Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Też nie wierzysz, co...?
#1
* * *

        Moje życie biegło jak najbardziej normalnym torem. Muszę przyznać, że było nawet nudne. Otóż byłem – chociaż w zasadzie wciąż jestem – zwyczajnym nastolatkiem. Mieszkam z rodziną na jednym z osiedli domków jednorodzinnych w Chorzowie - nie powiem, gdzie dokładnie, ponieważ nie jest to istotne dla mojej historii. Przeprowadziliśmy się tu z Wałbrzycha w wakacje 2006 roku – wtedy, kiedy miałem iść do liceum. Nie bardzo uszczęśliwiła mnie ta przeprowadzka - byłem bardzo zżyty ze swoimi tamtejszymi znajomymi, ale nie miałem wyboru.
        Więc jak już wspomniałem wcześniej, moje życie biegło normalnym rytmem – zacząłem trenować aikido w miejscowej sekcji, odnosiłem nawet pewne sukcesy w tej dyscyplinie. Chodziłem do liceum, do klasy o kierunku humanistycznym, zacieśniałem więzi ze swoimi nowymi znajomymi. To ostatnie po prawdzie średnio mi szło. Jestem człowiekiem skrytym i potrzeba mi wiele czasu na nawiązanie przyjaźni, dlatego też po półtora roku nauki w liceum nie miałem wielu kumpli – choć nie znaczy to, że nie byłem lubiany. Po prostu z nikim nie byłem specjalnie blisko - że się tak wyrażę. Nie miałem też dziewczyny...
        W grudniu 2007 roku moje życie całkowicie się zmieniło. Na lepsze, czy gorsze – tego jeszcze nie wiem. W każdym razie zaczęło się to dokładnie 14 grudnia, na lekcji języka angielskiego, czwartej godzinie w moim piątkowym planie lekcji. Siedziałem sam w pierwszej ławce, oparty o ścianę i odwrócony bokiem do profesora i moich koleżanek w drugiej ławce – Alicji i Doroty. Było około dziesięciu minut po dzwonku i znudzony – jak większość klasy zresztą – omiatałem wzrokiem podniszczone ściany, w kolorze wyblakłego błękitu i kontemplowałem wiszące na nich wszelkiej maści plakaty, obrazy i mapy, w nie lepszym zresztą stanie od samych ścian, przedstawiające Anglię oraz Londyn we wszystkich kolorach tęczy, wszelkich dostępnych wielkościach i chyba pod każdym dającym się odwzorować kątem. Mówiło się, że niektóre z tych rysunków wykonane były przez naszego anglistę. Ja sam, spoglądając na śmiesznego, małego, pulchnego człowieczka bez włosów z wiecznie spoconym nosem i spoczywającymi na nim grubymi okularami w okrągłej oprawie, miałem poważne wątpliwości. Ale są rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło.
        W każdym razie siedzieliśmy całą trzydziestką – co dziwne, wszyscy byli obecni – w tym zdezelowanym gabinecie, czekając, aż szanowny profesor skończy wpisywać nasze stopnie ze sprawdzianu i je wreszcie przeczyta... W końcu nadeszła wyczekiwana przez nas chwila. Nauczyciel z hukiem odłożył długopis - a właściwie rzucił nim o ławkę tak mocno, że byłem pewny, że gdyby włożył w to jeszcze odrobinę siły, pisadło wbiłoby się w blat. Profesor westchnął ciężko, zebrał porozrzucane sprawdziany do kupy i podniósł się z krzesła. Poślinił palec i wziął pierwszą kartkę z trzymanego stosu.
        - Michalak Arkadia! – wyczytał. – Dopuszczający.
        Podniosła się koleżanka z ostatnich rzędów, odebrała kartkę i powolutku, jak zwykle zresztą, wróciła z powrotem na swoje miejsce. Naprawdę, tej dziewczynie nigdzie się nie spieszyło. Z powodzeniem mogła by się spóźnić na własny pogrzeb. Tymczasem nasz szanowny profesor czytał dalej, zawsze śliniąc palec przy oddzielaniu kartek, a kolejni wyczytani podnosili się i odbierali sprawdziany.
        - Zając Michał! Dostateczny. Mazur Anna! Dopuszczający. Pawłowska Agnieszka! Niedostateczny. Olszewski Krzysztof! Dostateczny.
        Po tym nazwisku nastąpiła chwila konsternacji ze strony nauczyciela. I tak jak przewidziałem, następne nazwisko należało do kolegi, który dołączył do naszej klasy na początku drugiego roku.
        - Dokurwo Maciej! Bardzo dobry. - wycedził, krzywiąc się. Z tyłu usłyszałem salwę śmiechu, pochodzącą od paczki “tych lepszych” - klasowych kozaków, którzy potrafili wyśmiewać się zawsze i z każdego, i nie było sytuacji, która by ich nie bawiła. Reszta klasy zdążyła się już przyzwyczaić. Ja osobiście współczułem Maćkowi, a jednocześnie dziwiłem się, że któryś z jego męskich przodków nie zmienił sobie nazwiska na jakieś bardziej... przystępne. Ale nie mnie było sądzić. Tymczasem nadeszła kolej na mnie.
        - Wieczorek Karol! Dobry.
        Odebrałem swoją kartkę i wróciłem na miejsce. Z lekkim obrzydzeniem skonstatowałem, że mój sprawdzian jest zaznaczony tłustymi śladami palców nauczyciela... na oko mokrymi od kawy. Skrzywiłem się i sprawdziłem błędy, których nie było zresztą za wiele. Byłem z siebie wręcz dumny – niecodziennie dostaje się czwórki z angielskiego. Tymczasem profesor skończył już rozdawać sprawdziany, zasiadł za biurkiem i wrócił do przeglądania tych swoich tajemniczych kajecików, leżących w różnych miejscach biurka. Obróciłem się znów bokiem do koleżanek.
        - Jak tam? - spytałem, jako że kontemplując swoje wyniki nie słyszałem, jakie stopnie przypadły im w udziale. Dorota wzruszyła ramionami.
        - Trójeczka – posłała mi uśmiech. Odwzajemniłem go.
        - A ty? - zwróciłem się do Alicji. Nawet nie podniosła głowy. Siedziała z rękami skrzyżowanymi na piersi i tępo patrzyła w ziemię. Nie widziałem jej twarzy, skrytej za kaskadami ciemno-brązowych włosów, opadających jej na piersi, ale wydawało mi się, że jest bliska płaczu. Zerknąłem na jej sprawdzian i zobaczyłem na nim nabazgrane ze złością, czerwonym długopisem, “niedostateczny”. Zdziwiłem się, nawet bardzo, konkretnie z dwóch powodów. Po pierwsze, Alicja zwykle nie dostaje takich ocen, nawet z angielskiego, a zauważyłem, że ostatnio zdarza jej się to coraz częściej. Myślałem co prawda, że to z przyczyny nawału sprawdzianów i kartkówek, jakie tradycyjnie pod koniec semestru fundowali nam nauczyciele – bo przecież trzeba z czegoś oceny semestralne wystawić. Tak jakby nie mogli wcześniej tych ocen “naprodukować” a nie budzić się w ostatniej chwili... Ale Alicja nawet w takich sytuacjach do tej pory dawała radę. Po drugie, nigdy nie przejmowała się takimi ocenami. Zazwyczaj przyjmowała je nawet z uśmiechem - zawsze była taką optymistką, że prawdopodobnie nawet zagrożenie nie byłoby w stanie zepsuć jej humoru. Nie skomentowałem tego jednak - w końcu każdemu zdarza się gorszy dzień - i na powrót zająłem się swoim sprawdzianem. W tym momencie profesor z kolejnym ciężkim westchnieniem wstał zza biurka.
        - Przygotowałem dla was dzisiaj kserówki – oznajmił. – Zaraz je przyniosę.
        Po czym wyszedł. Natychmiast dały się słyszeć złorzeczenia i wyzwiska pod jego adresem, można było też dostrzec obelżywe gesty kierowane w stronę drzwi, które przed chwilą zamknęły się, skrzypiąc lekko. Większość oczywiście pochodziła od naszych klasowych kozaków. Parę osób pokręciło głowami z dezaprobatą.
        - Alicja, co się z tobą ostatnio dzieje? - spytałem, odwracając się znów w stronę sąsiadek z drugiej ławki. Potrząsnęła głową, odrzucając loki na ramiona, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Jedno spojrzenie w te jej śliczne, niebieskie oczy wystarczyło mi, żeby stwierdzić, że ten uśmiech jest wymuszony. Dziwne. Czy może raczej - po prostu do niej nie pasujące. Nigdy nie musiała wymuszać uśmiechu.
        - Nic, a co ma być? - odparła – Po prostu mi nie poszło. Bywa.
        - Ale ogólnie ostatnio taka smutna chodzisz, zamyślona – nie dawałem za wygraną. – Stało się coś?
        - Eee tam, nieważne – uśmiechnęła się trochę szerzej. Widząc, że niczego się nie dowiem, dałem spokój. Zamiast tego sięgnąłem po jej kartkę.
        - Widać Kluska musiał być ostro wkurzony, skoro tak ci tu nabazgrał.
        - A dziwisz mu się? - wtrąciła się Dorota. – Taka dobra uczennica i jedynka?
        W tym momencie wrócił Kluska i zaczął rozdawać nam swoje kserówki, które okazały się prostymi jak budowa cepa ćwiczeniami gramatycznymi. Znając naszego kochanego profesora, można było dojść do wniosku, że chce pokazać nam ile jesteśmy warci. Ale to tylko moje domysły.
        Rozwiązywaliśmy wspomniane ćwiczenia całe pięć minut, do momentu aż nie zabrzmiało rozdzierające „drrryń!!!” – miód dla uszu uczniów. Naprawdę, Kluska powinien popracować nad szybkością. Swoją flegmatycznością przebija chyba nawet naszą kochaną Arkadię.
        Kiedy tylko zadźwięczał dzwonek, profesor ulotnił się na zaplecze a my wysypaliśmy się na korytarz. Następną lekcją była matematyka, ja jednak udałem się w przeciwną stronę. Poszedłem za Dorotą i Alicją, w nadziei, że uda mi się złapać tę pierwszą samą i wypytać o Alicję. W końcu były przyjaciółkami. Idąc, mimowolnie przypatrywałem się kołyszącym ruchom bioder Alicji. Być może wyglądało to trochę głupio, ale nie mogłem się powstrzymać. W końcu była jedną z najładniejszych i najzgrabniejszych dziewczyn w szkole, i bynajmniej nie byłem odosobniony w tej opinii. Pod koniec pierwszej klasy nawet “startowałem” do Alicji, ale łagodnie dała mi do zrozumienia, że nic z tego nie będzie. Potrafię zrozumieć, kiedy dziewczyna mówi "nie". Ona o tym wiedziała, dlatego pozostaliśmy w dość zażyłych stosunkach. Nadal jednak byłem w niej do pewnego stopnia zadurzony.
        Wspomniana okazja nadarzyła się, kiedy Alicja skręciła w stronę damskich toalet. Dogoniłem wtedy Dorotę.
        - Nie wiesz przypadkiem, czemu Ala ostatnio chodzi taka ponura? - spytałem. Spojrzała na mnie pytająco.
        - A czemu cię to interesuje?
        - Po prostu się o nią martwię.
        Westchnęła.
        - Powiem ci... że nie mam zielonego pojęcia. Wiesz przecież, jaka ona jest...
        Wiedziałem. Chociaż Alicja była osobą bardzo towarzyską i miała wiele koleżanek, to miała bardzo niewielkie grono zaufanych przyjaciół. I nawet im nie zwierzała się często ze swoich problemów. Zresztą chyba tego nie potrzebowała. Prawie nigdy nie widywałem jej smutnej czy przybitej.
        - Może powinniśmy ją przycisnąć? - zaproponowałem
        - I myślisz, że tobie akurat powie.
        - Myślę, że jakoś to z niej wycisnę... Ale musisz mi pomóc.
        Następną lekcję spędziłem na rozmyślaniu, jak wyłuszczyć sprawę w taki sposób, żeby dowiedzieć się, o co chodzi i żeby Alicja nie poczuła się urażona. Skoncentrowałem się na tym do tego stopnia, że kompletnie przestałem uważać na to, co dzieje się na lekcji. I w efekcie...
        - ...przyjdzie Wieczorek – zostałem wywołany do tablicy. Zerknąłem na nauczycielkę i wstałem. Podszedłem do katedry, po drodze zastanawiając się, co właściwie mam zrobić.
        - Weź sobie zbiór – odezwała się profesorka. – Zrób następny przykład.
        Zerknąłem na otwartą stronę. Coś tam mi zaświtało – zadanie czwarte: ustal pierwiastki wielomianu i narysuj wykres. Ale który to mógł być podpunkt? Nagle doznałem olśnienia. Zmazałem kawałek tablicy i zacząłem pisać wielomian. 2x2 – 3x...
        - A który miał być podpunkt? - głos nauczycielki tuż przy moim uchu sprawił, że o mało nie podskoczyłem.
        - No... G?
        - A spójrz uważnie na tablicę.
        Spojrzałem. Był tam f), g), i jeszcze jeden, który właśnie zmazałem. Palnąłem się w czoło i zacząłem pisać „i) 1/3x2 + x...”
        Za plecami usłyszałem czyjś zduszony śmiech. Nauczycielka westchnęła.
        - Tak właśnie mi się wydawało, że śpisz i miałam rację, dlatego zresztą cię wzięłam do tablicy. Siadaj. Ktoś przytomniejszy przyjdzie.
        Reszta lekcji upłynęła bez żadnych tego typu ekscesów. W każdym razie wiedziałem już, w jaki sposób przycisnę Alicję. Ale musiałem liczyć na pomoc Doroty. Na szczęście się nie przeliczyłem.
        Po dzwonku, kiedy już wyszliśmy z klasy, dogoniłem Alicję i Dorotę tradycyjnie spacerujące razem. Otoczyłem Alicję ramieniem i przyciągnąłem lekko do siebie. Spojrzała na mnie pytająco.
        - Co się dzieje? – spytałem. – Powiedz.
        Uśmiechnęła się, ale spuściła wzrok.
        - Nic, mówiłam przecież - znów spróbowała wymusić radosny uśmiech, ale tym razem kompletnie jej nie wyszło. W niczym nie było to podobne do szczerego uśmiechu radosnej zazwyczaj Alicji.
        - Nas nie oszukasz – wtrąciła się Dorota. – Od razu po tobie widać.
        - I tak mi nie uwierzycie... - stwierdziła, dając już sobie spokój z udawaniem.
        W tym momencie dotarliśmy pod salę od biologii i usiedliśmy w trójkę na ławce na korytarzu.
        - Wypróbuj nas – naciskałem dalej. Westchnęła.
        - Ale to takie głupie jest w sumie... - znów uśmiechnęła się wymuszenie
        - No, mów! - zniecierpliwiła się w końcu Dorota.
        - No bo... Prześladuje mnie Magik.

* * *

        Dorota uniosła brwi i spojrzała na mnie pytająco. Ja, słuchając hip-hopu, naturalnie wiedziałem, o kogo jej chodzi. Magik był raperem, członkiem Paktofoniki, a wcześniej Kalibru 44. Jego historia była dość tragiczna: nie chcąc zostawiać żony i syna, kiedy chciano go wziąć do wojska, udawał schizofrenię. Niestety, wczuł się do tego stopnia, że w pewnym momencie naprawdę uwierzył, że jest chory. W efekcie siedem lat temu popełnił samobójstwo wyskakując przez okno...
        - Taki raper, co przez okno wyskoczył – powiedziałem pokrótce Dorocie.
        - A, to ten. Słyszałam o nim.
        - Ale że jak cię prześladuje? - zwróciłem się znów do Alicji. To, co wygadywała ta dziewczyna wydawało mi się po prostu śmieszne i nie miałem pewności, czy przypadkiem sobie z nas nie żartuje.
        - No na przykład idę sobie ulicą, patrzę, a tam taki łysy koleś stoi i się patrzy na mnie. I dzisiaj też, wchodzę do szkoły, patrzę, a on w cieniu za choinką stoi – spojrzała mi w oczy. Dorota roześmiała się w głos. Ja też miałem na to ochotę, ale powstrzymało mnie coś, co zobaczyłem w oczach Alicji, coś kryjącego się, za tą maską wesołości, z jaką przed chwilą opowiadała nam o Magiku.
        Ona naprawdę się bała.
        Biologia była naszą ostatnią lekcją. Po wyjściu ze szkoły poszedłem, jak zawsze, z Alicją i Dorotą na przystanek. Mieszkałem w zasadzie na drugim końcu miasta. Na zewnątrz powietrze było mroźne, na oko były tak ze cztery stopnie mrozu. Spadł już pierwszy śnieg, pokrywając pochyłe dachy okolicznych domków białą pierzyną. Kiedy przyjechał autobus, pożegnaliśmy Dorotę, jadącą inną linią, i wsiedliśmy do podniszczonego pojazdu. Skasowaliśmy bilety i usiedliśmy na upatrzonych dwóch miejscach na końcu autobusu, z których jedno nie miało obicia.
        - O Magiku... - zacząłem po chwili milczenia. – To ty tak poważnie mówiłaś?
        Tylko na mnie spojrzała. Nie mam zielonego pojęcia, co miało oznaczać to spojrzenie. Zawsze miałem problemy z interpretacją takich gestów. Nie miałem jednak zamiaru porzucić tego tematu.
        - On cię tak po prostu prześladuje? - Boże, jak to musiało idiotycznie brzmieć. Rozejrzałem się, mając nadzieję, że nikt nie przysłuchuje się tej rozmowie.
        Alicja westchnęła.
        - No bo Magik nagrał z taką piosenkę, „Plus i Minus”. Przez całą piosenkę zastanawia się, czy ma AIDS. Na końcu okazuje się że nie... Ale jak się puści tę piosenkę od tyłu, to słychać “jeszcze cztery”, mniej więcej tam, gdzie jest dialog z lekarzem. Od przodu jest “Więc co panie lekarzu, wyrok?” czy coś takiego, a od tyłu “jeszcze cztery” słychać. Ta piosenka jest z dziewięćdziesiątego szóstego roku, a cztery lata później Magik wyskoczył przez okno. I wyszło na to, że on jakby przewidział własną śmierć. A ja, odkąd posłuchałam tak tej piosenki od tyłu, zaczęłam wszędzie widzieć Magika. Ale nie myśl sobie, że jestem jakaś nienormalna, co? - uśmiechnęła się, tym razem dość szczerze. - To pewnie tylko moja wybujała wyobraźnia.
Rzeczywiście, w miarę jak mówiła, rosło moje przekonanie, że powinna chyba się leczyć u jakiegoś psychiatry... A ta ostatnia uwaga, sam nie wiem, czemu to przypisać. Wcześniej sprawiała wrażenie, jakby rzeczywiście wierzyła w to, co mówiła...
        W tym momencie autobus zatrzymał się na przystanku obok jednego z chorzowskich blokowisk.
        - Ja tu wysiadam – oznajmiła Alicja, tak, jakbym pierwszy raz jechał z nią autobusem. – Do zobaczenia.
        - No, cześć.
        Wysiadła. Obserwowałem jeszcze przez chwilę, jak idzie, dopóki autobus nie ruszył i nie zniknęła mi z widoku za blokiem. Ja sam miałem jeszcze około dwudziestu minut jazdy. Założyłem więc słuchawki i włączyłem mp-trójkę. Słuchając muzyki, mimo woli zacząłem rozmyślać o tym, co usłyszałem od Alicji. Naprawdę się o nią martwiłem. Im dłużej jednak nad tym myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że jednak żartowała sobie ze mnie i z Doroty, nie chcąc ujawnić prawdziwego powodu swojego “doła”. Postanowiłem sprawdzić to, o czym mówiła w Internecie, bo chociaż ani trochę nie wierzyłem w to, że widzi Magika, zainteresowała mnie sprawa tej piosenki.
        Tymczasem mój wzrok przykuł widok starszej pani, właśnie gramolącej się do autobusu. Podpierając się laską, doczłapała do kasownika i zaczęła grzebać w torebce, zapewne w poszukiwaniu biletu. Chyba w końcu znalazła, bo wyjęła pomięty, prostokątny kawałek papieru i zaczęła go mozolnie rozprostowywać. Kiedy już osiągnął mniej więcej kształt co-nieco biletowaty, chwyciła się jedną ręką rurki i przymrużywszy oczy zaczęła podejmować próby trafienia w otwór kasownika. W końcu jej się udało, ale kasownik nie zadziałał, więc babcia, ze stoickim spokojem wyciągnęła papierek, rozprostowała go ponownie i jeszcze raz spróbowała go skasować. Wyglądało na to, że jej się uda, ale w tym momencie drzwi autobusu zamknęły się z sykiem i okropnym skrzypieniem i kierowca ruszył. Babcia o mało się nie przewróciła. Ustała jednak, pokręciła głową, i nadal mozolnie, ale z uporem kontynuowała próby skasowania biletu, wystawiając czubek języka z kącika ust.
        - Potrzymać pani kasownik? - odezwał się chłopak stojący tuż obok babci. Kilka osób wybuchło śmiechem. Wtem babcia wyprostowała się i omiotła autobus spojrzeniem, takim, ze gdyby miała w oczach miotacz ognia, autobus spłonąłby w ciągu paru sekund razem z kołami i mijającymi autobus samochodami. Momentalnie wszyscy umilkli. Wtedy kierowca przyhamował i babcia znów ledwo utrzymała się na nogach, tym razem jednak nikt się nie zaśmiał. W końcu udało jej się jednak skasować bilet i rozejrzała się za jakimś wolnym siedzeniem. Natychmiast jeden z siedzących wstał. Babcia usiadła i rozejrzała się groźnie po autobusie.
        - Babcia Genowefa, postrach komunikacji miejskiej – usłyszałem cichy głos za sobą i parsknąłem śmiechem. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że słyszę, co dzieje się wokół, a to oznacza, że padła mi bateria w odtwarzaczu. Ciekawy byłem jak dawno.
        Nie było to zresztą istotne. Autobus zatrzymał się, a ja wyjrzawszy przez okno zorientowałem się, że to mój przystanek. Jeszcze trochę i bym nie zauważył. Kiedy wysiadłem, owiał mnie delikatny, mroźny wietrzyk. Do domu miałem jeszcze jakieś pół kilometra. Moje osiedle było oddzielone od szarości miasta, chociaż Chorzów, w porównaniu na przykład do Wałbrzycha, nie wyglądał wcale źle. Idąc, zachwycałem się wyglądem przyprószonych śniegiem drzew rosnących na moim osiedlu. Lubiłem zimę. Niedaleko zobaczyłem dzieci tarzające się na boisku i rzucające się śniegiem. Zdusiłem w sobie idiotyczną chęć dołączenia do nich.
        Po dotarciu do drzwi, zajrzałem do skrzynki na listy. Coś tam było… Włożyłem klucz do zamka. Zanim jeszcze zdążyłem go przekręcić, usłyszałem za drzwiami ciche mrau mojej kotki, Kiry. Otworzyłem drzwi i natychmiast poczułem jej miękkie futerko, gdy otarła się o moją nogę. Pogłaskałem ją, rzuciłem plecak do przedsionka i sięgnąłem do wieszaka po klucz do skrzynki. Wyciągnąłem listy i wróciłem do domu, zamykając za sobą drzwi. Spojrzałem na koperty: jedna z banku, druga z urzędu skarbowego, trzecia na pierwszy rzut oka wydawała się kartką świąteczną, jednak kiedy odwróciłem ją na drugą stronę okazała się tylko promocją od TPSA. To była właśnie korespondencja mojej rodziny. Podejrzewam zresztą, że w dzisiejszych czasach nie tylko mojej.
        Chwilę później siedziałem na łóżku oparty o ścianę, z kubkiem herbaty w dłoni i kontemplowałem widok za oknem. Zaczął padać śnieg. Obserwowałem białe płatki, leniwie, zdawałoby się, spadające na ziemię. Kot, najedzony, mrucząc położył się obok. Omiotłem spojrzeniem beżowe ściany mojego pokoju. Niedawno robiliśmy z ojcem przemeblowanie i nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić do nowego układu pomieszczenia; łóżko stało teraz na przeciwległej ścianie do okna, po lewej stronie drzwi, z prawej strony okna biurko, na którym – mimo niedawnej zmiany rozmieszczenia mebli – zdążyłem zrobić już spory bałagan. Na przeciwległej do drzwi ścianie była szafa z ubraniami i regał na książki. Po lewej stronie okna drugie biurko, na którym większość miejsca zajmował komputer. Jedyne krzesło przysunięte było do tego właśnie biurka, jako że częściej z niego korzystałem.
        Zadzwonił dzwonek do drzwi i radość z tej błogiej chwili prysła niczym bańka mydlana. Westchnąłem, zwlokłem się z łóżka i zszedłem po schodach na dół, mijając po drodze otwartą sypialnię rodziców. Kątem oka zauważyłem, że łóżko nie jest zasłane. Kiedy tylko otworzyłem drzwi, przywitało mnie zwyczajowe pytanie ojca:
        - Co tak długo?
        Westchnąłem.
        - To otwierajcie sobie kluczem, dobra?
        Jakiś czas później leżałem na łóżku, głaszcząc moją kotkę i słuchając muzyki. Gdy włączyło się „Jestem Bogiem” Paktofoniki przypomniało mi się, że miałem posłuchać „Plus i Minus”. Nie miałem tej piosenki, więc czekało mnie szperanie w Sieci. Zerknąłem na komórkę – była 16:30, co oznaczało, że za pół godziny musiałbym wyjść, jeśli chcę zdążyć na trening. Odpuściłem więc sobie i leżałem dalej. Stwierdziłem, że sprawdzę to jutro.
        Z treningu wróciłem skrajnie zmęczony fizycznie; w efekcie, w połączeniu z ciężkim tygodniem w szkole, mimo tego, że była dopiero 21, gdy tylko wziąłem prysznic, poszedłem spać.
        Następny dzień upłynął całkiem zwyczajnie, jak to zwykle sobota, mianowicie siedziałem sobie w domu i nie robiłem absolutnie nic pożytecznego. Ot, zwyczajne opierniczanie się – trochę grania na komputerze, trochę oglądania telewizji i tym podobne rozrywki. Dopiero około siedemnastej, kiedy zrobiło się już całkiem ciemno, przypomniałem sobie o Alicji. Siedziałem wtedy akurat przed komputerem, więc kliknąłem ikonę przeglądarki i wpisałem w wyszukiwarkę “Magik, Plus i Minus” z zamiarem ściągnięcia piosenki z Internetu. Próbowałem długo, zmieniając treść haseł wpisywanych do wyszukiwarki i testowałem różne kombinacje słów. Nie mam pojęcia dlaczego ta piosenka była tak trudno dostępna, wystarczy powiedzieć, że po półtorej godziny bezsensownego klikania w linki, gdzie w rezultacie i tak najczęściej kończyłem na okienku “Error 404. Page not found”, miałem już zamiar dać sobie spokój. W końcu jednak mi się udało. Triumfalnie kliknąłem przycisk “ściągnij” i czekałem na załadowanie strony. “Realizacja opłaty. Wyślij SMS o treści MKT44325 na numer 6524. Cena ściągnięcia – 2,44 zł z VAT”. Walnąłem się w czoło i przymknąłem oczy. Po chwili zastanowienia doszedłem jednak do wniosku, że mogę poświęcić te 2,44. Wysłałem więc wiadomość. Po minucie przyszła odpowiedź z hasłem do ściągnięcia. Wpisałem kod w odpowiednie miejsce, znalazłem katalog “Paktofonika” na dysku i kliknąłem “zapisz”. Czekałem jakieś trzydzieści sekund – nie ma to jak szybkie łącze. Włączyłem głośniki i zacząłem słuchać, najpierw do przodu, tak jak Pan Bóg przykazał, żeby wiedzieć, o czym jest ta piosenka, no i z ciekawości, bo nigdy jej jeszcze nie słyszałem. Usłyszałem jakieś wycie. Podrapałem się w głowę, ale po uważniejszym przysłuchaniu się rozpoznałem głos Magika. Zapomniałem, że ten kawałek nagrał jeszcze będąc w szeregach Kalibru 44, więc należy do gatunku określanego jako “psychodeliczny rap”. Zastopowałem więc Winampa i najpierw znalazłem w Internecie tekst. Dopiero wtedy byłem w stanie coś zrozumieć.
        Tak jak mówiła Alicja, przez całą piosenkę Magik zastanawiał się nad tym, czy jest chory na AIDS, od początku będąc przekonany, że tak jest rzeczywiście. Tytułowe “Plus i Minus” to możliwe wyniki testów na obecność wirusa HIV we krwi. W trakcie rozmowy z lekarzem, rozdzielającej część zasadniczą piosenki od jej zakończenia, gdzie Magik okazuje ulgę z powodu wyniku testu, okazuje się, że wynik jest negatywny – raper był zdrowy. Jednakże pesymistyczny nastrój utworu utrzymał się do ostatnich sekund. Szczególnie zapadł mi w pamięć refren. Magik bardzo rozciągał sylaby niektórych i ogólnie śpiewał w wolnym tempie, co właśnie spowodowało moje początkowe kłopoty ze zrozumieniem tekstu: “Pluuus i Minus to jedyne, co widzę, Pluuus i Minus to jedyne co słyszę, Pluuus i Minus to jedyne czym żyję, Pluus i Minus, Pluus i Minus, Boże, spraw, żeby to był minus!” . Po wysłuchaniu całości włączyłem program do obróbki audio i puściłem utwór od tyłu. Usłyszałem psychodeliczny motyw i od razu skojarzyłem, że od przodu podkład piosenki brzmi podobnie. Nagle aż podskoczyłem...

* * *

        Spośród szumu i urywanych dźwięków wyłoniło się “jeszcze cztery” . I to całkiem wyraźne, tak jakby normalnie wypowiedziane zdanie. Natychmiast zastopowałem odtwarzanie. Poczułem dreszcz na plecach. Potrząsnąłem głową, wziąłem głęboki oddech i kliknąłem “play”. Już samo słuchanie tej piosenki od tyłu napawało mnie niepokojem, a teraz jeszcze to... Z bijącym sercem słuchałem, co będzie dalej. Nagle: “Ile jeszcze? Jeszcze cztery” . Chwilę później usłyszałem “liczymy” . Teraz to już się bałem. Czułem, jak w gardle narasta mi gula, a po plecach znów przechodzą dreszcze. Na szczęście zbliżałem się już do końca. Nagle: “Jeszcze cztery, też nie wierzysz, co?” Moje serce zabiło jeszcze mocniej, włosy zjeżyły się na głowie, a oczy zaszły łzami. Czułem, że gdybym miał teraz coś powiedzieć, uniemożliwiła by mi to gigantyczna kula w gardle. Zdobyłem się tylko na ciche “kurwa”. Zdjąłem słuchawki i wyłączyłem odtwarzacz. Znów się wzdrygnąłem i potrząsnąłem głową. Nie mogłem opanować natłoku myśli. Jak to w ogóle możliwe? Mowa wsteczna... Ale jak? A może on to nagrał specjalnie? Nie wydawało mi się to jednak możliwe; przecież ta piosenka odtwarzana do przodu była normalnym utworem hip-hopowym. Na pewno nie było w niej takich momentów, które odtworzone od tyłu dałyby inne znaczenie... A nawet jeśli nagrano to specjalnie? Znaczyłoby to, że Magik zaplanował swoje samobójstwo... Co prawda, był schizofrenikiem, nawet jeżeli był to tylko wytwór jego wyobraźni, ale.... Nie umiałem sobie tego przyswoić, zrozumieć... Potrząsnąłem głową.
        Spojrzałem na zegar. Cała ta zabawa z “Plusem i Minusem” zajęła mi tyle czasu, że już musiałem wychodzić, jeśli chciałem zdążyć na aikido. Spakowałem więc kimono, założyłem słuchawki odtwarzacza mp3 i wyszedłem. W drodze na przystanek nie mogłem się powstrzymać od nerwowego rozglądania się wokół siebie. Durny odruch, ale po prostu nie mogłem przestać. Moje zdenerwowanie pogłębiała jeszcze piosenka Trzeciego Wymiaru, która brzmiała akurat w moich słuchawkach. “Zbliżam się do rogu bloku, co to? Odgłos kroków... O tej porze, kto to? Zwalniam kroku i powoli do przodu, ukryty w mroku żywopłotu...” . Na szczęście wszedłem w trochę bardziej oświetloną część miasta i odetchnąłem z ulgą. Sprawdziłem rozkład jazdy na obdartym słupie. Był pomazany – na samym środku widniał wielki, namalowany czarnym markerem fallus. Ktoś dowcipny dodał mu jeszcze oczka i uśmieszek, przez co wyglądał nawet sympatycznie. Nie mogłem się powstrzymać i uśmiechnąłem się. Tak, nie ma to jak uśmiechać się do fallusa namalowanego na rozkładzie jazdy. W każdym razie udało mi się ustalić (dojrzałem tę informację tuż pod jego lewym jądrem), że na autobus muszę czekać jeszcze dziesięć minut. Usiadłem więc sobie na pierońsko zimnej, metalowej ławeczce i czekałem, obserwując przejeżdżające samochody. Przypomniała mi się Alicja. Teraz już się nie dziwiłem, że mojej koleżance mogło się coś uroić. Tym bardziej, że znałem jej bujną wyobraźnię.
        Podjechał mój autobus. Wstałem, i uśmiechając się po drodze do fallusa na pożegnanie, wsiadłem do środka. Kupiłem bilet i usiadłem sobie z przodu. Dwudziestominutowa podróż upłynęła mi na słuchaniu na przemian Paktofoniki i Trzeciego Wymiaru. Tuż przed dojazdem na miejsce, usłyszałem w “Jestem Bogiem” Paktofoniki zdanie, które sprawiło, że znów podskoczyłem. “Zrozumiesz co zechcę, poczujesz od tych jeszcze lepsze dreszcze” . Magik wiedział o tym przekazie w “Plusie i Minusie”... W tym momencie się zreflektowałem i cofnąłem piosenkę do tego momentu. To nie był Magik tylko Fokus, drugi z członków składu. Ale to by z kolei oznaczało, że Fokus i Rachim też o tym wiedzieli... A może nie? A może to tylko przypadek? A może po prostu to Magik napisał ten tekst? Znów multum pytań, żadnych odpowiedzi... W końcu w mojej głowie odezwał się głos: “olej to”. W sumie... Zacząłem myśleć o nadchodzącym treningu. Już prawie zapomniałem o Magiku, ale... “Bo ja mam coś, co daje mi moje superego, szukaj tego czegoś w moich tekstach zawartego” . Znów poczułem gulę w gardle i znów rozejrzałem się nerwowo. Zerwałem z uszu słuchawki. Nie, nie będę tego teraz słuchał.
        Resztę drogi na trening, której nie było zresztą wiele, przeszedłem z odtwarzaczem i słuchawkami głęboko w kieszeni. Mimo, iż dzisiaj postanowiłem nie wracać już do rozważań na temat Magika i tego wszystkiego, to jednak przez całe aikido nie myślałem o niczym innym. Jednakże po powrocie z zajęć naprawdę nie miałem zamiaru do tego wracać. Wziąłem prysznic i włączyłem sobie jakąś durną komedię na komputerze, tak na odprężenie. Dobrze mi to zrobiło – byłem już w stanie patrzeć na całą sprawę z uśmiechem. Wiedziałem jednak, że rozważania nie dadzą mi zasnąć, więc tak długo oglądałem kolejne filmy, aż nie zmorzył mnie sen.
        Tak jak się spodziewałem, następnego dnia nie mogłem przestać myśleć o Magiku. W efekcie prawie od rana siedziałem nad nagraniem, starając się wyłapać jak najwięcej. Było już jasno, więc nie budziło to we mnie przerażenia. Po parokrotnym przesłuchaniu odnotowałem po kolei: “ty już wiesz, ty już wiesz”, “mimo tylu”, “to naprawdę jest...(szum)...mimo tylu”, “minus minus”, “śni mi się będzie miał w domu”, “Jezu, dopomóż”, “nie mam pomysłu jak zdobyć hajsu tylu”, “nie chcę stracić...(szum)...nie chcę stracić”, “jeszcze chcę żyć, ale nie wierzę w to”, “strasznie mi zimno”, “plus i minus”, “jeszcze cztery”, “nie chcę skończyć”, “niech mnie ktoś nauczy”, “ile jeszcze, jeszcze cztery, też nie wierzysz, co?”, “liczymy”, “jeszcze cztery, też nie wierzysz, co?”. Wszystko oczywiście przerywane szumem i bezsensownymi, urywanymi, nieartykułowanymi dźwiękami. Zdziwiłem się, jak to możliwe, żeby tyle rzeczy można było usłyszeć na nagraniu od tyłu... A zdawałem sobie sprawę, że tego może być jeszcze więcej. W trakcie szukania piosenki znalazłem wiele opinii internautów na ten tema. Słyszeli różne słowa, czasem zupełnie inne niż ja. Fakt jednak był faktem: w tej piosence coś jest. I ani ja, ani Alicja sobie tego nie wymyśliliśmy, skoro tylu ludzi coś w niej słyszy. Nie zamierzałem wszakże polegać na tym co wypisywali internauci; zawsze wolałem bazować na swoim doświadczeniu, wiedzy i przekonaniach, więc nie widziałem powodu do czynienia wyjątku w tej konkretnej sytuacji.
        Po wypisaniu wszystkich kawałków sensownego tekstu, jaki byłem w stanie usłyszeć, postanowiłem sprawdzić, czy jest możliwe, żeby zostały one tam umieszczone specjalnie. Wyszło na to, że nie bardzo – tam, gdzie od tyłu było słychać “Jeszcze cztery, też nie wierzysz, co?” normalnie jest “Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem”. Ogólnie, w całym utworze nie znalazłem ani jednego takiego momentu, który odtworzony od tyłu w logiczny sposób mógłby brzmieć inaczej. A jednak brzmiał... Dziwne, naprawdę dziwne, wręcz niepojęte.
        Dałem sobie z tym spokój i po jakimś czasie wziąłem się za lekcje, w końcu jutro szkoła. W każdym razie do końca dnia już nie wracałem do Magika.
        Kolejne dwa dni upłynęły całkowicie zwyczajnie, normalna, szkolna rutyna. Rano szkoła, wieczorem nauka, nocą nauka... Ech, po co ja się do liceum pchałem? Trzeba było iść do technikum i się nie męczyć. Ale „już po ptokach” - jak to mawiała moja świętej pamięci babcia. Pozostawało mi tylko przetrzymać ten jeden ostatni tydzień zawalony nauką.
        W środę zauważyłem coś dziwnego. Chociaż, może nie do końca aż tak dziwnego. Mianowicie Alicja znów chodziła przybita. Ale tym razem naprawdę to wyglądało poważnie - aż tak smętnej, to jeszcze jej nie widziałem, nigdy. Oczywiście, spytałem, co się stało. Westchnęła i spojrzała na mnie tymi swoimi wielkimi oczami. Nawet nie próbowała się uśmiechać. Od razu przyszedł mi do głowy zaszczuty szczeniak... Musiało być naprawdę źle. Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę.
        - To przez niego – wykrztusiła w końcu, spuszczając wzrok.
        - Przez kogo? - spytałem, znając już odpowiedź.
        Milczenie.
        - Magika? - naciskałem, chcąc to od niej usłyszeć.
        Skinęła głową.
        - Czemu nie powiedziałaś tego Dorocie?
        Pokręciła smutno głową.
        - Daj spokój. Ona tylko ma z tego niezłą polewę - spojrzała na mnie. – Właściwie, powiedz mi, dlaczego ty do tej pory mnie nie wyśmiałeś...?
        - Wiesz, powiem ci tak: kiedy mi o tym w piątek powiedziałaś, miałem ochotę wybuchnąć śmiechem – wyznałem szczerze. Westchnęła i uśmiechnęła się smutno.
        - Tak też myślałam... Ty też masz mnie za wariatkę.
        - Tylko, że teraz nie jest mi już tak wesoło. Myślę, że nawet cię trochę rozumiem.
        Uniosła brwi.
        - Tak? - spytała z nutką nadziei w głosie.
        - Tak – odparłem poważnie – Słuchałem “Plusa i Minusa” od tyłu. I muszę ci się przyznać, że czułem jakiś dyskomfort, niepokój…
        Alicja spojrzała na mnie zaintrygowana. Trudno się dziwić, wcześniej z moich ust nigdy nie usłyszała żadnych słów świadczących o jakichkolwiek uczuciach podobnych do strachu. Cóż. Ze wstydem muszę przyznać, że do pewnego stopnia nie byłem lepszy od moich kolegów wciąż grających kozaków. Zawsze próbowałem panować nad strachem.
        - No, co? Chyba wolno mi się czasem bać? Co to, nie jestem człowiekiem, czy jak?
Patrzyła na mnie, zdumiona tym moim otwarciem się wobec niej. Ale dostrzegłem też coś nowego w jej oczach. Jakby cieplejsze spojrzenie na moją osobę. Dziwne. Do tej pory byłem święcie przekonany, że okazywanie strachu w jej towarzystwie sprawi, że stracę u niej szacunek. A przecież nie raz widziała mnie w takich sytuacjach... Choćby kwestia wesołego miasteczka w naszym mieście. Zdarzało nam się tam chodzić większą ekipą. Kolejkę górską mają naprawdę niczego sobie i no…, bałem się nią jeździć, jak cholera. Ale jeździłem. Żeby przypodobać się Alicji... Idiota.
        - Jednak ciężko mi uwierzyć, że naprawdę prześladuje cię duch Magika – powiedziałem. – Nie wierzę w duchy, zjawy, zmory, wampiry, wilkołaki…
        Westchnęła.
        - To jak mam cię przekonać?
        Zwróciłem uwagę, że tym razem nie próbowała już zbagatelizować sprawy, jak podczas piątkowej rozmowy w autobusie.
        - Nie przekonasz mnie. No, chyba, żebym ja też go zobaczył. Ale to średnio możliwe raczej. Wybacz, ale jednak mi się zdaje, że sobie to uroiłaś...
        - Myślisz, że kłamię?
        - Nie. Myślę, że coś ci się przywiduje. Sama to zresztą powiedziałaś. Przekazy w “Plus i Minus” to jedno, ale duch Magika to inna sprawa. Nie wydaje mi się, żeby to było jakoś powiązane.
        - Ja tam mówię, że to ma związek i tyle.
        Nie skomentowała mojej uwagi o jej słowach z piątku. Co potwierdziło moje przypuszczenia, że chciała w ten sposób przekonać też trochę samą siebie, ale nie wierzyła do końca we własne słowa. W zasadzie to chyba wcale w nie nie wierzyła.
        - Może ze śmiercią Magika tak, ale nie z duchem - powiedziałem.
        - A jak jest z tą śmiercią? - spytała.
        - Nie wiesz?
        Pokręciła głową.
        - To jak trafiłaś na przekazy w “Plus i Minus”? Tak o, sobie wzięłaś i przesłuchałaś od tyłu?
        - Tak, stuknij się w czoło. Aż tak nienormalna to jeszcze nie jestem. Przypadkiem na jakimś na to forum trafiłam, jak mi się nudziło w domu. Już nawet nie pamiętam gdzie.
        - To i tak dziwne, że nie wiesz, o co tu kaman. Ale dobra, powiem ci. Ja, jak tylko usłyszałem od ciebie o czymś takim, postanowiłem to sprawdzić. Ale że tej piosenki nie miałem, to wpisałem w Google'a: “Plus i Minus” od tyłu." Nie wiem w sumie, czemu, ale ciężko było znaleźć i musiałem zwiedzić masę stron. To musi być jakiś spisek... - Udało mi się tym stwierdzeniem wywołać uśmiech na jej twarzy. - I po drodze natknąłem się na mowę wsteczną. Wiesz, co to jest?
        Pokręciła głową. W tej chwili zadzwonił dzwonek na lekcje i długa przerwa poszła się... przejść.
        - Opowiem ci na następnej przerwie – obiecałem Alicji.
        - Trzymam cię za słowo – odparła i rozpromieniła się.
        Na następnej przerwie Alicja zdybała mnie jak tylko wyszliśmy na korytarz.
        - No, więc?
        - Aleś natarczywa – skomentowałem, unosząc lekko lewy kącik ust. – Chodź na ławkę, co będziemy stać.
        Przeszliśmy kawałek i usiedliśmy.
        - Więc... - zacząłem
        - Nie zaczynaj zdania od “więc”! - przerwała mi z uśmiechem Alicja. Uśmiechnąłem się również.
        - Widzę, że już ci się humor poprawił.
        - Trochę. To ty tak na mnie wpływasz.
        Hm, to było miłe. Ale nie skomentowałem. Tylko znów się uśmiechnąłem.
        - W takim razie bez “więc”. Jest taki motyw, że ludzki mózg, oprócz świadomie formułowanego przekazu werbalnego, tak jak ja rozmawiam teraz z tobą, czasem, choć nie jest to regułą, formułuje przekaz nieświadomy, wsteczny. Innymi słowy: być może, gdybyś odtworzyła wspak to, co ci teraz mówię, usłyszałabyś coś, co chcę ci przekazać podświadomie.
        - A jest coś takiego? - spytała z zaciekawieniem, uśmiechając się w taki... dziwny sposób.
        - Ale co? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie, udając, że nie wiem, o co jej chodzi. Zresztą, może rzeczywiście nie wiedziałem.
        - Coś, co chcesz mi przekazać.
        - Może lepiej spytaj mojej podświadomości? – spojrzałem tajemniczo. I wyszczerzyłem się do niej.
        Zachichotała.
        - A tak w ogóle, to nie wiedziałam, że tak ładnie się umiesz wysławiać… “Formułowanego przekazu werbalnego” – całą lekcje nad tym myślałeś?
Nie lubiłem, kiedy przybierała ten swój drwiący ton... Ale to przynajmniej znaczyło, że już wraca do siebie. Postanowiłem nie komentować tej zaczepki.
        - W każdym razie tak rozkminili ludzie na różnych forach, że to mowa wsteczna. W sensie, że Magik, jak nagrywał tą piosenkę, to wiedział już, że się zabije. Nie ma to jak zaplanować własne samobójstwo...
        Tego dnia nie wracaliśmy już więcej do rozmowy na ten temat. Widząc jednak, że Alicja pokłóciła się z Dorotą, towarzyszyłem jej do końca dnia. Nie miała nic przeciwko i chyba faktycznie miałem na nią dobry wpływ, bo zauważalnie polepszył się jej nastrój.
        Następny dzień był dniem względnego spokoju. Dalej dotrzymywałem towarzystwa Alicji – widać żadna nie potrafiła ustąpić. Szlag by trafił te ich kłótnię... W każdym razie zaczynała zachowywać się już w swój normalny, optymistyczno-olewawczo-radosny sposób. Zresztą wszyscy byli jakby weselsi i nic dziwnego – nazajutrz były wigilie klasowe, a potem święta, no i Sylwester... Inaczej mówiąc – 11 dni wolnego, zakończone wielką popijawą. A po drodze spotkania z rodziną, wyżerka no i prezenty, czyli to, co wszyscy (nie wyłączając mnie) uwielbiają.
        Dwudziesty pierwszy grudnia dwa tysiące siódmego roku również zaczął się zwyczajnie. To co wydarzyło się wieczorem to inna sprawa... Ale po kolei.
        Wstałem rano o siódmej, żeby zdążyć do szkoły – chociaż był to ostatni dzień przed Świętami i każda klasa organizowała sobie Wigilię w grupie, to, oczywiście dyrektorka musiała dodać nam do tego normalne godziny lekcyjne... Umyłem się, po czym wziąłem barszczyk, zakupiony wczoraj specjalnie na tę imprezę (zgodnie z tym, co ktoś wpisał na listę obowiązków na wigilię klasową – barszcz czerwony z paczki, robiony w Radomiu - w ogóle nie smakuje jak domowy). Razem z kubkiem i czajnikiem elektrycznym spakowałem do plecaka – to chyba jasne, że zrezygnowałem z większości podręczników, jakoś musiałem to wszystko wepchnąć - i poleciałem na autobus.
        W szkole zostawiłem wszystko u wychowawczyni i podreptałem gwiżdżąc „Cichą noc” na lekcje. Dziewczyny nadal się na siebie boczyły, więc znów robiłem za najlepszego kumpla Alicji podczas tych strasznie długich lekcji, tak złośliwie dzielących nas od tej pięknej chwili, jaką była klasowa wigilia. Nie, żeby mi to przeszkadzało. Każdego, kto by tak pomyślał, wyśmiałbym z miejsca. Zawsze, nawet jeszcze zanim zacząłem się nią, powiedzmy, interesować, lubiłem jej towarzystwo. Ona wprost emanowała radością. A ta radość udzielała się innym obcującym z nią ludziom, w tym i mnie.
        Weszliśmy do sali udekorowanej uprzednio przez grupkę kolegów i koleżanek z klasy. Zdziwiłem się, bo nie spodziewałem się po tych niezbyt korzystnie w sferach manualnych zapowiadających się znajomych, aż takich efektów... Żaluzje były zasłonięte, więc panował półmrok. Pod sufitem wisiały białe serpentyny, na których powieszono wszelkiej maści i wielkości papierowe ozdóbki: dekoracje w kształcie bałwanków, choinek i płatków śniegu. Na tablicy bieliło się wykaligrafowanym pismem “Wesołych Świąt”, ozdobione z obu stron fantazyjnymi gałązkami i bombkami, również wyrysowanymi białą kredą. Oj, gdyby ktoś policzył ile tego szkolnego sprzętu zużyto, by każda gałązka miała równe igiełki, to chyba stracilibyśmy możliwość podchodzenia do tablic w całej szkole… Po lewej stała pokaźna choinka, z gałązkami aż uginającymi się od ozdób. Ławki zostały ustawione w podkowę wzdłuż ścian, w pewnym od nich oddaleniu, tak, żeby po obu stronach można było usiąść. Biurko nauczyciela ktoś przesunął do kąta po czym jakiś cudem zmieścił na nim pięć czajników. Wszystkie ławki pokryte były białymi obrusami; przez całą długość konstrukcji poustawiane były w równych odstępach małe świeczki, a przed każdym krzesłem położono papierowy talerzyk i plastikowy widelec. Poustawiali nawet nasze kubki, żeby uniknąć zamieszania przy wyborze miejsc. Zauważyłem, że mój stoi obok kubka Alicji. Czy to zbieg okoliczności, czy celowe działanie – nie wiem. W każdym razie, nie ukrywam, byłem z tego faktu co najmniej zadowolony. Pomiędzy tym wszystkim wdzięczyły się (bardziej lub mniej, zależy spod czyich dłoni wyszły) wigilijne “potrawy”, które w olbrzymiej większości były wszelkiego rodzaju ciastami i ciasteczkami.
        Zajęliśmy swoje miejsca. Wtedy wstała nasza jakże piękna, zachwycająca, czarująca, pełna wdzięku, itd. przewodnicząca, Ania, przeszła po klasie z talerzem pełnym opłatków, rozdając każdemu pół prostokąta. Kiedy skończyła spacer i na powrót zajęła swoje miejsce, wstała wychowawczyni. Rozmowy ucichły, rozległo się szuranie krzeseł i uczniowie wstali również.
        - Cieszę się, że mogę się z wami wszystkimi dzisiaj spotkać. Mam nadzieję, że za rok również będzie nam dane zobaczyć się w pełnym składzie. Co ja mogę rzec, jako wasz wychowawca? Sami wiecie, jak to jest – każdy ma swoje wzloty i upadki, chwile lepsze i gorsze. Nie inaczej jest z wami – i mam tu na myśli zarówno klasę jako całość, jak i pojedyncze osoby. Ale przychodzi taki czas, kiedy należy pogodzić się z tymi, z którymi jest się w niezgodzie, przeprosić za złe rzeczy, które się zrobiło. A przede wszystkim myśleć pozytywnie. Tym czasem są właśnie święta, które dla was niejako zaczynają się dzisiaj. Więc... podzielmy się opłatkiem, złóżmy życzenia i w miłej atmosferze siądźmy do stołu.
        Po tych słowach rozległ się głośny aplauz klasy, a kiedy przebrzmiał, wychowawczyni podeszła do Ani. Uznaliśmy to za sygnał i również zaczęliśmy składać sobie życzenia. Odwróciłem się w stronę Alicji.
        - No i cóż ja ci mogę życzyć? - odezwałem się pierwszy. – Chyba przede wszystkim, żeby powód twoich ostatnich zmartwień i smutków w końcu dał ci spokój. Życzę ci też, żeby wrócił ci ten twój śliczny uśmiech, który jeszcze niedawno tak często widziałem na twojej twarzy...
        - Dziękuję – Alicja uśmiechnęła się promiennie, właśnie tym uśmiechem, który miałem na myśli - A ja nie wiem, co mam ci życzyć. Może po prostu wszystkiego najlepszego, i... wszystkiego co sobie zamarzysz...
        W tonie, w jakim wypowiedziała tę drugą część dostrzegłem coś, jakby aluzję... A może tylko sobie uwidziałem...?
        Przysunąłem się i objąłem ją. Przełamaliśmy się opłatkiem i poszliśmy każde w inną stronę na obchód klasy. Nie chciało mi się bawić w drobiazgowe i oryginalne życzenia, więc przeważnie załatwiałem sprawę zwykłym: “wszystkiego najlepszego”. Robiła tak zresztą olbrzymia większość klasy, jeden tylko Maciek – nie licząc wychowawczyni – życzył każdemu co innego. Potem każdy po kolei nasypał sobie barszczyku do kubka, wrzucił jedno czy dwa mrożone uszka z paczki i zalał gorącą wodą, którą ktoś w międzyczasie zagotował w czajnikach podłączonych do zwiniętego od konserwatora przedłużacza. Zabraliśmy się do jedzenia, czy, jeśli ktoś by się uparł, raczej picia wspomnianej zupki.
        Ogólnie spotkanie upłynęło w przyjemnej atmosferze. Dwie osoby przyniosły gitary, więc oprócz wycia kolęd razem z płytą CD obracającą się w odtwarzaczu, pośpiewaliśmy trochę bardziej przystępnych piosenek.
        Całość trwała jakieś 3 godziny. W każdym razie, kiedy już zaczęliśmy się stamtąd zbierać, było już porządnie ciemno. Wyszedłem z sali razem z Alicją.
        - I co, pogodziłaś się z Dorotą? - spytałem, kiedy szliśmy korytarzem. Po drodze minęliśmy nauczyciela od niemieckiego niosącego gigantyczną michę pierogów. Była tak duża, że ledwo mógł ją unieść obiema rękami. Szykowała się niezła nauczycielska wigilia...
        - Weeeź. Z nią się nie da. - żachnęła się – Zresztą, co mi tam ona - dodała wesoło, wzruszając przy tym ramionami. Tak, właśnie o to mi chodziło - radosna olewka.
        - Ok... O szczegóły nie pytam – odparłem z uśmiechem. Wyszliśmy na zewnątrz. Pełną piersią zaczerpnąłem mroźnego powietrza. Śnieg zdążył już stopnieć, ale mimo to było cholernie zimno. Dopiąłem kurtkę i ruszyliśmy w stronę przystanku. Alicja milczała, więc ja też się nie odzywałem. Widziałem, że zbiera się, żeby coś powiedzieć, więc czekałem i nie rozpraszałem jej. W końcu, kiedy już dotarliśmy na miejsce, przemogła się.
        - Karol... - zaczęła. Cały radosny nastrój, jaki wyniosła z wigilii, gdzieś zniknął.
        - Hm?
        - Jedź ze mną do domu. Boję się siedzieć sama... A rodziców nie ma i mówili, że wieczorem dopiero wrócą...
        - To może ty przyjedziesz do mnie? - zaproponowałem.
        - Nie! - spojrzała na mnie ze zdecydowaniem.
        - Ale... Dlaczego? - spytałem, zbity z tropu.
        - Nie chcę cię narażać. Boję się, że jeśli pojadę do twojego domu, ciebie też zacznie prześladować.
        Nie mogłem się powstrzymać i parsknąłem śmiechem.
        - Ty też!? To nie jest śmieszne! - krzyknęła na mnie, bliska już płaczu. Zrobiło mi się głupio.
        - Przepraszam... - zbliżyłem się i przytuliłem ją do siebie. Zdziwiłem się trochę, bo zupełnie nie oponowała. - Dobrze, pojadę z tobą. No, uspokój się już…
        Spojrzała na mnie oczami jak, nie przymierzając, kot ze Shreka. Cała ta sytuacja wydała mi się idiotyczna. Dziewczyna prawie osiemnaście lat, a boi się duchów... Ale nic już nie mówiłem. Jeśli moja obecność ma jej pomóc, to z nią pojadę.
        Przyjechał nasz autobus. Wsiedliśmy do niego i parę minut później, idąc bardzo blisko siebie, tak, że mógłbym ja objąć w pasie, gdybym się trochę nie peszył, zmierzaliśmy między blokowiskami do domu Alicji - która wróciła już do siebie i znów była wesoła. Nie rozmawialiśmy o niczym ważnym – takie tam gadki szmatki. I dobrze, bo i tak nie mogłem się do końca skupić. Jej bliskość sprawiała, że było mi tak dobrze, byłem taki spokojny... Panował całkowity mrok. Szliśmy niespiesznie, podziwiając świąteczne kreacje ze światełek w oknach i na balkonach. Co prawda, do samej Wigilii Bożego Narodzenia jeszcze trochę czasu zostało, ale już w wielu oknach można było takie ozdoby zobaczyć. Choć patrząc na niektóre „dzieła sztuki świątecznej”, można było pomyśleć, że niektórzy ludzie mają naprawdę nie po kolei w głowach. Choćby balkon całkowicie obwieszony światełkami, w każdym dosłownie miejscu - na szybach balkonowych okien, przeszklonych drzwiach, balustradzie, ścianie, a nawet na ścianach budynku, wokół balkonu. Niby nic złego, ale biorąc pod uwagę, że to było na siódmym piętrze... Ja w każdym razie nie odważyłbym się wychylić za balustradę, żeby zrobić coś takiego. Dodatkowo na balkonie stała pokaźna choinka, również w całości obwieszona światełkami. Nie mam pojęcia, ile tam mogło być kompletów, ale byłem pewny, że gość musiał płacić krocie za elektryczność.
        - I po co to? - mówiłem do Alicji - Naprawdę nie rozumiem takich ludzi.
        - Może dla szpanu przed sąsiadami? - odparła z uśmiechem.
        - Ale naprawdę, że nie szkoda mu na to kasy... A ile miał przy tym roboty. A przecież i tak...
        Nagle Alicja wciągnęła głośno powietrze i przylgnęła do mnie. Zatrzymałem się.
        - Co się stało? - spytałem zaniepokojony, zerkając na nią.
        - On tu jest... - odparła szeptem, patrząc przed siebie.




CIĄG DALSZY NASTĄPI
"Jeśli serca Wam nie spłoną, to na darmo szukam słów..."

http://www.cuentos.aq.pl
Odpowiedz
#2
a) nie lubię hip-hopu
b) backmasking i inne tego typu historie śmieszą mnie
c) udało ci się napisać opowiadanie w taki sposób że nie przeszkadza mi ani punkt a, ani b

Jakieś tam literówki były, ale ja głównie koncentruję się na treści, raczej niż na poprawności przekazu, więc pozwól że nie wymienię. Przerwałeś w takim momencie, że mam ochotę cię rozszarpać, chociaż lepiej nie, bo chciałbym zobaczyć jak wybrniesz z drugiej części. Enyłej, masz fajny styl i czyta się to z przyjemnością. Czekam na więcej.

p.s. Alicje tak mają, spytaj Zuzanny Big Grin
One sick puppy.
Odpowiedz
#3
Po pierwsze: jak mogłeś skończyć w takim momencie? Tongue
Po drugie fabuła: na początku Twój pomysł wydawał mi się przesadzony, bardzo nierealny, jednak po kilku zdaniach wciągnęło mnie, i to mocno. Masz niesamowicie lekki i plastyczny sposób opisywania zdarzeń i miejsc. Sprawiasz, że czytelnik nie może się oderwać od tekstu.

p.s. Tak... Alicje są... Dziwne Big Grin
Cytat:Kiedy wypuszczam z papierosa dym
chcę poczuć to znów.
Bo nie wiem gdzie teraz jesteś Ty,
a chciałbym chyba byś była tu.
Odpowiedz
#4
CZĘŚĆ DRUGA

* * *

        Spojrzałem szybko w tym kierunku. Nagle poczułem ucisk w gardle. Jakieś dwadzieścia metrów przed nami ktoś stał. Wysoki, szczupły mężczyzna, w szarej bluzie z kapturem zarzuconym na głowę. Ręce skrzyżował na piersi i pochylił głowę, patrząc w chodnik przed sobą. Mimo że tylko tam stał, budził we mnie nieuzasadniony niepokój. Wzdrygnąłem się. Bujna wyobraźnia, tak...?
        - Zrób coś... - szepnęła Alicja łamiącym się głosem. Czułem jak drży. Z trudem przełknąłem ślinę. Zebrałem się na odwagę.
        - Czego chcesz!? - krzyknąłem. Nie odpowiedział. Zamiast tego opuścił ręce i powoli ruszył w naszą stronę. Alicja zaczęła mnie ciągnąć do tyłu. Nie potrzeba mi było takiej zachęty; nie byłbym w stanie tam ustać. Zerwał się mocny, lodowaty wiatr. Moje serce łomotało, nogi miałem jak z waty. Czego się boisz, powtarzałem sobie, przecież to tylko jakiś chłopek i do tego niezbyt tęgi... A jednak się cofałem. To głupie, pomyślałem. Już, już miałem się zatrzymać i stawić mu czoło. Wtedy spojrzał na mnie. Serce załomotało mi jeszcze mocniej, łzy napłynęły do oczu. Poczułem zimny pot na plecach...
        To był Magik.
        Z trudem powstrzymałem się przed odwróceniem na pięcie i pognaniem na złamanie karku, byle dalej stąd. Jego wzrok był pusty jak spojrzenie martwego. W głowie zacząłem słyszeć urywki piosenek Magika.
        "...pojawiam się i znikam, taka rola Magika..."
        "...psychopata wita cię czule..."
Nagle podjąłem decyzję. Zbierając w sobie całą odwagę, zatrzymałem się. Magik zbliżał się nadal, ale ja stałem, powstrzymując prawą ręką Alicję przed dalszym cofaniem cię.
        "...to nie do wiary! To czary-mary! Słyszę w oddali. To surrealizm..."
Alicja, gdy poczuła, że nie może mnie ciągnąć dalej , przylgnęła do mnie z całej siły i wtuliła głowę w moją pierś. Zamknęła oczy.
        "...iii póki idę, nadziewasz się jak na dzidę..."
        "...rzeczywistość jest taka, wiesz jak?..."
W miarę jak Magik się zbliżał, słowa w głowie coraz bardziej się nakładały, były coraz głośniejsze.
        "...kooperacja na mocy paktu, mocy płynącej z kompaktu, aaa..."
W końcu jakieś pięć metrów przed nami zatrzymał się. Wciąż patrzyłem mu prosto w oczy.
        "...Pe eF Ka jest na mocy paktu, tu..."
Z przerażenia zaczęło mi brakować tchu. A on tylko patrzył na mnie pustym wzrokiem. Kakofonia w mojej głowie stawała się głośniejsza i głośniejsza…
        "...kaktusy na dłoniach by wyrastały..."
        "...biały byłby czarny, a czarny biały..."
Chwyciłem się za skronie, kolana ugięły się pode mną. Poczułem, że upadam.
        "...gdyby świat cały obrósł w niebieskie migdały..."
Jak ciemno… jak boli...
        "...mam jedną pierdoloną schizofrenię, zaburzenia emocjonalne, proszę, puść to na antenie..."
...ciemność...
        "...słyszysz słowa od których włos jeży się na głowie..."
...pochłania mnie... nie mam już siły... to koniec...
        "...cóż, słabe charaktery są nie do ocalenia..."
Nagle przed oczami widzę roześmianą twarz Alicji...
        "...obrazy przed oczami zawieszone jak na ścianie..."
...odpływa w czerń, jest coraz dalej, coraz mniej wyraźna...
        "...przestaje być kłopotem..."
        "...szczery do bólu, że aż przezroczysty..."
        - Nie! Precz z mojej głowy! Nie odbierzesz mi jej! Precz, precz, precz!!!
Nadludzkim wręcz wysiłkiem woli przywołałem obraz treningu aikido...
        "...oho! Wolne żarty!..."
...robimy brzuszki, dosłownie tysiące brzuszków, sensei liczy...
        "...a dlaczego znowu ufam memu superego? Nie pytaj, tego nie wie nikt, bo nikt nie wie tego że mam coś czego nie masz ty, a to coś wspaniałego, szukaj tego czegoś w moich tekstach zawartego..."
        - ...ichi, ni, san, shi... dalej, dalej, mięciuchy!
Spiąć się w sobie. Wytrzymać.
        "...jak góry, stoki, jak świat długi i szeroki jest..."
        - ...go, roku, shichi... robić, robić!!! ...hachi, kyu...
Jeszcze chwila. To już ostatnia seria...
        "...i tak rozejdziesz się po łokciach..."
        - No, co jest, młody!? Nie leż na macie! ...ju! ichi, ni...
Jeszcze chwila... Dam radę... Ból... Moja głowa... Nie, już nie mogę...
        "...to jedno co na pewno zostanie, reszta przeminie jak znoszone ubranie..."
        - No, dajesz! Ból jest iluzją!
Ból jest iluzją... Ból jest iluzją...! Ból jest iluzją! Ból jest iluzją!!! BÓL JEST ILUZJĄ!!!
        "...życie nasze składa się z krótkich momentów..."
        "...przykrych incydentów..."
Precz!!!
        "...jak to był sen, to ja jestem Freddie Kruger..."
Nagle wszystko ustało. Powrócił świst wiatru. Dotyk jej dłoni na moich ramionach. Jej głos...
        - Karol... Karol!
        Otworzyłem oczy. Klęczałem na ziemi. Uniosłem z wysiłkiem głowę. Mój wzrok napotkał pełne łez oczy, klęczącej przede mną Alicji. Była blada jak ściana.
        - Karol, Karol... - powtarzała tylko cichym głosem. Zarzuciła mi ręce na szyję i przytuliła się do mnie, kładąc głowę na moim ramieniu. Chciałem coś powiedzieć, ale po prostu nie mogłem. Objąłem ją tylko niezdarnie. Czułem, że nie mam siły na nic. Po długiej chwili rozluźniła uścisk i odsunęła się trochę.
        - Krwawisz! - wykrzyknęła nagle. Czułem ból w całej czaszce. W uszach, w oczach... Podniosłem rękę do twarzy i przetarłem. Faktycznie. Krew płynęła z nosa. Tymczasem Alicja podała mi chusteczkę higieniczną, wysupłaną z wewnętrznej kieszeni kurtki. Była trochę pomięta, ale teraz raczej się to nie liczyło. Wziąłem ją od niej i przyłożyłem sobie do nosa. Powoli uniosłem się i z małą pomocą Alicji stanąłem na nogi. Zakręciło mi się w głowie i poczułem, jak żołądek podjeżdża mi do gardła. Zgiąłem się wpół i zwymiotowałem cały wigilijny posiłek, o mało się przy tym nie przewracając. Niezbyt przyjemna sprawa, ale poczułem się trochę lepiej. Na tyle dobrze, żeby trochę o własnych siłach, a trochę z pomocą Alicji ruszyć znów w stronę jej domu. Czułem się upokorzony faktem, że musi mi pomagać, ale naprawdę nie byłem w stanie nic na to poradzić. Szliśmy w milczeniu. Po chwili dostrzegłem ławeczkę.
        - Khh... Kh... - chciałem zaproponować, żebyśmy usiedli, ale nie mogłem wydobyć z siebie słowa. Na szczęście Alicja chyba ma jakieś zdolności telepatyczne, bo od razu zrozumiała, o co mi chodzi i skręciliśmy w tamtą stronę.
        Usiedliśmy. Wyrzuciłem zakrwawioną chusteczkę i otarłem nos, żeby sprawdzić, czy jeszcze krwawię. Ręka była czysta - najwyraźniej już mi przeszło. Odkaszlnąłem parę razy, pochyliłem się i, chcąc oczyścić gardło z tego czegoś, co uniemożliwiało mi mówienie, splunąłem. Jak się okazało, krwią. Oparłem się.
        - C... - odkaszlnąłem znów. - Co się właściwie stało? - spytałem, przymykając oczy.
        - Nie wiem - usłyszałem cichy głos Alicji - On patrzył na ciebie, ty na niego... i nagle ty upadłeś na kolana. Przyciskałeś ręce do głowy, szarpałeś za włosy, próbowałeś je sobie wyrwać, krzyczałeś... Ja klęknęłam obok ciebie. Nie wiedziałam, co on zrobi. Było tak zimno… To było straszne… Ale on tylko stał, a ty... Odwróciłam się tyłem, żeby go nie widzieć. Złapałam cię za ramiona, potrząsałam, krzyczałam, żebyś się zbudził... On stał za mną cały czas, czułam to, czułam jego spojrzenie na plecach... I nagle... po prostu przestałam czuć. Odwróciłam się i nie było go tam. No, a potem ty otworzyłeś oczy.
        Uniosłem powieki i odwróciłem twarz w jej stronę. Patrzyła na mnie.
        - Uratowałaś mi życie...
        - Ja? Jak...?
        - Opowiem ci wszystko później... Teraz chodźmy już stąd.
        Wstałem i, tym razem już o własnych siłach, wciąż z przytuloną do mojego prawego boku Alicją, ruszyłem w stronę jej domu.
        Później wielokrotnie wspominałem mój pojedynek z Magikiem - o ile można to tak nazwać. Za każdym niemal razem zastanawiałem się, czemu nikt z mieszkańców nie przybiegł sprawdzić, co się dzieje, jeśli, jak twierdzi Alicja, faktycznie krzyczałem, i to głośno? W końcu doszedłem do wniosku, że takie wrzaski muszą być w miarę częste, a nawet uznawane za normalne, skoro nikt nie zareagował. Ale to tylko udowadniało obojętność i egoizm ludzi.
        Alicja mieszkała na dziewiątym piętrze, czyli prawie na samym szczycie. Kiedy już dojechaliśmy zaszczaną, trzeszczącą windą na miejsce i weszliśmy do środka, opowiedziałem Alicji wszystko, co się wydarzyło. Ze wszystkimi szczegółami, które tylko pamiętałem, nie pomijając niczego. Rozmawialiśmy siedząc na łóżku w jej pokoju. Była zdziwiona, dlaczego w kluczowym momencie to akurat ją widziałem. Przyznam, że ja też nie byłem do końca pewny, co to znaczy. Miałem mętlik w głowie.
        - Może to dlatego, że w końcu uwziął się na ciebie? – zasugerowałem. - W końcu ciebie chciał... eee… no, nie jestem do końca pewny, co. W każdym razie uwziął się na ciebie.
        - No, możliwe. Na szczęście, pozbyłeś się go.
        - Nie. On wróci.
        - Skąd to wiesz? – drgnęła niespokojnie.
        - Wiem. Po prostu to czuję. Nie jestem w stanie ci tego wyjaśnić… - umilkłem. Mój wzrok błądził po sprzętach w pokoju. Po spojrzeniu w okno zreflektowałem się.
        - O której wracają twoi rodzice?
        Z niepokojem zmarszczyła brwi.
        - Chcesz już iść? Zostawiasz mnie…?
        Jednak się boi? Nie rozumiem. Przecież przed chwilą była pewna, że ze strony Magika nic już jej nie grozi. Znów próba zbagatelizowania sytuacji?
        - Nie. Nie mógłbym cię teraz zostawić samej... Tylko pytam, bo muszę powiedzieć swoim, o której mniej więcej wrócę. Bo jak nie, to będę miał potem Babilon na chacie.
        Uśmiechnęła się lekko.
        - Nie wiem, nie mówili, wiem tylko, że wieczorem. Zadzwonię, poczekaj.
        Wstała i wyszła do drugiego pokoju. Zauważyłem, że komórkę zostawiła na łóżku. No, tak, pewnie zadzwoni ze stacjonarnego, bo szkoda jej kasy. Zostałem sam. Korzystając z okazji, jako że byłem tu pierwszy raz, rozejrzałem się dokładnie po pokoju. Nie był duży, ale też nie specjalnie ciasny, po prostu typowy pokój w mieszkaniu w blokowisku. Ściany były pomalowane na kolor, który ja osobiście określiłbym jako spłowiały pomarańcz. Na parapecie okna stały trzy kaktusy. Po jednej stronie drzwi stało biurko z komputerem i obrotowe krzesło. Nad biurkiem wisiała szafka z książkami i zeszytami. Zupełnie jak u mnie. Obok miejsca do pracy stała duża szafa, zdaje się, że z ubraniami. Po drugiej stronie drzwi, ulokowana była komoda z szufladami. Na komodzie mała, sztuczna choinka i jakieś oprawione w ramki zdjęcie. Było tam jeszcze łóżko, na którym właśnie siedziałem. Spojrzałem na ścianę nad sobą - wisiały tam dwa plakaty. Jeden przedstawiał scenę, na której stało kilku mrocznie wyglądających gości z gitarami elektrycznymi, w pozach, które świadczyły, że koncert jest w toku. Pod sceną, na tle zbitej masy ludzi, widniał srebrno-czarny napis: "COMA". Drugi plakat był prostszy: na wpół biała, na wpół czarna, uśmiechnięta okrągła buźka. Pod spodem napis, również czarno-biały: "happysad". Schyliłem się i tak z czystej ciekawości zacząłem przyglądać się zdjęciu stojącemu na komodzie. Była na nim Alicja z jakimś nieznanym mi chłopakiem. Stali objęci i uśmiechali się błogo. Poczułem ukłucie zazdrości, choć w zasadzie nie powinienem...
        W tym momencie weszła Alicja i zastała mnie ze zmarszczonymi brwiami przyglądającego się zdjęciu.
        - Co ty robisz? - spytała, sprawiając, że aż podskoczyłem. Co prawda w jej tonie nie było oskarżenia, ale poczułem, że nie powinienem tak przyglądać się tej fotce.
        - Twój chłopak? - spytałem.
        - Daj mi to... - wzięła ode mnie zdjęcie. - To już nieważne. Oglądam sobie tę fotę jak chcę się trochę podołować - powiedziała, spoglądając na zdjęcie. Skrzywiła się nieznacznie i schowała je do pierwszej szuflady komody, po czym usiadła na łóżku obok mnie.
        - I jak, o której wracają rodzice? – spytałem, by sprowadzić temat na spokojne tory.         Westchnęła.
        - Nie wracają - pokręciła głową. - Postanowili zostawić swoją córkę na pastwę losu - dodała z udawanym smutkiem. Po czym roześmiała się.
        Zmarszczyłem brwi.
        - To znaczy?
        - Mówili, żebym sama coś sobie wzięła do jedzenia i na nich nie czekała, bo oni późno bardzo wrócą, w nocy, o jakiejś trzeciej. Spotkali jakiegoś znajomego na "naszej-klasie". A że cała trójka chodziła razem do liceum, to się umówili „na piwko lub dwa".
        No, tak, "nasza-klasa". Ostatnio jeden z najpopularniejszych portali w Polsce i temat-rzeka dla gazet, niekiedy nawet zajmujący pierwsze strony. Czego to tam jeszcze nie było; policja tropi przez portal przestępców, CBA na podstawie zdjęć profilowych lustruje ludzi, wirusy wysyłane przez wiadomości do użytkowników, podszywanie się pod czyjeś nazwisko... Zdecydowanie jest o czym pisać. Oczywiście nie twierdzę, że "nasza-klasa" to siedlisko zła, sam nawet mam tam konto i często z niego korzystam. Denerwuje mnie tylko zjawisko wyszukiwania na siłę przez reporterów skandali, które mogłyby stać się tematem "świetnego" artykułu. Tak, Internet wszelkim źródłem zła, przemocy i przestępczości. A "nasza klasa" to już po prostu siedlisko szatana. Ciekawe, kiedy ojciec Rydzyk na antenie Jedynej Słusznej Stacji Radiowej, względnie Jedynej Słusznej Telewizji ustosunkuje się jakoś do portalu... Cóż, w każdym razie przez to zainteresowanie mediów Pan Gąbka ma szansę stać się najbardziej rozpoznawalną postacią Czwartej Rzeczypospolitej...
        - I co teraz? - spytała Alicja. Dobre pytanie. Sam chciałem to wiedzieć. Nie wiedziałem jak postąpić.
        - Nie wiem. Trudno byłoby mi raczej zostać u ciebie na noc...
        Spojrzałem na zegarek. Osiemnasta czterdzieści pięć. Już gdzieś od pół godziny powinienem być w domu. Cud, że rodzice jeszcze nie zadzwonili.
        - Zostanę u ciebie tak długo, jak tylko mogę – oświadczyłem. - A to będzie oznaczało mniej więcej moment, kiedy zadzwoni ojciec z pretensjami, czemu mnie jeszcze nie ma.
        - Kochany jesteś.
        Poczułem ciepło na twarzy. Niech to szlag, czerwienię się...? Nie, to niemożliwe. Przynajmniej mam taką nadzieję, że to nieprawda...
W tym właśnie momencie zadzwonił mój telefon.
        - No nie... - jęknęła Alicja.
        - Muszę odebrać. Nie ma bata.
        Skinęła głową. Odebrałem więc. Jednak zanim zdążyłem choćby wykrztusić „cześć”…

* * *

        - A ty gdzie się szlajasz?! – Alicja na pewno słyszała wyraźnie każde słowo, które wykrzykiwała moja matka do telefonu. Zerknąłem na nią. Patrzyła na mnie z iskierkami wesołości w oczach. Rzeczywiście, bardzo śmieszne... - Czemu cię jeszcze nie ma w domu?!
No tak, faktycznie, po prostu nie ma mnie od tak długiego czasu, że masakra. Biorąc pod uwagę, że wyszedłem ze szkoły gdzieś za dwadzieścia piąta, w domu powinienem być jakieś piętnaście po szóstej. Czyli już pół godziny spóźnienia. Po prostu szmat czasu. Już otwierałem usta, żeby to powiedzieć...
        - No, odezwij się, do cholery!
        Tak, a milczałem jakieś trzy sekundy...
        - Bo widzisz, taka sprawa wynikła... - postanowiłem zmienić front.
        - Jaka znowu sprawa?! Masz mi natychmiast do domu wracać!
        Nagle podjąłem decyzję. Nie wiedziałem jeszcze co wymyślić, ale wiedziałem już, że nie wrócę.
        - Nie - stwierdziłem spokojnie. Matkę zamurowało. W tle dało się słyszeć jakąś szybką wymianę zdań z ojcem.
        - Jak to nie? - spytał za chwilę ojciec, dosyć spokojnym głosem. Wziąłem głęboki oddech.
        - Jestem teraz u kumpla na imprezie. Taki spontan mieliśmy, żeby uczcić koniec semestru...
        - Na imprezie. Akurat, ja i tak wiem swoje. Imprezy się z dnia na dzień nie planuje. Wyobraź sobie, że też byłem w twoim wieku. Nie jesteś na imprezie, tylko do jakiejś laski poszedłeś.
        W tym momencie zabrakło mi słów. Nie no, jeśli ojciec w ten sposób widzi sprawę, to mi to nawet na rękę.
        - I pewnie zamierzasz wrócić rano? - kontynuował ojciec.
        - No cóż, tak…
        - To uważaj tam, chyba nie muszę ci mówić, co?
        - Ma się rozumieć - rozmowę o "zabezpieczeniach" miałem z ojcem już jakiś czas za sobą.
        - Matce powiem, że na tej twojej imprezie jesteś, ale zachwycona nie będzie. Będziesz się sam tłumaczył, ja ci nie pomogę.
        - No, dobra - zgodziłem się. Niezbyt mnie taka perspektywa cieszyła, ale jakoś to przeżyję.
        - To w takim razie baw się dobrze - roześmiał się ojciec. W myślach widziałem ten jego chytry uśmieszek, zawsze przybierany w takich sytuacjach.
        - Dzięki. Do zobaczenia jutro - rozłączyłem się. Odetchnąłem głęboko i, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnąłem śmiechem. Alicja patrzyła na mnie jak na pomylonego. Oczywiście, nie słyszała tego, co mówił ojciec, bo on mówił normalnie.
        - I co...? - spytała ostrożnie. W końcu udało mi się opanować.
        - Mam być w domu o ósmej.
        - Tak wcześnie... No, nie...
        - O ósmej, ale rano – wyszczerzyłem zęby.
        - Naprawdę? Zostaniesz ze mną? Dziękuję! - rzuciła mi się na szyję. Byłem jeszcze osłabiony, a w dodatku kompletnie nie spodziewałem się takiej reakcji z jej strony, więc przewróciła mnie w ten sposób na łóżko. Objąłem ją trochę niezdarnie, bo nie czułem się jakoś specjalnie komfortowo w tej pozycji.
        - Nie ma za co... Ale już, uspokój się! Złaź ze mnie bo mnie udusisz...! - mówiłem ze śmiechem. W końcu puściła mnie i usiadła. Usiadłem również.
        - Wiesz co, myślałem, że będę musiał zapewniać, że cię nie zgwałcę w nocy, ale widzę, że to chyba bardziej ja powinienem się bać...
        Dała mi lekkiego kuksańca pod żebra. Nie bolało jakoś specjalnie mocno, ale dla pozoru zgiąłem się lekko.
        - To tak mi się odwdzięczasz? - spytałem niby z wyrzutem.
        - Oj, no... - zmieszała się chyba lekko. - Dziękuję, kochany jesteś! - powtórzyła znów. Jej twarz rozpromienił ten śliczny uśmiech, dla którego można by zabić. Tym razem byłem pewien, że się nie zaczerwieniłem...
        - Hmm, tylko pozostaje jedna kwestia - uświadomiłem sobie.
        - Jaka?
        - Gdzie będę spał? Bo chyba nie z tobą i raczej w sypialni twoich rodziców to też nie jest zbyt dobry pomysł. No, chyba, że w ogóle nie będziemy spać.
        - Coś tam się wymyśli. Na razie nieważne. Nie wiem jak ty, ale ja zgłodniałam. Zjesz coś?
        Cóż, zwymiotowałem niedawno wszystko, co jadłem tego dnia i byłem głodny jak nie wiem co. No i chciałbym pozbyć się tego ohydnego smaku z ust.
        - Nie wiem, co na to mój żołądek... Ale niech tam, zjem. A co masz?
        Poszliśmy oboje do kuchni i Alicja zaczęła przetrząsać szafki i lodówkę.
        - Co my tu mamy... Jakieś mięso mielone, to już dobrze. Pomidory....
        - O, a ser masz? - wtrąciłem się. Sprawdziła.
        - No jest.
        - A makaron jakiś? - indagowałem dalej.
        - Czekaj, poszukam - poszperała w szafce - Coś tam jest... Świderki jakieś.
        - No to możemy wyrzeźbić takie „prawie jak spaghetti” - zaproponowałem. Zgodziła się. Alicja ugotowała makaron i zaczęła zasmażać mięso, ja obrałem i pokroiłem pomidory i zacząłem ucierać ser. Po kilkunastu minutach nasze jedzonko było już gotowe. Zaczęliśmy je ze smakiem konsumować.
        Po posiłku umyliśmy po sobie garnki i talerze i wróciliśmy do pokoju Alicji. Postanowiliśmy obejrzeć wspólnie jakiś film. Wybór padł na "300". Nawiasem mówiąc, film niezły, ale widywałem lepsze. Potem, kiedy spytałem o plakaty, pokazała mi, co to za muzyka. Ogółem niezbyt przypadła mi do gustu - to nie moje klimaty. Muszę jednak przyznać, że niektóre kawałki Comy były dosyć chwytliwe, i myślę, że mógłbym się nawet do nich przekonać. Szczególnie te bardziej refleksyjne, bo metalowe darcie się, jakie czasem dało się usłyszeć w ich piosenkach, nie bardzo do mnie przemawiało.
        W każdym razie wieczór minął nam dosyć szybko i całkiem miło. O Magiku nie rozmawialiśmy - można by wręcz pomyśleć, że nic nadzwyczajnego nie miało miejsca. Zanim się spostrzegliśmy, było grubo po pierwszej. Alicja ziewnęła przeciągle.
        - Chyba dobrze by było kiedyś pójść spać - stwierdziła - Chyba, że jesteś jednym z tych kujonów-cyborgów, którzy śpią po dwie godziny i żyją o kawie.
        Wywołała tym stwierdzeniem uśmiech na mojej twarzy. Znałem paru takich, ale nie należałem do gatunku tych dziwnych ludzi, a nawet wręcz przeciwnie - byłem z tych, co to potrzebują się porządnie wyspać, żeby móc funkcjonować. Byłem więc już mocno zmęczony.
        - No, dobrze by było. Ale wracamy do kwestii, gdzie mam się ulokować?
        - Wiesz, niby mam dodatkową rozkładaną kanapę w dużym pokoju, ale jakby moi rodzice tam zajrzeli jak wrócą, to byłaby krótko mówiąc bieda...
        - W ogóle będzie bieda, kiedy wrócą i mnie tu zastaną - zauważyłem.
        - Niekoniecznie. Jeśli zostaniesz ze mną w pokoju, to nawet nie zauważą. Oni nigdy do mnie nie zaglądają jak już śpię, bo i po co mieli by zaglądać?
        Znów ten jej optymizm. Nie bardzo pasowała mi do stereotypu kobiety, zawsze martwiącej się o wszystko i rozważającej każdy możliwy nieszczęśliwy scenariusz.
        - Mam nadzieję. Ale w takim razie masz jakiś materac, albo coś w tym rodzaju? - nie uśmiechało mi się jakoś spać na gołej podłodze - co prawda był dywan, ale także nie była to zbyt pociągająca opcja. A przecież nie będę spał z Alicją...
        - Wiesz co, szczerze mówiąc nie mam. Ale moje łóżko jest dwuosobowe, zmieścimy się - powiedziała, wyłączając komputer i zasłaniając żaluzje. - Ach, spokojnie - dodała, widząc moją nieco zapewne zakłopotaną minę - Dostaniesz osobną kołdrę.
        - No, dobra - i tak było mi trochę głupio, gdy rozważałem tą perspektywę, ale niech tam.
        Alicja wyciągnęła z komody drugą kołdrę, powleczoną niebieską poszewką.
        - A ty widzę zawsze jesteś przygotowana na taką sytuację? - zauważyłem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
        - Oczywiście! Wiesz, muszę przecież mieć zapasową pościel dla tych wszystkich adoratorów, przychodzących do mnie codziennie - odparła, robiąc dziwną minę, która prawdopodobnie miała parodiować próżność.
        - A ty to nie masz drugiej kołdry w pokoju? - dodała, widząc niezdecydowanie na mojej twarzy.
        Cóż, tak się składa, że nie miałem. Wszystkie zapasowe zestawy pościeli i poszewki, razem zresztą z ręcznikami, zasłonami i innymi tego typu rzeczami leżały w specjalnie przeznaczonej na to wszystko szafie.
        - Dobra, nie czepiam się już więcej.
        Pomogłem jej pościelić. Później poszła się umyć i wróciła ubrana już w pidżamę, że się tak wyrażę. Była to biała koszulka w różnorakie czerwone serduszka. Jedne były smutne, drugie uśmiechnięte, a jeszcze inne zdziwione lub przestraszone, trudno określić. Koszulka nie miała rękawów - odsłaniała gładkie ramiona Alicji. Oprócz tego miała jeszcze na sobie spodenki, podobnie jak koszulka białe i w serduszka. W zasadzie bardziej przypominały mi majtki niż spodenki... Nie, żeby mi to przeszkadzało - odsłaniały całe jej kształtne nogi. Uroku dodawały jej jeszcze wilgotne włosy, które, błyszczące i w nieładzie, opadały na ramiona. Wyglądała naprawdę ładnie...
        Uświadomiłem sobie, że muszę wyglądać idiotycznie, tak się na nią gapiąc. Choć trwało to w zasadzie tylko chwilę, jestem pewny, że nie uszło to jej uwadze. Nie dała nic jednak po sobie poznać.
        Teraz z kolei ja poszedłem do łazienki. Nadal czułem się trochę głupio, a kiedy już się rozebrałem i stanąłem nagi przed kabiną prysznicową, poczułem się wręcz idiotycznie. W każdym razie jakoś przezwyciężyłem to uczucie i około piętnastu minut później, w samych bokserkach i koszulce - bo oczywiście pidżamy ani nic w tym rodzaju nie miałem, a przecież nie pożyczę od Alicji -wróciłem do jej pokoju. Leżała już w łóżku.
        - Zgaś światło.
        Zrobiłem to, o co poprosiła. Odczekałem chwilę, aż oczy trochę przyzwyczaiły się do ciemności, zamknąłem drzwi i wgramoliłem się do łóżka. Przypadło mi miejsce przy ścianie. Położyłem się na prawym boku, twarzą do Alicji, i nakryłem się kołdrą, trochę przymałą, jak na mój gust.
        - Miło tu u ciebie. Chyba będę częściej przychodził - zażartowałem. Uśmiechnęła się przelotnie.
        - Chciałam ci jeszcze raz podziękować... – już miałem coś powiedzieć, ale nie dała dojść mi do słowa. - I przeprosić. Za to, że naraziłam...
        - Ej, przecież nie wiedziałaś...
        - Przestań. To było lekkomyślne z mojej strony, i...
        - Nie, to ty przestań - przerwałem jej kategorycznie. - Po prostu daj już spokój. Zresztą... Dla ciebie zrobiłbym to jeszcze raz, jeśli byłaby taka potrzeba.
        Uśmiechnęła się tylko.
        - Naprawdę ci dziękuję...
        - Słuchaj, nie wiem jak ty, ale ja już zasypiam.
        - No, ja też.
        - No, to dobranoc.
        - Dobranoc.
        Obdarzyła mnie pięknym uśmiechem, obróciła się na plecy i zamknęła oczy. Niedługą chwilę potem już spała. Ja, wsparty na łokciu, obserwowałem wyraz jej twarzy, to, jak powoli unosiły się i opadały jej piersi, kiedy oddychała. Uśmiechała się delikatnie. Wpadło mi do głowy, że może śni o mnie, ale szybko odrzuciłem tę myśl jako niedorzeczną. Nie potrafiłbym opisać swoich uczuć, kiedy tak na nią patrzyłem. Było mi po prostu tak... ciepło na duszy.
        W końcu i mnie zaczął morzyć sen. Położyłem więc głowę na poduszce i zamknąłem oczy. Zasnąłem prawie natychmiast.
        Kiedy się obudziłem, było zupełnie ciemno. Alicja nadal leżała obok, oddychając równo. Spała. A ja… Przysiągłbym, że coś słyszałem... Przetarłem oczy, uniosłem się delikatnie na łokciu i wytężyłem słuch. Ktoś hałasował; słyszałem czyjeś kroki na korytarzu... Poczułem, że serce zabiło mi mocniej. Po chwili kroki ucichły i odezwał się jakiś zgrzyt...


CIĄG DALSZY NASTĄPI
"Jeśli serca Wam nie spłoną, to na darmo szukam słów..."

http://www.cuentos.aq.pl
Odpowiedz
#5
OK, mam dwie uwagi: jedną niedorzeczną i jedną chyba całkiem sensowną. Zacznę od tej niedorzecznej. Wiesz, nie wiem jak to się skończy, ale ja miałbym chyba opory przed stawianiem realnej osoby w roli antybohatera. Wiesz, koleś zginął śmiercią tragiczną, ale miał pewnie jakąś rodzinę. Zakładając, że kiedyś będziesz pisał zawodowo i komuś zachce się wrzucić twój "wczesny utwór" do jakiejś antologii, pomyśl jak czułaby się jego rodzina widząc go w roli monstrum niszczącego życie nastolatków. Pewnie czepiam się, ale chyba nie dałoby mi to spokoju...
Ta bardziej sensowna: podążając za moim doskonałym psim węchem, dotarłem na twoją stronę w sieci a tam... pełne opowiadanie, więc przestań nas katować, tylko wrzuć całość, zwłaszcza, że masz fajny styl.
Nie ustrzegłeś się małych potknięć, np.:
Po kilkunastu minutach nasze jedzonko było już gotowe. Zaczęliśmy je ze smakiem konsumować
Nic do tych zdań jako takich nie mam (no może "jedzonko" mi nie leży), ale układasz dość płynne, rozbudowane zdania, a potem wrzucasz takie "rwane".
Podsumowując: nie fikaj, tylko wrzuć całość, bo będę gryzł.
One sick puppy.
Odpowiedz
#6
Co do użycia w tym opowiadaniu Magika... Zgadzam się z Pan Kracym.

Pierwsza część podobała mi się zdecydowanie bardziej. Druga jest jakaś taka... Kojarzy mi się z artykułami z Bravo... Przepraszam, ale nic nie poradzę, że mi się to nasunęło. To chyba przez tą miłość i nagłe spanie u Alicji...

Mimo wszystko, nie mogę się doczekać kolejnej części Smile
Cytat:Kiedy wypuszczam z papierosa dym
chcę poczuć to znów.
Bo nie wiem gdzie teraz jesteś Ty,
a chciałbym chyba byś była tu.
Odpowiedz
#7
Ero, powiedz, chodzi o to że się z nią faktycznie nie przespał.
Ja też na to czekałem Wink
One sick puppy.
Odpowiedz
#8
To też :p
Ale to całe wspominanie co chwilkę, że on "chyba" ją kocha jest takie dziecinne nieco Tongue
Cytat:Kiedy wypuszczam z papierosa dym
chcę poczuć to znów.
Bo nie wiem gdzie teraz jesteś Ty,
a chciałbym chyba byś była tu.
Odpowiedz
#9
Ja wiem, tekst powinien zapewne bronić się sam, itd. itp. Niemniej jednak pozwolę sobie tym razem na mały komentarz. Otóż pisałem to opowiadanie początkowo TYLKO do szuflady, nie zamierzając go pokazywać nikomu, poza znajomymi. A że akurat naszła mnie wena na użycie historii związanej z Magikiem, to napisałem o Magiku. Fakt, obsadzanie realnej postaci w roli antybohatera nie jest może jakimś genialnym posunięciem i więcej tego robić nie zamierzam. Niemniej, poczekajcie, aż przeczytacie całość, zamiast przeskakiwać do konkluzji.

Druga sprawa - nie wrzuciłem od razu całości, bo podejrzewam, że gdybym postąpił w ten sposób, wiele osób nie dało by szansy temu opowiadaniu, odstraszone wielką ilością tekstu i tym, co mi wielokrotnie wytykano - że z początku właściwie nic się nie dzieje. Więc, nauczony doświadczeniem, wstawiam pocięte na części. A dociekliwi i tak znajdą resztę Smile
"Jeśli serca Wam nie spłoną, to na darmo szukam słów..."

http://www.cuentos.aq.pl
Odpowiedz
#10
Niemniej, poczekajcie, aż przeczytacie całość, zamiast przeskakiwać do konkluzji.
||
\/
Wiesz, nie wiem jak to się skończy, ale...
||
\/
nie fikaj, tylko wrzuć całość
One sick puppy.
Odpowiedz
#11
Spokojnie, po kolei. Formatowanie tekstu, żeby jako tako wyglądał zabiera trochę czasu Smile


CZĘŚĆ TRZECIA

* * *

        Drzwi otworzyły się, a w przedpokoju zabłysło światło. No tak, rodzice Alicji. Co za idiota... Choć to w zasadzie nie stawiało mnie w o wiele lepszym położeniu, niż pojawienie się Magika... Oby tylko tu nie weszli... Coś tam mówili cicho do siebie, ale ja nie słuchałem. Położyłem się i starałem uspokoić oddech. Na szczęście po niedługim czasie światło zgasło i usłyszałem odgłos zamykanych drzwi, zapewne od sypialni. Teraz już nie było słychać nic, oprócz oddechu śpiącej Alicji. Tylko w głębi mieszkania paliło się światło, jednak po chwili i ten ślad życia zgasł. Wtedy ja, już uspokojony, zamknąłem oczy i niedługo potem zasnąłem.
        Obudziło mnie delikatne szturchanie w ramię. Chciałem już strząsnąć dłoń natręta, ale przypomniało mi się, gdzie jestem. Otworzyłem oczy i błyskawicznie usiadłem. W pokoju nadal było ciemno, zamrugałem więc, by przyzwyczaić oczy do mroku. Budzącą mnie była Alicja.
        - Wstawaj - szepnęła.
        - Która godzina? - spytałem równie cicho, wstając.
        - Po szóstej. Wstawaj, nie mogą cię tu zobaczyć.
        - Nie mogą - przytaknąłem. Przeciągnąłem się. Coś chrupnęło w kręgosłupie - Zostaniesz sama - stwierdziłem, ubierając się.
        - Sama, sama... Przecież rodziców mam, placku - powiedziała z uśmiechem. Prychnąłem.
        - A, no tak. Wybacz, nie dobudziłem się jeszcze dobrze.
        Byłem już całkiem ubrany. Alicja otworzyła drzwi - skrzypnęły nieprzyjemnie. Skrzywiłem się. Ponagliła mnie gestem. Szybko założyłem buty, kurtkę, wziąłem plecak i podszedłem do drzwi wyjściowych. Cicho przekręciłem zamek, delikatnie nacisnąłem klamkę i powoli pchnąłem. Obróciłem się w stronę Alicji.
        - Jeszcze raz ci dziękuję - szepnęła i przytuliła się do mnie. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi.
        - Do zobaczenia - powiedziałem i wyszedłem. Nie było potrzeby wzywania windy - stała na miejscu. Otworzyłem metalowe skrzydło i rzuciwszy jeszcze ostatni uśmiech stojącej w uchylonych lekko drzwiach mieszkania Alicji i wszedłem do kabiny. Wcisnąłem przycisk i winda ruszyła ze zgrzytem w dół.
        Idąc w stronę przystanku rozglądałem się niespokojnie na wszystkie strony, ale ciemne ulice były zupełnie puste. A szkoda, bo widok kogokolwiek, jakiegokolwiek przypadkowego przechodnia, dodałby mi otuchy. A tak, cały czas miałem w pamięci wczorajsze wydarzenia i szło mi się niezbyt przyjemnie, do tego było zimno jak cholera - musiałem zbijać ramiona, żeby nie zamarznąć. Na szczęście, do przystanku nie było daleko; a prawdziwym dopustem losu mogłem nazwać to, że akurat w momencie, gdy tam dotarłem, podjechał autobus. Dwadzieścia minut jazdy jakoś przeżyłem, tym bardziej, że w środku było jeszcze troje ludzi - co prawda dwóch z nich było pospolitymi żulami, ale zawsze nie byłem całkiem sam.. Jednak po wyjściu z tego środka komunikacji publicznej czekał mnie jeszcze mały spacerek w mroku...
        Po drodze naszła mnie taka refleksja - jak łatwo Alicja wróciła do siebie po naszej dzisiejszej przygodzie z Magikiem. Ja też zresztą... Z wyjątkiem tej ostatniej, wczorajszej rozmowy, tuż przed pójściem spać, przez cały wieczór, od przyjścia do domu, żadne z nas prawie nie wspominało o tym, co się stało. Chociaż, w sumie nie ma co się dziwić. Chcieliśmy oboje poczuć się lepiej, a na pewno rozpamiętywanie tego nie wpłynęłoby na poprawę naszych nastrojów.
        Po paru minutach cicho otworzyłem drzwi domu. Przywitałem się z Kirą, która jak zwykle wyszła mi na spotkanie. Rodzice jeszcze spali. Ja zaniosłem mruczącą kotkę do kuchni, oświetlając sobie drogę komórką (włączyłem ją przed wejściem, żeby nie obudzić rodziców ewentualnym powiadomieniem o nieodebranych połączeniach - o dziwo, matka nie dzwoniła pod moją nieobecność), i nakarmiłem ją. Zamiast jeść, wolała jednak pójść za mną na górę do pokoju. Tam przebrałem się w, powiedzmy, strój do spania i, ponieważ nie bardzo się wyspałem, położyłem się do łóżka. Kira, mrucząc, przytuliła się do mnie i tak zasnęliśmy.
        Wstałem po dziewiątej. Zwlekałem z zejściem na dół, z obawy przed konfrontacją z rodzicami, a szczególnie z matką... Niestety, moje obawy sprawdziły się w każdym możliwym do wymyślenia przeze mnie aspekcie. Gdy tylko się pojawiłem - w końcu kiedyś musiałem zejść - zaczęła się między nami ostra wymiana zdań. Nie ustępuję tak łatwo, nigdy nie byłem z tych, którzy dają sobie w kaszę dmuchać, że tak powiem. Ojciec, tak, jak obiecywał, nie był wcale pomocny, a nawet trzymał stronę matki. Nie widzę większego sensu w przytaczaniu tu dokładnie całej tej rozmowy, w każdym razie w efekcie mojej postawy w pewnym momencie dialog zamienił się w krzykliwy monolog rodzicielki, z wtrąceniami ojca, a na końcu dostałem szlaban na jakiekolwiek wyjścia, do odwołania. Nie mogłem nawet chodzić na treningi. Cóż, jakoś przeżyję i to.
        Ogólnie, i nic w tym zresztą dziwnego, dzień upłynął w niezbyt przyjemnej atmosferze. Tym bardziej, że był to dzień przeznaczony na sprzątanie, a to zawsze powodowało lekkie poirytowanie i szereg napięć, przynajmniej w mojej rodzinie.
        Koło czwartej zadzwoniła Alicja, przerywając mi mycie podłogi. Zdziwiło mnie to - nigdy tego nie robiła, zawsze wolała napisać SMS'a lub posta na gadu-gadu. Ale właściwie nie powinienem być tym zaskoczony i od razu załapać, o co chodzi. Przecież w tej sytuacji tak zawodny środek komunikacji nie mógł wchodzić w grę. Odetchnąłem głęboko, żeby trochę się uspokoić i odebrałem.
        - Słucham? - podobno, kiedy się uśmiechamy, odbierając telefon, osoba dzwoniąca wyczuwa to. Chcąc dodać Alicji otuchy, też tak zrobiłem.
        - Karol... - odezwała się Alicja głosem, w którym brzmiała niepewność - On wraca...
        - Co się dzieje?
        - Narazie nic... Ale rodzice pojechali na świąteczne zakupy, a ja zostałam sama. I po prostu go czuję...
        - Czemu nie pojechałaś z nimi?
        - Bo kazali mi zostać, poodkurzać i pomyć podłogi...
        Zakląłem pod nosem.
        - To idź do kogoś może.
        - Ale do kogo? Wszyscy są zajęci...
        - Choćby do sąsiada.
        - Do sąsiada? Chyba śmieszny jesteś. Nie mam dobrych relacji z sąsiadami. Co bym miała mu powiedzieć...?
        Westchnąłem. Matka mi urwie głowę...
        - To zajmij się czymś. Czymś, żeby o nim nie myśleć. Przez dwadzieścia minut. Ja przyjadę do ciebie najszybciej jak mogę.
        - Dziękuję...
        - Trzymaj się.
        Rozłączyłem się. Cóż, klamka zapadła. Nie wiedziałem jeszcze jak to zrobić, żeby zrobić, a przeżyć, ale musiałem, po prostu musiałem pojechać do Alicji. Szybko wziąłem plecak i dla picu spakowałem do niego kimono. Wziąłem go na jedno ramię i zszedłem na dół, szybko mijając kuchnię, w której buszowali moi rodzice, piekąc pierwsze z ciast na pojutrze i zacząłem się ubierać. Byłem już w butach i kurtce, kiedy zdybała mnie matka.
        - A ty dokąd?
        Odwróciłem się powoli i spojrzałem jej twardo w oczy.
        - Na trening, nie widać? - nie było nic dziwnego w tym, że wychodzę tak wcześnie. Czasem umawiałem się z ludźmi, a czasem nawet z senseiem, na walki drewnianymi mieczami - które przechowywała szkoła. A raczej - nie byłoby nic dziwnego w fakcie mojego tak wczesnego wyjścia, gdybym nie miał szlabanu...
        - Jak na trening? - oburzyła się. - Przecież masz szlaban, zapomniałeś już?
        - Tak, i co, zatrzymasz mnie?
        Matce jakby mowę odjęło. Ja, korzystając z tej okazji, otworzyłem drzwi i po prostu wyszedłem. Obawiałem się krzyku matki za sobą, ale nie usłyszałem nic. Odetchnąłem z ulgą. Nie podobało mi się to, że jestem taki bezczelny - bo to bez wątpienia było bezczelne - ale są rzeczy ważne i ważniejsze. W tej sytuacji zdecydowanie przedkładałem bezpieczeństwo Alicji nad relacje w domu. Tym bardziej, że już zdążyłem się przekonać na własnej skórze, do czego zdolny jest Magik...
        Gdy mijałem miejsce wczorajszego spotkania z nim, przebiegł mnie mimowolny dreszcz. Rozejrzałem się szybko. Niedaleko kogoś dostrzegłem. Poczułem przypływ adrenaliny. Na szczęście postać oddalała się ode mnie. Poza tym, po chwilowym przyjrzeniu się, dostrzegłem, że jest to kobieta. Odetchnąłem z ulgą.
        Kiedy wjechałem windą na pogrążone w mroku dziewiąte piętro, poczułem coś, co trudno mi zdefiniować. Nie był to niepokój, ani strach, tylko taka... nieprzyjemna świadomość czyjejś obecności. Czym prędzej zadzwoniłem do drzwi mieszkania Alicji. Otworzyła po kilkunastu sekundach, z których każda mogłaby mnie przyprawić o zawał, gdybym miał chore serce.
        - Cześć - uśmiechnęła się jakoś tak niepewnie. W zasadzie trudno byłoby mi dopatrzyć się na jej twarzy choćby śladu wesołości. Dziwne...
        - Cześć - odparłem i wszedłem. W mieszkaniu panowała atmosfera jakiegoś napięcia. Wchodząc tam, po prostu czuło się, że coś jest nie w porządku.
        - Już wiem, co miałaś na myśli, kiedy mówiłaś, że czujesz jego obecność... - stwierdziłem. Skinęła głową. W przedpokoju zauważyłem stojący odkurzacz - widocznie, tak jak zasugerowałem, zajęła się czymś absorbującym.
        - Szybko się uwinęłaś z tym odkurzaniem - zauważyłem, wyciągając wniosek z tego, że gdy wchodziłem na klatkę nie słyszałem dźwięku pracującego urządzenia, oraz z tego, że w pokoju słyszałem włączoną muzykę.
        - Raczej średnio. Ten złom się popsuł. Zamiast tego zamiatałam. Teraz muszę dokończyć to, o co mnie rodzice poprosili, a to jeszcze trochę roboty jest... Poczekasz w pokoju?
        - Żartujesz? Mam siedzieć, kiedy ty się uwijasz? Nie, na pewno nie. Masz drugą miotłę?
        Druga miotła się znalazła. Alicji udało się nawet wysupłać z szafy drugi mop - co prawda zdezelowany już, ale jednak nadal podobny do wychudzonego i wysokiego Kuzyna Coś bez okularków i w dredach trochę krótszych niż naturalny fryz stworzonka. No, może nie całkiem do Kuzyna Coś. Tamten miał brązowe włosy i było ich trochę więcej. A mop był mniej więcej biały. Więc może jednak bardziej przypominał jakiegoś przodka Cosia - więc posprzątaliśmy wspólnie. Resztę wieczoru spędziliśmy zwyczajnie, o ile w takich okolicznościach można tak powiedzieć. Tym razem urozmaicaliśmy sobie czas różnymi ciekawymi i śmiesznymi filmikami na YouTube.com, grą w karty, no i, oczywiście, rozmową. Oboje wciąż odczuwaliśmy ten niesłabnący, nie dający się racjonalnie wytłumaczyć niepokój, którego doświadczyłem wchodząc do mieszkania. Jednak nic na to nie mogliśmy poradzić.
        Około dwudziestej drugiej usłyszeliśmy zgrzyt klucza w zamku - to wracali rodzice Alicji.
        - To ja chyba będę się zbierał – podrapałem się w głowę i wstałem. Uśmiechnęła się.
        - W sumie racja. Ale dzięki, że przyszedłeś.
        Ubrałem się, pożegnałem z Alicją – uprzednio, oczywiście, ukłoniwszy się jej rodzicom - i wyruszyłem w drogę do domu.
        Rodzice zachowywali się dziwnie - po moim przyjściu, nie odezwali się słowem, więcej - nawet nie spojrzeli, gdy wszedłem. W ogóle zachowywali się jakby mnie nie było. Już sam nie wiem, czy nie wolałbym już zwykłej, tradycyjnej kłótni...
        Postanowiłem, że znajdę jakiś sposób na Magika. Musiałem - sam Alicji na pewno nie da spokoju, byłem tego dziwnie pewien. Zacząłem szperać w Internecie w poszukiwaniu jakichś informacji o duchach, zjawach, wampirach i tego typu dziwnych rzeczach. Oczywiście, włączyłem również gadu-gadu. Alicja była dostępna; zagadałem więc do niej pisząc o jakichś zupełnie mało ważnych sprawach.
        Dotarłem do obszernej witryny na interesujące mnie tematy - o duchach, zjawach i upiorach. Nie byłem pewny, czym był właściwie Magik, ale musiałem założyć, że czymś w tym rodzaju. Strona była w całości po angielsku, ale, na całe szczęście, dla mnie to niewielki problem. Otworzyłem tylko ling.pl, żeby potłumaczyć co trudniejsze słówka. Według autora witryny wszystkie duchy i im podobne rzeczy były bytami astralnymi - czyli takimi istniejącymi jakby w innym wymiarze, równoległym do naszego - i potrafiącymi przenikać do materialnego świata. Siła oddziaływania ducha zależała od jego siły psychicznej. Najsilniejsze są upiory - są dla żywych ludzi widzialne, słyszalne, a nawet mogą być odczuwalne, "swego rodzaju atakiem psychicznym potrafiące nawet zabić żywe istoty".
        Magik. On musiał być upiorem. Dreszcz przeszedł mnie po plecach. Czyli naprawdę mogłem wczoraj zginąć... Z tym, że informacja o postaci Magika jakoś niewiele mi pomagała. Wziąłem głęboki oddech. Nie powiedziałem Alicji o moim odkryciu. Stwierdziłem, że lepiej, żeby nie wiedziała. Zamiast tego zabrałem się za poszukiwania jakiegoś sposobu ochrony przed upiorami. Znalazłem coś o tym na tej samej stronie i po przeczytaniu całości poczułem niejaką ulgę. Autor, co prawda, nie gwarantował stuprocentowej skuteczności tej metody, ale zawsze lepsze to, niż nic. Ja jednak szukałem dalej, chcąc odkryć jakiś pewniejszy sposób. Moje wysiłki okazały się jednak bezcelowe; po jakichś dwóch godzinach bezsensownego klikania w adresy kolejnych witryn, na których i tak nic mądrego nie znajdowałem, dałem sobie spokój. Spojrzałem na zegar pokładowy komputera - było już grubo po drugiej. A Alicja dalej ze mną rozmawia.
        "Jutro jest już dziś" napisałem jej "I to dosyć dawno Tongue Zawijam spać, bo ledwo siedzę i boję się, że jeszcze trochę i obudzę się ze spacją odciśniętą na czole Big Grin"
        Uśmiechnęła się wirtualnie.
        "Dobrze, idź... Nie oczekuję od Ciebie, że będziesz tu ze mną siedział do rana. Zresztą, nie trzeba .Mam rodziców w domu, więc nie jestem sama, a poza tym też jestem już zmęczona. Może szybko uda mi się zasnąć."
        "Oby. Dalej go tam czujesz?"
        "No, niestety. Ale słabiej. Jakoś dam radę Smile"
        "To dobranoc" - posłałem jej wirtualnego całusa.
        "Dobranoc" - odwdzięczyła się tym samym.
        Pozamykałem wszystkie okienka i komunikator i wyłączyłem komputer. Przebrałem się i gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki, zasnąłem.
        Nazajutrz obudziłem się naprawdę wypoczęty. Tak dobrze nie spało mi się od wieków, a może i dłużej. Swoją drogą, dziwne, że po tym, co się stało nie miewałem żadnych koszmarów. Ale nie zamierzałem się tym jakoś martwić. Tymczasem rodzice nie odzywali się nadal. Więc ja, również bez słowa, zaraz po śniadaniu (oczywiście nie wspólnym, jak to u mnie) wyszedłem z domu i pojechałem do miasta kupić rzeczy niezbędne do realizacji patentu, który znalazłem na stronie dotyczącej upiorów. Po drodze i w trakcie chodzenia po sklepach wymieniałem z Alicją SMS'y. Jej radość i optymizm znów gdzieś się zapodziały. Mówiła, że nadal odczuwa niepokój, mocniejszy nawet niż wczoraj, i obecność rodziców wcale nie dodaje jej otuchy. Nie mogła im przecież opowiedzieć o tej całej sytuacji. Oczywiście obiecałem, że po południu znów przyjadę.
        Po dokonaniu niezbędnych zakupów wróciłem do domu. Gdy zadzwoniłem do drzwi, okazało się, że rodzina wybyła. Po chwili szperania w kieszeniach wygrzebałem w końcu klucze i otworzyłem drzwi. Po wejściu sprawdziłem godzinę. Piętnasta. Długo mi zeszło i byłem głodny jak wszyscy diabli. Postanowiłem więc zadzwonić do matki i spytać, o której mogę spodziewać się ich z powrotem - nie chciałem burzyć zwyczaju jedzenia wspólnych obiadów, jaki panował u mnie w domu od zawsze, łamany jedynie w naprawdę wyjątkowych sytuacjach. Mimo wielokrotnych prób z mojej strony, nie odbierała. Ojciec podobnie. Westchnąłem. W sumie nie dziwiłem im się. Jak to się mówi - jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Zgrzytnąłem zębami. Cóż, stało się. Wygląda na to, że rozpieprzyłem właśnie dobrą tradycję panującą w mojej rodzinie. Nie byłem jednak nic w stanie na to poradzić. W końcu to tylko zwyczaj, a sprawa Magika naprawdę była ważna.
        W obliczu takiego obrotu spraw, sam zjadłem zupkę z paczki, zagryzając grzankami posmarowanymi moim ulubionym masłem czosnkowym, nakarmiłem kotkę i wyszedłem do Alicji.
        Będąc już u niej, powyciągałem z kieszeni - miałem pojemne kieszenie - przedmioty zakupione wcześniej, a więc: nóż z posrebrzanym ostrzem, czarny tusz, cienki pędzelek i wisiorek ze spłaszczonym, zielonym kamieniem, oprawionym w również posrebrzaną, okrągłą ramkę. Kolor kamyka nie miał akurat znaczenia. Był zielony tylko dlatego, że nie mogłem znaleźć innego wisiorka ze srebrną oprawą. Był zresztą, nawiasem mówiąc, całkiem ładny. Szkoda tylko, że musiałem go zepsuć.
        - Po co to wszystko? - spytała zdziwiona Alicja, kiedy rozkładałem zdobycze na biurku.
        - Zobaczysz - odparłem tylko. - Ale to powinno pomóc ci w uporaniu się z Magikiem. Mam tylko nadzieję, że nie wparują tutaj twoi rodzice...
        - Nie powinni. Nigdy nie przeszkadzają.
        - Szczęściara. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie…
        Uśmiechnęła się, ale tylko przelotnie. Ani śladu wesołości. Ja tymczasem włączyłem komputer i odnalazłem witrynę, na której odkryłem sposób na wykonanie tego całego dziadostwa.
        - Dobra, zaczynamy... - oświadczyłem, otwierając tusz i biorąc do ręki pędzelek. - Jaki masz znak zodiaku? Koziorożec, tak?
        - Mhm - potwierdziła.
        - Dobrze pamiętałem...
        Kliknąłem w odpowiedniego linka zawierającego odniesienie do tabeli symboli zodiaku. Zamoczyłem pędzelek w tuszu i wyrysowałem na boku ostrza noża symbol koziorożca. Alicja pilnie obserwowała moje poczynania. Zamoczyłem ponownie, zerknąłem w tabelę i wymalowałem Aj-jin - chiński symbol odpędzający demony. Poczekałem chwilę, aż wyschnie. Potem odwróciłem nóż na drugą stronę.
        - Nie masz ksywy, którą by cię często wołali, prawda? - spytałem. Oczywiście zaprzeczyła (przecież wiedziałbym…) i nadal z fascynacją obserwowała moje poczynania - To w takim razie jak masz na drugie imię?
        - To ważne? - spytała
        - Tak.
        - Kornelia.
        Wymalowałem więc jej inicjały - A.K.K., jak Alicja Kornelia Kuszewska. Poczułem jakby zagęszczenie atmosfery; uczucie napięcia i niepokoju - które zresztą odczuwałem od momentu wejścia, identycznie, jak wczoraj, i to mimo obecności rodziców Alicji - nasiliło się. Zupełnie tak, jakby Magik wyczuwał moje intencje... Swoją drogą, ciekawe czy rodzice Alicji też odczuwali ten niepokój. Cóż, nie było to teraz istotne. Przyspieszyłem trochę ruchy, jednak na tyle, żeby wszystko wykonywać nadal równo. Zrobiłem odstęp i zamoczywszy ponownie pędzelek, wymalowałem inicjały: P.M.Ł., jak Piotr "Magik" Łuszcz. Między nimi wymalowałem jeszcze jeden Aj-jin. Teraz napięcie było tak wyczuwalne, że można by było zawiesić w powietrzu siekierę... Odłożyłem na bok pomalowany nóż i wziąłem się za amulet. Na nim również wymalowałem Aj-jin.
        - Teraz... - zwróciłem się do Alicji. - Przynieś jakiś plaster, albo coś w tym rodzaju.
        - Plaster? - spytała, lekko zdziwiona.
        - Tak
        - Ale po co?
        - Przynieś. A ja umyję pędzelek...
Poszedłem do łazienki i po chwili był już czysty. Wróciłem do pokoju - Alicja już czekała, przyglądając się rysunkom na nożu i amulecie, jednak ich nie dotykając. Plasterek leżał na biurku.
        - Dobra, teraz muszę cię niestety trochę uszkodzić - powiedziałem, biorąc nóż. Zobaczyłem błysk przestrachu w jej oczach.
        - Ale...
        - Spokojnie, potrzebuję tylko troszkę twojej krwi...
        - Po co?
        - Słuchaj, chcesz się od niego uwolnić czy nie? Przecież nie chcę zrobić ci krzywdy, to tylko małe skaleczenie...
        Tylko na mnie patrzyła,
        - Nie patrz tak na mnie. No, już, dawaj łapkę.
        Z pewnym wahaniem wyciągnęła do mnie lewą rękę. Ująłem jej dłoń. Przyłożyłem nóż do jej kciuka i delikatnie przeciąłem. Ścisnąłem delikatnie jej palec, sprawiając, że po obu stronach ostrza popłynęły kropelki krwi. Puściłem ją.
        - Dobra, teraz leć się opłucz i to zaklej.
        Ja tymczasem wziąłem pędzelek i rozsmarowałem krew na całym ostrzu. Maźnąłem też amulet.
        - Żyjesz? - spytałem, spoglądając na Alicję, która właśnie wróciła do pokoju.
        - Umieram w męczarniach! - udała, że pada na podłogę, po czym nerwowo zachichotała. Zerknąłem na nią, zdziwiony. Ciekawy sposób na rozładowanie emocji... Ale wróciłem do roboty. Postępując zgodnie z poradnikiem, zacząłem teraz grawerować w kamieniu uprzednio wymalowany Aj-jin. Podczas gdy ja sobie dłubałem, Alicja przyjrzała się ścianie nad swoim łóżkiem. Pomiędzy plakatami siedział tam dość pokaźnych rozmiarów - oczywiście jak na nasze, Polskie realia - pająk. Alicja wzięła leżącą na komodzie gazetę, zrolowała ją i nawet się zamachnęła, chcąc rozgnieść pajęczaka. Jednak zawahała się. Przez chwilę myślałem, że nie chce zrobić plamy na ścianie, ale myliłem się. Jej twarz przybrała łagodny, współczujący wyraz. Odłożyła gazetę na łóżko, po czym wyciągnęła rękę i delikatnie zdjęła pająka ze ściany.
        - Na dworze ci zimno, więc przyszedłeś tutaj, co? Biedactwo.
        Przez chwilę przyglądała się, jak schodzi z jej ręki i robi nitkę z pajęczyny. Potem postawiła go na podłodze.
        - Masz, żyj sobie.
        Patrzyłem na to wszystko w osłupieniu. Ona zachowywała się dziś naprawdę dziwnie... Potrząsnąłem głową, uświadomiwszy sobie że przyglądając się poczynaniom Alicji, przestałem grawerować. Natychmiast wróciłem więc do pracy. Nóż był ostry, ale i tak zajęło mi to jeszcze prawie pół godziny.
        - Teraz jeszcze jedno - powiedziałem, gdy skończyłem - Masz jakąś zapalniczkę, albo zapałki?
        Tym razem o nic już nie spytała, tylko sięgnęła do szuflady i wyciągnęła stamtąd srebrną zapalniczkę.
        - Palisz? – zdziwiłem się, biorąc do ręki metalowy przedmiot.
        - Oczywiście, że nie. Czy ja wyglądam na palaczkę? – oburzyła się. Nareszcie zareagowała jakoś normalniej... - Tak jakoś się złożyło, że mam.
        - Tak samo, jak tą drugą kołdrę? Ale okay, nie wnikam... - stwierdziłem, uśmiechając się lekko i nie zwracając uwagi na reakcję Alicji, zacząłem przypalać kamień. Dało się czuć nieprzyjemny zapach spalenizny. - Dobra, teraz załóż - wręczyłem jej medalion. Założyła od razu, a ja wstałem i poszedłem otworzyłem okno, bo jakoś tak duszno się zrobiło, a do tego zapach nie był zbyt przyjemny.
        - I jak? - spytałem, siadając obok niej na łóżku.
        - Wiesz co, wydaje mi się, że jest jakby lepiej...
        Zwróciłem w tym momencie uwagę na atmosferę panującą w pomieszczeniu. Rzeczywiście, uczucie napięcia jakby zmalało. W sumie to mógł być efekt placebo... Chociaż, w tym wypadku, nie wydaje mi się.
        Schowałem swoje graty - to jest nóż, pędzelek i atrament - do kieszeni, zawijając uprzednio w woreczek, który miałem akurat przy sobie. Tego dnia również zostałem u Alicji do wieczora. Po powrocie do domu znów powitało mnie grobowe milczenie i ogólna olewka, że tak powiem. Byłem głodny, oczywiście obiadu mi nie zaproponowano, więc zrobiłem sobie kanapki. Już miałem iść z talerzem na górę, ale zatrzymał mnie głos matki.
        - Musimy pogadać.

* * *

        To były pierwsze słowa, jakie od niej usłyszałem, od wczorajszego wieczora, kiedy to wyszedłem niby na trening. Westchnąłem i nie widząc innego wyjścia, postawiłem talerz na stole i usiadłem na krześle, naprzeciwko matki, siedzącej na kanapie.
        - No, słucham? - powiedziała matka. Ojca nie było - prawdopodobnie pojechał coś jeszcze dokupić - byłem więc skazany na rozmowę z nią sam na sam.
        - Ale czego? - spróbowałem udać, że nic się nie stało.
        - No, jak to czego!? – podniosła głos. To zdecydowanie nie była dobra linia obrony z mojej strony. Trzeba było przewidzieć taką reakcję...
        - Masz mi natychmiast powiedzieć, gdzie się szlajasz! Myślisz, że nie wiem, że nie byłeś wczoraj na treningu!? Ojciec tam pojechał, żeby sprawdzić i nie było cię tam! Gdzie łazisz, pytam się! Gdzie byłeś dzisiaj?
        Westchnąłem. Pozostało mi już tylko powiedzieć prawdę... Choć o Magiku z oczywistych względów wspomnieć nie mogłem. Wziąłem głęboki wdech
        - No, dobra, niech ci będzie...
        - Niech mi będzie!? Niech mi będzie!? Masz mnie informować, gdzie łazisz! A ty kłamiesz, wychodzisz bez słowa, znikasz na noc...
        - Mamo, daj mi powiedzieć…
        Pohamowała się od następnego krzyku i westchnęła, tak jakby chciała pozbyć się nadmiaru emocji. Moja prośba widocznie poskutkowała.
        - No to mów, słucham...!
        - Byłem u koleżanki, cała tajemnica.
        Matkę zatkało. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
        - Że gdzie byłeś?
        - No, mówię, że u koleżanki.
        - Powinnam ci wierzyć? - była tak zdziwiona, że aż całkiem się uspokoiła.
        - Nie musisz - powiedziałem, wstając. - Pytałaś, gdzie byłem, to teraz już wiesz. Ja już nic więcej nie mam na ten temat do powiedzenia – uciąłem, wziąłem swój talerz i spokojnie poszedłem do góry, do siebie. Rodzicielka nawet nie próbowała mnie zatrzymać. Widać, biła się z myślami.
        Niedługo jednak dane mi było cieszyć się spokojem. Ledwo zdążyłem zjeść, kiedy znowu zawołano mnie na dół. Tym razem był to ojciec. Nie będę tu przytaczał całości rozmowy, powiem tylko, że nie był to tak zwany ochrzan, a po prostu rozmowa o antykoncepcji, ostrożności, itede, itepe. Nic, czego wcześniej bym nie słyszał; pierwszą taką gadkę miałem już za sobą, więc teraz to było w zasadzie tylko powtórzenie tego samego, tylko że tym razem rozmawiałem tylko z matką, a nie jak poprzednio, z ojcem. Teraz ten tylko milczał.
        Ku memu zaskoczeniu była to najzupełniej spokojna rozmowa. Matka chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Spodziewałem się... No, właściwie to nie wiem, czego się spodziewałem. Ale taki obrót spraw był dla mnie rzeczą zupełnie nieoczekiwaną. W każdym razie do żadnej awantury czy kłótni nie doszło i po trochę ponad godzinie było już po wszystkim. Mogłem się oddalić. I, co ważniejsze, miałem wrażenie, że będę mógł wychodzić już bezstresowo.
        Jeszcze tego dnia zacząłem szukać ostatecznego rozwiązania kwestii Magika. Choć teoretycznie sprawa została załatwiona, ja miałem przeczucie. To było tak, jakby po naszej konfrontacji on sam podsunął mi tę pewność - że to jeszcze nie koniec. Że wróci. Więc szukałem. Alicja nie siedziała przy komputerze, dzięki czemu mogłem całkowicie skupić się na tym, co robiłem.
        Dotarłem do ciekawej rzeczy. Mianowicie - OOBE, czyli Out Of Body Experience, a po ludzku - Doświadczenia Poza Ciałem. Chodzi w tym o oddzielenie duszy od ciała tak, żeby dusza - czyli nasze astralne "ja" - zostawiło ciało i spokojnie podróżowało sobie bez jego pomocy po czymś, co jest światem równoległym i przenikającym się z naszym, a nazywa się planem astralnym. Ponoć odczuć doświadczanych w tym stanie nie da się porównać z niczym innym, a samo oddzielenie duszy od ciała jest podobne do momentu śmierci. Nie wiem co prawda, skąd autor tego tekstu mógł wiedzieć co się czuje umierając, ale fakt, że nie była to odosobniona opinia - znalazłem wiele różnych opisów i to zdanie pojawiło się w jeszcze wielu tekstach.
        Ogólnie w tej definicji uderzyło mnie jedno sformułowanie. Dusza jako nasze astralne "ja". W takim razie, czy dusza nie jest odrębnym bytem astralnym? A czy nie tak samo zostały zdefiniowane duchy i wszystkie tego typu stwory, o których wczoraj czytałem? Na pewno? Sprawdziłem. Tak, było dokładnie tak, jak pamiętałem. No tak, tylko, że skoro to są ludzkie dusze, to co z ich właścicielami? Magik musiałby żyć. A przecież wiem, że to nieprawda. No chyba, że po śmierci dusze swobodnie sobie, że tak powiem, dryfują po planie astralnym. Ale wtedy - dlaczego nigdy nie jest tak, że duchy jakichś seryjnych morderców nie zabijają żywych ludzi? Poznałem przecież zdolności Magika. A może jednak tak jest? Śmierć w zagadkowych okolicznościach. Ale, w takim razie, takich śmierci byłoby cholernie dużo...
        Przetarłem oczy. Ciężka rozkmina, a było już późno, po północy. Chciało mi się spać. Dałem więc sobie na razie spokój z myśleniem o tym. Wrócę do tego jutro... Wyłączyłem komputer i położyłem się. Myśli o tej sprawie napłynęły jednak same, jednak nie udało mi się dojść do żadnych nowych, konstruktywnych wniosków. Biłem się z nimi jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu, zmęczony tym wszystkim, zasnąłem.
        Następny dzień wstał pogodny. Kiedy tylko otworzyłem oczy, poczułem ten szczególny nastrój w domu, który natychmiast wywołał mój uśmiech. A przynajmniej ten duchowy, bo nie zwykłem szczerzyć się jak idiota sam do siebie. Tak, dwudziesty czwarty grudnia. Wigilia Bożego Narodzenia.
        Wstałem z łóżka i poszedłem się umyć. Oczywiście nie zapomniałem o Alicji, Magiku i całym tym dziadostwie. Gdy tylko wróciłem do pokoju, chwyciłem za telefon i napisałem do niej. Nie bardzo umiałem sklecić porządne życzenia, poza tym już jej składałem, więc nie szukałem na siłę jakichś pięknych słówek. Wiadomość wyszła ostatecznie taka:
        "Dzień dobry, Droga Koleżanko, i wszystkiego najlepszego w ten piękny, słoneczny i radosny dzionek Smile Jak tam samopoczucie?"
        Nie musiałem długo czekać na odpowiedź.
        "Cześć Smile Dziękuję i nawzajem :* A samopoczucie, jak to ładnie nazwałeś, nie jest złe. Dalej wiem, że on gdzieś tam jest, ale jakoś się nie boję. Czuje się po prostu bezpiecznie."
        Odpisałem.
        "To bardzo dobrze Smile Może z czasem już całkiem się od Ciebie odczepi. Odezwę się do Ciebie jeszcze. Trzymaj się Smile "
        Zostawiłem telefon i poszedłem na dół. Rodzice jakby zapomnieli o ostatnich wydarzeniach - powitali mnie ciepło i z uśmiechem. W końcu była Wigilia - a u mnie w domu na ten jeden dzień zapominało się o wszelkich urazach, kłótniach, przewinieniach i tym podobnych rzeczach.
        Zaraz po wspólnym śniadaniu zostawiliśmy matkę dalej rzeźbiącą w kuchni jakieś wigilijne potrawy - nawet nie wiem, co dokładnie - i pojechaliśmy z ojcem wybrać choinkę, tradycyjnie - żywą. Długo trwały nasze poszukiwania odpowiednio dużego i rozłożystego drzewka, jak zawsze zresztą. Po jakiejś półtorej godzinie znaleźliśmy taką, która spodobała się nam obu. Zapakowaliśmy ją na dach auta i ruszyliśmy w drogę powrotną. Korek był niemożebny - tak, jakby całe miasto postanowiło odłożyć świąteczne zakupy na ostatni dzień. W końcu jednak dowlekliśmy się do domu. Postawiliśmy choinkę na stojaku - uprzednio odpowiednio przemeblowawszy salon - i przystąpiliśmy do ubierania drzewka.
        Niedługo potem można było już w spokoju cieszyć się przyjemną atmosferą - pięknie ozdobioną choinką i jej zapachem, który roztaczała po salonie, i który mieszał się z zapachem piekącego się ciasta. Teraz pozostało już tylko czekać na gości. Nie miało być ich wielu - jedna ciocia, sama, druga z wujkiem i moja jedyna żyjąca babcia. To była jedyna część tego dnia - znaczy, Wigilii - której nigdy nie lubiłem - oczekiwanie. Nigdy nie wiedziałem, co ze sobą zrobić - wbić się w garniak, a potem siedzieć i bezczynnie czekać? Ale w zasadzie nie było to specjalnie istotne. Jakoś udało mi się przewegetować ten czas, a spotkania z rodziną zawsze lubiłem, nie tylko ze względu na prezenty, więc czekanie się opłacało.
        W końcu przyjechali. Zapraszaliśmy na osiemnastą, ale, oczywiście, zjawili się dopiero o dziewiętnastej. Przynajmniej dotarli wszyscy od razu.
        Byli w sumie dość śmieszną zbieraniną ludzi. Babcia w swoim nieodłącznym moherowym bereciku, dosyć dziadowskim, znoszonym płaszczu i równie dziadowską torebką w dłoni. Kiedy wziąłem od niej płaszcz, spod spodu wyłonił się ręcznie tkany sweter z zielonej wełny. Wujek z ciocią - z deczka zasuszone małżeństwo, wiecznie śmierdzące papierosami i druga ciocia - chuda, mająca obsesję na punkcie wyglądu i ubioru kobitka. Dziś wyglądała wyjątkowo szykownie, w beżowej marynarce i spódnicy, sięgającej za kolana i z nienagannym makijażem. W połączeniu z moimi eleganckimi rodzicami, no i ze mną, można by powiedzieć, że prezentowaliśmy trzy poziomy elegancji i szykowności - niski, czyli zdecydowanie moja ciocia i wujek, a także babcia, średni, czyli moi rodzice i ja, oraz wysoki - niezaprzeczalnie moja druga ciocia. W sumie wyglądowo niezbyt pasowaliśmy do siebie nawzajem, ale kto by się tym przejmował.
        Przywitaliśmy się i położyliśmy pod choinkę przywiezione przez gości prezenty. W połączeniu z naszymi, leżącymi tam już nieco wcześniej, utworzyły nawet dosyć pokaźną kupkę. Odnieśliśmy jeszcze potrawy wigilijne do kuchni i rozpoczęło się rozsadzanie gości i, że tak powiem, ostateczna preparacja talerzy i sztućców. Kiedy wszystko już było gotowe, pobraliśmy opłatki i wstał ojciec.
        - Cieszę się, że możemy się spotkać znów w naszym, zacnym gronie – przemówił. - Jak wiecie, nie umiem gadać ani mądrze, ani długo, więc nie będę wam tutaj truł. Po prostu: życzę wszystkim wszystkiego najlepszego i mam nadzieję, że wszyscy spotkamy się znowu, za rok.
        Tak, to chyba rodzinna tendencja: ojciec, tak samo jak ja, nie znosił wygłaszania tego typu okolicznościowych przemówień.
        Wszyscy byli głodni, więc po tym wstępie dosyć szybko - co nie oznacza, że nieszczerze - złożyliśmy sobie życzenia i zasiedliśmy do stołu.
        Pierwszą potrawą był tradycyjny, wigilijny barszcz, z równie tradycyjnymi uszkami, które tak samo tradycyjnie robione były przez moją (tradycyjną, a jakże!) babcię. Nawiasem mówiąc, razem z barszczem tworzyły wprost wyśmienite połączenie. Spałaszowaliśmy je w całkowitym milczeniu. Słychać było tylko brzęk łyżek uderzających o dna talerzy i siorbanie babci. To ostatnie bardzo mnie denerwowało, bo babcia siedziała z mojej prawej strony i siorbała bardzo głośno. Dodam, że siedziała tuż przy mnie, jakby specjalnie przysunęła się tak, żebym miał dodatkowe efekty dźwiękowe. Nigdy nie podejrzewałem jej, co prawda, o taką złośliwość, ale kto ją tam wie. Babcie są nieobliczalne…
        Kiedy skończyliśmy zupę, każdy już sam brał, co mu się podobało. Na pierwszy ogień poszła ryba po grecku produkcji mojej szykownej cioci – po którą sięgnęli wszyscy, prócz mojego wujka, w ogóle nie przepadającego za potrawami mającymi w składzie coś, co wcześniej machało płetwami i wtulało się w wodorosty. Zwyczajnie miał wstręt do ryb. Za to ja nigdy nie mogłem się doprosić, żeby ciocia częściej przyrządzała to danie, niż tylko na Wigilię czy w Wielkanoc, a szkoda, bo smakowało naprawdę wyśmienicie. Ale z drugiej strony to, że dane nam było jeść ją tak rzadko, sprawiało, że wszyscy tak bardzo ją doceniali. Do tego, kiedy już ciocia zabierała się do gotowania, to robiła to na całego - i nigdy jeszcze nie zdarzyło się tak, żeby cała ryba przez nią przyrządzona, została zjedzona w jeden wieczór.
        Potem raczyłem się jeszcze kutią, pierogami z kapustą i grzybami, karpiem i w ogóle wszystkim po trochu, cały czas uczestnicząc w rozmowach, choć jednak częściej się przysłuchiwałem, niż sam odzywałem. Babcia jak zawsze narzekała, że za komuny to było lepiej, było ciężko, ale ludzie byli bardziej szczęśliwi, jak to teraz jest źle, że kryminał na ulicach, strach wyjść z domu bez gazu pieprzowego (który sama, jak wiedziałem, nosiła w torebce) i tak dalej, i tak dalej. Wujek rozmawiał z moją mamą i ojcem o psychologii, zacinając się przy tym trochę. Ogólny sens dyskusji mi umknął, bo nie słyszałem początku. Wydawało mi się, że chodziło o jakieś komunistyczne filozofie, ale głowy nie daję. W każdym razie kiedy zwróciłem na nich uwagę, wujek mówił:
        - Jest baza i nadbudowa. Baza i nadbudowa. No i baza... Baza... To każdy głupi wie co to jest i w ogóle każdy wie co to jest. Ale nadbudowa... Nadbudowa, to jest, tego, to jest takie coś co nikt normalny nie wie, co to jest. Nikt... Ale ja wiem!
        Nie mogłem się powstrzymać od wybuchnięcia śmiechem. Chcąc stłumić tę eksplozję radości, zacząłem kaszleć udając, że zakrztusiłem się pierogiem, żeby nie urazić wujka. Przez to niestety nie usłyszałem dalszego ciągu. Kiedy już się uspokoiłem, skierowałem swoje uszy w stronę ciotki, która nawiasem mówiąc trajkotała ciągle z moją ciotką-elegantką, jej najlepszą przyjaciółką. Mowa była o moim wujku.
        - No i wyobraź sobie, że przychodzi do domu cały pijany, ledwo się na nogach trzyma. To ja pytam: "Gdzieś ty był, pijaku?", a on mi na to: "No, u Włodka byłem, trzeba było, tego... Trzeba było flaszkę obalić, no, jego siostra się żeni... Znaczy za mąż wychodzi...!" Już mi się śmiać chciało, ale jak zaczęłam twardo, to i skończyć muszę. Mówię: "Ale po coś się tak schlał?", a on: "A, no bo... Tego... Bo z miarą piliśmy, ale ten, bez skali. A miara musi mieć skalę... Bo wiesz... Jak miara nie ma skali, to jest chuj!"
        Obie ciotki wybuchły śmiechem, ja też nie mogłem się powstrzymać. Rodzice i wujek, o którym była mowa, patrzyli tylko ciekawi, z czego tak zacieszamy. Babcia mlaskała i kręciła głową z niesmakiem.
        - No, to chyba trzeba by pośpiewać jakieś kolędy - stwierdziła matka, kiedy już obie ciocie i ja nieco się uspokoiliśmy. Babcia od razu się rozchmurzyła, a wujek niechętnie przyznał mojej mamie rację. Wszyscy wstaliśmy i zaśpiewaliśmy najpierw "Cichą noc". Trochę kulawo to wyszło, bo moja babcia wyła jak w kościele. Koszmar. Jednak już tyle lat temu babcia zapomniała, co to jest melodia, że wszyscy zdążyli się przyzwyczaić. Było w sumie pozytywnie, w końcu śpiewanie kolęd było kolejną dobrą tradycją, zbożną, jakby powiedziała babcia, kultywowaną w mojej rodzinie. Po dwóch kolejnych - "Przybieżeli do Betlejem" i "Pójdźmy wszyscy do stajenki" zacząłem się obawiać, że od tego babcinego śpiewu nabawię się trzydziestoprocentowej utraty słuchu. Na szczęście zaśpiewaliśmy jeszcze tylko "Wśród nocnej ciszy", a potem już ojciec kazał mi włączyć jakąś płytę z kolędami. Później - znów tradycyjnie - jako najmłodszemu z rodziny kazano mi porozdawać wszystkim prezenty, żeby nie robić zamieszania wokół choinki. Uwielbiałem to, mogłem wreszcie poczuć się jak mój idol - Święty Mikołaj. Ale taki incognito, w cywilnych ciuchach. Nie miałem też niestety żadnych półnagich Śnieżynek do pomocy. Ech, ciężkie życie, ale co tu począć? Jakoś trzeba sobie radzić…
        Rozdałem w każdym razie prezenty i w końcu sam rozpakowałem swoje. Dostałem wełniany sweter - na szczęście nie był robiony ręcznie przez babcię - o kolorze, który trudno było mi określić, choć najprędzej nazwałbym go kremowym, porządny, skórzany portfel z zawartością w postaci pięćdziesięciu złotych polskich. Z banknotu uśmiechał się do mnie Kazimierz Wielki. Uśmiechnąłem się do niego również i schowałem z powrotem do portfela. W kolejnej paczce znalazłem bardzo eksluzywne wydanie "Władcy Pierścieni". Już od dawna zamierzałem przeczytać słynną trylogię Tolkiena, więc z tego prezentu ucieszyłem się najbardziej.
        Cała, że tak powiem impreza, trwała prawie do północy. Generalnie siedzieliśmy razem, rozmawiając i jedząc ciasto, oraz popijając kompot z suszonych owoców, tudzież herbatę czy kawę i ciesząc się z wzajemnego spotkania. W końcu tuż przed „godziną zero” goście postanowili sobie pójść. Wreszcie mogliśmy odetchnąć. Od razu zdjąłem marynarkę, w której było mi strasznie gorąco, poluzowałem krawat i rozpiąłem guzik pod szyją. Zaniosłem swoje "zdobycze" na górę i wróciłem, żeby pomóc rodzicom posprzątać. Kiedy skończyliśmy, było prawie wpół do pierwszej. Miałem ochotę jeszcze dziś zacząć czytać Tolkiena, ale tłumiąc ziewnięcie uświadomiłem sobie, że jestem na to już za bardzo zmęczony. A przecież dopiero co wypiłem kawę... No, cóż, trudno. Poczytam może jutro. Albo, zmitygowałem się, raczej jak pomogę Alicji uporać się z Magikiem... Niech to szlag, nie miałem czasu nawet pomyśleć o rewelacjach, do których doszedłem wczoraj. Chociaż ostatecznie, jutro też jest dzień... Postanowiłem jeszcze napisać do Alicji - w końcu obiecałem, że się odezwę. Było, co prawda, późno jak cholera, ale trudno. Nie chciałem, żeby pomyślała, że to olałem. Spytałem, jak tam Wigilia i co dostała. Po wysłaniu wiadomości uświadomiłem sobie, że o tej porze może już spać. Jednak myliłem się – zaraz odpisała.
        "Już myślałam, że o mnie zapomniałeś... U mnie wszystko dobrze, ale ja już śpię teraz. Jutro pogadamy Smile Dobranoc :*"
        No, wygląda na to, że jednak spała. Cóż, jakoś to przeżyje. Odłożyłem telefon, przebrałem się i położyłem do łóżka. Nie mogłem jednak zasnąć. Wczorajsza wieczorna rozkmina wróciła jak bumerang. Nie mogłem jednak wymyślić niczego mądrego, ani w ogóle dojść do żadnych nowych wniosków, nic ponad to, o czym nie pomyślałbym wczoraj. Byłem już w półśnie, kiedy pewna nagła myśl przywróciła mnie do stanu pełnej świadomości.
        A gdyby ktoś wszedł w OOBE i zabito by jego ciało? Co wtedy? Dusza już przecież nie jest z nim połączona. Co, jeśli duch byłby wtedy wolny, dryfowałby swobodnie po planie astralnym, bez możliwości powrotu do ciała, które przecież jest martwe?
        A śpiączka, śmierć kliniczna? Ciało żyje, ale jest pogrążone w letargu. Może to właśnie dlatego, że z jakiegoś powodu dusza nie może do niego wrócić? Przywołałem w pamięci wiadomości przeczytane wczoraj o OOBE. Pamiętam, ktoś ostrzegał, żeby na początek nie "odbiegać" swoim astralnym "ja" od materialnego ciała, bo mogą być problemy z powrotem. A nawet można zostać niejako uwięzionym na planie astralnym.
        No, dobra, ale to nieistotne. Duch to dusza odłączona od ciała i nie mogąca do niego wrócić. Załóżmy, że to prawda. Idąc dalej: Magik wyskoczył z dziewiątego piętra. Czyli lecąc po drodze musiał wejść w OOBE. Możliwe? Teoretycznie tak, ale czy ja wiem? Chociaż w sumie... Miał jeszcze pół godziny, kiedy konał w szpitalu. Choć to chyba i tak mało.
        Ale załóżmy na razie, że faktycznie tak jest. Tylko co nam to daje? Niby niewiele. Ale może byłaby możliwa jakaś... interakcja między bytami astralnymi? Naciągana teoria... Ale z drugiej strony - dlaczego nie? Gdyby tak było, gdybym tak wszedł w OOBE i jakoś zlikwidował Magika...? Łatwo powiedzieć... Ale przynajmniej to jakiś pomysł. Mam od czego zacząć, a nawet, jeśli się nie uda, to lepiej spróbować niż siedzieć bezczynnie. Na razie nie mam nic lepszego.
        Trochę mnie ta rozkmina uspokoiła. Odetchnąłem głęboko i zamknąłem oczy. Tym razem zasnąłem bez większych problemów.
        Miałem dziwny sen. Widziałem w nim różne oderwane od siebie obrazy. Na niektórych był sam Magik, na innych Magik z jakąś kobietą i dzieckiem, a na jeszcze innych z dwoma mężczyznami w jego wieku. Obrazom, czy też właściwie zdjęciom, bo tak one wyglądały, towarzyszyły daty i godziny. Nie umiem dokładnie opisać tego snu. W każdym razie, kiedy obudziłem się rano, dokładnie pamiętałem tylko jeden obraz i towarzyszącą mu datę.
        Człowiek leżący w śniegu pod blokiem, plecami do obserwatora. Wokół grupa ludzi. Dwudziesty szósty grudnia 2000 roku, godzina 6:15. To wtedy Magik popełnił samobójstwo. Czyżby to, że zobaczyłem tę datę i godzinę coś znaczyło? Dziś był dwudziesty piąty, a więc jutro przypadała rocznica śmierci Magika... Cholera, a jeśli to było ostrzeżenie? Jeśli zamierza jutro... zrobić coś Alicji, tak jak chciał to zrobić mnie...?


CIĄG DALSZY NASTĄPI
"Jeśli serca Wam nie spłoną, to na darmo szukam słów..."

http://www.cuentos.aq.pl
Odpowiedz
#12
Przepraszam, ale po raz pierwszy pozwolę sobie na uwagę zupełnie niemerytoryczną. Mam nadzieję, że w głównym bohaterze nie ma zbyt wiele ciebie, bo... strasznie mi nie podszedł, zwłaszcza całą sceną przy wigilijnym stole. Jeśli zaś postać jest całkowicie "napisana", to gratuluję super opisu kłótni z rodzicami, mimo że pod koniec spłyciłeś ją trochę - z drugiej strony bohater-narrator musi przekazać zarówno sposób zachowania, jak i myślenia, czy reakcji odpowiadających właśnie jemu, bez wtrąceń ociekających "mądrością wieku" (chodzi mi o niektóre opisy, w których bohaterem jest młody chłopak, pisze tu i teraz, a nie retrospektywnie, jednak jego motywy i uwarunkowania wskazują na to że powinien mieć co najmniej 40 lat - a trudno jest czegoś takiego uniknąć (no chyba że ma się osobowość wieloraką Big Grin)).
Śmiem więc twierdzić, że w głównym bohaterze jest bardzo dużo ciebie, a jeśli jest to prawda, to trochę to takie ekshibicjonistyczne.
No i z mało merytorycznej zwięzłej uwagi, zrobił się quasi-merytoryczny rozlazły wymysł.
Eh, no cóż, ja lubię długo, a jak chcę krótko to i tak mi wychodzi długo Big Grin (proszę ostatnią uwagę interpretować z radosną dowolnością Smile))
One sick puppy.
Odpowiedz
#13
Zabrzmiało to... dziwnie. Podejrzewasz mnie o to, że mam 40 lat? Bo jeśli tak, to nie wiem, czy powinienem uznać to jako komplement, śmiać się, czy płakać Big Grin
"Jeśli serca Wam nie spłoną, to na darmo szukam słów..."

http://www.cuentos.aq.pl
Odpowiedz
#14
Nie, chodziło mi o opisy w innych opowiadaniach - źle się wyraziłem.
One sick puppy.
Odpowiedz
#15
CZĘŚĆ CZWARTA

* * *

        Zerwałem się z łóżka, chwyciłem telefon i już miałem do niej dzwonić, gdy się opamiętałem. To nic nie da. Tylko ją przestraszę. Wziąłem głęboki oddech i usiadłem na łóżku. Odłożyłem komórkę. Myśl. Mam jeden dzień i jedną noc na pozbycie się sukinsyna... OOBE. To moja jedyna szansa.
        Szybko umyłem się i ubrałem, żeby nie siedzieć jak łach przed komputerem i podpiąłem się do Internetu. Po drodze sprawdziłem godzinę. Po dziewiątej. Mam niecałe dwadzieścia jeden godzin... Niby dużo. Ale muszę jeszcze nauczyć się wchodzić w OOBE. Tak prosto to brzmi, ale czułem się jak w jakiejś książce, czy dziwacznej powieści…
        Wstukałem hasło w Google'a i otworzyłem parę zakładek. Interakcja w OOBE. Było kilka artykułów na ten temat. Dobrze. Poczytałem trochę i dowiedziałem się ciekawych rzeczy. Byty astralne mogą oddziaływać na siebie wzajemnie. Mogą wymieniać myśli, czyli mniej więcej rozmawiać, mogą się oczywiście widzieć. Mogą też wysysać z siebie nawzajem energię. Jeśli ma się odpowiednio dużą siłę umysłu, można nawet oddziaływać na dusze ludzi nie będących w OOBE. Właśnie tego szukałem. Po wyssaniu zbyt dużej ilości energii można nawet doprowadzić do „śmierci" innej duszy, kompletnie ją wymazać. Ale żeby tego dokonać, trzeba naruszyć strukturę innego bytu... Że co? Wpisałem w Google'a „struktura bytu astralnego OOBE". Znów otworzyłem kilka zakładek.
        Po wyjściu z ciała stajemy się czymś, co potrafili zdefiniować jedynie z grubsza. Kulka energii. Brzmi to w sumie dość śmiesznie. W każdym razie w tej postaci jesteśmy bardzo podatni na potencjalne ataki innych bytów. Żeby uniknąć ryzyka, trzeba przybrać inną postać. Pod pojęciem „inna" rozumiemy jakikolwiek kształt humanoidalny. Im bardziej uda nam się upodobnić do człowieka, tym mniej podatni na ataki się staniemy. A znowu im wyraźniejsi jesteśmy, tym lepiej jest w stanie zobaczyć nas człowiek nie będący w OOBE. Człowiek, bo niektóre zwierzęta, na przykład koty, widzą byty astralne zawsze. Żeby zmienić postać, trzeba sobie tylko wyobrazić, że staje się "twardszym" i bardziej wyraźnym i odpowiednio silnie tego pragnąć. Wydaje się to proste... A dlaczego trzeba się upodobnić akurat do człowieka, nigdzie nie pisali. Próbowałem znaleźć coś na temat upodabniania się do innych istot żywych, ale nie udało mi się. Założyłem więc, że to dlatego, że skoro w naszej cielesnej postaci jesteśmy naturalnie ludźmi, to może dla duszy przybranie postaci ludzkiej też jest naturalne i jakakolwiek inna jest niemożliwa, chyba, że to ta wspomniana kulka energii. Nie było to zresztą aż tak istotne. Czytałem dalej.
        Nie każdy może jednak przybrać równie wyraźną postać. To zależy od siły umysłu. Miałem nadzieję, że posiadam dostatecznie silny... W sumie, w obliczu mojego pierwszego spotkania z Magikiem, wyglądało na to, że tak. Skoro trzeba mieć silny umysł aby wpływać na ludzi nie będących w OOBE, to ja chyba mam jeszcze silniejszy, bo udało mi się go odeprzeć. Teraz musiałem znaleźć coś jeszcze na temat tego całego "naruszania struktury bytu". Metody naruszania struktury okazały się takie same, jak metody zranienia człowieka w fizycznym świecie. Ostre narzędzie - nóż, miecz... Najwyraźniej chodziło po prostu o coś na kształt uszkodzenia ciała w taki sposób, żeby pojawiła się krew. Pistolet był na liście rzeczy bezużytecznych, bo na planie astralnym stawał się jedynie kawałkiem metalu. Co prawda kawałkiem metalu, jeśli się tłucze odpowiednio długo i w odpowiednie miejsca, no i jest się bardzo upartym, też można wywołać krwotok. Podobnie zresztą pięściami. Ale bić specjalnie dobrze się nie umiałem - na treningach uczyli nas tylko łamać i wykręcać kończyny. Ale broń biała, na przykład taki miecz... Miecz był czymś dla mnie. Trenowałem aikido, a to przecież nie tylko walka wręcz, ale także walka bronią. No, tak, tylko skąd ja mam na planie astralnym wytrzasnąć miecz? Wpisałem w wyszukiwarkę „przedmioty na planie astralnym".
        Dowiedziałem się, że będąc w OOBE widzimy wszystko tak, jak będąc w normalnym stanie. Dziwne, jakoś nawet nie przyszło mi do głowy, że mogłoby być inaczej. Jednak jest pewna różnica w postrzeganiu świata: byt astralny widzi wszystko wokół siebie, jakby miał oczy z każdej strony głowy, lub po prostu pole widzenia sięgające 360o. Dziwne... Zresztą nieważne na razie. Mimo, że widzimy fizyczny świat, nie jesteśmy w stanie na niego oddziaływać. Wszystko, czego próbujemy dotknąć, przenika przez nas. A raczej my przenikamy przez to. Dokładnie jak duchy. Żeby być w stanie używać na planie astralnym jakiegoś przedmiotu, na przykład noża, trzeba go najpierw zabrać ze sobą, wchodząc w OOBE. Wszystko było dokładnie opisane, z adnotacją, że taki przedmiot będzie wtedy istniał zarówno na planie astralnym jak i fizycznym. Czyli przenikanie przez ściany z nożem w garści odpada. Ale jakoś specjalnie się tym nie przejmowałem.
        I jeszcze coś o przemieszczaniu. Między ciałem a duszą istnieje coś na kształt cienkiego sznurka, którego zerwanie grozi całkowitym oderwaniem od ciała i brakiem możliwości powrotu do niego. No, tak, czytałem wcześniej coś podobnego, ale było to inaczej sformułowane. Na początku "sznurek" jest cienki i bardzo łatwo go zerwać, ale jeśli stopniowo się go "rozciąga", wychodząc za każdym razem coraz dalej i dalej, staje się coraz bardziej elastyczny.
        Istnieje też możliwość błyskawicznego przemieszczenia się w wybrane miejsce, dowolnie odległe. Trzeba je sobie tylko wystarczająco wyraźnie wyobrazić, wręcz zmaterializować w głowie. Więc nie jest to łatwe.
        I jeszcze coś. Czytałem to parokrotnie, zanim pojąłem sens i nawet nie jestem pewien, czy dobrze to zrozumiałem. Mianowicie można "zakleszczyć" się w innym bycie, stworzyć między nim a sobą nierozerwalną więź. Wtedy wszędzie tam, gdzie przeniesiemy się my, pociągniemy za sobą ten "uwiązany" do nas byt. I vice versa. To, który z połączonych bytów zadecyduje o kierunku przemieszczenia znów zależy od siły ich umysłów. Ciekawe... Może się przydać. Oczywiście pod warunkiem, że to wszystko w ogóle zadziała.
        No, więc teraz przyszedł czas na znalezienie sposobu na wejście w OOBE... Wpisałem w Google'a odpowiednie hasło. To, co zobaczyłem, sprawiło, że doznałem uczucia rozpaczy.
        Było co najmniej kilkanaście różnych sposobów osiągnięcia OOBE. Za to był jeden szkopuł: żaden z nich nie gwarantował szybkiego sukcesu, a nawet sukcesu w ogóle. Większość zakładała długie miesiące, a nawet lata praktyki. A ja musiałem umieć to NA JUTRO. Niech to wszystko szlag!
        Z drugiej strony, czego się spodziewałem? Gdyby to było takie proste, gdyby OOBE nie było tylko na wpół mistycznym stanem umysłu, nowoczesna nauka dawno już wyjaśniłaby, lub całkowicie zaprzeczyła istnieniu tego zjawiska. Oczywiście, podczas tych godzin szperania w Sieci natrafiłem na parę naukowych artykułów na ten temat, ale żaden w jednoznaczny sposób nie stwierdzał, czy to prawda, czy nie. Ja jednak święcie wierzyłem w możliwość osiągnięcia OOBE. Wcześniej, gdybym o czymś takim słyszał, na pewno odniósłbym się do tego ze sporą dozą sceptycyzmu. Jednak po tych doświadczeniach z Magikiem, byłem skłonny uwierzyć we wszystko.
        Hm, tylko że w obliczu tych miesięcy treningu - jak Magik mógł wejść w OOBE spadając z budynku? A może możliwe jest osiągnięcie tego stanu spontanicznie? Może szok jest jakimś katalizatorem, czy cholera wie czym? Wpisałem w Google'a "spontaniczne OOBE", a potem, kiedy nic nie znalazłem, parę pokrewnych haseł. Nic.
        Cholera. Zmarnowałem... Spojrzałem na „zegar pokładowy" komputera. Pięć godzin! Było po czternastej, zmarnowałem pięć godzin na bezsensownym, bezproduktywnym czytaniu... Dlaczego nie zacząłem od razu od sposobów wejścia w OOBE? Idiota. Przecież pamiętam, jak na samym początku pomyślałem: „Mam dwadzieścia jeden godzin", a zaraz potem „Muszę nauczyć się wchodzić w OOBE." Totalny kretyn...
        Poczułem głód. No, tak, nie jadłem od rana. Dźwignąłem się z krzesła. Aż zabolały mnie ścięgna kolanowe. Zastój - pięć godzin siedzenia w jednej pozycji i tylko nieznaczne ruchy rękoma, potrzebne do obsługi myszki i klawiatury. Zlazłem na dół. Rodzice, co raczej oczywiste, już nie spali.
        - Cześć - powiedziała matka - A ty co się nie pokazujesz? Spałeś?
        Mówiła z uśmiechem. Radosnego i miłego nastroju świąt ciąg dalszy.
        - Mniej więcej - odparłem, również nieznacznie się uśmiechając. - Jak się obudziłem, to trochę czytałem.
        Jakby nie patrzeć, była to prawda. Co z tego, że z mojej wypowiedzi wynikało raczej, że po przebudzeniu leżałem w łóżku i czytałem książkę? A przynajmniej ja bym to tak zrozumiał, gdyby ktoś powiedział mi to dokładnie w ten sposób. Zresztą, po cholerę ja się nad tym zastanawiam. To nie ma żadnego znaczenia.
        Poszedłem do kuchni i nałożyłem sobie na talerz sporą porcję mojej kochanej ryby po grecku i nalałem pełny kubek kompotu z suszonych owoców, który jakimś cudem ostał się po wczorajszej kolacji. Wziąłem to wszystko na górę i tam ze smakiem pałaszując, rozmyślałem, co dalej. Wyglądało na to, że OOBE to ślepa uliczka... Więc co? Rozważałem wszystko, o czym tylko do tej pory pomyślałem. Starałem się przypomnieć sobie jak najwięcej faktów dotyczących duchów, wszystko, co wyczytałem i cokolwiek, co mogłoby mi pomóc. Niestety, nic nie wpadło mi do głowy. Poza jednym: być może wszystko by się uspokoiło, gdyby Alicja wyprowadziła się stąd, gdzieś daleko, na przykład nad morze. W końcu Chorzów był dosyć niedaleko Katowic - a to przecież tam zginął Magik. Gdyby mieszkała dalej...
        No, tak, ale to raczej nierealne. Jak mogłaby przekonać rodziców do przeprowadzki? „Bo tak”? I to jeszcze tak daleko? Przecież za cholerę nie uwierzą w całą tę historię, byłem tego pewien. Poza tym, skąd mogę mieć pewność, że to by coś pomogło? Skoro OOBE gwarantuje błyskawiczne przemieszczanie się, a Magik nie ma do stracenia możliwości powrotu do ciała, nie sądzę, aby to coś dało. Że też spośród tylu ludzi musiał wybrać akurat Alicję... Może, gdyby mieszkała dalej, to wybrałby kogoś innego. Ale stało się.
        Nawet sam nie wiem do końca, kiedy, ale podczas tej rozkminy skończyłem jeść, przysiadłem się do komputera i zacząłem machinalnie przeglądać nowinki techniczne i takie tam, jak to miałem w zwyczaju. Mój wzrok przykuł artykuł zatytułowany "Cyber-dragi".
        Artykuł traktował o narkotykach. Ale nie tych tradycyjnych. Niedawno naukowcy znaleźli sposób na „zbakanie się" narkotykiem bez faktycznego zażywania go, a zatem bez szkodliwych dla zdrowia skutków. Umożliwia to program o nazwie "I-doser", który odtwarza pliki z dźwiękami. Ale nie z jakąś tam muzyczką, czy czymś takim. Te dźwięki, to dźwięki stereo, o ściśle określonej częstotliwości i natężeniu w każdym z kanałów. Ma to na celu nastrojenie mózgu w taki sposób, aby osoba słuchająca miała złudzenie bycia odurzoną narkotykami. Ponoć uczucie po użyciu cybernetycznych narkotyków jest takie samo jak po zażyciu tych zwykłych. Ale po jaką cholerę ja to czytam? To raczej nie pomoże Alicji...
        Już miałem zamykać okienko, kiedy mój wzrok padł na listę dosów, czyli plików, zawierających zestaw odpowiednich dźwięków i częstotliwości, potrzebnych "I-doserowi" do nastrojenia mózgu. Obok marihuany, LSD, heroiny dojrzałem coś, co wprawiło mnie w osłupienie.
        OOBE. Ale jak?
        Wszedłem na oficjalną stronę serwisu, podaną w artykule. Spośród listy dostępnych dosów - każdego z nich opatrzonego opisem działania - kliknąłem interesujący mnie link. No tak, krótkie wyjaśnienie tego, czym jest OOBE i dopisek, że ten drag umożliwia osiągnięcie tego stanu.
        Zauważyłem link przekierowujący na forum, do tematu, gdzie wypowiadali się ludzie testujący tego dose'a. Kliknąłem go. Podczas przekierowania uchwyciłem jeszcze cenę, która jakoś wcześniej mi umknęła. Dwadzieścia dolarów. No, tak, płatne. Ale w końcu to były tylko pliki, a w dzisiejszych czasach każdy plik da się zassać z Sieci. Wystarczy znaleźć to na rapidshare.de, albo innym megaupload, a byłem pewien, że ktoś to tam już umieścił. Tylko czy warto?
        Opinii na forum było niewiele. Zaledwie kilka postów, ale za to wszystkie pozytywne. Co prawda nie zauważyłem, żeby wypowiadał się tam ktoś, kto tak jak ja nigdy nie próbował OOBE, ale starzy wyjadacze tych zabaw chwalili go, jako bardzo ułatwiający oddzielenie się od ciała. Jeden z nich pisał na przykład: "Przez siedem miesięcy ćwiczeń nie udało mi się nic osiągnąć. A dzięki temu dose'owi wystarczyło kilkanaście przesłuchań i udało się!" Kilkanaście. Przeczytałem wszystkie posty, ale najniższa liczba odsłuchań do osiągnięcia OOBE, na jaką trafiłem, to siedem. No cóż, biorąc pod uwagę, że cały ten śmieszny zestaw dźwięków trwał trzydzieści minut, dawało to razem trzy i pół godziny. Ale po paru miesiącach wcześniejszych prób. Zresztą nawet, gdyby mi się udało, nie sądzę, żebym przez noc zdołał nauczyć się poruszać na planie astralnym, rozciągać całą tą nitkę, nauczyć przybierać humanoidalne kształty, nie mówiąc już o mentalnym zakleszczeniu się w innym bycie czy przeniesieniu na plan astralny jakichś przedmiotów. Więc raczej prędzej zginę, niż uda mi się pozbyć Magika. Gdybym znalazł to wcześniej...
        Tak, i co, spędziłbym - a raczej moje ciało - cały dzień leżąc na łóżku w słuchawkach na uszach? Jak w śpiączce? O, nie. Nie wyobrażam sobie, co mogliby pomyśleć rodzice, gdyby zobaczyli mnie w takim stanie. No, zobaczyli to pół biedy, bo pomyśleli by pewnie, że śpię. Ale co by było, jakby próbowali mnie obudzić? Nie sądzę, aby im się udało. Co wtedy by zrobili? Wezwali karetkę, zabrali do szpitala?
        Nieważne, takie myślenie jest bez sensu. Muszę się skupić na tym, co w tej chwili jest istotne: nadal nie mam sposobu, żeby ochronić Alicję przed Magikiem. Kurwa. Chociaż zaraz...
        Już raz go pokonałem, tak? Bez żadnych wymysłów typu to całe OOBE. Tylko, że wtedy nie miałem wyboru. A teraz wiem, czym to grozi. Źródła w Internecie to potwierdzają.
        No, tak, faktycznie, ale czy bawiąc się w OOBE też bym nie ryzykował? "Wymazanie bytu astralnego" nie brzmi zachęcająco... Czyli tak czy tak ryzykuję życiem. Chociaż przynajmniej będąc na planie astralnym sam też mogę go wymazać. A rozwiązując to tak, jak ostatnim razem, nie pozbędę się problemu. Z drugiej strony, powiedziałem Alicji, że gdyby było trzeba, zrobiłbym to dla niej jeszcze raz...
        Tak. Wygląda na to, że trzeba. Nie mam wyboru. Będę tam dokładnie 6:15 i obronię ją przed tym skurwielem. Oby to się udało... Potem... Potem ściągnę ten śmieszny program i dorwę tego dose'a od OOBE. Nauczę się wszystkiego, czego potrzeba i wykończę go. A jestem pewny, że samo "odparcie" Magika w rocznicę śmierci nie wystarczy. Więc, kiedy już będę gotowy, dorwę go.
        O ile przeżyję jutrzejsze spotkanie.
        Usłyszałem wołanie ojca na obiad. Brutalne przywołanie do rzeczywistości... Oderwałem wzrok od pęknięcia w ścianie, tuż nad monitorem, w które bezwiednie się wpatrywałem, myśląc. Poczułem zapach ciepłego bigosu. Zszedłem na dół. Wydaje mi się, że bigos był dość smaczny, ale ja myślami cały byłem gdzie indziej, więc nie dane mi było tego należycie ocenić. Machinalnie podnosiłem do ust widelec, przeżuwałem i połykałem, równie machinalnie odpowiadając grzecznie, ale krótko, na słowa kierowane do mnie przez rodziców, na zupełnie nie interesujące mnie w tej chwili tematy. Cały czas patrzyłem w obrus za moim talerzem i coraz bardziej umacniałem się w moim postanowieniu. Natychmiast po zjedzeniu na powrót usiadłem do komputera. Przyszło mi do głowy, żeby włączyć gadu-gadu. Alicja była dostępna. Od razu, kiedy tylko się pojawiłem, dostałem od niej posta.
        "Miałeś się odezwać, i co?"
        Przez chwilę zmartwiłem się, że ma do mnie żal. Zacząłem więc klecić jakieś przeprosiny, ale za chwilę potem wysłała mi buźkę.
        "Tongue"
        Napisałem więc tak:
        "Wybacz, koleżanko droga. Szukam cały czas czegoś mądrego na temat naszego problemu...
        Ten amulet nie załatwia sprawy."

        "Tylko trzyma go na dystans, tak? Czytałam o tym na tej stronie, co u mnie włączyłeś"
        "Tak. I szukałem sposobu, żeby pozbyć się go całkiem"
        "Mogę przecież nosić ten wisiorek"
        "No tak, ale nie do końca"
        Opowiedziałem jej o moim śnie i o dokładnej datacji śmierci Magika.
        "I znalazłeś jakiś sposób?" - spytała, kiedy skończyłem.
        Opowiedziałem jej więc w skrócie o tym, czego się dowiedziałem, nie wchodząc w szczegóły techniczne. Pewnie i tak sama sobie o tym poczyta. Teoretycznie, to ona mogła sama sobie popróbować, ja nie musiałem się w to bawić. Ale jakoś nie wydawało mi się odpowiednie zostawianie jej z tym samej. Nie to, żebym myślał o niej jako o bezbronnym kadłubku, ale jakoś tak... po prostu nie byłoby to fair. Powiedziałem jej też o moim zamiarze jutrzejszej konfrontacji z nim. Odpisała prawie natychmiast.
        "Nie, nie rób tego! Jaki to ma sens? Wszystko jest już przecież w porządku."
        Zdziwiła mnie trochę.
        "Sama przecież stwierdziłaś przed chwilą, że to go tylko trzyma na dystans. Przyznałaś mi rację."
        "No, tak, ale ja przecież mogę nosić ten amulet cały czas..."
        "To nie pomoże. Wiem to."
        "Ale to tylko przeczucie, tak? Jak możesz wierzyć przeczuciu do tego stopnia, że zaryzykujesz własnym życiem... I to dla mnie?"
        "Powiedzmy, że lubię pomagać ludziom."
        Cóż, jakkolwiek głupio by to w tej sytuacji nie zabrzmiało.
        "Ale jak możesz tak ryzykować, opierając się tylko na tym dziwnym śnie...?"
        Czasem naprawdę jej nie rozumiałem. Jak może mówić, że takie przeczucia, czy jak to nazwać, są niewarte wiary, jednocześnie będąc święcie przekonaną, że Magik jest rzeczywistym zagrożeniem...?
        "Ta cała sprawa jest wystarczająco dziwna, żeby opierać się na śnie. Poza tym, jeśli ten sen to nieprawda, niczym tak naprawdę nie ryzykuję - nie przyjdzie do Ciebie i na tym się skończy."
        Chwilę nie odpisywała - widocznie rozważała moje słowa. Nagle dostałem wiadomość od nieznajomego.
        "Jesteś pedałem?"
        Nie miałem teraz czasu ani chęci na rozmowy z takimi frajerami. Zamknąłem więc okienko i napisałem do Alicji.
        "Pamiętaj, jutro o szóstej rano jestem u Ciebie. Otwórz mi, żebym nie musiał Twoich rodziców budzić"
        "OK. Nie ma sprawy. Masz rację. Po prostu tyle dla mnie robisz..."
        Znów dostałem wiadomość. Z tego samego co wcześniej numeru.
        "Gejem? Bo masz taki nick"
        Że co? Co za... Odpisałem Alicji.
        "Mówiłem Ci, że jakby zaistniała taka potrzeba, stanąłbym Magikowi na drodze jeszcze raz. A ja nie rzucam słów na wiatr... A teraz wybacz. Muszę jeszcze zrobić parę rzeczy, w związku z tym wszystkim..."
        Chyba już sama nie wiedziała, co napisać, więc pożegnała się tylko ze mną.
        "Jasne. Do jutra."
        "Pa"
        A teraz o co chodzi temu przychlastowi? Włączyłem niewidoka, żeby Alicja nie poczuła się urażona. Chciałem tylko sprawdzić, o co biega, i zablokować kolesia, niech idzie w diabły. Sprawdziłem w ustawieniach swoje publiczne dane.
        Imię: Bartek
        Nazwisko: Ruchajło
        Pseudo: Gej, Cwel, Pedał, Ciota, Ruchaj-mnie-w-dupę
        Miasto: Chorzów - sex city xD

        Kurwa mać! Co za pierdolony... Już miałem kolesiowi napisać, co o nim myślę, ale się opanowałem. Nie, nie zrobię mu tej przyjemności... Napisałem zamiast tego:
        "Jeśli myślisz, że jeśli umiesz shakować moje publiczne dane to uznam twoją wyższość, to mylisz się."
        "Po prostu geje są tolerancyjni i chciałem pogadać, nie miałem złych intencji"

        Żałosne...
        "Zostawię to bez komentarza. Jeśli chcesz mnie obrażać, czy raczej próbować mnie urazić, próbuj dalej. Nie rusza mnie to. Nie będę zniżał się do twojego poziomu i bluzgał na ciebie. Żegnam."
        Zamknąłem gadu. Nie zawracałem sobie nawet głowy blokowaniem jego numeru. I tak pewnie założy drugi i dalej będzie próbował mnie sprowokować do mało inteligentnej potyczki na bluzgi. Którą pewnie i tak bym wygrał. Podejrzewam, że był to jakiś góra trzynastoletni dzieciak, który myśli, że jak umie shakować publiczne dane w jakimś komunikatorze, to jest fajny. Plaga Internetu - tak zwane dzieci neostrady. Ludzie stawiający sobie za punkt honoru wyśmiewanie, wyzywanie lub obrażanie innych. Do tego używający wulgarnego języka i piszący w sposób niezrozumiały, zaśmiecając tym różnorakie fora dyskusyjne. Szkoda gadać.
        Kiedy się już trochę uspokoiłem, włączyłem na powrót komunikator i zmieniłem swoje dane personalne. Zamknąłem znów program i kliknąłem Google'a. Wklepałem: "I-doser cyberdragi dose'y rapidshare". W ten sposób, choć sam portal rapidshare.de nie oferował opcji szukania, powinienem znaleźć na ich serwerach to, o co mi chodziło. Po sprawdzeniu trzech linków, w czwartym znalazłem wszystko, czego potrzebowałem.
        Pliki były w jakimś dziwnym formacie... Pewnie specjalnie dla I-dosera. A mnie by się przydały mp-trójki, żebym sobie to mógł na odtwarzacz wrzucić. Ufałem, że w swojej nieskończonej mądrości Internet dostarczy mi sposobu i na to. Prawdopodobnie wystarczyło przekonwertować to dziadostwo jakimś programikiem. Wróciłem najpierw na stronę serwisu i tam niemal od razu znalazłem odpowiedź. Ściągnąłem więc legalny, darmowy program i zrobiłem, co było mi potrzebne. Potem zrzuciłem to na odtwarzacz i wyłączyłem komputer. Byłem gotów do prób. Spojrzałem jeszcze na telefon. Dochodziła osiemnasta. Prawdopodobnie mogę już zacząć.
        Włożyłem do mp-trójki świeżą baterię, tak na wszelki wypadek. Ułożyłem sobie odpowiednio poduszkę na łóżku i pogasiłem światła. Teraz tylko księżyc, tuż po pełni, oświetlał mój pokój. Położyłem się na wznak i założyłem słuchawki. Włączyłem opcję zapętlenia. Teraz pozostało mi już tylko wcisnąć "play"...
        Nagle poczułem lekkie uderzenie w bok. Podskoczyłem i o mało nie zerwałem się z łóżka. Na szczęście to była tylko moja kotka. Położyłem się więc z powrotem. Kira otarła mi się łebkiem o twarz. Poczułem zapach puszkowanej karmy dla kota o smaku tuńczyka. No, tak, kompletnie zapomniałem o konieczności nakarmienia mojego zwierzaka. Na szczęście rodzice pamiętali.
        Kotka pokręciła się chwilę i ułożyła tuż obok mnie, przylegając grzbietem do mojego boku. Cieszyłem się, że przyszła. Szczerze mówiąc trochę się bałem prób z całym tym pieprzonym OOBE... Dobrze, że tu była. Dodawała mi otuchy, Kliknąłem "play" i skrzyżowałem ręce na piersi.

* * *

        Usłyszałem cichy, pulsujący dźwięk, który stopniowo stawał się coraz głośniejszy i nabierał coraz wyższej częstotliwości. Słyszałem też szumy - coś podobnego do odgłosu towarzyszącego mocnemu śnieżeniu w telewizorze. Po kilkunastu sekundach dźwięk przestał narastać i przedstawiał się już cały czas tak samo. Zauważyłem, że przez cały czas gapię się w sufit, jakbym tam różowego słonia zobaczył. Wyśmiałem się w myśli, po czym zamknąłem oczy i wsłuchałem się w pulsowanie.
        Po kilku minutach zmniejszyła się częstotliwość, a głośność szumów nieznacznie wzrosła. Poczułem irracjonalny, nieuzasadniony niepokój. Odetchnąłem głęboko i odnalazłem ręką ciepły, miękki grzbiet mojej kotki.
        Czas mijał i nic się nie zmieniało. Kontrolowałem oddech i nadal wsłuchiwałem się w dziwny dźwięk. W pewnym momencie wszystko zaczęło cichnąć, aż zniknęło zupełnie. Jednak po chwili, dzięki opcji zapętlenia w odtwarzaczu, cały cykl rozpoczął się od początku.
        Dopiero - a może raczej już? - w połowie drugiego przesłuchania zacząłem odczuwać coś poza tym dziwnym niepokojem, zaczęło mi się kręcić w głowie. W miarę upływu czasu to uczucie siedzenia w mikserze się wzmagało..
        Pod koniec trzeciego cyklu czułem już, jakbym wirował. Przed oczami zaczęły ukazywać mi się jakieś barwy i rozmazane kształty.
        Odtwarzanie rozpoczęło się po raz czwarty. Barw i kształtów było coraz więcej, wirowanie było coraz szybsze.
        Potem straciłem już rachubę. Czas się nie liczył, dźwięk przestał wydawać się dziwny, stał się tak naturalny, jak śpiew ptaków w pogodny dzień. Zacząłem dokładnie odczuwać każdą część mojego ciała. A raczej delikatnie jakby przypłynęła do mnie świadomość, że je czuję. Na codzień nigdy nie zwraca się uwagi na takie rzeczy. Teraz byłem świadom całości mojej, że tak powiem, cielesnej powłoki; każdego palca, każdego najmniejszego impulsu przeze mnie przebiegającego, każdego ledwo odczuwalnego ukłucia bólu i każdego najdrobniejszego napięcia mięśni. Stopniowo doznania zmieniły się - i teraz moje kończyny stały się nieproporcjonalnie wielkie... Niezręczne. Kolana, łokcie... Malutkie. Niemożliwe do użycia. Dziwne, że kiedykolwiek mogły utrzymać ciężar ciała. Włosy... były niewiarygodnie ciężkie. Paznokcie na palcach dziwnie niekształtne... Mięśnie olbrzymie. Jakaś część mnie chciała na próbę poruszyć ręką lub nogą. Inna odwiodła ją od tego. W pewnym momencie moje ciało zaczęło stawać się coraz bardziej odległe. Coraz mniej "moje"... Spadam... Paniczny strach...! Nie pozwolić mu przejąć kontroli... Zdławić go... Opanować... Lecę, dalej, wyżej, w spirali...
        Jestem we własnym pokoju. Unoszę się jakiś metr nad sobą.... Nad moim ciałem... Wciąż leżącym na łóżku. Czyżby... Udało mi się...?
        Z niczym nie da się porównać tego uczucia. Wszyscy oni mają rację. Jestem świadom wszystkiego wokół... Wszystkiego, co mnie otacza. Widzę wszystko.... We wszystkie strony. Za mną, przede mną, obok mnie... Te słowa nie mają teraz znaczenia. Wszystko jest wokół. Nic nie czuję. Czuję... Że jestem. Nic więcej. Jestem.... Próbuję sobie przypomnieć, jak to jest być w swoim ciele i... Nie mogę. Nie pamiętam, po prostu... Nie wiem. Próbuję zobaczyć siebie... Swoje... Co, eteryczne ciało? Nic takiego nie ma. Uczucie... Dziwne. Próbuję się poruszyć. Nie mam czym poruszać...! Przemieścić się... Tylko jak? Koncentruję uwagę na jednym punkcie... Ściana, na niej plakat... Japońskie znaczki. Chcę być bliżej. Tuż obok. Bliżej plakatu. Bliżej... Pragnę tam być...
        Ja... Moja istota, istota mnie... Przesuwa się tam. Płynie... Coś utrudnia mi ruch... Hamuje. Coś chce... Zatrzymać mnie. Bliżej mojej cielesnej powłoki. Jak... Sznur? Nie pozwalam mu. Płynę...
        Czas nie istnieje. Jestem tuż obok... Tam, gdzie chcę być. Coś się porusza. Coś na łóżku... Koncentruję się na tym... To kot... Kot... Kira. Podnosi łebek... I patrzy. Na mnie.... Wielkie, rozszerzone oczy... Uszy ściągnięte do tyłu.... To coś oznacza. Znam tę pozę...! Coś szarpie mnie, ciągnie... Z powrotem do ciała...!
        Otworzyłem oczy, skoczyłem... I spadłem z łóżka. Kotka uciekła w popłochu. Rzeczywistość znów była normalna. Widziałem to, co z przodu, słyszałem... Jedna ze słuchawek wyleciała mi z ucha przy upadku, ale z drugiej nadal dochodził ten dziwny odgłos. Zerwałem ją i rzuciłem na podłogę. Dźwignąłem się na nogi - nie były już wielkie - i rozmasowałem bolący łokieć, również normalnej wielkości, który zaliczył bolesny kontakt z podłogą. Bark i kolano też bolały. Dobrze, przynajmniej czułem już normalnie...
        Kręciło mi się trochę w głowie. Zamrugałem i sięgnąłem po telefon, żeby sprawdzić godzinę. Było parę minut po dwudziestej trzeciej. Minęło o wiele więcej czasu, niż mi się wydawało... Wziąłem do ręki odtwarzacz i wyłączyłem go. Usiadłem na łóżku.
        Wygląda na to, że... Udało mi się! Ale jakoś nie czułem radości. Byłem cholernie zmęczony... Wyczerpujące to OOBE. Przeanalizowałem sobie cały mój krótki "wypad" poza ciało.
        Od czasu, kiedy położyłem się na łóżku, do teraz, minęło trochę ponad pięć godzin. Pięć godzin! To znaczy, że cały dose został odtworzony dziesięć razy - przerwałem jedenasty cykl. Ale ile było mi potrzebne do wejścia w OOBE, jeden Bóg raczy wiedzieć. Wydawało mi się, że poza ciałem byłem krótko. Ale może wtedy czas płynie inaczej. Nie wiedziałem tego.
        Nie natrafiłem, co prawda, na żadne tego typu stwierdzenie podczas moich poszukiwań w Sieci, ale nie mogłem takiej ewentualności wykluczyć. Nie było to zresztą teraz istotne.
        Udało mi się. I to za pierwszym razem. A najlepszemu z tego śmiesznego forum dopiero za siódmym i to po miesiącach ćwiczeń. Ale to pewnie dlatego, że postępowali według zaleceń twórców cyberdragów - jedno przesłuchanie pod rząd. A ja machnąłem ponad dziesięć. Nie miałem czasu na zabawę w pojedyncze słuchanie. Miałem tylko nadzieję, że nie rzuci mi się to jakoś na głowę...
        Przypomniała mi się moja kotka, która patrzyła na mnie, kiedy byłem poza ciałem. Tak, znałem tę pozę... Zauważyłem, że dosyć często ją przybierała. Co dziwne, działo się tak dokładnie raz w tygodniu. W każdą niedzielę, po jedenastej wieczorem. Zawsze przez kilka minut gapiła się w jedno miejsce, za każdym razem w to samo. Robiła tak od samego początku, odkąd tu zamieszkała, czyli już prawie półtora roku, więc zdążyłem się do tego przyzwyczaić i przestałem w zasadzie nawet zwracać na to uwagę. Tylko, że to nie był ten punkt, w którym ja dziś byłem, poza tym dziś nie była niedziela... Ale skoro reagowała w ten sposób na byty astralne, czy to znaczyło, że mam w domu ducha?
        A co, jeśli to wszystko mi się przyśniło? Pamiętam strach, więc... Może to tylko taki powalony koszmar? Choć nie wiem, co w nim mogło być takiego strasznego, ale przecież człowiek jest tak zbudowany, że we śnie może bać się nie tylko rzeczy strasznych. To nie było w jakiś logiczny sposób określone. Ale z drugiej strony, cała ta moja "wyprawa" poza ciało była taka rzeczywista, realna... No, może nie do końca. Za to na pewno różniło się od zwykłego marzenia sennego. Po prostu - sny takie nie są. Jednak było takie dziwne, że najbardziej logiczne wyjaśnienie jest takie, że zwyczajnie, najnormalniej w świecie śniłem. Choć w zasadzie, że tak powiem, dziwność tego wydarzenia mogłem zaliczyć do argumentów uwiarygodniających całe wydarzenie. W końcu wszystko, co było związane z Magikiem było tak samo dziwne jak OOBE, którego przed chwilą doświadczyłem. Nie, koniec deliberacji. To było prawdziwe. Musiało być.
        Ziewnąłem. Było już po jedenastej, a ja byłem wyczerpany. I jutro muszę wcześnie wstać. Pod żadnym pozorem nie mogę spóźnić się do Alicji... Znów sięgnąłem po telefon i nastawiłem budzik na piątą. Barbarzyńska pora, ale tak na wszelki wypadek...
        Przebrałem się i położyłem do łóżka. Zanim zasnąłem, uświadomiłem sobie jeszcze, że wyjście z domu o tak wczesnej porze nie jest zbyt normalne... Zrobiłem ostatnio wystarczająco dużo niezbyt normalnych - jak na mnie - rzeczy, a i tym razem rodzice nic nie wiedzieli o moich planach. Nie będę miał życia w domu... Postanowiłem, że muszę napisać chociaż jakąś karteczkę przed wyjściem. Z tą myślą zasnąłem.
        Nazajutrz postąpiłem dokładnie tak, jak to sobie poprzedniego dnia wykoncypowałem. Budzik zbudził mnie o piątej. Szybko wstałem, ubrałem się i poszedłem do łazienki zmyć sen zimną wodą. Jak najciszej, modląc się, żeby nie zaskrzypiały schody, zszedłem na dół. Było ciemno jak, dosadnie mówiąc, w dupie u Murzyna. Ze schodów po omacku mogłem sobie zejść, ale musiałem napisać tę całą kartkę do rodziców. Przyświeciłem więc sobie telefonem komórkowym - dzięki Bogu za te wielkie, kolorowe wyświetlacze! - i zlokalizowałem plik samoprzylepnych karteczek oraz kawałek jakiegoś długopisu. Kawałek, bo sam tylko wkład. Reszta musiała ulec destrukcji - ale mi takie pisadło w zupełności wystarczyło. Pomedytowałem parę sekund i nie zagłębiając się jakoś specjalnie w sens tego co piszę, skreśliłem:
        "Wyszedłem do koleżanki zanim jeszcze wstaliście. Niedługo wrócę."
        Nie miałem czasu na wymyślanie jakiegoś mądrzejszego tłumaczenia. Miałem tylko nadzieję, że rodzice wstaną o jakiejś ludzkiej porze, na przykład o dziewiątej. Wtedy moje wyjście nie zostanie nawet zauważone i nie będzie problemu. No, chyba, że to wszystko potrwa trochę dłużej... Nieważne. Nie ma czasu. Ubrałem się, i znów przyświecając sobie moim niezawodnym Siemensem znalazłem klucz, po czym wyszedłem.
        Kiedy tylko wysiadłem z windy na dziewiątym piętrze, drzwi mieszkania Alicji otworzyły się. Czekała na mnie. Po cichu weszliśmy do niej do pokoju i zamknęliśmy drzwi. Usiedliśmy sobie na łóżku i jak gdyby nigdy nic zaczęliśmy gadać między sobą, o niczym ważnym. Jednak rozmowa nie bardzo nam się kleiła. Żadne z nas nie miało ochoty wspominać o tym, co zaraz miało nadejść, choć znów napięcie było wyczuwalne. W pewnym momencie oboje zamilkliśmy i tylko czekaliśmy. Zerknąłem na telefon. Była dokładnie 6:12. Trzy minuty...


CIĄG DALSZY NASTĄPI
"Jeśli serca Wam nie spłoną, to na darmo szukam słów..."

http://www.cuentos.aq.pl
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości