14-10-2013, 09:56
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 18-08-2015, 18:40 przez Taiteilija.)
„Szalony Impresario”
Impresario mieszkał w małym, zagraconym pokoiku na poddaszu przedwojennego bloku. Wynajmował to skromne mieszkanie od starej, poczciwej pani Babette – sympatycznej staruszki, która wpadała do niego przynajmniej raz w miesiącu nie tylko po to, aby pobrać od niego czynsz, ale też, by sprawdzić, czy mężczyzna jest zdrowy, je ile trzeba i czy się nie przepracowuje. Poczciwa, matczyna pani Babette zazwyczaj stwierdzała u niego wszelkie objawy przemęczenia oraz niedojadania i przynosiła mu (wbrew zapewnieniom Impresaria, że ma się dobrze) obfite posiłki w plastikowych pojemnikach.
Impresario mieszkał tak już od jakichś dwudziestu lat i to wcale nie przez brak funduszy, czy innych wolnych mieszkań w okolicy, ale ponieważ najzwyczajniej w świecie żywił głębokie przywiązanie do tego ciasnego poddasza. Było to mieszkanko skromne, z małą zasłoniętą parawanem łazienką w jednym rogu i staroświecką kuchenką gazową i lodówką w drugim. Mroczny pokoik wyłożony zmatowiałym drewnem oświetlało jedno dachowe okienko i lampka na biurku, a podłogę nieodmiennie pokrywał dywan kartek; nut, niestarannych szkiców, listów, dokumentów i Bóg jeden raczy wiedzieć czego jeszcze. Ważną dla Impresaria cechą mieszkanka było jego położenie geograficzne; dwie ulice od Opery Miejskiej, dla której pracował. Był pracownikiem niezależnym, ale bardzo poważanym, stojącym na czele zarządu artystycznego. Można powiedzieć, że Opera Miejska była właściwie jego własnością. Zdobywał dofinansowania z Ministerstwa z zadziwiającą łatwością, a że był człowiekiem majętnym, dzięki spadkowi po rodzicach, sam też finansował spektakle, inwestował ogromne sumy w rozwój Opery, dobierał aktorów, decydował o repertuarze, wybierał krawców... jednym słowem był przedsiębiorcą, sponsorem i głównym darczyńcą Opery oraz, co pogłębiało jego emocjonalny stosunek do pracy, genialnym kompozytorem i artystą.
Niestety, Impresario był też człowiekiem wysoce ekscentrycznym i prawie nie wychodził z domu (poza wizytami w Operze) i nie utrzymywał trwałych stosunków z nikim poza panią Babette, dyrektorami Opery i kilkoma wpływowymi osobistościami. Do tego większość spraw załatwiał listownie.
Co było właściwie powodem tego ekscentryzmu, dziwactwa, tego zamknięcia?
Była to postawa tym dziwniejsza, że podczas wszelkich kontaktów z ludźmi (osobistych, czy listownych) był zaskakująco normalny! Rozmowny, wesoły, inteligentny... Tak zwyczajny, naturalny i otwarty, jak tylko można sobie to wyobrazić. Jednak każdą propozycję towarzyską uprzejmie odrzucał, nie próbując nawet się wytłumaczyć.
Powszechnie nazywano go Szalonym Impresariem, ale miało to raczej zabawne, pieszczotliwe zabarwienie, niż rozmyślnie obraźliwe; nikt nie był w stanie go nie lubić, jeśli przynajmniej raz miał tyle szczęścia, by zamienić z nim choć słowo.
Impresario siedział przy biurku, spisując proponowany repertuar na nowy sezon i obsadę przedstawień oraz wypisując czeki dla dyrektorów na pokrycie ewentualnych kosztów realizacji.
Pod nosem nucił chwytliwe partie chóru Dies Irae z Requiem d–moll Mozarta, a deszcz akompaniował mu, tłukąc wściekle w szybę i dach mieszkanka.
Nagle zamilkł i przerwał pracę, wsłuchując się bardzo uważnie w głośne staccato kropel. Wstał powoli, marszcząc brwi i przyglądając się w skupieniu niewidzialnemu punktowi ponad biurkiem jakby głęboko coś rozważał, po czym ostrożnie ruszył w stronę wieszaka i zdjął zeń wyświechtany czarny płaszcz.
Dawno już nie wychodził z domu bez wyraźnego powodu, a tam na zewnątrz powietrze było pewnie wilgotne, wspaniale pachnące deszczem i takie świeże! Ile długich dni (ba! lat!) można przesiedzieć z dala od cywilizacji, pracując nieustannie? Przecież był, na Boga, człowiekiem cywilizowanym, a nie jakimś pokątnym mrukiem, czy prymitywnym pustelnikiem! Przejęła go nagle myśl, gdy tak pisał mechanicznie, nucąc Mozarta i wsłuchując się w dźwięk deszczu, że musi stąd wyjść zanim wpadnie w ostateczne odrętwienie. W końcu jak długo ta Główna Przyczyna Jego Wieloletniego Ekscentryzmu, jak ją w myśli nazywał, mogła trwać? Miał już pięćdziesiąt trzy lata i od równych niemal dwudziestu lat musiał się izolować, bagatelizując problem, który istniał przecież tylko w jego własnej głowie! Zbyt dumny, by udać się do specjalisty wymyślił tą wspaniałą Izolację, jedyny lek na urojony problem; problem, który, jak sobie wmawiał uparcie, WCALE NIE ISTNIAŁ, a Izolacja była konieczna, by oddać się należycie pracy!
Impresario zamaszyście narzucił płaszcz, wyszarpnął parasol ze stojaka i, zrobił coś czego nie robił od lat: poszedł na DOBROWOLNY spacer!
Opuścił drewnianą klatkę schodową i skonstatował z pewnym zadowoleniem, że deszcz przestał już padać, a zza zasłony szarych chmur niepewnie wyjrzało słońce. Chłodne, wilgotne powietrze owiało twarz Impresaria, gdy ten przemierzał brukowane uliczki, podpierając się parasolem.
Architektura Miasta była dosyć specyficzna; składała się niemal wyłącznie z plątaniny bardzo długich, wąskich alejek, ściśniętych między wysokimi, zabytkowymi kamienicami. Alejki te były wszystkie jednakowo mroczne, ponieważ niebo stanowiło jedynie wąskie, jasne pasmo wysoko w górze, ponad rzeźbionymi wierzchołkami budynków. Taki układ sprawiał, że przemierzając zakamarki miejskiego labiryntu odnosiło się wrażenie spacerowania po dnie niewyobrażalnie długiej i wąskiej studni. Na magiczny urok Miasta składała się też niezwykła mnogość tajemniczych księgarenek, sklepików i kafejek, często położonych nisko, w podpiwniczeniach oraz mrowie muzyków, mimów i innych artystów wszelkiego gatunku i narodowości, wykonujących swe sztuki niemal na każdej alejce.
Impresario szedł powoli, wdychając głęboko świeże powietrze i rozglądając się ciekawie jakby widział to wszystko po raz pierwszy.
Pomyśleć, że przez tyle lat nie spacerował DOBROWOLNIE, że się tak odgradzał zupełnie bez powodu!
Teraz zmieni się wszystko i znowu będzie otwartym człowiekiem, przeprowadzi się do większego mieszkania i nawiąże jakieś bliskie znajomości, może nawet w końcu się ożeni?
Na rogu uliczki stał młody chłopak, grający na skrzypcach Kaprys nr 24 Paganinniego, lekko fałszując – było jasne, że bardzo się stara, gdyż z wysiłku na czoło wystąpiły mu krople potu, a twarz pokryła się purpurą. Obok futerału na skrzypce leżał kartonik z napisem „ZBIERAM NA STUDIA”.
Impresario westchnął i zamyślił się znowu. Minęło tyle lat...
Prawie dwadzieścia odkąd zdecydował się na konieczną (i DOBROWOLNĄ) Izolację! Dwadzieścia lat od Incydentu...
Incydentów, poprawił się w myśli.
INCYDENTÓW, KTÓRE BYŁY SKUTKIEM ROZTARGNIENIA I PRZEPRACOWANIA, A NAJPRAWDOPODOBNIEJ W OGÓLE BYŁY WYIMAGINOWANE!
Mijając skrzypka, Impresario, wrzucił do jego pustego futerału kilka złotych monet i posłał mu zachęcający uśmiech, który młodzieniec odwzajemnił z wysiłkiem, niemiłosiernie przy tym rzępoląc.
Mężczyzna szedł dalej.
Odgradzał się od myślenia o owych „Incydentach” od lat, uparcie sobie wmawiając, że tak naprawdę wcale nie miały miejsca. Zatopił się w wirze pracy i unikał konfrontacji z własnym umysłem (oraz z życiem publicznym), ponieważ tak naprawdę nie potrafił znaleźć żadnego racjonalnego wyjaśnienia tego, co przytrafiło mu się przed laty, a obawiał się, że, jeśli pozwoli na to swojej wyobraźni, znowu zaczną dziać się dziwne rzeczy. Bał się, że ludzie odczytają obłęd w jego oczach i straci ukochaną pracę! Impresario, mimo wszystko, uparcie twierdził jednak, że to nie mogła być choroba psychiczna, bo niby jak? Był przecież trzeźwo myślącym człowiekiem, bardzo sprawnym intelektualnie, a nic innego poza Incydentami nie świadczyło na niekorzyść jego psychiki. Nie mogło to też zdarzyć się naprawdę, bo byłoby wówczas po prostu irracjonalne!
Impresario westchnął.
Na świeżym powietrzu łatwiej mu było o tym myśleć, a może nawet odrobinę pokpiwać z własnej zabobonności. Och, był po prostu artystą, muzykiem i ekscentrycznym starym wariatem! To, co miało miejsce dawno temu było skutkiem jego artystycznej wyobraźni (i trzeba przyznać, że nie do końca świadomie zainspirowało masę doniosłych symfonii i malunków)!
Impresario uśmiechnął się triumfalnie na myśl o tak prostym rozwiązaniu zagadki.
Szedł teraz szparko i posyłał ludziom swój marzycielski, ciepły uśmiech, który widocznie odmładzał jego zasępione dotychczas oblicze.
Obrzucił wzrokiem alejkę; wielokolorowe kamienice zawsze skryte w cieniu, subtelne balustrady balkonów, rzeźby kupidynów, twarze gargulców wysoko pod dachem. Zobaczył pucułowatego restauratora, który stał na progu swojej kafejki, paląc papierosa i rozglądając się w poszukiwaniu klientów. Ujrzał starą, pomarszczoną Cygankę, siedząca na ławce i rozkładającą karty tarota na czerwonym płótnie...
Skręcił raz w lewo, trzykrotnie w prawo, popędził prosto i znów gdzieś skręcił, aż uświadomił sobie, że przemierza ulice zupełnie nieznane. W pierwszej chwili zaniepokoił się, czy zdoła bez przeszkód odnaleźć drogę powrotną do domu, ale szybko ogarnęła go fala błogiej obojętności względem zmartwień, a nawet poczuł ekscytację, towarzyszącą wyprawie w nieznane.
Impresario rozglądał się ciekawie, przypatrując się każdej obcej i znajomej formie, aż w końcu ujrzał coś, co przykuło jego uwagę. Przystanął. W podpiwniczeniu jednej z kamienic znajdowała się mała kafejka, jedna z wielu kafejek, o których była już mowa. Jednak ta, ta właśnie kafejka, ta restauracyjka przykuła od razu uwagę Impresaria.
Wiodły do niej trzy mocno wydeptane kamienne stopnie i obdrapane drzwi z przyczepioną do nich plakietką „otwarte codziennie w godzinach 18 – 22”. Nad drzwiami dyndał szyld uwieszony na zardzewiałym haku, głoszący: „Domek z kart”.
Sama nazwa kawiarenki nasunęła Impresariowi skojarzenie ze starymi klimatycznymi przybytkami z okresu międzywojennego. Z tymi tajemniczymi wnętrzami osnutymi siną mgłą dymu papierosowego, pachnące tabaką, drewnem i cukrem...
Mężczyzna, natchniony powstałym w duszy obrazem, śmiało zszedł po schodkach i nacisnął klamkę. Drzwi otwarły się z jękiem, wpuszczając go w... ramiona sinej mgły dymu papierosowego!
Zanim pozostałe zmysły zdążyły zarejestrować cokolwiek innego, w nos uderzył go silny pieprzowy zapach miętowej tabaki i dębowego drewna, kurzu i palonego cukru!
Gdy oczy Impresaria przywykły do półmroku i mgły, ujrzał szokująco znajomy obrazek; niewielkie wnętrze kafejki wypełniały okrągłe stoliki na grubych nogach, pasujące do prymitywnie finezyjnych krzeseł i stołków, a na ścianach wisiały staromodne akwarele i landszafty.
Zaskoczenie mężczyzny spotęgował widok bywalców przybytku; kilku pań z ozdobnymi filiżankami w dłoniach o długich sukienkach i staroświeckich płaszczach, mężczyzn w koszulach i żakietach, cylindrach i przypominających naleśniki kaszkietach.
Może cała ta „staroświeckość” nie zdziwiłaby tak bardzo biednego Impresaria, gdyby nie to, że każdy, nawet najdrobniejszy, szczegół, każda osoba i landszaft były idealnymi odbiciami jego wyobrażeń na temat restauracyjki, które snuł przed wejściem!
Poczuł się momentalnie bardzo słabo i oparł się ciężko o framugę.
– Panie, a panu, aby nic nie jest? – zagadnął zafrasowany bywalec, jeden z tych, noszących naleśnikowate kaszkiety. – Zbladł pan okropnie! Pomóc panu może? Po kogoś posłać?
– Nic mi nie jest – odparł Impresario bardziej szorstko niż zamierzał, odsuwając się odruchowo od żywego omamu.
Bywalec wycofał się, wzruszając ramionami – najwyraźniej uznał, że ma do czynienia z gburem, lub szaleńcem.
Skonsternowany Impresario podszedł do baru i nie zerkając nawet w kartę poprosił o kawę z imbirem i miodem oraz kapką rumu.
– Był pan tu wcześniej, może? – zapytał schrypniętym głosem palacza pucułowaty barman, nie kryjąc zdumienia.
– Nie – odparł Impresario, wpatrując się obojętnie w blat.
– Dziwne, panie, dziwne! – powiedział barman. – Ten napój biorą zazwyczaj tylko bywalcy, a pana jakoś nie kojarzę. Tak bez zerknięcia do menu? Dziwne, panie, dziwne, a może ktoś panu o nas wspomniał?
– Nie – mruknął Impresario krótko, nadal nie spuszczając wzroku z blatu, jakby ujrzał tam coś ciekawego, prawdziwe dzieło sztuki, lub krzykliwy nagłówek artykułu.
Barman wycofał się, wzruszając ramionami – najwyraźniej uznał, że ma do czynienia z gburem, lub szaleńcem.
Impresario był przybity.
Czemu to się stało dziś? Czemu dziś? CZEMU? W tym przełomowym dniu, gdy zdecydował się wyjść bez strachu z domu i popuścić wodze wyobraźni, czego niemal nie robił odkąd stało się TO ostatnim razem. Nie pozwalał sobie na zbytnie „wyobrażenia” od lat, chyba, że w dużej grupie ludzi, w Operze, doradzając reżyserom, komponując, czy malując w bezpiecznym zaciszu własnego poddasza. Dziś, dziś w końcu DOBROWOLNIE i ZUPEŁNIE uwolnił wyobraźnię poza domem, poza Operą i jak to się skończyło? KPINĄ, KPINĄ, KPINĄ!
Może to sen, przepracowanie, ale nie, nie rzeczywistość! To NIE jest prawdziwe!
Z ponurych, zrozpaczonych myśli wyrwał go głos barmana i słodki aromat kawy imbirowej zmieszany z silnym zapachem alkoholu. Zapłacił, wziął filiżankę i oddalił się do kąta, do małego stolika, o którym wiedział, że ma okulałą nogę, i, że na jednej z desek blatu widoczny jest charakterystyczny sęk w kształcie koguta.
Usiadł i począł sączyć swój napój; mocny, gorący i aromatyczny (dokładnie taki, jak się spodziewał).
Westchnął.
Nie ma co, a jednak jest szalony!
Szalony Impresario, no wiecie, ten archaiczny Upiór Opery! Ta mumia z demencją starczą! Zdziadziały wariat! Ekscentryczny, bogaty staruch..!
– Tere-fere – mruknął bezmyślnie mężczyzna, mieszając łyżeczką w kawie. Stado fusów zawirowało i ułożyło się w kształt przypominający pokraczną twarz klauna, wykrzywioną w parodii uśmiechu.
– Tere-fere – wychrypiał głos.
Impresario rozejrzał się w roztargnieniu.
Dźwięk wydobył się ze staroświeckiego radia wielkości małej komody, stojącego przy ścianie nieopodal lady. Obecność przedpotopowego odbiornika nie zrobiła na mężczyźnie żadnego wrażenia – w końcu był we wzorowym przybytku z pierwszej połowy dwudziestego wieku!
Takie rzeczy przytrafiały się już kiedyś w życiu Impresaria i to właśnie one stanowiły Główną Przyczynę Jego Wieloletniego Ekscentryzmu oraz Izolacji i dziwnych stanów lękowych. Tak, pamiętał doskonale wszystkie te żywe urojenia! Te pięć zdarzeń, mających miejsce, gdy liczył sobie około trzydziestu lat. Księgarnia, antykwariat, apteka, zegarmistrz i sala prób w Operze Miejskiej; każde z tych miejsc momentalnie wyobrażone w innym kontinuum, w innych okolicznościach, ożywione pojedyncza myślą – szczegółową projekcją imaginacji. Czasem pytał później ludzi; gdzie jest pan Y, dlaczego przenieśli tę małą staroświecką apteczką, kim był tamten pianista, co tak pięknie grał w środę? Ludzie patrzyli wtedy na niego poważni, zdziwieni, zmieszani, podejrzliwi i mówili, że nigdy nie spotkali żadnego pana Y, że apteczka była tu owszem, ale jakieś trzydzieści lat temu, a od tamtego czasu to pusty lokal zabity deskami! Pianista? Tu w środę nie było żadnego pianisty! Dobrze się pan czuje?
Irytacja, poczucie niesprawiedliwości i niepokoju kotłowały się gdzieś w klatce piersiowej Impresaria, a złość wciskała się boleśnie między żebra. Nawet cichy dźwięk radia zdawał się je potęgować i...
Radio?
Chwilę, chwileczkę!
Niemożliwe! A jednak! Nie! A tak! Tak, tak! Właśnie tak!
Odbiornik, wielki i staromodny, stał dalej pod ścianą niedaleko lady uparcie istniejąc, podczas gdy nie miał do tego żadnych praw, bo jego Impresario sobie nie wyobraził!
Zbaraniały mężczyzna siedział nieruchomo, ściskając łyżeczkę w połowie kolejnego obrotu, a z filiżanki nadal spoglądała nań groteskowo wykrzywiona twarz klauna.
Radio wydało serię chrząknięć i zaczęło nucić z uczuciem schrypniętym męskim głosem dziwnie znajomą melodię. Dźwięk odbiornika był lekko zanieczyszczony jednostajnym szumem, gdzieś w tle dźwięków.
Brzmi jak ulewny deszcz, tłukący o dach, pomyślał skonsternowany Impresario, a prawda uderzyła go niemal natychmiast, gdy ukształtowała się ta myśl.
Gdyby stał na pewno byłby upadł, bo nogi miał jak z waty.
Właśnie był świadkiem kolejnego niewytłumaczalnego dziwactwa.
Oto siedział w wyimaginowanym przez siebie lokalu, słuchając WŁASNEGO śpiewu, dobiegającego z radia! Tak, nie ma wątpliwości! To on, nucący jakąś godzinę temu Dies Irae!
To ci dopiero Dzień Gniewu (i Kpiny)!
Kpiny przede wszystkim!
Impresario wstał niepewnie od stolika i podszedł do radia powoli, prawie na palcach, zupełnie jakby okrążał jakąś dziką bestię, która w każdej chwili może zaatakować.
Odbiornik nie wydawał się zaczarowany; był wzorowym antykiem. Miał ładną drewnianą oprawę błyszczącą od lakieru i kilka metalowych pokręteł po bokach kratki, z której nieprzerwanie wydobywał się głos Impresaria. Dźwięki płynęły w kółko; sekwencja dobiegała końca i zaczynała się od nowa, tworząc pętlę.
Mężczyzna rozejrzał się; bar był niemal pusty, nie licząc kelnerki, wycierającej sąsiedni stolik, barmana i dwóch młodzików, szepczących zaciekle przy drzwiach wyjściowych. Impresario nie zauważył, aby pozostali klienci (a było ich około dziesięciu) opuszczali restaurację. Czyżby był aż tak zajęty, by nie usłyszeć jak skrzypią drzwi?
Dziwne.
Mężczyzna wrócił do obserwowania odbiornika. Przekręcił jedną z gałek w lewo, w prawo. Nacisną mały posrebrzany guzik. Nic się nie wydarzyło. Pętla trwała dalej. Przechylił lekko głowę, jakby spojrzenie na radio z innej perspektywy mogło coś pomóc.
Nie pomogło.
Po jakimś czasie wiecznego powtarzania jednej sekwencji, odbiornik chrząknął, wydał z siebie znajome „tere-fere”, kilka trzasków i zaczął odtwarzać Kaprys nr 24 Paganinniego, grany wyjątkowo nierówno i topornie. W tle słychać było szum wiatru i czyjeś kroki. Następnie radio wydało z siebie brzęk monet, uderzających o dno futerału, kroki umilkły w oddali i wszystko zaczęło się od nowa.
Kolejna pętla.
Kolejny fragment dnia Impresaria.
– Dziwi się pan? – zapytała kobieta siedząca przy stoliku obok odbiornika.
Na pewno jeszcze kilka sekund temu jej tam nie było, ale Impresario przestał się już dziwić cudom i dziwom tego niezwykłego przybytku jego własnej imaginacji.
Kobieta mogła mieć około czterdziestu paru lat, sądząc po wyraźnych zmarszczkach wokół ust i w kącikach oczu, ale mogła też być o wiele młodsza, lub starsza. W mglistym półmroku kawiarni trudno było stwierdzić dokładny wiek. Jej twarz i sylwetka nosiły nadal wyraźne ślady wielkiej urody, a w ciemnych oczach połyskiwała wielka zadziorność. Miała gęste czarne włosy, luźno związane w kok, opadające pasmami na kremowy szal z muślinu, a jej smukłą sylwetkę przyodziewał imponujący szkarłatny płaszcz.
Siedziała tak, rozparta niedbale na krześle, smukłymi palcami, ustawiając na stoliku proste domki z kart.
– Obawiam się, że w zaistniałej sytuacji niewiele mnie już może zdziwić – odparł z rezygnacją Impresario.
Kobieta zmierzyła go uważnym spojrzeniem, po czym wróciła do ustawiania kart.
– Słucham tego radia co dzień – powiedziała, składając kolejny domek. – Można odnieść wrażenie, że ten gruchot ma własną osobowość. Zawsze wydaje takie dźwięki i zawsze tak długo, jak ma na to ochotę. Czasem jedna sekwencja trawa tygodniami. Nikt nie umie zmusić go do zmiany, nikt nie umie go naprawić i nikt też nie chce go odkupić. Mówią, że to radio jest „za mało przedmiotem”, „za mało rzeczą”. Ja uważam, że to radio jest żywe i tylko ono jest tu prawdziwe.
Domek z kart rozsypał się, gdy wyszedł ostatni klient.
Kelnerka zmywała podłogę, barman wycierał szklanki.
– Powiedziała pani, „żywe”, „prawdziwe”... – wychrypiał powoli Impresario. – Co to, według pani, znaczy?
– To znaczy, że wszystko inne jest fałszywe – odrzekła z zadziwiająca prostotą. – To nie jest prawdziwe. Prawdziwe jest tylko to radio. I pan.
Odwróciła się i wbiła w Impresaria intensywne spojrzenie swoich niemal zupełnie czarnych oczu. W tym spojrzeniu było tyle namacalności i prawdziwości, że mężczyzna natychmiast poczuł się pewniej, a odrętwienie i niepokój nieco osłabły. Nie znikły zupełnie, ale jakby przejął nad nimi kontrolę. Teraz on był woźnicą, a one posłusznymi końmi. Zapanował nad lejcami. Chwycił je.
Karty rozsypały się ponownie.
Impresario zauważył, że za każdym razem rozsypywały się tak samo; takie same karty upadały dokładnie w tych samych miejscach, rozkładały się zawsze identycznie.
Domek też stał zawsze w tym samym miejscu i zawsze z tych samych kart, zawsze, niezmiennie taki sam.
Radio wydało serię zgrzytnięć, stęknięć i wychrypiało swoje drwiące „tere–fere”. Wydobył się z niego dźwięk mieszania w filiżance, szum innego radia, następnie czyjeś kroki i dźwięk rozsypujących się kart.
Pętla.
Karty układane przez nieznaną kobietę rozsypały się znowu, ale tym razem, po raz pierwszy, nastąpiła zmiana; dwie karty zsunęły się ze stolika.
Te dwie nie były kartami z normalnej talii, z której domki ustawiała kobieta. Na jednej z nich była narysowana pstra postać o głupkowato wykrzywionej twarzy klauna, która... do złudzenia przypominała Impresaria!
Druga karta leżała odwrócona spodem...
Mężczyzna pochylił się i odkrył ją.
Przedstawiała Księżyc, dwie wieże i dwa psy, wyjące do Księżyca.
Impresario podniósł obie karty. Chciał je podać kobiecie, ale jej już nie było. Talia leżała nadal w starej sekwencji rozsypana na stoliku, z tą różnicą, że tym razem blat pokrywało czerwone płótno.
Mężczyzna przypomniał sobie Cygankę, którą widział, spacerując i uśmiechnął się lekko.
Położył karty na stole.
Rozejrzał się wokoło.
Barman wycierał ladę, kelnerka zniknęła na zapleczu.
Impresario podszedł do swojego stolika w kącie; okulałego, z sękiem w kształcie koguta na jednej z desek blatu. Zupełnie zapomniał o kawie, która zdążyła już zupełnie wystygnąć. Fusy nadal utrzymywały się na powierzchni napoju, ułożone w twarz Głupca. Jego twarz. Mężczyzna westchnął i wzruszył ramionami. Mimo całej niedorzeczności swojego położenia, Impresario czuł wszechogarniający spokój i rozluźnienie. Pomyślał przelotnie, że tak ukojony nie czuł się już od dobrych dwudziestu lat. Podniósł filiżankę do ust i wypił całość duszkiem. Wydawało mu się, że Głupiec, rozpadając się chmarę okruchów, puścił do niego oko.
Pewnie mu się wydawało.
Odstawił filiżankę.
Wziął swój parasol.
Radio jęknęło, prychnęło, zakpiło rzężąco i odtworzyło serię dźwięków; dźwięk filiżanki stawianej na talerzyku, szuranie krzesłem, serię leniwych kroków, stuknięć, skrzypnięcie... trzask zamykanych drzwi.
Umilkło zupełnie.
Lampka zgasła.
Barman spojrzał zdziwiony na odbiornik, a kelnerka wychyliła głowę z zaplecza.
– Przestało – mruknął barman bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego. – Pierwszy raz odkąd je kupiłem. Przestało.
Impresario ruszył w stronę wyjścia, stawiając leniwe, powolne kroki. Kątem oka zobaczył, że kelnerka i barman znieruchomieli zupełnie; stali bladzi, zdziwieni niczym żywe posągi.
Wszystko stało się nieruchome, gipsowe i sztuczne.
Fałszywe.
Nawet radio nie było już prawdziwe, a na pewno nie było już ani trochę żywe.
Mężczyzna nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się ze skrzypem.
Zamknął je za sobą, czując na twarzy przyjemny powiew chłodnego powietrza.
Trzask.
Impresario odwrócił się i spojrzał na drzwi.
Nie było godzin otwarcia, ani szyldu.
Miał przed sobą zabite deskami wejście z przerdzewiałą plakietką, z której jeszcze dało się odczytać słowa: „WSTĘP WZBRONIONY. GROZI ZAWALENIEM”.
Szalony Impresario uśmiechnął się szeroko.
Domek z kart rozsypał się, gdy wyszedł ostatni klient.
Impresario mieszkał tak już od jakichś dwudziestu lat i to wcale nie przez brak funduszy, czy innych wolnych mieszkań w okolicy, ale ponieważ najzwyczajniej w świecie żywił głębokie przywiązanie do tego ciasnego poddasza. Było to mieszkanko skromne, z małą zasłoniętą parawanem łazienką w jednym rogu i staroświecką kuchenką gazową i lodówką w drugim. Mroczny pokoik wyłożony zmatowiałym drewnem oświetlało jedno dachowe okienko i lampka na biurku, a podłogę nieodmiennie pokrywał dywan kartek; nut, niestarannych szkiców, listów, dokumentów i Bóg jeden raczy wiedzieć czego jeszcze. Ważną dla Impresaria cechą mieszkanka było jego położenie geograficzne; dwie ulice od Opery Miejskiej, dla której pracował. Był pracownikiem niezależnym, ale bardzo poważanym, stojącym na czele zarządu artystycznego. Można powiedzieć, że Opera Miejska była właściwie jego własnością. Zdobywał dofinansowania z Ministerstwa z zadziwiającą łatwością, a że był człowiekiem majętnym, dzięki spadkowi po rodzicach, sam też finansował spektakle, inwestował ogromne sumy w rozwój Opery, dobierał aktorów, decydował o repertuarze, wybierał krawców... jednym słowem był przedsiębiorcą, sponsorem i głównym darczyńcą Opery oraz, co pogłębiało jego emocjonalny stosunek do pracy, genialnym kompozytorem i artystą.
Niestety, Impresario był też człowiekiem wysoce ekscentrycznym i prawie nie wychodził z domu (poza wizytami w Operze) i nie utrzymywał trwałych stosunków z nikim poza panią Babette, dyrektorami Opery i kilkoma wpływowymi osobistościami. Do tego większość spraw załatwiał listownie.
Co było właściwie powodem tego ekscentryzmu, dziwactwa, tego zamknięcia?
Była to postawa tym dziwniejsza, że podczas wszelkich kontaktów z ludźmi (osobistych, czy listownych) był zaskakująco normalny! Rozmowny, wesoły, inteligentny... Tak zwyczajny, naturalny i otwarty, jak tylko można sobie to wyobrazić. Jednak każdą propozycję towarzyską uprzejmie odrzucał, nie próbując nawet się wytłumaczyć.
Powszechnie nazywano go Szalonym Impresariem, ale miało to raczej zabawne, pieszczotliwe zabarwienie, niż rozmyślnie obraźliwe; nikt nie był w stanie go nie lubić, jeśli przynajmniej raz miał tyle szczęścia, by zamienić z nim choć słowo.
Impresario siedział przy biurku, spisując proponowany repertuar na nowy sezon i obsadę przedstawień oraz wypisując czeki dla dyrektorów na pokrycie ewentualnych kosztów realizacji.
Pod nosem nucił chwytliwe partie chóru Dies Irae z Requiem d–moll Mozarta, a deszcz akompaniował mu, tłukąc wściekle w szybę i dach mieszkanka.
Nagle zamilkł i przerwał pracę, wsłuchując się bardzo uważnie w głośne staccato kropel. Wstał powoli, marszcząc brwi i przyglądając się w skupieniu niewidzialnemu punktowi ponad biurkiem jakby głęboko coś rozważał, po czym ostrożnie ruszył w stronę wieszaka i zdjął zeń wyświechtany czarny płaszcz.
Dawno już nie wychodził z domu bez wyraźnego powodu, a tam na zewnątrz powietrze było pewnie wilgotne, wspaniale pachnące deszczem i takie świeże! Ile długich dni (ba! lat!) można przesiedzieć z dala od cywilizacji, pracując nieustannie? Przecież był, na Boga, człowiekiem cywilizowanym, a nie jakimś pokątnym mrukiem, czy prymitywnym pustelnikiem! Przejęła go nagle myśl, gdy tak pisał mechanicznie, nucąc Mozarta i wsłuchując się w dźwięk deszczu, że musi stąd wyjść zanim wpadnie w ostateczne odrętwienie. W końcu jak długo ta Główna Przyczyna Jego Wieloletniego Ekscentryzmu, jak ją w myśli nazywał, mogła trwać? Miał już pięćdziesiąt trzy lata i od równych niemal dwudziestu lat musiał się izolować, bagatelizując problem, który istniał przecież tylko w jego własnej głowie! Zbyt dumny, by udać się do specjalisty wymyślił tą wspaniałą Izolację, jedyny lek na urojony problem; problem, który, jak sobie wmawiał uparcie, WCALE NIE ISTNIAŁ, a Izolacja była konieczna, by oddać się należycie pracy!
Impresario zamaszyście narzucił płaszcz, wyszarpnął parasol ze stojaka i, zrobił coś czego nie robił od lat: poszedł na DOBROWOLNY spacer!
Opuścił drewnianą klatkę schodową i skonstatował z pewnym zadowoleniem, że deszcz przestał już padać, a zza zasłony szarych chmur niepewnie wyjrzało słońce. Chłodne, wilgotne powietrze owiało twarz Impresaria, gdy ten przemierzał brukowane uliczki, podpierając się parasolem.
Architektura Miasta była dosyć specyficzna; składała się niemal wyłącznie z plątaniny bardzo długich, wąskich alejek, ściśniętych między wysokimi, zabytkowymi kamienicami. Alejki te były wszystkie jednakowo mroczne, ponieważ niebo stanowiło jedynie wąskie, jasne pasmo wysoko w górze, ponad rzeźbionymi wierzchołkami budynków. Taki układ sprawiał, że przemierzając zakamarki miejskiego labiryntu odnosiło się wrażenie spacerowania po dnie niewyobrażalnie długiej i wąskiej studni. Na magiczny urok Miasta składała się też niezwykła mnogość tajemniczych księgarenek, sklepików i kafejek, często położonych nisko, w podpiwniczeniach oraz mrowie muzyków, mimów i innych artystów wszelkiego gatunku i narodowości, wykonujących swe sztuki niemal na każdej alejce.
Impresario szedł powoli, wdychając głęboko świeże powietrze i rozglądając się ciekawie jakby widział to wszystko po raz pierwszy.
Pomyśleć, że przez tyle lat nie spacerował DOBROWOLNIE, że się tak odgradzał zupełnie bez powodu!
Teraz zmieni się wszystko i znowu będzie otwartym człowiekiem, przeprowadzi się do większego mieszkania i nawiąże jakieś bliskie znajomości, może nawet w końcu się ożeni?
Na rogu uliczki stał młody chłopak, grający na skrzypcach Kaprys nr 24 Paganinniego, lekko fałszując – było jasne, że bardzo się stara, gdyż z wysiłku na czoło wystąpiły mu krople potu, a twarz pokryła się purpurą. Obok futerału na skrzypce leżał kartonik z napisem „ZBIERAM NA STUDIA”.
Impresario westchnął i zamyślił się znowu. Minęło tyle lat...
Prawie dwadzieścia odkąd zdecydował się na konieczną (i DOBROWOLNĄ) Izolację! Dwadzieścia lat od Incydentu...
Incydentów, poprawił się w myśli.
INCYDENTÓW, KTÓRE BYŁY SKUTKIEM ROZTARGNIENIA I PRZEPRACOWANIA, A NAJPRAWDOPODOBNIEJ W OGÓLE BYŁY WYIMAGINOWANE!
Mijając skrzypka, Impresario, wrzucił do jego pustego futerału kilka złotych monet i posłał mu zachęcający uśmiech, który młodzieniec odwzajemnił z wysiłkiem, niemiłosiernie przy tym rzępoląc.
Mężczyzna szedł dalej.
Odgradzał się od myślenia o owych „Incydentach” od lat, uparcie sobie wmawiając, że tak naprawdę wcale nie miały miejsca. Zatopił się w wirze pracy i unikał konfrontacji z własnym umysłem (oraz z życiem publicznym), ponieważ tak naprawdę nie potrafił znaleźć żadnego racjonalnego wyjaśnienia tego, co przytrafiło mu się przed laty, a obawiał się, że, jeśli pozwoli na to swojej wyobraźni, znowu zaczną dziać się dziwne rzeczy. Bał się, że ludzie odczytają obłęd w jego oczach i straci ukochaną pracę! Impresario, mimo wszystko, uparcie twierdził jednak, że to nie mogła być choroba psychiczna, bo niby jak? Był przecież trzeźwo myślącym człowiekiem, bardzo sprawnym intelektualnie, a nic innego poza Incydentami nie świadczyło na niekorzyść jego psychiki. Nie mogło to też zdarzyć się naprawdę, bo byłoby wówczas po prostu irracjonalne!
Impresario westchnął.
Na świeżym powietrzu łatwiej mu było o tym myśleć, a może nawet odrobinę pokpiwać z własnej zabobonności. Och, był po prostu artystą, muzykiem i ekscentrycznym starym wariatem! To, co miało miejsce dawno temu było skutkiem jego artystycznej wyobraźni (i trzeba przyznać, że nie do końca świadomie zainspirowało masę doniosłych symfonii i malunków)!
Impresario uśmiechnął się triumfalnie na myśl o tak prostym rozwiązaniu zagadki.
Szedł teraz szparko i posyłał ludziom swój marzycielski, ciepły uśmiech, który widocznie odmładzał jego zasępione dotychczas oblicze.
Obrzucił wzrokiem alejkę; wielokolorowe kamienice zawsze skryte w cieniu, subtelne balustrady balkonów, rzeźby kupidynów, twarze gargulców wysoko pod dachem. Zobaczył pucułowatego restauratora, który stał na progu swojej kafejki, paląc papierosa i rozglądając się w poszukiwaniu klientów. Ujrzał starą, pomarszczoną Cygankę, siedząca na ławce i rozkładającą karty tarota na czerwonym płótnie...
Skręcił raz w lewo, trzykrotnie w prawo, popędził prosto i znów gdzieś skręcił, aż uświadomił sobie, że przemierza ulice zupełnie nieznane. W pierwszej chwili zaniepokoił się, czy zdoła bez przeszkód odnaleźć drogę powrotną do domu, ale szybko ogarnęła go fala błogiej obojętności względem zmartwień, a nawet poczuł ekscytację, towarzyszącą wyprawie w nieznane.
Impresario rozglądał się ciekawie, przypatrując się każdej obcej i znajomej formie, aż w końcu ujrzał coś, co przykuło jego uwagę. Przystanął. W podpiwniczeniu jednej z kamienic znajdowała się mała kafejka, jedna z wielu kafejek, o których była już mowa. Jednak ta, ta właśnie kafejka, ta restauracyjka przykuła od razu uwagę Impresaria.
Wiodły do niej trzy mocno wydeptane kamienne stopnie i obdrapane drzwi z przyczepioną do nich plakietką „otwarte codziennie w godzinach 18 – 22”. Nad drzwiami dyndał szyld uwieszony na zardzewiałym haku, głoszący: „Domek z kart”.
Sama nazwa kawiarenki nasunęła Impresariowi skojarzenie ze starymi klimatycznymi przybytkami z okresu międzywojennego. Z tymi tajemniczymi wnętrzami osnutymi siną mgłą dymu papierosowego, pachnące tabaką, drewnem i cukrem...
Mężczyzna, natchniony powstałym w duszy obrazem, śmiało zszedł po schodkach i nacisnął klamkę. Drzwi otwarły się z jękiem, wpuszczając go w... ramiona sinej mgły dymu papierosowego!
Zanim pozostałe zmysły zdążyły zarejestrować cokolwiek innego, w nos uderzył go silny pieprzowy zapach miętowej tabaki i dębowego drewna, kurzu i palonego cukru!
Gdy oczy Impresaria przywykły do półmroku i mgły, ujrzał szokująco znajomy obrazek; niewielkie wnętrze kafejki wypełniały okrągłe stoliki na grubych nogach, pasujące do prymitywnie finezyjnych krzeseł i stołków, a na ścianach wisiały staromodne akwarele i landszafty.
Zaskoczenie mężczyzny spotęgował widok bywalców przybytku; kilku pań z ozdobnymi filiżankami w dłoniach o długich sukienkach i staroświeckich płaszczach, mężczyzn w koszulach i żakietach, cylindrach i przypominających naleśniki kaszkietach.
Może cała ta „staroświeckość” nie zdziwiłaby tak bardzo biednego Impresaria, gdyby nie to, że każdy, nawet najdrobniejszy, szczegół, każda osoba i landszaft były idealnymi odbiciami jego wyobrażeń na temat restauracyjki, które snuł przed wejściem!
Poczuł się momentalnie bardzo słabo i oparł się ciężko o framugę.
– Panie, a panu, aby nic nie jest? – zagadnął zafrasowany bywalec, jeden z tych, noszących naleśnikowate kaszkiety. – Zbladł pan okropnie! Pomóc panu może? Po kogoś posłać?
– Nic mi nie jest – odparł Impresario bardziej szorstko niż zamierzał, odsuwając się odruchowo od żywego omamu.
Bywalec wycofał się, wzruszając ramionami – najwyraźniej uznał, że ma do czynienia z gburem, lub szaleńcem.
Skonsternowany Impresario podszedł do baru i nie zerkając nawet w kartę poprosił o kawę z imbirem i miodem oraz kapką rumu.
– Był pan tu wcześniej, może? – zapytał schrypniętym głosem palacza pucułowaty barman, nie kryjąc zdumienia.
– Nie – odparł Impresario, wpatrując się obojętnie w blat.
– Dziwne, panie, dziwne! – powiedział barman. – Ten napój biorą zazwyczaj tylko bywalcy, a pana jakoś nie kojarzę. Tak bez zerknięcia do menu? Dziwne, panie, dziwne, a może ktoś panu o nas wspomniał?
– Nie – mruknął Impresario krótko, nadal nie spuszczając wzroku z blatu, jakby ujrzał tam coś ciekawego, prawdziwe dzieło sztuki, lub krzykliwy nagłówek artykułu.
Barman wycofał się, wzruszając ramionami – najwyraźniej uznał, że ma do czynienia z gburem, lub szaleńcem.
Impresario był przybity.
Czemu to się stało dziś? Czemu dziś? CZEMU? W tym przełomowym dniu, gdy zdecydował się wyjść bez strachu z domu i popuścić wodze wyobraźni, czego niemal nie robił odkąd stało się TO ostatnim razem. Nie pozwalał sobie na zbytnie „wyobrażenia” od lat, chyba, że w dużej grupie ludzi, w Operze, doradzając reżyserom, komponując, czy malując w bezpiecznym zaciszu własnego poddasza. Dziś, dziś w końcu DOBROWOLNIE i ZUPEŁNIE uwolnił wyobraźnię poza domem, poza Operą i jak to się skończyło? KPINĄ, KPINĄ, KPINĄ!
Może to sen, przepracowanie, ale nie, nie rzeczywistość! To NIE jest prawdziwe!
Z ponurych, zrozpaczonych myśli wyrwał go głos barmana i słodki aromat kawy imbirowej zmieszany z silnym zapachem alkoholu. Zapłacił, wziął filiżankę i oddalił się do kąta, do małego stolika, o którym wiedział, że ma okulałą nogę, i, że na jednej z desek blatu widoczny jest charakterystyczny sęk w kształcie koguta.
Usiadł i począł sączyć swój napój; mocny, gorący i aromatyczny (dokładnie taki, jak się spodziewał).
Westchnął.
Nie ma co, a jednak jest szalony!
Szalony Impresario, no wiecie, ten archaiczny Upiór Opery! Ta mumia z demencją starczą! Zdziadziały wariat! Ekscentryczny, bogaty staruch..!
– Tere-fere – mruknął bezmyślnie mężczyzna, mieszając łyżeczką w kawie. Stado fusów zawirowało i ułożyło się w kształt przypominający pokraczną twarz klauna, wykrzywioną w parodii uśmiechu.
– Tere-fere – wychrypiał głos.
Impresario rozejrzał się w roztargnieniu.
Dźwięk wydobył się ze staroświeckiego radia wielkości małej komody, stojącego przy ścianie nieopodal lady. Obecność przedpotopowego odbiornika nie zrobiła na mężczyźnie żadnego wrażenia – w końcu był we wzorowym przybytku z pierwszej połowy dwudziestego wieku!
Takie rzeczy przytrafiały się już kiedyś w życiu Impresaria i to właśnie one stanowiły Główną Przyczynę Jego Wieloletniego Ekscentryzmu oraz Izolacji i dziwnych stanów lękowych. Tak, pamiętał doskonale wszystkie te żywe urojenia! Te pięć zdarzeń, mających miejsce, gdy liczył sobie około trzydziestu lat. Księgarnia, antykwariat, apteka, zegarmistrz i sala prób w Operze Miejskiej; każde z tych miejsc momentalnie wyobrażone w innym kontinuum, w innych okolicznościach, ożywione pojedyncza myślą – szczegółową projekcją imaginacji. Czasem pytał później ludzi; gdzie jest pan Y, dlaczego przenieśli tę małą staroświecką apteczką, kim był tamten pianista, co tak pięknie grał w środę? Ludzie patrzyli wtedy na niego poważni, zdziwieni, zmieszani, podejrzliwi i mówili, że nigdy nie spotkali żadnego pana Y, że apteczka była tu owszem, ale jakieś trzydzieści lat temu, a od tamtego czasu to pusty lokal zabity deskami! Pianista? Tu w środę nie było żadnego pianisty! Dobrze się pan czuje?
Irytacja, poczucie niesprawiedliwości i niepokoju kotłowały się gdzieś w klatce piersiowej Impresaria, a złość wciskała się boleśnie między żebra. Nawet cichy dźwięk radia zdawał się je potęgować i...
Radio?
Chwilę, chwileczkę!
Niemożliwe! A jednak! Nie! A tak! Tak, tak! Właśnie tak!
Odbiornik, wielki i staromodny, stał dalej pod ścianą niedaleko lady uparcie istniejąc, podczas gdy nie miał do tego żadnych praw, bo jego Impresario sobie nie wyobraził!
Zbaraniały mężczyzna siedział nieruchomo, ściskając łyżeczkę w połowie kolejnego obrotu, a z filiżanki nadal spoglądała nań groteskowo wykrzywiona twarz klauna.
Radio wydało serię chrząknięć i zaczęło nucić z uczuciem schrypniętym męskim głosem dziwnie znajomą melodię. Dźwięk odbiornika był lekko zanieczyszczony jednostajnym szumem, gdzieś w tle dźwięków.
Brzmi jak ulewny deszcz, tłukący o dach, pomyślał skonsternowany Impresario, a prawda uderzyła go niemal natychmiast, gdy ukształtowała się ta myśl.
Gdyby stał na pewno byłby upadł, bo nogi miał jak z waty.
Właśnie był świadkiem kolejnego niewytłumaczalnego dziwactwa.
Oto siedział w wyimaginowanym przez siebie lokalu, słuchając WŁASNEGO śpiewu, dobiegającego z radia! Tak, nie ma wątpliwości! To on, nucący jakąś godzinę temu Dies Irae!
To ci dopiero Dzień Gniewu (i Kpiny)!
Kpiny przede wszystkim!
Impresario wstał niepewnie od stolika i podszedł do radia powoli, prawie na palcach, zupełnie jakby okrążał jakąś dziką bestię, która w każdej chwili może zaatakować.
Odbiornik nie wydawał się zaczarowany; był wzorowym antykiem. Miał ładną drewnianą oprawę błyszczącą od lakieru i kilka metalowych pokręteł po bokach kratki, z której nieprzerwanie wydobywał się głos Impresaria. Dźwięki płynęły w kółko; sekwencja dobiegała końca i zaczynała się od nowa, tworząc pętlę.
Mężczyzna rozejrzał się; bar był niemal pusty, nie licząc kelnerki, wycierającej sąsiedni stolik, barmana i dwóch młodzików, szepczących zaciekle przy drzwiach wyjściowych. Impresario nie zauważył, aby pozostali klienci (a było ich około dziesięciu) opuszczali restaurację. Czyżby był aż tak zajęty, by nie usłyszeć jak skrzypią drzwi?
Dziwne.
Mężczyzna wrócił do obserwowania odbiornika. Przekręcił jedną z gałek w lewo, w prawo. Nacisną mały posrebrzany guzik. Nic się nie wydarzyło. Pętla trwała dalej. Przechylił lekko głowę, jakby spojrzenie na radio z innej perspektywy mogło coś pomóc.
Nie pomogło.
Po jakimś czasie wiecznego powtarzania jednej sekwencji, odbiornik chrząknął, wydał z siebie znajome „tere-fere”, kilka trzasków i zaczął odtwarzać Kaprys nr 24 Paganinniego, grany wyjątkowo nierówno i topornie. W tle słychać było szum wiatru i czyjeś kroki. Następnie radio wydało z siebie brzęk monet, uderzających o dno futerału, kroki umilkły w oddali i wszystko zaczęło się od nowa.
Kolejna pętla.
Kolejny fragment dnia Impresaria.
– Dziwi się pan? – zapytała kobieta siedząca przy stoliku obok odbiornika.
Na pewno jeszcze kilka sekund temu jej tam nie było, ale Impresario przestał się już dziwić cudom i dziwom tego niezwykłego przybytku jego własnej imaginacji.
Kobieta mogła mieć około czterdziestu paru lat, sądząc po wyraźnych zmarszczkach wokół ust i w kącikach oczu, ale mogła też być o wiele młodsza, lub starsza. W mglistym półmroku kawiarni trudno było stwierdzić dokładny wiek. Jej twarz i sylwetka nosiły nadal wyraźne ślady wielkiej urody, a w ciemnych oczach połyskiwała wielka zadziorność. Miała gęste czarne włosy, luźno związane w kok, opadające pasmami na kremowy szal z muślinu, a jej smukłą sylwetkę przyodziewał imponujący szkarłatny płaszcz.
Siedziała tak, rozparta niedbale na krześle, smukłymi palcami, ustawiając na stoliku proste domki z kart.
– Obawiam się, że w zaistniałej sytuacji niewiele mnie już może zdziwić – odparł z rezygnacją Impresario.
Kobieta zmierzyła go uważnym spojrzeniem, po czym wróciła do ustawiania kart.
– Słucham tego radia co dzień – powiedziała, składając kolejny domek. – Można odnieść wrażenie, że ten gruchot ma własną osobowość. Zawsze wydaje takie dźwięki i zawsze tak długo, jak ma na to ochotę. Czasem jedna sekwencja trawa tygodniami. Nikt nie umie zmusić go do zmiany, nikt nie umie go naprawić i nikt też nie chce go odkupić. Mówią, że to radio jest „za mało przedmiotem”, „za mało rzeczą”. Ja uważam, że to radio jest żywe i tylko ono jest tu prawdziwe.
Domek z kart rozsypał się, gdy wyszedł ostatni klient.
Kelnerka zmywała podłogę, barman wycierał szklanki.
– Powiedziała pani, „żywe”, „prawdziwe”... – wychrypiał powoli Impresario. – Co to, według pani, znaczy?
– To znaczy, że wszystko inne jest fałszywe – odrzekła z zadziwiająca prostotą. – To nie jest prawdziwe. Prawdziwe jest tylko to radio. I pan.
Odwróciła się i wbiła w Impresaria intensywne spojrzenie swoich niemal zupełnie czarnych oczu. W tym spojrzeniu było tyle namacalności i prawdziwości, że mężczyzna natychmiast poczuł się pewniej, a odrętwienie i niepokój nieco osłabły. Nie znikły zupełnie, ale jakby przejął nad nimi kontrolę. Teraz on był woźnicą, a one posłusznymi końmi. Zapanował nad lejcami. Chwycił je.
Karty rozsypały się ponownie.
Impresario zauważył, że za każdym razem rozsypywały się tak samo; takie same karty upadały dokładnie w tych samych miejscach, rozkładały się zawsze identycznie.
Domek też stał zawsze w tym samym miejscu i zawsze z tych samych kart, zawsze, niezmiennie taki sam.
Radio wydało serię zgrzytnięć, stęknięć i wychrypiało swoje drwiące „tere–fere”. Wydobył się z niego dźwięk mieszania w filiżance, szum innego radia, następnie czyjeś kroki i dźwięk rozsypujących się kart.
Pętla.
Karty układane przez nieznaną kobietę rozsypały się znowu, ale tym razem, po raz pierwszy, nastąpiła zmiana; dwie karty zsunęły się ze stolika.
Te dwie nie były kartami z normalnej talii, z której domki ustawiała kobieta. Na jednej z nich była narysowana pstra postać o głupkowato wykrzywionej twarzy klauna, która... do złudzenia przypominała Impresaria!
Druga karta leżała odwrócona spodem...
Mężczyzna pochylił się i odkrył ją.
Przedstawiała Księżyc, dwie wieże i dwa psy, wyjące do Księżyca.
Impresario podniósł obie karty. Chciał je podać kobiecie, ale jej już nie było. Talia leżała nadal w starej sekwencji rozsypana na stoliku, z tą różnicą, że tym razem blat pokrywało czerwone płótno.
Mężczyzna przypomniał sobie Cygankę, którą widział, spacerując i uśmiechnął się lekko.
Położył karty na stole.
Rozejrzał się wokoło.
Barman wycierał ladę, kelnerka zniknęła na zapleczu.
Impresario podszedł do swojego stolika w kącie; okulałego, z sękiem w kształcie koguta na jednej z desek blatu. Zupełnie zapomniał o kawie, która zdążyła już zupełnie wystygnąć. Fusy nadal utrzymywały się na powierzchni napoju, ułożone w twarz Głupca. Jego twarz. Mężczyzna westchnął i wzruszył ramionami. Mimo całej niedorzeczności swojego położenia, Impresario czuł wszechogarniający spokój i rozluźnienie. Pomyślał przelotnie, że tak ukojony nie czuł się już od dobrych dwudziestu lat. Podniósł filiżankę do ust i wypił całość duszkiem. Wydawało mu się, że Głupiec, rozpadając się chmarę okruchów, puścił do niego oko.
Pewnie mu się wydawało.
Odstawił filiżankę.
Wziął swój parasol.
Radio jęknęło, prychnęło, zakpiło rzężąco i odtworzyło serię dźwięków; dźwięk filiżanki stawianej na talerzyku, szuranie krzesłem, serię leniwych kroków, stuknięć, skrzypnięcie... trzask zamykanych drzwi.
Umilkło zupełnie.
Lampka zgasła.
Barman spojrzał zdziwiony na odbiornik, a kelnerka wychyliła głowę z zaplecza.
– Przestało – mruknął barman bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego. – Pierwszy raz odkąd je kupiłem. Przestało.
Impresario ruszył w stronę wyjścia, stawiając leniwe, powolne kroki. Kątem oka zobaczył, że kelnerka i barman znieruchomieli zupełnie; stali bladzi, zdziwieni niczym żywe posągi.
Wszystko stało się nieruchome, gipsowe i sztuczne.
Fałszywe.
Nawet radio nie było już prawdziwe, a na pewno nie było już ani trochę żywe.
Mężczyzna nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się ze skrzypem.
Zamknął je za sobą, czując na twarzy przyjemny powiew chłodnego powietrza.
Trzask.
Impresario odwrócił się i spojrzał na drzwi.
Nie było godzin otwarcia, ani szyldu.
Miał przed sobą zabite deskami wejście z przerdzewiałą plakietką, z której jeszcze dało się odczytać słowa: „WSTĘP WZBRONIONY. GROZI ZAWALENIEM”.
Szalony Impresario uśmiechnął się szeroko.
Domek z kart rozsypał się, gdy wyszedł ostatni klient.