
- To moja wina – odrzekł głucho von Biskopf. – Ja ich tu doprowadziłem. Ja im pokazałem, jak...
- Brednie, brednie! – pieklił się Werfeld. – Pan wierzył szczerze w duchy i upiory? Nikt przy zdrowych zmysłach... skąd mógł pan wiedzieć! Skąd mógł pan wiedzieć, że to prawda?
Nie wiedziałem, pomyślał doktor Otto von Biskopf. Kierowały mną szlachetne zamiary, którymi ponoć wybrukowane jest piekło. Czy to mnie usprawiedliwia?
Werfeld chciał powiedzieć coś jeszcze, jednak w tym samym momencie dwóch żołnierzy zajęło przednie siedzenia pojazdu. Jeden z nich pozdrowił sanitariusza, który tylko odburknął coś niewyraźnie. Chwilę potem cała kolumna ruszyła ku Szponowi.

Gdy już dotarli na miejsce, wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, by doktor mógł mieć na nie jakiś wpływ. Mänrich z pomocnikami, ubrani w jakieś idiotyczne zbroje, krzątali się przy swoim stanowisku. Von Biskopfa wraz z niemal całą ekipą obozu skierowano na miejsca dokładnie po drugiej stronie placu, na środku którego ustawiono wydobyty sarkofag. Teren oświetlony był dwunastoma wielkimi pochodniami, które w czterech zakrzywionych rzędach układały się w symbol swastyki wokół kamiennego więzienia Mściciela. Cały teren otoczony był przez wartowników z bronią gotową do strzału.
Doktor z sanitariuszem przepchali się do pierwszego rzędu, skąd mieli doskonały widok na plac i grupę przybyłą z Berlina. Mänrich założył na głowę hełm z rogami, a panna Giesenbaum ubrana była w coś na kształt togi. Boże, myślał von Biskopf patrząc tą straszną parodię teatru, to się nie może dziać naprawdę. Miał ochotę wybiec do przodu z bronią w ręku, w nadziei, że gdy naciśnie spust, huk wystrzału przywróci go do normalnej, zdrowej rzeczywistości, rozbije w pył cały ten cyrk pomyleńców...
- Są za daleko! – powiedział cicho Werfeld, lustrując teren wzrokiem. – Po bokach pilnują żołnierze, a bieg przez plac nie wchodzi w rachubę. Nic już pan nie zrobi!
Ma rację, myślał gorączkowo naukowiec. Ma cholerną rację. Zbyt długo zwlekałem. Wartownicy na pewno mają rozkaz strzelać do każdego, kto chciałby zakłócić ceremonię. Cokolwiek bym nie planował zrobić, nie zdążę nawet zacząć.
Mocniej zacisnął dłoń na trzymanym w kieszeni Lugerze. Chłód metalu drażnił jego umysł, nie pozwalał skupić się na niczym innym jak na ciągłych próbach ułożenia jakiegoś planu. Czy jeśli po prostu zacząłby teraz strzelać, na oślep, cokolwiek by to dało?
Tymczasem Mänrich z jego świtą zaczęli schodzić ze swojego stanowiska powolnym, dumnym krokiem, krokiem zwycięzców, panów świata. Przebrani w stroje germańskich wojowników sprawiali wrażenie jakiejś upiornej, pogańskiej procesji; wyjątkiem byli czterej przyboczni wartownicy obłąkanego profesora, wierni swoim czarnym mundurom. Prowadzili oni między sobą kogoś jeszcze; człowiek ten był niemal nagi i słaniał się na nogach, i von Biskopf dopiero po chwili rozpoznał w nim Anglika, którego Friedel przez kilka ostatnich dni wypiekał, jak sam lubił to określać, w słońcu na placu apelowym.
Gdy dotarli do sarkofagu, utworzyli wokół niego krąg, a wartownicy dźwignęli półprzytomnego jeńca i ułożyli go na kamiennym wieku grobowca. Zaraz potem dołączyli do żołnierzy rozstawionych wokół placu.
Profesor Mänrich ujął w dłonie głowę Anglika, naprzeciwko niego stanęła fraulein Giesenbaum. Przez krótką chwilę wszyscy trwali w milczeniu, nieruchomo, w krwawym blasku pochodni i ciszy zakłócanej jedynie przez trzask płomieni; patrząc na tę scenę rodem z jakiejś okrutnej, surrealistycznej groteski, doktor von Biskopf nawet nie zorientował się, że wstrzymał oddech w oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń. Luger w kieszeni spodni nieprzyjemnie lepił się do spoconej dłoni.
I wtedy panna Giesenbaum zaczęła śpiewać. Brzmiało to jak jakaś inkantacja; melodyjna, chociaż pełna ostro brzmiących, jakby pourywanych słów w nieznanym doktorowi języku. W miarę jak złowrogi śpiew wypełniał plac, w uczonym budził się jakiś nieznany niepokój, lęk przed... przed czym? Przed czymś, co tak naprawdę w ogóle nie miało być prawdą? A jednak, mimo że do tej pory uważał się za człowieka światłego, miłośnika nauki i rozsądku, rosła w nim teraz jakaś ponura pewność, że szalony Mänrich naprawdę jest w stanie rozbudzić siłę zaklętą w tym grobowcu, siłę mroczną, potężną i tak starą, że na długo zanim ktokolwiek zaczął jeszcze choćby myśleć o tysiącletniej Rzeszy, ona już doskonale znała smak krwi i rozkosz zabijania.
Wielki, zakrzywiony nóż błysnął w dłoni Mänricha, gorące płomienie przejrzały się w lustrze zimnej stali. Ręka opadła i ostrze, niczym spragniony krwi demon, rozdarło ciało nieszczęsnego jeńca. Śpiew urwał się, a Mänrich ciął jeszcze kilka razy, by krew umierającego człowieka spłynęła na sarkofag obfitym strumieniem.
Ziemia zadrżała. Raz, drugi stłumiony grzmot poniósł się pustynią, jakby pod jej powierzchnią zbierało się na burzę. Ognie pochodni przygasły, zerwał się ciepły, suchy wiatr. Na granicy oświetlonego obszaru zatańczyły setki niepokojących cieni...
...a sarkofag zaczął pękać.
Na litej, ciemnoszarej skale zaczęły pojawiać się kolejne nieregularne rysy, z każdą chwilą coraz szersze i dłuższe. Von Biskopf nawet ze swojego miejsca słyszał dźwięk pękającego kamienia. Widział, jak przez szczeliny promieniuje nieziemski, rubinowy blask. Widział, jak Mänrich i jego ludzie odskakują od sarkofagu i odbiegają na bezpieczną odległość. Tego się chyba nie spodziewaliście, zdążył jeszcze pomyśleć z czymś w rodzaju ponurej satysfakcji.
Kamienne płyty runęły na ziemię, a w kolumnie światła, która wystrzeliła ku ciemnemu niebu, pojawił się zarys czyjejś postaci. Z każdą sekundą coraz wyraźniej można było rozpoznać sylwetkę potężnie zbudowanego mężczyzny, stawała się coraz bardziej materialna. Gdy po chwili olbrzym – bo zdawał się mieć dobre trzy metry wzrostu – przypominał już człowieka z krwi i kości Mänrich, nie marnując czasu, wziął z rąk jednego ze swoich przybocznych wysokie drzewce z nazistowską flagą i ostrożnie zbliżył się do potrzaskanych resztek sarkofagu.
Mściciel zdawał się trwać w uśpieniu; oczy miał zamknięte, głowę opuszczoną, niczym ktoś, kto zasnął na stojąco. Widząc to, Mänrich odzyskał pewność siebie; wyprostował się dumnie, jedną ręką wbił proporzec w piach, a drugą uniósł w geście pozdrowienia. Krzyknął ‘sieg heil’, po czym rozpoczął swoją wzniosłą przemowę. Doktor von Biskopf ze swojego miejsca nie mógł dokładnie usłyszeć, co mówił ten wariat, jednak z tonu i gestykulacji można się było łatwo tego domyślić. Patrzył na to jak na senne marzenie: oto oszalały pseudo-naukowiec proponował przebudzonemu demonowi służbę Rzeszy w zamian za morze krwi jej wrogów. To przecież nie mogło być prawdą.
Olbrzym drgnął; zacisnął powoli pięści, uniósł głowę i otworzył oczy... zupełnie białe, pozbawione źrenic. Miedziana skóra zdawała się lśnić złotawym blaskiem w ogniu pochodni. Zmierzył Mänricha upiornym spojrzeniem i uśmiechnął się – niczym bestia, która poczuła zapach krwi, po czym jednym szybkim ruchem, bez widocznego wysiłku, uderzył go w głowę. Zdekapitowany korpus powoli runął w piach, tuż obok czerwonej flagi.
Przez parę sekund panowała martwa cisza, gdy do zebranych docierało, co właśnie zobaczyli. A potem ktoś wykrzyczał rozkaz i rozpętała się kanonada, niczym rechot tysiąca piekielnych żab. Jednak żołnierze nie zdążyli nawet rozproszyć się ani znaleźć schronienia, gdy Mściciel skoczył wśród nich. Jednym susem pokonał dobre trzydzieści metrów, a w jego ręku pojawił się nagle lśniący blado miecz o dwóch ostrzach.
Nikt nie miał szans w starciu z demonem. Poruszał się szybciej niż jakikolwiek człowiek, a pociski nie wywierały na nim żadnego wrażenia. Był smugą, sugestią kształtu niewyraźną od prędkości ruchów. W parę chwil ucichł huk wystrzałów; ci, którzy zdążyli uciec i znaleźć jakiekolwiek schronienie, wiedzieli już, że strzały nie mają sensu.
Von Biskopf najostrożniej jak mógł wyjrzał zza ciężarówki, do której jakimś cudem zdołał dobiec.
Mściciel stał pośrodku placu, wśród kilkudziesięciu ciał, i powoli rozglądał się dokoła. Napawał się wolnością. Doktor był pewien, że doskonale widział ocalałych żołnierzy, kryjących się w mroku, ale niczym kot, okrutnie bawiący się z przerażoną myszą, rozkoszował się ich strachem.
Co teraz? Nie było dokąd uciekać. Nie było sensu. Wyłapie ich, dopadnie i zabije. Obudzili najprawdziwszy koszmar, wyciągnęli go z odwiecznego więzienia, a on – o dziwo – nie skorzystał ze złożonej mu propozycji.
Demon ruszył powoli w jego kierunku. Von Biskopf z całych sił przywarł do boku ciężarówki, jakby chciał się wtopić w chłodną stal. Czuł, jak ziemia drży pod krokami Mściciela. Uciekać dalej czy schować się pod wozem?
Zanim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, niemal dwutonowy mercedes wystrzelił w górę niczym z katapulty, wyrzucając przy okazji doktora w ciemność i chłodny piasek. Chwilę potem, kilkanaście metrów dalej, z trzaskiem i zgrzytem spadł na ziemię wrak ciężarówki.
Von Biskopf resztką sił przewrócił się na plecy. Zobaczył potężną sylwetkę, zbliżającą się do niego z bladym ostrzem w dłoni. A więc to tak, pomyślał. Tak to się skończy...
To, co potem nastąpiło, do końca życia pamiętał jak zamglone, uciekające przed świadomością senne marzenie. Czuł, jak ktoś chwyta go za ramiona i szybko odciąga we w miarę bezpieczne miejsce. Widział, jak z ciemności wyłania się kilkanaście postaci w strojach beduinów i z łuków – tak, łuków – szyje do Mściciela. Widział subtelne, tęczowe smugi, jakie ciągnęły za sobą te strzały, i jak wbijały się w ciało demona, najwyraźniej sprawiając mu ból. Potwór walczył, rozrywając na strzępy każdego, kogo zdołał dosięgnąć, ale słabł z każdą chwilą; w końcu udało się zarzucić mu na szyję linę – tak przynajmniej myślał von Biskopf, dopóki ta lina nie rozjarzyła się zielonym blaskiem. Mściciel miotał się i szarpał, próbując zerwać ją z szyi, ale doktor wiedział, że to mu się nie uda. Ci, którym udało się podejść dostatecznie blisko bestii, zdołali zarzucić jeszcze kilka takich lin.
Znak, przypomniał sobie doktor. Pięć pieczęci...
Zielony blask zaczął przybierać na sile, aż po chwili widać było jedynie niewyraźną, wciąż wściekle walczącą sylwetkę Mściciela zamkniętą w kuli jaskrawego światła. Słychać było jego ryk, słychać było też inne głosy, krzyczące w nieznanym języku, jednak ponad to wszystko coraz bardziej wznosił się przypominający pomruk burzy dźwięk dobiegający z rosnącej kuli światła. Von Biskopf widział, jak wokół niej pustynny piasek zaczyna wirować, wciągany do środka jakąś niepojętą siłą. Zapamiętał jeszcze eksplozję oślepiająco białego światła i gorący jak piekło podmuch – a potem nie było już nic.

Gdy odzyskał świadomość, niebo na wschodzie szarzało. Spróbował się podnieść, zaraz jednak opadł z powrotem, porażony bólem chyba każdej możliwej części ciała. Zakaszlał słabo, próbując usunąć piasek z gardła i ust. Czuł go też w oczach, w uszach, pod ubraniem. Po kilku próbach udało mu się wreszcie zmusić odrętwiałe i poobijane ciało do wysiłku i zaciskając zęby, zdołał uklęknąć. Oddychał ciężko pomimo ostrego bólu żeber. Pluł i prychał, a gdy w końcu poczuł zamiast piasku własny język, uniósł lewą rękę – prawą musiał się wciąż podpierać – i przetarł oczy, otrzepał włosy. Potem przez kilka minut klęczał nieruchomo, zbierając resztki sił.
Wstał. Sam nie wiedział ,co go do tego zmusiło. Przez moment czuł, że chce już tylko umrzeć na tej przeklętej pustyni, zostawić całe to szaleństwo i nie męczyć się dłużej. Coś w nim jednak kazało mu wstać i iść.
Szedł ciężko, powoli, chwiejąc się i potykając, brnął przez piach niczym nowy gatunek ślimaka. Gdy po dłuższej chwili zdołał wspiąć się na niewysoką wydmę, było już niemal całkiem jasno. W tej części świata dzień wstaje dużo szybciej niż w Niemczech. Rozejrzał się.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę z martwej ciszy, jaka go otaczała. Czasem jedynie głośniej świsnął wiatr, zaszeleścił przesypujący się piasek, ale były to jedyne dźwięki jakie do niego docierały. Jakieś pięćset metrów przed nim wznosił się Szpon; pod nim obóz robotników pełen widm pustych namiotów. A jeszcze bliżej miejsce wczorajszej ceremonii znaczyły wypalone kikuty pochodni...
...i trupy. Mnóstwo trupów. Mój Boże, pomyślał von Biskopf, są wszędzie. Chyba wszyscy nie żyją. Piasek czerwony od krwi... i chyba żaden nie ma wszystkich części ciała. Tutaj, bliżej, też zauważył parę zmasakrowanych ciał w niemieckich mundurach; kilkadziesiąt metrów obok, na prawo, dostrzegł wrak ciężarówki, za którą szukał wczoraj schronienia. Nie widział jednak żadnych ciał nomadów; czy naprawdę tu byli? Czy byli jedynie majakiem...
I wtedy ją zauważył. Przysypaną już częściowo przez niesiony wiatrem piasek, ciemniejszą od koloru pustyni, jakby spaloną. Litą, kamienną kulę, średnicy około półtora metra. Zrozumiał.
Udało się, myślał, stojąc na chwiejnych nogach i patrząc na nią. Bóg miał nas tym razem w opiece. Nieważne który; ważne, że postanowił się wtrącić. Niech pustynia pochłonie tą przeklętą kulę i jej przerażającego więźnia na wieki, aż do końca czasu.
Odwrócił się i powoli ruszył dalej, do miejsca, gdzie wczorajszej nocy Rzesza otworzyła bramy piekieł. Mijał pokiereszowane, poszarpane ciała żołnierzy i personelu, lecz pozostawał obojętny, jakby oglądał wystawę w sklepie mięsnym. Chyba nikt nie przeżył, myślał. Nikt, oprócz mnie. Dlaczego?
Doszedł już niemal do środka placu, gdy dostrzegł ruch przy szczątkach sarkofagu. Znieruchomiał. Ktoś półleżał wśród poczerniałych kamieni, a teraz powoli, niemal z takim trudem jak doktor, podnosił się na nogi.
Friedel.
Był blady, brudny, plamy zaschniętej krwi znaczyły poszarpany mundur. Kikut lewej dłoni owinięty był przesiąkniętym czerwienią bandażem. Mimo to uparcie szedł ku doktorowi, który nagle poczuł, że świat umyka mu spod nóg.
- Von Biskopf! – warknął z wściekłością major. – Widzę cię! Myślisz, że... – zakaszlał sucho – że odejdziesz teraz, bezpiecznie, gdy wszystko już zniszczyłeś? Nigdy! – krzyknął, chociaż słychać było, że mówienie przychodzi mu z trudem.
- O czym pan mówi, majorze? – zapytał niepewnie doktor, odruchowo cofając się i wkładając rękę do kieszeni. Palce odnalazły chłodny metal...
- Ty ich sprowadziłeś! – zachwiał się, wskazując zdrową ręką bliżej nieokreśloną okolicę. – Od początku to planowałeś, prawda? Teraz sam... wszystko zagarniesz... – rozkaszlał się znowu, niemal się przy tym zataczając.
- Jest pan ranny, majorze – powiedział von Biskopf, robiąc kolejny krok w tył. – Musi pan odpocząć i...
- Wiem, co muszę! I osobiście dopilnuję, żebyś stanął przed sądem, żebyś... – Friedel potknął się i z trudem utrzymał równowagę, balansując zdrową ręką; drugą przyciskał do ciała. – Pójdziesz ze mną – jego głos stawał się bełkotliwy, spojrzenie przekrwionych oczu coraz bardziej nieobecne. Doktor dostrzegł paskudną ranę nad lewym ramieniem; przez rozerwany materiał sączyła się świeża krew. – Staniesz... przed sądem... pluton... – niezgrabnym, powolnym ruchem sięgnął do kabury przy pasie. Słabe palce nie mogły jednak nawet chwycić zapięcia; zmagał się z nim, niczym pijak z guzikami koszuli.
Wiatr przybrał na sile.
Von Biskopf oprzytomniał.
- Ostrzegam! – krzyknął, wyciągając z kieszeni rewolwer i wymierzając go w majora. – Niech się pan nie zbliża! Nie wiem, o czym pan mówi, ja też ledwo uszedłem z życiem! I nie wiem, co tak naprawdę w ogóle miało miejsce...
- Łżesz! – ryknął Friedel, wciąż pochylony w próbie odpięcia kabury. – I przestań mi tym grozić... mnie... oficerowi! Umiesz ty... chociaż...
Uporał się wreszcie z zapięciem; w chwiejnej dłoni pojawił się ciężki Walther PPK. Major spojrzał na doktora przekrwionymi oczyma szaleńca.
- No, strzelaj! Trafisz pod sąd wojenny! – zarechotał, unosząc broń. Von Biskopf słyszał niemal łomot swego serca. Zacisnął palce mocniej na kolbie Lugera.
- Niech się pan opamięta, na Boga! – zawołał zdesperowany. Strach płynął w jego żyłach, zawężał świat do wylotu lufy Walthera. – Proszę schować broń, jest pan w szoku! Jeszcze może wypalić...
- Mam taką nadzieję! – wycedził przez zaciśnięte zęby Friedel. – Marzę o tym, by osobiście strzelić ci w łeb, kiedy już wrócimy do Berlina, kiedy już będzie po wszystkim!
I wtedy strach spłynął z naukowca, odszedł w jednym mgnieniu oka. Zamiast niego pojawiła się pewność – zimna i jasna pewność co do wyboru, przed jakim stanął, i jedynej decyzji, jaka mu pozostała.
- Przykro mi, panie majorze – powiedział spokojnie. – Ja nie wracam do Berlina.
Suchy trzask wystrzałów Lugera zabrzmiał niemal bluźnierczo w otaczającej ich ciszy, po czym, tak jak krew, wsiąkł w piasek pustyni.

Powoli, stawiając kroki trochę niepewnie, jak człowiek osłabiony chorobą, dotarł do samochodu, którym tu przyjechali. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Odpalił silnik i ruszył do głównego obozu. Załaduje całą żywność i wodę, jakie uda mu się znaleźć, a także paliwo, leki, może jakieś pieniądze. I broń, jakaś lepsza broń na pewno się przyda. Potem weźmie kanister i zleje benzyną wszystkie namioty, skrzynie, i przede wszystkim wszelkie dokumenty i notatki, jakie znajdzie u siebie i w namiocie majora. I spali wszystko w diabły. Puści z dymem ten obłęd, ten piekielny teatr szaleństwa. Niech zostaną tylko zgliszcza i ciała. Niech nikt nigdy nie próbuje tutaj tego, czego próbowali oni.
Tak; zebrać zapasy, spalić obóz, odjechać. Dokąd – to w tej chwili nie było ważne. Projekt Racher – Mściciel – uznać za zakończony. I próbować zapomnieć.
Przyśpieszył. Wiatr wzmagał się, przysypując piaskiem demona i tych, którzy chcieli mu rozkazywać.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości