02-10-2012, 18:13
Wizyta
Śniło mi się, że obudziłem się w swoim pokoju i ujrzałem postać. Postać siedziała w fotelu przy regale, od niechcenia wertując którąś z moich książek. Trzeba mieć tupet! Zaraz pojąłem, że był to jeden z tomów „Archipelagu GUŁ-ag” Aleksandra Sołżenicyna, rzeczy o sowieckim systemie penitencjarnym, obozach pracy przymusowej, terrorze, i temu podobnych sprawach. Sołżenicyn musiał tworzył swoje dzieło w konspiracji, pisał więc nocami, a zapisane kartki chował do butelek, butelki zaś zakopywał. Taki to był sposób. Gdyby ktoś niepowołany odkrył treść rękopisów, a jeszcze nie daj Boże przedstawił ją – jak to się mówi – komu trzeba, z autorem mogłoby być naprawdę krucho, wówczas bowiem, zwłaszcza w tamtych rejonach, zasadę odpowiedzialności za słowo traktowano ściśle.
Postać uniosła wzrok i spojrzała na mnie dziwnie.
– Kim pani, przepraszam, jest? – postanowiłem zacząć od kwestii podstawowej.
– Przyszłam do ciebie.
– Nie o to pytałem.
Brak odzewu... Nagle tajemnicza postać cisnęła książkę na podłogę, wstała z fotela i zaczęła iść w moim kierunku. Tego już było stanowczo za wiele.
– Proszę się do mnie nie zbliżać! – odruchowo cofnąłem się nieco w stronę ściany i nasunąłem wyżej kołdrę.
– Dlaczego mnie o to prosisz? – uśmiechnęła się.
Dopiero teraz się jej dobrze przyjrzałem: dziewczęca twarz, duże niebieskie oczy, włosy upięte, tak by nic nie przesłaniało wysmukłej szyi. Gładka skóra. Dekolt. Figura tu i ówdzie zaokrąglona. Słowem – ohyda.
Co jadłem na kolację? Befsztyk, jeśli dobrze pamiętam. Zawsze po takich kolacjach dręczą mnie koszmary. Czy mam się przerzucić na twarożek, żeby te paskudne istoty nie nawiedzały mnie w snach?
Tak więc z odrazą patrzyłem na jej oczy, szyję i dekolt, wyobrażając sobie, jak nieprzyjemna musi być ta wstrętna postać w dotyku, a nawet, wstyd się przyznać, czym pachnie jej skóra – oczywiście cały w strachu, że za chwile do mnie podejdzie. Ale nie. Wiadomo, jak to jest w snach: wszystko albo trochę inaczej, albo wręcz zgoła niesamowicie. I tak postać szła w moją stronę, jednak nie zbliżała się ani na jotę...
I cały czas ten przeklęty na wpół lubieżny uśmiech.
Śniło mi się, że obudziłem się w swoim pokoju i ujrzałem postać. Postać siedziała w fotelu przy regale, od niechcenia wertując którąś z moich książek. Trzeba mieć tupet! Zaraz pojąłem, że był to jeden z tomów „Archipelagu GUŁ-ag” Aleksandra Sołżenicyna, rzeczy o sowieckim systemie penitencjarnym, obozach pracy przymusowej, terrorze, i temu podobnych sprawach. Sołżenicyn musiał tworzył swoje dzieło w konspiracji, pisał więc nocami, a zapisane kartki chował do butelek, butelki zaś zakopywał. Taki to był sposób. Gdyby ktoś niepowołany odkrył treść rękopisów, a jeszcze nie daj Boże przedstawił ją – jak to się mówi – komu trzeba, z autorem mogłoby być naprawdę krucho, wówczas bowiem, zwłaszcza w tamtych rejonach, zasadę odpowiedzialności za słowo traktowano ściśle.
Postać uniosła wzrok i spojrzała na mnie dziwnie.
– Kim pani, przepraszam, jest? – postanowiłem zacząć od kwestii podstawowej.
– Przyszłam do ciebie.
– Nie o to pytałem.
Brak odzewu... Nagle tajemnicza postać cisnęła książkę na podłogę, wstała z fotela i zaczęła iść w moim kierunku. Tego już było stanowczo za wiele.
– Proszę się do mnie nie zbliżać! – odruchowo cofnąłem się nieco w stronę ściany i nasunąłem wyżej kołdrę.
– Dlaczego mnie o to prosisz? – uśmiechnęła się.
Dopiero teraz się jej dobrze przyjrzałem: dziewczęca twarz, duże niebieskie oczy, włosy upięte, tak by nic nie przesłaniało wysmukłej szyi. Gładka skóra. Dekolt. Figura tu i ówdzie zaokrąglona. Słowem – ohyda.
Co jadłem na kolację? Befsztyk, jeśli dobrze pamiętam. Zawsze po takich kolacjach dręczą mnie koszmary. Czy mam się przerzucić na twarożek, żeby te paskudne istoty nie nawiedzały mnie w snach?
Tak więc z odrazą patrzyłem na jej oczy, szyję i dekolt, wyobrażając sobie, jak nieprzyjemna musi być ta wstrętna postać w dotyku, a nawet, wstyd się przyznać, czym pachnie jej skóra – oczywiście cały w strachu, że za chwile do mnie podejdzie. Ale nie. Wiadomo, jak to jest w snach: wszystko albo trochę inaczej, albo wręcz zgoła niesamowicie. I tak postać szła w moją stronę, jednak nie zbliżała się ani na jotę...
I cały czas ten przeklęty na wpół lubieżny uśmiech.