28-05-2011, 18:50
Obok "Emporium Dusz" (które wciąż się pisze) drugi mój najpoważniejszy projekt, który po zakończeniu i doszlifowaniu chciałbym wydać (nawet za własne pieniądze XD). Z chęcią zapoznam się z opiniami sprowadzającymi na ziemię. Bardzo proszę o wszelkie wytykanie błędów, oraz podsumowanie (czy zaciekawiło? Czy ciągnięcie opowieści ma sens? No i oczywiście czy ma klimat Wiem, to początek, ale byłbym bardzo zobowiązany ).
W mojej szafie mieszka trup
Zbieg okoliczności sprawił, że mieszkania w starej kamienicy na ulicy Godebskiego zostały wystawione na sprzedaż. Budynek podobno przechodził z pokolenia na pokolenie i w momencie, kiedy kolejny członek rodu Merlowskich miał wprowadzić się do pięknej posiadłości będącej pod opieką konserwatora zabytków, znaleziono testament.
Ostatnia wola Aleksandra Merlowskiego wprowadziła sporo zamętu do przewidywalnego życia rodziny o szlacheckich korzeniach. Cała treść dokumentu zawierała się w kilku krótkich i treściwych postulatach, których nie mógł obalić żaden prawnik. Dziedzic zaznaczył, że budynek kamienicy na ulicy Godebskiego 14, ma zostać podzielony i sprzedany za rozsądną cenę. Cały zysk zaś będzie przelany na konto wybranej fundacji charytatywnej. Staruszek musiał być nie lada draniem, lub mieć ostre zatargi z krewnymi, ponieważ w jednym z punktów zastrzegł, że nikt z rodziny (ani żadna inna osoba za ich pośrednictwem), nie będzie mógł nabyć nieruchomości za żadną kwotę.
Rozdział I
Pokój do wynajęcia
Po południu we Fringe Cafe zawsze zbierał się spory tłum. Nikomu nie przeszkadzał „wenecki smród” otaczający lokal. Wszechobecna wilgoć brała się z licznych kanałów i studzienek, które zasłaniały jedynie grube kraty.
Szum wody, zapach udający świeżość i odgłosy mew. Nikt nie miał pojęcia skąd wzięły się tu mewy, ale ich obecność na sznurach od bielizny, które przecinały tutejszą przestrzeń powietrzną, była niepodważalna.
Fringe Cafe to typowa jazzowa knajpa, jaką widzi się w starych amerykańskich filmach. Dlatego stała się czymś tak niezwykłym tu w Polsce. W środku tliła się uspokajającym błękitem ze specjalnych cieniutkich żarówek, a wygląd z zewnątrz nie pozostawiał złudzeń, że jest miejscem spotkań tutejszej bohemy. Cały lokal dzielił się na dwa pomieszczenia. Po wejściu miało się przed sobą dobrze zaopatrzony bar, naprzeciw którego usytuowano cztery okrągłe stoliki z przystawionymi doń drewnianymi krzesłami. Kontuar poprzetykany był zielonymi i niebieskimi, podłużnymi żarówkami. W drugim pomieszczeniu, znacznie większym, znajduje się duży prostokątny stół, wokół którego ustawiono cztery skórzane kanapy. Kanap jest w sumie osiem, ale zaaranżowanych w taki sposób, żeby każda grupa gości miała komfort prywatności. W kącie po prawej stronie stoi szafa grająca Wurlitzera, nad którą wisi wielka tablica korkowa z informacjami na temat wszystkich ciekawszych wydarzeń artystycznych.
Miejsca może i jest mało w środku, ale na zewnątrz, pod olbrzymią markizą stoi jeszcze kilkanaście stolików. Wszyscy wiedzą, że wnętrze lokalu zarezerwowane jest dla stałych bywalców.
Ze starej szafy grającej rozbrzmiewało genialne solo na pianinie. Cedryk kończył właśnie trzecią setkę, a dla jego słabej głowy była to ilość dość spora.
- Ced, spójrz na tą. – Klara, jego najlepsza przyjaciółka poddawała właśnie ocenie wszystkich siedzących przy barze. Była to jej ulubiona zabawa. Cedryk też ją lubił, ale teraz jego błyskotliwość została mocno ograniczona przez procenty.
- Którą?
- No tą, w czerwonej sukience! Tą, co ma nogi do samej szyi!
- Głowonóg?
- Co?
- Co, co? – Kelner podszedł do ich stolika i postawił przed każdym po kieliszku. Mimo braku chęci, Cedryk opróżnił swój jednym haustem.
- Nieważne. Beznadziejny jesteś.
- Która godzina?
- Za dziesięć czwarta. Pytałeś dwie minuty temu! Mówiłam ci już, tacy jak on są punktualni.
- No tak, ale… nie mogę się doczekać. – Spojrzał na blat stołu, a potem na Klarę. Mimowolnie wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Zaczynam nowe życie, wiesz?
- Wiem, głuptasie. – Wstała, pocałowała go w policzek i położyła między pustymi szklankami stuzłotowy banknot. – Tylko się nie zbłaźnij, jesteś wstawiony… I pamiętaj! Mam być twoim pierwszym gościem.
- Jasne, że będziesz! – Wykrzyknął za nią, po czym szybko zatkał usta czując, jak zawartość żołądka niebezpiecznie się podnosi. Chwilę później wracał z toalety żując pół paczki gum miętowych.
Wilhelm Rudlicki zjawił się dokładnie o godzinie czwartej. Cedryk zamówił wodę z cytryną dla siebie i gościa.
- Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale czas mnie nagli. – Dla podkreślenia wagi swych słów Wilhelm spojrzał na zegarek i udał zakłopotanie. Był mężczyzną około sześćdziesiątki, zadbanym, szczupłym, można by nawet rzec – zasuszonym. Głowy nie zdobił już żaden włos. Ubrał się w elegancki, idealnie skrojony garnitur. – Szyty na miarę w Londynie – pomyślał Cedryk.
- Oczywiście, rozumiem.
- Chętnych jest sporo, dzisiaj oprowadzałem już trzech interesantów.
- Zabytki są w modzie.
- Zawsze były. Nie tylko w modzie, ale i w cenie. – Rudlicki uśmiechnął się znacząco. Cedryk doskonale zdawał sobie sprawę z horrendalnych cen nieruchomości takich, jak kamienica na ulicy Godebskiego. Nawet, jeżeli całość była podzielona na mieszkania. Był pewien, że to właśnie cena odstraszała potencjalnych nabywców, jednak on miał teraz ten komfort, że o pieniądze martwić się nie musiał. Przynajmniej przez jakiś czas.
- Skoro uprzejmości mamy za sobą, czas udać się na miejsce, panie Cedryku.
Dzielnica nazywana przez miejscowych Akacjum znajdowała się niecałe dwa kilometry od Fringe Cafe, ale i tak zamówili taksówkę. Była to stara część miasta, w której Cedryk jeszcze nigdy nie był.
Wszystkie budynki, ze swoimi tulącymi się do siebie dwuspadowymi dachami, wyglądały na bardzo stare. W najlepszym tego słowa znaczeniu.
Taryfiarz zatrzymał pojazd przed niewielkim skwerem. Musieli przejść jeszcze parę kroków, zanim znaleźli się przed numerem czternastym. Od frontu kamienicę zdobiło podwórko z licznymi drzewami, które zostały przyozdobione soczystą żółcią i głęboką czerwienią. Był przecież październik. Cedryk skrzywił się patrząc na gruby dywan nie zgrabionych liści. Miał nadzieję, że nie będzie padać, bo inaczej nie sprzątnie tego wszystkiego. Błyskawicznie skarcił się w duchu. Już traktował to miejsce jak swoje własne, już rozporządzał przestrzenią, która jeszcze do niego nie należała. – Spokojnie, szalony. Zaraz się okaże, że będziesz musiał sprzedać obie nerki i parę metrów jelit.
- Mówił pan coś? – Rudlicki zwrócił się nagle do niego. Czyżby zapomniał się i mówił na głos?
- Nie, nie! Skąd. Ładną jesień mamy.
- Zaiste.
Budynki były ze sobą ściśnięte, jednak przed nimi znajdowały się trawniki i ogródki. Cedrykowi od razu przypomniały się zdjęcia z angielskiej prowincji, które kiedyś pokazywała mu Klara. Sama kamienica, oprócz zachwytu majestatycznym podobieństwem do szlacheckiego dworku, budziła też mieszaninę niepokoju i smutku. Stare, zamknięte okna wypełniał gęsty mrok. Czy gdyby szyba pękła, to wylałby się na całą okolicę?
Kiedy stanęli na drewnianym, skrzypiącym krużganku Rudlicki wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył na oścież drzwi wejściowe.
- Zapraszam do środka.
W mojej szafie mieszka trup
Zbieg okoliczności sprawił, że mieszkania w starej kamienicy na ulicy Godebskiego zostały wystawione na sprzedaż. Budynek podobno przechodził z pokolenia na pokolenie i w momencie, kiedy kolejny członek rodu Merlowskich miał wprowadzić się do pięknej posiadłości będącej pod opieką konserwatora zabytków, znaleziono testament.
Ostatnia wola Aleksandra Merlowskiego wprowadziła sporo zamętu do przewidywalnego życia rodziny o szlacheckich korzeniach. Cała treść dokumentu zawierała się w kilku krótkich i treściwych postulatach, których nie mógł obalić żaden prawnik. Dziedzic zaznaczył, że budynek kamienicy na ulicy Godebskiego 14, ma zostać podzielony i sprzedany za rozsądną cenę. Cały zysk zaś będzie przelany na konto wybranej fundacji charytatywnej. Staruszek musiał być nie lada draniem, lub mieć ostre zatargi z krewnymi, ponieważ w jednym z punktów zastrzegł, że nikt z rodziny (ani żadna inna osoba za ich pośrednictwem), nie będzie mógł nabyć nieruchomości za żadną kwotę.
Rozdział I
Pokój do wynajęcia
Po południu we Fringe Cafe zawsze zbierał się spory tłum. Nikomu nie przeszkadzał „wenecki smród” otaczający lokal. Wszechobecna wilgoć brała się z licznych kanałów i studzienek, które zasłaniały jedynie grube kraty.
Szum wody, zapach udający świeżość i odgłosy mew. Nikt nie miał pojęcia skąd wzięły się tu mewy, ale ich obecność na sznurach od bielizny, które przecinały tutejszą przestrzeń powietrzną, była niepodważalna.
Fringe Cafe to typowa jazzowa knajpa, jaką widzi się w starych amerykańskich filmach. Dlatego stała się czymś tak niezwykłym tu w Polsce. W środku tliła się uspokajającym błękitem ze specjalnych cieniutkich żarówek, a wygląd z zewnątrz nie pozostawiał złudzeń, że jest miejscem spotkań tutejszej bohemy. Cały lokal dzielił się na dwa pomieszczenia. Po wejściu miało się przed sobą dobrze zaopatrzony bar, naprzeciw którego usytuowano cztery okrągłe stoliki z przystawionymi doń drewnianymi krzesłami. Kontuar poprzetykany był zielonymi i niebieskimi, podłużnymi żarówkami. W drugim pomieszczeniu, znacznie większym, znajduje się duży prostokątny stół, wokół którego ustawiono cztery skórzane kanapy. Kanap jest w sumie osiem, ale zaaranżowanych w taki sposób, żeby każda grupa gości miała komfort prywatności. W kącie po prawej stronie stoi szafa grająca Wurlitzera, nad którą wisi wielka tablica korkowa z informacjami na temat wszystkich ciekawszych wydarzeń artystycznych.
Miejsca może i jest mało w środku, ale na zewnątrz, pod olbrzymią markizą stoi jeszcze kilkanaście stolików. Wszyscy wiedzą, że wnętrze lokalu zarezerwowane jest dla stałych bywalców.
Ze starej szafy grającej rozbrzmiewało genialne solo na pianinie. Cedryk kończył właśnie trzecią setkę, a dla jego słabej głowy była to ilość dość spora.
- Ced, spójrz na tą. – Klara, jego najlepsza przyjaciółka poddawała właśnie ocenie wszystkich siedzących przy barze. Była to jej ulubiona zabawa. Cedryk też ją lubił, ale teraz jego błyskotliwość została mocno ograniczona przez procenty.
- Którą?
- No tą, w czerwonej sukience! Tą, co ma nogi do samej szyi!
- Głowonóg?
- Co?
- Co, co? – Kelner podszedł do ich stolika i postawił przed każdym po kieliszku. Mimo braku chęci, Cedryk opróżnił swój jednym haustem.
- Nieważne. Beznadziejny jesteś.
- Która godzina?
- Za dziesięć czwarta. Pytałeś dwie minuty temu! Mówiłam ci już, tacy jak on są punktualni.
- No tak, ale… nie mogę się doczekać. – Spojrzał na blat stołu, a potem na Klarę. Mimowolnie wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Zaczynam nowe życie, wiesz?
- Wiem, głuptasie. – Wstała, pocałowała go w policzek i położyła między pustymi szklankami stuzłotowy banknot. – Tylko się nie zbłaźnij, jesteś wstawiony… I pamiętaj! Mam być twoim pierwszym gościem.
- Jasne, że będziesz! – Wykrzyknął za nią, po czym szybko zatkał usta czując, jak zawartość żołądka niebezpiecznie się podnosi. Chwilę później wracał z toalety żując pół paczki gum miętowych.
Wilhelm Rudlicki zjawił się dokładnie o godzinie czwartej. Cedryk zamówił wodę z cytryną dla siebie i gościa.
- Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale czas mnie nagli. – Dla podkreślenia wagi swych słów Wilhelm spojrzał na zegarek i udał zakłopotanie. Był mężczyzną około sześćdziesiątki, zadbanym, szczupłym, można by nawet rzec – zasuszonym. Głowy nie zdobił już żaden włos. Ubrał się w elegancki, idealnie skrojony garnitur. – Szyty na miarę w Londynie – pomyślał Cedryk.
- Oczywiście, rozumiem.
- Chętnych jest sporo, dzisiaj oprowadzałem już trzech interesantów.
- Zabytki są w modzie.
- Zawsze były. Nie tylko w modzie, ale i w cenie. – Rudlicki uśmiechnął się znacząco. Cedryk doskonale zdawał sobie sprawę z horrendalnych cen nieruchomości takich, jak kamienica na ulicy Godebskiego. Nawet, jeżeli całość była podzielona na mieszkania. Był pewien, że to właśnie cena odstraszała potencjalnych nabywców, jednak on miał teraz ten komfort, że o pieniądze martwić się nie musiał. Przynajmniej przez jakiś czas.
- Skoro uprzejmości mamy za sobą, czas udać się na miejsce, panie Cedryku.
Dzielnica nazywana przez miejscowych Akacjum znajdowała się niecałe dwa kilometry od Fringe Cafe, ale i tak zamówili taksówkę. Była to stara część miasta, w której Cedryk jeszcze nigdy nie był.
Wszystkie budynki, ze swoimi tulącymi się do siebie dwuspadowymi dachami, wyglądały na bardzo stare. W najlepszym tego słowa znaczeniu.
Taryfiarz zatrzymał pojazd przed niewielkim skwerem. Musieli przejść jeszcze parę kroków, zanim znaleźli się przed numerem czternastym. Od frontu kamienicę zdobiło podwórko z licznymi drzewami, które zostały przyozdobione soczystą żółcią i głęboką czerwienią. Był przecież październik. Cedryk skrzywił się patrząc na gruby dywan nie zgrabionych liści. Miał nadzieję, że nie będzie padać, bo inaczej nie sprzątnie tego wszystkiego. Błyskawicznie skarcił się w duchu. Już traktował to miejsce jak swoje własne, już rozporządzał przestrzenią, która jeszcze do niego nie należała. – Spokojnie, szalony. Zaraz się okaże, że będziesz musiał sprzedać obie nerki i parę metrów jelit.
- Mówił pan coś? – Rudlicki zwrócił się nagle do niego. Czyżby zapomniał się i mówił na głos?
- Nie, nie! Skąd. Ładną jesień mamy.
- Zaiste.
Budynki były ze sobą ściśnięte, jednak przed nimi znajdowały się trawniki i ogródki. Cedrykowi od razu przypomniały się zdjęcia z angielskiej prowincji, które kiedyś pokazywała mu Klara. Sama kamienica, oprócz zachwytu majestatycznym podobieństwem do szlacheckiego dworku, budziła też mieszaninę niepokoju i smutku. Stare, zamknięte okna wypełniał gęsty mrok. Czy gdyby szyba pękła, to wylałby się na całą okolicę?
Kiedy stanęli na drewnianym, skrzypiącym krużganku Rudlicki wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył na oścież drzwi wejściowe.
- Zapraszam do środka.