Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Malarz Zdarzeń
#1
Malarz Zdarzeń

Obraz pierwszy
Przekraczanie barier



Bladą skórą cudzych stóp dotknąłem szarych, popękanych kafelków. Krwistoczerwony płyn ustępował pod moimi palcami. Pojawiał się wraz ze mną, jakbym go prowadził.
Nie czułem nic.
Zaniedbany korytarz był wielki. Niósł echo moich kroków z powodzeniem hangaru.
Odwróciłem głowę. Nie wiedziałem czyją, ale któraś odwróciła się, gdy nakazałem. Powinienem być zadowolony z jej posłuszeństwa? Nie. To chyba normalne, że słucha się króla, prawda?
Powinności. Kogo poza nią obchodziły powinności?
Zachichotałem.
Rozciągnąłem też w grymasie zastanowienia popękane, suche od nieustannego zipania wargi. Chodzenie z otwartymi ustami zwiększało moje szanse, więc to nie tak, że robię to dla własnej przyjemności. Ktoś przecież mógł być w pobliżu, aby ukraść mój tlen. I na pewno był. Stary, chytry Collins zawsze to robił. Oddychał. Zdenerwuję się, i każę mu przestać...
Ale jestem osobą spokojną, więc dopiero kiedyś.
Rozluźniłem pięści. Otworzyłem usta szerzej. Poczułem się jak te śmieszne ryby, które wolą całować się z szybą, niż ze mną... I przestałem im się dziwić. Chyba parę ładnych lat temu przestałem być kuszący. Zgrozo.
Korytarz to było jedno z tych miejsc, których tak naprawdę nigdy nie widziałem. Jedynie od zawsze czułem, że są głęboko w mojej pamięci. Jestem pewien. Spojrzałem w kierunku ścian, z których łuszczyła się obskurna tapeta. Znałem ją. Miała na imię Lie i zawsze bała się, gdy przechodziłem. Nawet wzory na niej przyciskały się płasko do ściany.
Wyszczerzyłem się upiornie, bo przecież... Któż nie lubi, gdy się do niego uśmiecha?
Szedłem. Starałem się uporządkować otaczający mnie świat. Stary i nowy równocześnie. Prawie paradoksalny, ale jednak możliwy.
Chwileczkę. Chyba uniosłem brew.
Pochwyciłem zabandażowaną dłonią lecącego ku mnie irysa. Kwieciste wzory staczały się z tapety, odbijając miękko. Usłały mi drogę barwnym dywanem. Lie jak kłamstwo. Widocznie ona kochała również fałszywe uśmiechy...
Choć nie mam teraz nawet twarzy. I swojego ciała, jeżeli chcemy być drobiazgowi. Radość. Rozsiewam radość, i najwyraźniej to poczuła.
Wasz nowy bohater...
...Który musi prosić o drugą chwilę.
Szarość? W moich wyobrażeniach podłoga zawsze była szara. A przecież płytki są czerwone. Zawsze były czerwone... Tak?
Boże, kiedy oni zdążyli je przemalować?
To to się w ogóle maluje?
Szedłem dalej. Ciągnąłem za sobą blady welon łachmanów. Łachmany narzuciłem na siebie przed spacerem. Nie chciałem się zbytnio wyróżniać. Wszystkim wokół zawsze brakło gustu. Poświęciłem się dla dobra innych. Czyli nie byłem chory. Byłem dobry. Nie mylić z ''dobrze ubrany''.
Rozważałem, niepomny na masakrę dziejącą się na wymalowanym suficie. Lśnił wilgocią. Coś z niego skapywało.
Czerwień na ziemi schła. Płytki robiły się czarne. Sprytnie.
Bardzo sprytnie. Przystanąłem przyglądając się jej. Wszyscy mordercy są sprytni, jeżeli Pan już pyta, proszę Pana. W każdym razie wiem, że chciał Pan zapytać. Zaplanowano mój postój. Ktoś pewnie znów się na mnie zasadził jak ta stara idiotka Marie z pokoju naprzeciwko. Zaraz wybiegnie bawiąc się w ''Mamy atak w jedynce, proszę o wsparcie, doktorze Friderick''.
- Friderick, Friderick, Friderick... - Zaświergotałem cynicznie, jednak nie rozległ się żaden dźwięk.
Mimo wszystko i tak podejrzewam, że z nim sypia.
Rozpływająca się pode mną czerń już dawno zapomniała, że była czerwienią. Nachyliłem się nad nią. Odbijała sobą sufit, chociaż udawała dziurę. Myślała więc, skoro zdołała to zaplanować.
Wewnątrz dostrzegłem kosmyki przydługich, rudawych włosów. Tkwiły głęboko w jej odmętach... A ja chłonąłem je spojrzeniem. Zapragnąłem, aby zaprowadziły mnie ku twarzy ich właściciela, lecz uciekały. Tańczyły, na podobieństwo ognia, wgryzając się swoją dziką naturą w głębokie, smoliste ciemności. Wydawały się oddalone ode mnie o kilometry. Opętane.
Poczułem się jak cień, który rzucały... A przecież ogień jest zniszczeniem. Jestem... zniszczony? Wspomnieniem zniszczenia?
Bzdura.
Za każdym razem, gdy wychylałem się stronę, w którą aktualnie umknęły, stroszyły się i skręcały spiralnie. Uciekały też dalej... Coraz dalej ode mnie. Gniewały się. Nie potrafiłem ich obłaskawić.
Zaczęły mnie hipnotyzować, przyznaję.
I przyznaję również, że to moja głupota kazała mi pożegnać korytarz.
Potknąłem się, albo wychyliłem zbyt mocno. Jeden cholerny pies - opadłem w ciemność. Dopiero teraz usłyszałem tykanie odległych, z chwili na chwilę bardziej nierzeczywistych zegarów. Kpiły ze mnie beztrosko śmiejąc się swoim tykającym śmiechem.
Im dłużej się zapadałem, tym cichszy był kurant...
Tym dalej byłem od domu, którego zwykłem nazywać ''trzy czwarte rzeczywistości''. Opowiem Ci kiedyś, dlaczego, obiecuję. Tylko...
Na pożegnanie upadł za mną jeden z kwiatów, odłażących nadal ze starej tapety. Widziałem zmniejszający się coraz bardziej sufit korytarza, widoczny przez moje ostatnie okno na dawny świat. Dziurę.
Byłem coraz dalej od czasu, który znałem.
- Tylko co, Edmundzie? - Dobiegł mnie gadzi wręcz syk przestrzeni.

***

Marie przymknęła ze znużeniem oczy. Tylko ona, cisza, kieliszek wina i błogie, fantastyczne nic więcej. I nic by się światu nie stało, gdyby na to pozwolił.
Ale nie pozwoli. Westchnęła zwracając spojrzenie za szybę niewielkiego okna. Krajobraz za nim wydał jej się nagle przerażająco nieswój. Nie zwróciła nawet uwagi, gdy deszcz zaczął z maniakalnym uporem łomotać w szyby, raz po raz przestając, aby wydać z siebie basowy, tygrysi pomruk gardłami spływających po ulicach miasta strumieni. Zerkał na nią niepokojącym blaskiem zapalonych w mroku, bladożółtych latarń. Jak długo już padał? Pomasowała palcami skroń.
Zaszeleściły kartki, gdy kobieta siedząca za, można by rzec, druzgotanym przez czas biurkiem, po raz kolejny postanowiła z bezradną gorliwością prześledzić zapamiętany już nawet na pamięć tekst. Molestowanie papieru nie szło jej jednak najlepiej, a z pewnością nie przynosiło zamierzonych efektów.
Przydzielony jej... Edmund.
Mężczyzna spędzał jej sen z powiek. Od wielu dni wertowała bezradnie karty zdrowia i wszystko inne na temat jego osoby, co tylko wpadło jej w ręce, żywiąc się złudzeniem, że uda jej się go wybudzić... Jeżeli mogła to tak nazwać. To byłby niewątpliwy sukces dla niej samej. Droga do piękniejszej kariery, to byłby pierwszy przypadek wyprowadzenia pacjenta z takiego stanu!
Pukanie do drzwi z korzeniami wyrwało rodzące się marzenie. Na domiar złego było to wybitnie natarczywe pukanie.
- Wejść! - Krzyknęła może nieco zbyt głośno, dając upust narastającej w niej irytacji. Zapadła się nieco, speszona, w popękany, skórzany fotel, który stęknął w odpowiedzi. Dzielnie znosił jej ciężar nie od dziś (A trzeba wspomnieć, że Marie daleko było od filigranowej postury), skrzypiał więc przy każdym, drobnym ruchu. Drzwi do pokoju uchyliły się delikatnie, jakby nawet... niepewnie. Przestraszyła swojego gościa? Skrzywiła się.
- Mam pilną sprawę. Prosiłbym, aby siostra udała się natychmiast ze mną. – Do jej uszu dobiegł zachrypnięty, męski głos. Niski, przygarbiony człowiek stanął w drzwiach. Wydawał jej się dziwnie znajomy... Z drugiej jednak strony, nie potrafiła sobie przypomnieć nawet, jak ma na imię. Marie zaniepokoiło jego dziwnie zbłąkane spojrzenie, jednak bez słowa wstała i ponagliła gościa ruchem dłoni. Skoro to takie pilne. Zamknęła za sobą drzwi.
Szli ciągiem obskurnych, lecz jak na ironię, jasno oświetlonych korytarzy. Światło uwypuklało ruinę, jaką się stały, wyciągając z rogów ciemny grzyb, o którym wszyscy zgodnie chcieli zapomnieć.
- Budżet. - Wycedziła to słowo jak przekleństwo.
- Słucham? - Prowadzący ją człowiek odwrócił się na chwilę, marszcząc brwi. Marie pokręciła tylko głową.
Echo ich kroków niosło się w dziwnie nienaturalnej ciszy budynku, gdy mijali coraz to nowe, hermetycznie zamknięte przeszklonymi oknami sale. W jednej z nich dostrzegła Edmunda. Leżał na plecach, wpatrzony wzrokiem szarych, pustych oczu w sufit. Otwierał i zamykał usta, zaciskał dłonie i rozluźniał dłonie. Chyba mamrotał. Na pierwszy rzut oka przypadek jak wiele innych. To wrażenie jednak kończyło się ni mniej, ni więcej, właśnie na tym rzucie oka. Jedna z pielęgniarek próbowała go uspokoić. Marie potrząsnęła głową. Nie wiedziała dlaczego, lecz od początku sądziła, że pójdą wprost do niego.
- Panie...
- Jeremy Stevens – Mruknął.
- Mógłby mi Pan powiedzieć, dokąd właściwie zmierzamy, Panie Stevens? - Spytała.
Mężczyzna nie odpowiedział. Zaczął miętolić w palcach mankiet białego fartucha.
- Panie Stevens? - Powtórzyła. Zaczynała wątpić, czy postąpiła słusznie, idąc z nim.
- Za chwilę się Pani wszystkiego dowie.
- Nalegam. - Odparła przez zaciśnięte zęby. Lekarz milczał. Pogrzebał jedynie w kieszeni na piersi. Znalazł. Przed jej oczami błysnęła metalowa plakietka.
No tak.

***

Kto to mówi? Rozejrzałem się bezradnie wokół. Dryfowałem. Gęsta ciemność oblepiała mój byt. ''Płomienie'' zniknęły... Sufit zniknął.
Pac!
Usłyszałem.
Szzzuch, pac, pac.
Pustko? Zapytałem w myślach, zniesmaczony. Co ona robiła, przepraszam?
Pac.
Może wita się tak ze mną? Zmarszczyłem brwi, których posiadania nie byłem pewien. Gdy próbowałem to sprawdzić, w miejscu, w którym powinienem mieć głowę, nie poczułem niczego. Mimo wszystko, lecąc, nagle zdałem sobie sprawę z jakiegoś przełamania w nowym czasie i tutejszej przestrzeni. Ścisnąłem zaborczo kwiat z tapety, który złapałem w locie. On jeden był tu chyba najbardziej realny. I chyba dlatego zaczął się sypać. (Dopiero teraz okazało się, jak wielką opatrznością losu był fakt, że na tę chwilę był tu sam. Nikomu nie życzę zderzenia się ze stadem przekleństw, które wytoczyły się z jego ust, gdy zdał sobie sprawę, że odzyskał głos)
Echo moich słów ucichło. Nigdy nie byłem aż takim furiatem, aby za nim gonić i wołać jeszcze po imieniu przez jakiś czas, dopóki mnie słyszało. Widziałem takich. Nie widziałem w nich siebie.
Nagle poczułem TO.
TO było niczym więcej, jak pozbawiającym mnie tchu uderzeniem. Upadłem. Rude włosy powróciły, splatając się pode mną w drogę. Lśniła mimo braku jakiegokolwiek światła. Muszę przyznać, że upadłem zupełnie... bezmyślnie. Odbijałem się jakiś czas, a moje kończyny wierzgały niezależnie od mojej woli. Porzucona marionetka. Ja, dumny Bóg. Odzyskałem nie tylko głos, ale także czucie... I ciało, właśnie. Bolało.
Gdy uspokoiło się wreszcie, wtopiłem palce w miękką, gładką toń grasującą pode mną. Napawałem się nią – pełną wszelakich odcieni czerwieni i pomarańczu. Otoczyła swą dzikością moje, praktycznie nowe, zmysły.Uśmiechnąłem się.  - Idź... - Zadrżałem, kolejny raz słysząc syk przestrzeni wokół mnie. To słowo dobiegało zewsząd. Nie dana mi była nawet chwila szczęśliwego wytchnienia. Jakże ten świat mnie nienawidził. Wypełniła mnie sceniczna gorycz. Nie sprecyzowała jednak nawet, o który ze światów jej chodziło.
Bo to bynajmniej nie był już ten, który znałem.
Powstałem niepewnie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że padłem u stóp zbocza wielkiej góry. Była tylko trochę ciemniejsza, niż dana mi przez... ach, a zresztą... wyczarowana przeze mnie ścieżka.
Wolałem na wszelki wypadek nie dotykać ciemnego masywu. Im wyżej, tym coraz gęściej pokrywały go kolce, kratery i przeróżne wypustki. Chyba tak wyobrażałem sobie skórę diabła. Budził się we mnie pełen wstydu, obleśny, niewytłumaczalny niepokój.
Droga była kręta. Trudna. Dołująca wędrowca stromizną. Wchodziłem po niej nieporadnie, czepiając się wszelkich wystających z mojego ''cudu'' kłaków. Opierałem stopy na miękkich, wyczekiwanych w pełnej zipania męczarni, kołtunach. Ktoś kiedyś (ku mojemu zdziwieniu – nie wulgarnie), nazwał ją wspinaczką. Słuszniejsza byłaby ''katorga''. Pieprzona katorga. Albo coś w tym guście.Marzyłem o kołtunie więcej, niż przy spojrzeniu wprzód wcześniej. Nie, nie uważałem wcale, że to nienormalne.  Zwyczajnie pragnąłem splątanych włosów.Próbowałem co jakiś czas patrzeć w niebo. Kto wie, może przyszło mi odegrać rolę jednego z tutejszych, równoległych królów, którzy mieli odnaleźć Jezusa? Szukałem gwiazd, jednak przyszło zobaczyć mi jedynie chłodny, obcy mrok. Westchnąłem. Przytknąłem twarz do niekończącego się, w moich wyobrażeniach, strumienia włosów.- Idź...Podciągnąłem się wyżej.Sam nie wiem ile to trwało. (Zresztą jak miałbym zmierzyć  czas tu czasem stamtąd?) Nawet nie chcę. Uzmysłowiłoby mi to jedynie, jak bardzo byłem zmęczony, gdy przerzuciłem swoje ciało przez ostrą krawędź szczytu.
Przez pewną ilość... podciągnięć wspinałem się wręcz pionowo. Odrzuciłem głowę do tyłu. Raczyłem płuca esencją słowa ''błogi'' – czystym, zimnym powietrzem. Spojrzałem przed siebie. Bezwiednie uniosłem brwi. Moja ruda, niekończąca się ścieżka znikała tutaj przytrzaśnięta pokrywą, jaką był zupełnie płaski szczyt góry. Widziałem zakręcone spiralnie, postrzępione, przerwane jej naciskiem pojedyncze włosy.Swoisty kosz wymiarów? Tam trafił kwiat z mojej tapety? Razem z moją biedną ścieżką...
Jednak coś było w tej chwili ważniejsze.Ktoś mnie obserwował.
Płaskowyż najwyraźniej miał już swoich królów.
Wstałem powoli. Starałem poruszać się jak najciszej, i jak najdłużej próbować walczyć o nieświadomość tego, że rząd wyciosanych w kamiennych (Najbardziej kamień przypominających) kolcach figur, nie odwracał za mną ciężkich, przyozdobionych jarzącymi się złotem koronami głów. Nie podążały za mną dziesiątki zimnych, niewzruszonych oczu, w których pędzel nieznanego artysty wymalował jadowitą wzniosłość. Nic takiego się nie działo, ale byłoby to cholernie niepokojące, prawda?
Szedłem wolno. Uniosłem głowę aby przyjrzeć się... ech... wpatrzonym we mnie twarzom. Ostre, surowe rysy ściągały przeróżne grymasy. Niektóre twarze śmiały się ku mnie bezgłośnym, zastygłym w czasie śmiechem, lecz mimo radości patos i tak odznaczył na nich swoje zimne piętno. Inne płakały w ciszy, płaczem pozbawionym łez. Widziałem gniew, widziałem strach.
Widziałem życie u postaci, które na pierwszy rzut oka nigdy nie marzyły nawet o tym, aby żyć. Tylko... ich oczy. Oczy zawsze były takie same.
Figury poraziły mnie swoim ogromem i szlachetną wielkością godną niebosiężnych gór. Pięły się swymi zwalistymi ciałami wysoko, w nocne ciemności nieba. Mimo to widziałem je dokładnie. Tu wszystko biło swoim własnym, niepojętnym dla mnie światłem. Zwróconymi w górę kolcami swoich koron królowie podtrzymywali i rozciągali nieboskłon nad moją głową, oraz nad tym małym wobec wszystkich światów wzgórzem. Było jak płaszcz chroniący je przed wpływami z miejsca, z którego tu przybyłem. Ów płaszcz był przełamaniem, które odczułem spadając tu.
Zwrócił moje zmysły.
Monarchowie siedzieli w luźnych, spływających na mój szlak szatach, o które nie raz zresztą się potykałem. Siedzieli na wysokich, zdobnych tronach. Wyglądało to tak, jakby w ich ornamentach zaklęto wszystkie kwiaty tego miejsca, i wszystkie rośliny niegdyś tu żyjące. Wokół bowiem próżno było szukać jakiegokolwiek śladu flory.
- Tam... - Zaszeleściły liście wykute w ich siedziskach. Ich ''szept'' ułożył się dla moich uszu w chrapliwe słowa. Jedna z największych figur uniosła rękę, kierując palec do przodu - Idź dalej...
Więc szedłem tak, jak mi kazano. Nie bałem się. Nie dziwiłem się. Z każdym krokiem świat zaczynał przypominać mi lunatyczny sen. Wszystko było, ale jednocześnie znikało, pokryte warstwą obłudy, złudzenia.
Pragnąłem jedynie wypełnić wolę królów o hipnotycznych spojrzeniach.
Idę... Będę szedł.
Nieświadomy końca nie przeszedłem poza ten świat. Góra prysnęła jak bańka.
Stanąłem na dysku.
Jego granice syciły moje oczy pasami głębokiej purpury. Odcinały się od nieodłącznego tutaj mroku... I barw na płótnie. Spleciono je z nieba, które zabrano temu światu.
Pac.
Szuuch, pac, pac, pac...
Wróciły do mnie dźwięki. Teraz jednak widziałem, co, a raczej kto, jest ich przyczyną.
Pędzel. Jaśniejący w jego dłoniach pędzel. Stworzono go ze skradzionych chmur.
Pac!
Przede mną, na wysokim, drewnianym krześle, siedział mężczyzna w jasnobeżowym, pobrudzonym barwnymi plamami fartuchu. Zapierał się bosymi stopami o masywną sztalugę. Sam ze zdumieniem odkryłem, że mam już buty.
Tu nie było faktów i pewników. Wymysły były prawdą, a prawda wymysłami.
Płomienne, czerwono-rude, kręcone włosy mężczyzny żyły własnym życiem. Otulały mu głowę w jakiejś cudacznej parodii węży Gorgony Meduzy.
Wolno, jakby dawkując napięcie, powoli wzrastające ciśnieniem w moich żyłach, odwracał się ku mnie.
Dyszałem.
[i]Potężne krzesło stęknęło donośnie wśród ciszy.
Miał czarne oczy otaczającego nas mroku, niezdrowe, wykwitłe jaskrawą czerwienią usta i pobladłą cerę kogoś, kto nigdy nie ujrzał słonecznego światła.
A przy tym wszystkim twarz chłopca.
- Witaj, Edmundzie... - To on był syczącym głosem przestrzeni. Twarz niewinnego chłopca...
Dopiero teraz spostrzegłem, że w ciemności wokół nas i nad nami unosiły się obrazy.
Odwróciłem się za siebie.
To byli kamienni królowie... I ruda droga, którą zgubiłem. Obraz.
Wypadłem z jego obrazu?
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 14-11-2015, 19:32
RE: Malarz Zdarzeń - Obraz pierwszy - przez Mirrond - 14-11-2015, 20:12
RE: Malarz Zdarzeń - Obraz pierwszy - przez Hakai - 14-11-2015, 20:29
RE: Malarz Zdarzeń - Obraz pierwszy - przez Hakai - 16-11-2015, 13:17
RE: Malarz Zdarzeń - Obraz pierwszy - przez BEL6 - 16-11-2015, 14:52
RE: Malarz Zdarzeń - Obraz pierwszy - przez BEL6 - 16-11-2015, 17:55
RE: Malarz Zdarzeń - Obraz pierwszy - przez Hakai - 16-11-2015, 18:30
RE: Malarz Zdarzeń - Obraz pierwszy - przez Hakai - 20-11-2015, 18:12
RE: Malarz Zdarzeń - przez czarownica - 20-11-2015, 19:22
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 20-11-2015, 20:55
RE: Malarz Zdarzeń - przez czarownica - 20-11-2015, 21:17
RE: Malarz Zdarzeń - przez gorzkiblotnica - 21-11-2015, 00:34
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 21-11-2015, 00:46
RE: Malarz Zdarzeń - przez Mirrond - 21-11-2015, 01:01
RE: Malarz Zdarzeń - przez BEL6 - 21-11-2015, 08:56
RE: Malarz Zdarzeń - przez Mirrond - 21-11-2015, 12:47
RE: Malarz Zdarzeń - przez gorzkiblotnica - 22-11-2015, 01:33
RE: Malarz Zdarzeń - przez czarownica - 22-11-2015, 09:32
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 22-11-2015, 15:21
RE: Malarz Zdarzeń - przez czarownica - 22-11-2015, 15:55
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 22-11-2015, 16:15
RE: Malarz Zdarzeń - przez Milion - 22-11-2015, 22:04
RE: Malarz Zdarzeń - przez gorzkiblotnica - 23-11-2015, 00:18
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 24-11-2015, 18:58
RE: Malarz Zdarzeń - przez Milion - 24-11-2015, 21:38
RE: Malarz Zdarzeń - przez czarownica - 24-11-2015, 22:20
RE: Malarz Zdarzeń - przez gorzkiblotnica - 24-11-2015, 23:03
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 25-11-2015, 12:13
RE: Malarz Zdarzeń - przez gorzkiblotnica - 25-11-2015, 22:16
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 27-11-2015, 16:19
RE: Malarz Zdarzeń - przez gorzkiblotnica - 29-11-2015, 00:06
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 01-12-2015, 23:19
RE: Malarz Zdarzeń - przez czarownica - 02-12-2015, 07:18
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 02-12-2015, 20:03
RE: Malarz Zdarzeń - przez BassKatt - 05-12-2015, 15:13
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 05-12-2015, 18:39
RE: Malarz Zdarzeń - przez BassKatt - 05-12-2015, 21:21
RE: Malarz Zdarzeń - przez gorzkiblotnica - 05-12-2015, 22:53
RE: Malarz Zdarzeń - przez Milion - 09-12-2015, 21:55
RE: Malarz Zdarzeń - przez Hakai - 21-12-2015, 21:54
RE: Malarz Zdarzeń - przez gorzkiblotnica - 21-12-2015, 23:28
RE: Malarz Zdarzeń - przez czarownica - 22-12-2015, 15:19

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości