Prolog jeszcze nie doczekał się poprawy, ale napisałam rozdział pierwszy...
1
24 października 2021
Co noc słyszę ich krzyki. Usiłuję zagłuszyć je muzyką, ale to niewiele daje. Gdzie są Skażeni? Minęło pół roku od początku tego bagna, a ja nadal nie wiem, czemu ich zabijają. Ani ilu z nich jeszcze żyje.
* * *
Spoglądała przez szybę na grafitowo-szare niebo. Było już ciemno. Najwyższe piętra eleganckich wieżowców zdawały się niknąć w szarej mgle. Chmury w kolorze ołowiu wydawały się tak ciężkie, że mogłyby spaść i rozbić się o ziemię. Zaczęło padać. Krople deszczu głośno bębniły o szklane ściany niemal identycznych budynków.
Aine pochyliła się bardziej, niemal rozpłaszczając twarz na tafli. Usiłowała dojrzeć, co działo się na zewnątrz, ponad sto metrów w dole. Strugi wody sprawiały, że ciemne sylwetki rozmywały się w niewyraźną plamę.
Dziewczyna zaklęła w duchu i odpuściła. Nie mogła liczyć na to, że łuna miasta rozjaśni noc tak jak kiedyś. Odbicie spojrzało na nią krzywo z szyby ozdobionej teraz odciskami dwóch dłoni i nosa. Odwróciła się i zlustrowała sytuację w świetlicy.
Ostre światło lamp raziło w oczy. Miejsca na ścianach, których nie zajmowały ogromne okna, były pokryte metalowymi płytami niczym zbroją. Czerwone, welurowe kanapy tworzyły labirynt, zajmujący niemal całe pomieszczenie. Co kilka metrów na przejściu stały telewizory. W kącie świetlicy znajdował się barek z napojami i kilka stolików.
Było tu całkiem sporo ludzi. Tłoczyli się w grupkach, cicho dyskutując lub razem oglądając programy. Bynajmniej doprowadzało to do hałasu. Kolejne kilka osób weszło do środka, nie zakłócając spokoju.
Aine drgnęła i ruszyła w ich kierunku, rozpoznając swoich przyjaciół.
Cess odwrócił się i posłał w jej stronę uśmiech. Przywitali się krótkim skinięciem głowy. Finsah, Ena i Maille pomachały jej, zajmując stolik przy ścianie i dostawiając do niego odpowiednią ilość krzeseł. Podeszła do nich razem z kolorowowłosym, który na nią poczekał, i usiadła na wolnym miejscu.
Uśmiechała się i rozmawiała. Popijała sok, który przyniosła wszystkim Maille.
Chwaliła system, a oni potakiwali i uśmiechali się coraz szerzej. Niemal recytowała formułki, które wcześniej powtarzali. Myślała o tym, że gdy wróci do domu, weźmie gorącą kąpiel i zastanowi się, czy nie wygodniej byłoby zerwać kontakt z Ronatem. Może i uznawała go za najlepszego przyjaciela, ale się nie angażował. Niemal szkodził nowej reputacji, którą dla siebie tworzyła. Jego obecność w życiu Aine sprawiała, że nowi przyjaciele ciągle zdawali się odgradzać od niej grubą ścianą.
Wiedziała, że to wszystko było puste. Pozycja – to się liczyło. W tych czasach nikt spoza kręgu znanych i poprawnych politycznie ludzi nie miał dostępu do innych napojów niż woda. W najlepszym wypadku pochodząca z automatu lub regularnie dostarczanej do każdego mieszkania zgrzewki. A to był tylko przedsmak tego, co mogła dostać.
Zadzwonił jej telefon. Wyciągnęła go z kieszeni dżinsów i zerknęła na wyświetlacz.
- Kto to? – zapytała Finsah. Siedziała wygodnie rozparta na odchylonym krześle, którego oparcie dotykało ściany. Jedną ręką zapinała żakiet, a drugą trzymała szklankę.
- Ronat – odpowiedziała Aine.
Dzwoniący telefon leżał w jej dłoni, która zawisła niepewnie w powietrzu. Nie wiedziała czy może odebrać.
- Nie odbiorę – dodała tłumiąc westchnienie. Chciała wdusić czerwoną słuchawkę, ale głos Cassa ją zatrzymał.
- Ależ zrób to. Może to coś ważnego. – Uśmiechnął się sztywno.
Aine zawahała się. Dzwonek się urwał zanim podjęła jakąkolwiek decyzję. Chciała schować komórkę, ale niemal od razu zaczął oznajmiać połączenie. Imię Ronata z uśmieszkiem obok wypalało swoje znamię pod jej powiekami. Była pewna, że gdy zamknie oczy, ciągle będzie widzieć telefon w swojej dłoni i litery.
Uśmiechnęła się. Odebrała. Ronat się nie dobijał bez powodu. Nigdy. A przynajmniej tak było wcześniej.
Chciała zapytać ,,Tak, słucham?” jak zwykle, ale nie zdążyła. Po raz kolejny. Była tego dnia zbyt powolna. A może to czas przyśpieszył.
- Proszę, przyjdź! – Jego głos trząsł się i łamał. Brzmiał przy tym jakby powstrzymywał się od wściekłego krzyku. – Ja… - zaczął. Zakaszlał nieprzyjemnie. Zabrzmiało to jakby próbował coś wypluć. – Nie mogę, to się dzieje, proszę, przyjdź!
- Ronat, ale co? – zapytała spokojnie, formując słowa w ustach. Wbiła wzrok w blat stolika. Szklanki rzucały długie cienie.
- Przyjdź, bo… - Mokry kaszel przerwał jego słowa. – Zaraziłem się.
Usłyszała jeszcze, że w jego gardle narasta krzyk. Chciała kazać mu przestać drwić. Nie chciała wierzyć w coś tak abstrakcyjnego. Dotarło do niej jakieś zamieszanie po drugiej stronie słuchawki, jakby ktoś jeszcze tam był.
- Gdzie jesteś? – Usta poruszały się jak zwykle, głos nie drżał, serce biło równo, płuca miarowo pompowały powietrze. Tylko myśli pędziły zbyt szybko. Znowu za szybko. Za wolno.
- U siebie.
Trzask. Telefon musiał mu wypaść z ręki. Albo po prostu puścił go dla efektu.
Rozłączyła się. Zamrugała. Spojrzała na ludzi w świetlicy. Życie toczyło się swoim własnym, stałym rytmem.
- O co chodziło? – wymamrotał Cass unosząc brwi i siorbiąc sok.
Mdłe światło.
To wszystko jest sztuczne.
- Wychodzę.
Wstała. Nie wiedziała czy tylko udawała obojętną czy naprawdę taka była. Sztywna twarz przypominała maskę. Zawsze.
Szybkim krokiem ruszyła w stronę drzwi. Wyszła na klatkę schodową. Poczekała na windę i zjechała nią na sam dół.
Zaraz tam będę…. Zaraz tam będę… Mantra pozwalała uśmiechać się przyjaźnie do znajomych ludzi. Sprawiała, że wierzyła w brak celu i daty, ustalonej godziny, po której będzie za późno.
Zapamiętała tylko, że budynki, chodniki i ulice zlewały się jej w jedną, szarą smugę, a deszcz zalewał oczy. Wbiegała po monochromatycznej klatce schodowej, a mokre włosy przyklejały jej się do twarzy. Musiała się pośpieszyć, czy tego chciała, czy nie.
Drzwi były otwarte; odbiły się od ściany, gdy wpadła do środka mieszkania, popychając je.
Już tam byli. Dziwiła się, że nie słyszała przekleństw i krzyków na klatce schodowej. W pierwszej chwili nie potrafiła rozdzielić postaci na grupy. Dopiero, gdy minęło kilka sekund, w czasie których stała osłupiała tuż przy wejściu, rozpoznała Stróżów. Coś na kształt skrzydeł zwisało z ich pleców. Wyglądały jak poplątana siatka, którą ktoś nieudolnie przyczepił im do płaszcza w okolicach łopatek. Furkotała, gdy Stróżowie zwierali się w śmiertelnym uścisku z drugą grupą.
Nie wiedziała kim byli ich przeciwnicy. Nie potrafiła też szybko znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Niemal natychmiast straciła zainteresowanie i zaczęła rozglądać się za Ronatem. Osłupienie powoli mijało, zastępowane kolejnymi falami informacji. W niekontrolowany sposób zapisywała ruchy walczących. Nie potrzebowała do tego pewności czy kiedykolwiek to wykorzysta.
- Ronat?! – krzyknęła. Czuła się śmieszna, szukając kogoś w tym zamieszaniu. Kotłowanina zajmująca niemal cały przedpokój przerażałaby, gdyby była mniej odporna. Zignorowała chaos i ruszyła w ich kierunku, licząc na to, że gdzieś przy ścianie będzie jej przyjaciel.
Gdzieś w podświadomości, gdzie jej umysł wciąż pamiętał o zasadach logiki i zdrowego rozsądku, wiedziała, że zachowuje się głupio. Powinna uciekać, a najlepiej w ogóle się tu nie pojawiać. On był nie do odratowania. Martwy. Teraz już to wiedziała. Nawet wcześniej – w chwili, gdy zobaczyła walkę. Po co chciała zaszczuć również siebie? Mogłaby już odejść, nie ryzykować swojej skóry, skoro ta przyjaźń została zabetonowana. Miała zastygnąć w stanie w jakim ją pozostawiła.
Ktoś z łoskotem runął na podłogę. Odwróciła gwałtownie głowę. Stróż. Wykrzywiał twarz i otwierał usta jak ryba wyciągnięta z wody.
Przeciskając się przy ścianie w głąb mieszkania i licząc na to, że nikt jej nie zauważy i nie zaatakuje, przypomniała sobie o celach Stróżów. Mieli likwidować zagrożenie, zabijać Skażonych.
Ktoś ją przycisnął do ściany. Automatycznie zaatakowała łokciem, ale przeciwnik już dawno zniknął. Przecięła tylko powietrze i straciła czas.
Jej słuch powoli przyzwyczajał się do hałasu. Otumanienie i wewnętrzne poruszenie, przeświadczenie o bezsensie własnego zachowania sprawiały, że mogła się odizolować od zamieszania i chaosu. Od zagrożenia. Wyłowiła spośród dźwięków kaszel. Chciałaby wiedzieć skąd się wziął. Zawsze tylko krzyczeli tak, że lodowate dreszcze przechodziły po karku, a skóra cierpła. I on też zaczynał to robić.
Zobaczyła go. Półleżał przy ścianie na końcu przedpokoju. Widziała twarz umazaną krwią, wykrzywioną w zwierzęcym grymasie bólu, zaciśnięte pięści i rozczochrane włosy. Szlak ciemniejącej krwi ze skupiskami zaschniętych grudek w niektórych miejscach na dywanie.
Zaczęła się przeciskać w jego kierunku przez walczących. Nie rozumiała o co się tłuką, zabijają. Czemu ścielą podłogę trupami, skoro on tam był. Człowiek. Czemu nikt nie próbował go ratować? Leczyć? Albo chociaż…
Myśli krzyczały, odbijały się od ścianek czaszki, niemal zagłuszając hałas. Poczuła uderzenie w skroń, głowa dziwnie przy tym podskoczyła. Brnęła dalej, usiłując torować sobie drogę łokciami i kolanami, nie przejmując się tym, w kogo trafiała. Żadna ze stron nie miała dla niej większego znaczenia.
W końcu go dopadła. Powtarzała pytająco jego imię niczym mantrę. Miała ochotę je wykrzyczeć, tak by wszyscy usłyszeli. I ucichli.
Oczy obróciły się w oczodołach. Chłopak skierował na nią puste spojrzenie. Ucichł na chwilę. Nieprzyjemny charkot wydobył się z jego gardła. Może chciał coś powiedzieć, jednak jedynie kolejna porcja krwi spłynęła po brodzie.
Ronat? Ronat? Ronat? Nie była pewna, czy przypadkiem nie powtarza słów tylko w myślach. Chwyciła przyjaciela za ramię i szarpnęła do góry. Coś, co może nawet przypominało desperację, dodawało jej siły. Emocje dudniły gdzieś głęboko pod czaszką. Niewyczuwalne. Mdłe rezonowanie tłumionych dźwięków. Puszka, której nie otwierała bez potrzeby. To zawsze było na zewnątrz, nie rozumiała jak można czuć coś w środku.
Pamiętała po co tu przyszła. Ale to straciło znaczenie. Zabrakło celu i powodu.
Ciągnęła go za sobą w kierunku wyjścia, potykając się o własne i jego nogi, sapiąc z wysiłku i dalej powtarzając swoją mantrę. Zdawał się wtórować swoim krzykiem.
Myślała wcześniej, że nie może być nic gorszego od wycia słyszanego co noc. Tamte dźwięki wbijały się w mózg i długo pozostawały pod czaszką, pozbawioną bezsennych myśli. Ale to było gorsze. Bardziej szalone, zbolałe, przeszywające uszy i serce tak, że również chciało się krzyczeć w rytmie fal bólu, przechodzących przez ciało.
Jeśli to był ból. Może nic nie czuł, był tylko obłąkaną skorupą człowieka, wrakiem, który tuż przed śmiercią zażyczył sobie zaznaczyć swoje konanie? Przemianę. Po raz pierwszy pomyślała, że może tylko jakiś ich kawałek ginie, usycha.
Potknęła się i upadła razem z Ronatem, wytrącona z rytmu natrętnymi myślami. Uderzyła którąś kością o ścianę, a potem podłogę. Nie wiedziała którą. Wszystko zlewało się w jedno. Miała ochotę się rozpłakać. Wtedy ktoś by się zatrzymał i na nią spojrzał. A może szloch utonąłby w chaosie, pogłębiając go.
Ronat? Ronat? Ronat?
Z opóźnieniem zauważyła, że odgłosy walki ucichły. Został tylko krzyk, który zdawał się rezonować w krtani, a potem między ścianami mieszkania, budynku, miasta, świata, kosmosu… Skuliła się, zatykając uszy dłońmi, przyciskając twarz do kolan. Już nie myślała. Całą wolną przestrzeń w jej umyśle wypełniły realne dźwięki.
Bardziej praktyczna cząstka umysłu skłoniła ją, by otworzyła i odsłoniła oczy. Z trudem podniosła wcześniej zaciśnięte powieki. Zwalista sylwetka zbliżał się chwiejnym krokiem w jej kierunku. Ciągle czuła w nozdrzach zapach proszku do prania i krwi plamiącej materiał dżinsów.
Wszystko się mieszało, rozmywało. Gama monochromatycznych kolorów tego światka tworzyła plątaninę, nieudolny szkic oszalałego artysty.
Wcześniej białe, siatki przypominające skrzydła, nasiąkły krwią i sczerwieniały. Posoka kapała na dywan. Mężczyzna chwycił Ronata za ramię, tak jak wcześniej Aine. Ostrze noża błysnęło rdzawo w okrytej ciemną rękawicą ręce i schowało się w klatce piersiowej chłopaka.
Krzyk zamarł, w gardle Ronata coś zabulgotało nieprzyjemnie. Krwawa piana wyciekała z ust. Oczy o rozszerzonych źrenicach zachodziły mgłą.
Zielone… Zielone tęczówki. Miała wrażenie, że powinna to zapamiętać.
Mężczyzna wyciągnął ostrze spomiędzy żeber i puścił trupa. Ciało osunęło się bezwładnie na podłogę.
Aine drżała. Wpatrywała się z przerażeniem w mordercę, zapamiętując symbole Stróżów, które miał przyszyte do koszuli. Białe skrzydła. Zarejestrowała pogardliwe spojrzenie, które rzucił w jej kierunku.
Wyszedł. Dopiero wtedy sztywno odwróciła głowę w stronę Ronata. Blade ciało… Nie chciała myśleć, rejestrować.
Poruszyła niemo wargami, wymawiając jeszcze raz jego imię. Suche. To nie był już jej przyjaciel. Nawet jeśli to krew Ronata przesiąkała jej spodnie i zasychała na dłoniach.
Nabrała tchu i zaczęła krzyczeć. Chciała wyrzucić z siebie cały żal, ból i wciekłość. Łatwo było udawać, że odczuwa te emocje.
Ktoś zatkał jej usta.
- Cii…
Człowiek. Mężczyzna.
Czy to tamten…? Rozpaczliwie, próbowała go uderzyć. Unieruchomił ją bez wysiłku, jak rozzłoszczone dziecko; już nie zatykał jej ust.
Znieruchomiała. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
- To już nic nie da – powiedział.
Aine chciała coś odpowiedzieć. Nie potrafiła wykrztusić z siebie ani słowa, z gardła wydobył się jedynie cichy, żałosny pisk.
Było ich więcej. Przypominali cienie. Może tylko dlatego, że wszystko widziała jako szaro-bure i niewyraźne. Cicho wymaszerowali z mieszkania.
Zastanawiała się, czy się przesłyszała, czy rzeczywiście któryś z nich kazał nie zostawać tu zbyt długo.
Wpatrywała się pustym wzrokiem w ścianę naprzeciwko. A może w podłogę. Nie wiedziała, na co patrzy. Po prostu trwała znieruchomiała i obojętna.
Muszę się podnieść, pomyślała apatycznie.
Muszę, utwierdzała się. Nie potrafiła się poruszyć, ciało zdawało się oderwane od umysłu. Próba przedarcia się przez barierę oddzielającą ją od rzeczywistości kosztowałaby zbyt wiele, by utrzymać spokój i odrętwienie.
Jednak ten stan powoli mijał. Zaczynała stałym zwyczajem zaciskać dłonie w pięści i gwałtownie rozprostowywać palce.
Nie chcę. Wolałaby się gdzieś zakopać i przeczekać kilka godzin, by potem wyjść i udawać, że nic się nie stało.
Sztywnym ruchem odwróciła głowę i spojrzała na ciało przyjaciela. Zamrugała. Zaciskała pancerz, oplatając go przekonaniem o tym, że to była tylko skorupa, nie człowiek. Tylko to trzymało zniszczone płyty przy jej ciele.
Westchnęła, apatycznie podnosząc się z podłogi. Docierał do niej mdły smród krwi. Rozejrzała się. Z zaskoczeniem zauważyła, że ktoś jeszcze tutaj był. Wcześniej uwierzyła, że to złudzenie. Drgnęła nerwowo i w ostatniej chwili powstrzymała się przed uniesieniem dłoni w obronnym geście, mimo że osobnik stał spokojnie, z rękami założonymi na piersi, oparty biodrem o ścianę.
- Kim jesteś? – wymamrotała Aine. Nie zabrzmiało to jak pytanie.
Wbiła wzrok w ziemię. Białe, połączone ze sobą w ledwo widoczny sposób, kafelki znaczyły ślady butów i ciemnoczerwone plamy.
- Kimś, kto chciał go uratować – odparł nieznajomy. Głos był spokojny, płynny.
- Go?
- Tak, leży tutaj koło ciebie, martwy.
- Zabity – mruknęła. Nie chciała rozmawiać. Pytała tylko o tożsamość.
- Wiesz dlaczego – stwierdził Ktoś.
- Dlaczego? – zapytała. Układała w myślach wzory z kafelek, usuwając z pola widzenia kolejne, by zastąpić ich miejsca czarnymi polami i stworzyć mozaikę.
- Bo oni nas nienawidzą. A nie mają powodu – odparł Ktoś ze skrywaną złością.
Aine podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Nienawidził Stróżów, a ona nie wiedziała teraz czy to dobrze czy źle. Ale to była jego słabość – nie potrafił ukryć swoich uczuć. Mogła wykorzystać ten defekt.
- Dlaczego? – powtórzyła pytanie.
Wahanie.
- Zabijają nas – odparł Ktoś ze zgorzknieniem. – Lepiej już idź. Wynoś się. Żyjemy ślepym fartem.
Arithne zmrużyła oczy. Przez chwilę stała niezdecydowana, po czym otworzyła drzwi i wyszła. Zbiegła po schodach, wypadła na zewnątrz i stanęła przed budynkiem. Głośno zaczerpnęła powietrza.
* * *
Jedno zdjęcie, drugie. I kolejne w akompaniamencie cichego pytania wciskanych przycisków aparatu. Blade światło padające na zmęczoną twarz, wyławiając ją z ciemności pokoju.
Białe ściany i podłoga. Niewidoczne klamki, nieotwierające się okna, brak ostrych kantów i zabezpieczone gniazdka. Prywatne mieszkanie w nieprzyjemnym prezencie od rządu w czasie segregacji ludzi według wieku i przenoszenia ich do oddzielnych budynków.
Aine drgnęła nerwowo przy kolejnym zdjęciu. To zajęcie nagle przestało ją uspokajać, więc wyłączyła aparat. Zapadła ciemność. Napisy na ścianach kojarzyły jej się z krwawymi plamami w domu przyjaciela, gdy nie mogła odczytać treści zapisków. Zamknęła oczy, licząc na to, że chociaż wtedy znajdzie pustkę i przestanie wciąż widzieć to samo, kojarzyć, wspominać…
Zerwała się gwałtownie i podeszła do okna. Sylwetki nieznanych ludzi poruszały się wewnątrz najbliższego wieżowca w postaci dwuwymiarowych cieni na rozświetlonych polach szkła. Odwróciła wzrok.
Krążyła niespokojnie po pokoju, nerwowo rozglądając się na boki, jakby oczekiwała, że ktoś wyskoczy zza kanapy i zadźga ją nożem. Przypomniała sobie klejącą czerwień na sztylecie mordercy.
Wrzasnęła z wściekłością. Kopnęła szafę i rzuciła się do szuflady, ignorując ból w palcach u nogi. Wygrzebała spomiędzy różnych fantów czarny marker, podtrzymując się blatu, by całkiem nie upaść na podłogę. Było jej słabo.
Przestała panować nad mięśniami. Uderzyła kolanami o kafelki. Pisak wytoczył się z jej rozedrganej dłoni. Aine usiłowała utrzymać się na czworakach. Potoczyła błyszczącymi chorobliwie oczami po przestrzeni przed sobą. Z trudem wyłowiła z ciemności marker i chwyciła go. Spocone palce ślizgały się dziwnie na plastiku.
Podczołgała się do ściany i powoli zmuszała kończyny do wyrwania się z bezwładu. Kiedy udało jej się ustać, zdjęła osłonkę z flamastra. Powoli narysowała na ścianie pierwszą literę. Nie myślała o tym, co robi. Zresztą to nie miało znaczenia. Wszystkie ściany w jej domu były od dawna pokryte losowymi wyrazami. Najczęściej napisanymi na czarno, jednak gdzieniegdzie pojawiały się czerwone i zielone fragmenty.
„CHOROBA – ŚMIERĆ – KONIEC – UCIEKAĆ – STRÓŻOWIE” krótki ciąg skojarzeń. Dla niej stanowiący najlepszy pamiętnik.
Nie. Rzuciła pisak na podłogę, nie dbając o to, gdzie się potoczy. Zapominając o wcześniej słabości mięśni, szybkim ruchem zgarnęła kopertę z blatu. Położyła ją tam jeszcze rano, z nadzieją, że ją przeczyta, gdy znajdzie chwilę czasu i chęci.
Aine usiadła na kanapie i rozdarła kopertę. Była czysta, biała, bez jakiegokolwiek napisu. Wyciągnęła z środka list. Kartka złożona na pół, zapisana może w jednej czwartej. Dziewczynie wydawało się, że skądś kojarzy to szerokie pismo, przypominające szlaczek.
„
Nie sądziłam, że kiedykolwiek uda mi się z tobą z kontaktować, jakoś do ciebie… dotrzeć. Piszę to z nadzieją, że to przeczytasz, odpowiesz mi. Naprawdę liczę na to, że to ty. Proszę, powiedz, że te sześć miesięcy izolacji nie sprawiło, że mnie zapomniałaś. Jesteśmy siostrami!” Aine przerwała czytanie. Prychnęła pogardliwie. Gdzieś tam w środku zaczynała czuć irytację wywołaną tym bełkotem. „
Strasznie za tobą tęsknię i chciałabym się z tobą zobaczyć. Całuję: twoja siostra Eilin”.
Zapałki! Gdzie są zapałki?
Znowu miotała się gorączkowo, szukając rzeczy, które były na wierzchu. Jak zwierze w klatce. A jednak sama się w niej zamknęła i uparcie pilnowała, by jej myśli nie zaprzątała możliwość wyjścia. W końcu znalazła czerwone pudełko z charakterystycznym wzorem z kropek po obu bokach. Wróciła do salonu pokoju głównego po list. Zaniosła go do łazienki. Podpaliła najpierw brzegi koperty. Powoli przesunęła płonącą zapałkę pod środkową część listu. Płomienie pełzały po papierze oświetlając drżącym, rdzawym światłem ciemną łazienkę.
Wypuściła kopertę spomiędzy palców, zanim się oparzyła. Czerniejący skrawek upadł do zlewu. Dziewczyna odkręciła wodę, gasząc go. Spopielone płatki zniknęły w odpływie.
Odetchnęła. Pozbyła się tego. Dym miał wywietrzeć, czarny ślad w zlewie zmyć się, a wspomnienia zatrzeć. Nie chciała nadmiaru części składowych swojej osoby. Ani ludzi, którzy wzbudzali w niej jedynie irytację i nienawiść. Ewentualnie litość.
Splunęła. Wszystko gdzieś odeszło. Znowu została sam na sam z przyjemną pustką, niezakłócaną domagającymi się uwagi myślami.
Cisza… Wszystko inne było zbyt głośne.