Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Nowy Dźwięk
#1
Rozdział II
Nowy Dźwięk

Już rozlano
Boski trunek.
Beczce życia
Odpadł kurek.
Trochę mięty,
Szczypta goryczy,
Dwie uncje strachu.

Pierwszy łyk
Z grubą pianą,
Pusty żołąd
Na głowie stanął.
Orzeźwienie,
Smak…
Pragnienie!
Boski trunek znów rozlano.

Oto toast
– wszyscy wstali.
Za tych wszystkich,
Co zalani!

Iardos: Rzecz Dwunastu
Zapomniane Pieśni – „Uczta Uczt”

Zabił Dzwon!…

Trwała nieustannie samotna, sieroca. Pozostawiona na pastwę pustki i ciszy. Wybrakowana, starczo pobrużdżona i bezpłodna, jakże posępnie prezentowała się w swej jadowitej gorączce. Jak przystało na krainę umarłych podług pogańskich wierzeń, nie chowała w sobie nic, poza śmiercią.
Pustynia gorzała w upale poranka, z biegiem idących w milenia lat zamieniając się powoli w lustrzane odbicie pomarańczowego słońca, właśnie opuszczającego zenit. Rozpalone wzniesienia piasku, gdybyż się wsłuchać, wydawały się jęczeć i zawodzić wniebogłosy z nieugaszonego pragnienia, żalić a pochlipywać na pamięć swej nieszczęsnej doli. Przedziwne a niepokojące były to brzmienia w gorącej jak w kotle przestrzeni, cherlawo pobrzmiewające pośród świstów i syków, rozmytych niby echo ze snu. Czy to sykały żółte diuny we własnej osobie, prażone wszak niby tłuste mięso na ruszcie? Tu budził się cichy lament, co lawiną ziarenek piasku był chyba w istocie, tam znowuż długie, nieokreślone westchnienie pełne bólu i udręki przetoczyło się przez okolicę – czy nie, czy to tylko wiatr, równie ożywczy, co oddech kostuchy? Opodal rozlegał się cierpiętniczy jęk i krzyk, cienki, zgrzytliwy, co zaraz okazywał się być jedynie sępim zawołaniem. W dali głuchło pobrzmiewało jego echo… mniej już podobne do ptasiego głosu, bardziej znowuż do biadań potępieńców. Czy wszystko to zewy i ęsi samej pustyni, obdarzonej mową tylko po to, by łkać? Może prędzej kwiki zwierzęcych dusz, co stadami przecież marły tu w męczarniach upału, powtarzały się zaświatowym pogłosem? Trudno poznać, a słońce i pustynia nie chciały odpowiedzieć.
Wibrujące nurty powietrza zniekształcały odległy horyzont, pofalowany wydmami. A jednak, hen, na zachodzie, zdawał się on dużo ciemniejszy i zaostrzony – czyżby górzysty? Nad kipiącym gruntem, wysoko na pobladłym nieboskłonie, dwa dorodne sępy szybowały leniwie w kolistym ruchu, tycie swe cienie rzucając na pewien znikomy ślad roślinności: kilka suchorostów między rumowiskiem szarych kamieni, okalających czarne jak sadza, liche drzewo o dziko rozrośniętych konarach bez liści ni owoców. Przykra, nędzna enklawa życia, zupełnie nie pasująca do otaczającego ją imperium piachu i szkła. Niechciana bynajmniej i skazana na zatracenie.
Brak kropli wilgoci czy nawet martwego ruchu, jedynie marazm.
Cisza. Nie licząc nierzeczywistego skwierczenia w rozgrzanym piasku i pokrzykiwania sępów…
Nowość przyszła gwałtownie, prawie nachalnie. Ruch. Tam, na wydmie. Tamże właśnie, gdzie znalazło sobie miejsce prawdziwe żywe drzewo, choć już w popielatej skorupie. Tam, obok kilkunastu kamieni, co mu towarzyszyły. Właśnie tutaj, w pobliżu krzaków suchorośli… Piasek się poruszył. Niewielka jego ilość zapadła się niejako pod siebie, tworząc wgłębienie. Nieopodal zjawisko powieliło się: powoli, stopniowo powstał lej, pochłaniający kolejne garści piasku. Tonące, rozgrzane ziarenka, jak gdyby gaszone w otwierającej się paszczy gdzieś daleko na dnie ziemi, syczały głosem miotu grzechotników. Znikały w tych powstałych z nagła lukach coraz szybciej i liczniej, niby to w zorganizowanej ucieczce przed tyranią słońca, zapadały w dół coraz głębiej, a ten potężniał, wydma spuszczała za nim kolejne lawiny, on zaś rósł, pogłębiał się, poszerzał! Sępy w górze odezwały się chórem, bijąc skrzydłami; wyglądały na rozochocone, podniecone do imentu!
Lecz w pewnym momencie dół się poddał.
Zagłębienie wyrównały inne ziarenka piasku, niczym dobrze zorganizowane mrówki łatające wyrwę w mrowisku, i po kilku chwilach ruch na powierzchni pustyni stał się historią. Sępie dzioby podobnież się zatkały. Ptaki uspokoiły lot.
Lichy, duszny wiatr, co spóźnił się zaledwie o niefart, westchnął z zachodu, zagwizdał mizernie, po czym jak gdyby ugryzł się w język i odszedł na palcach. Umierające drzewo zatrzeszczało próchnem i zgubiło gałązkę.
I oto zdało się, że cisza pogłębiła się jeszcze mocniej.
A pustynia bierze głęboki wdech…

Wynurzył się do pasa z powierzchni piaszczystego morza niczym tonący, co odbił się od dna, wystrzeliwując w górę z wypiętą nagą piersią, chlapiąc dokoła drobinami piasku. Chwytając łapczywie pierwszy oddech, wydał z siebie długi, rozdzierający krzyk, budząc ze snu niewyraźne, dawno już niepotrzebne i zapomniane w tej wyludnionej krainie zjawisko.
Zniekształcone echo, choć bez racji bytu, wtórowało człowiekowi jeszcze długi czas po tym, gdy głos mu się załamał, a powietrze do dna napełniło nieużywane dotąd płuca, wciskając się w każdy zakamarek.
Tlen palił, jakby krajał wnętrzności.
Zakaszlał, długo i chrapliwie. Rzuciło nim konwulsyjnie do przodu, na przedramiona. Nitki plwociny ciekły mu z warg, gdy cierpiąc nieopisane męki drapał piasek, zaciskając dłonie w pięści. Poczuł, że mimo wysiłków dusi się i wraz z paniką oraz już nadchodzącym wyczerpaniem mrok zaległ mu na źrenicach w nieregularnych plamach. Wygiął plecy w łuk, sztywniejąc na chwilę z podciągniętymi do piersi rękoma, a kurcz powoli wykręcał mu palce we wszystkie kierunki. Zaraz gdy minął chwilowy paraliż, rzuciło nim raz jeszcze do przodu i wówczas, skoro tylko zdołał wyprostować kręgosłup, zdobył się na pierwsze świadome działanie – z całych sił, jakie umiał zebrać, uderzył się w pierś. Wywołało to jedynie pojedyncze kaszlnięcie, a oczy niemal nie wyskoczyły człekowi z czaszki. Powietrze wciąż trafiało na jakiś opór na drodze do płuc, zaś cherlawa przytomność, jako ten piasek w obu garściach, przesypywała mu się przez palce.
Rozwierał szeroko wargi, lecz nie wydobywał się z nich żaden dźwięk; podobnie nie czerpały one ni krztyny tak pożądanego tchu. Szybujące wysoko nad ludzką głową ptaki krzyczały jak oszalałe, nie potrafiąc nad sobą zapanować. Pochorowały się z podniecenia.
I gdy okrążały go już nieprzeniknione ciemności, i gdy gardło ścisnęło się do boleści, droga do płuc udrożniła się nareszcie, bez wyraźnej przyczyny… Kolejny suchy wdech przyszedł z równą trudnością oraz bólem, co pierwszy – napiął mięśnie i przewrócił trzewiami.
Wyginał się we wszystkie strony, zarzucając długimi atramentowymi włosami, zanosząc się upiornym wyciem. Kurczył do siebie drżące ręce i wytrzeszczał ku niebu oczy. Drętwiał, a potem opadał do tyłu. Naprzemian męczył się tak i odpoczywał. Po chwili opadł znowu na przedramiona, wypuszczając ze świstem powietrze. W krótkim spokoju, jaki nastąpił, wycisnął pęd łez.
Kiedy chwytał trzeci wdech, przechylił się na prawo i mimowolnie wygramolił nogi spod piasku – jakby to ziemia sama postanowiła wyprzeć go ze swego łona. Leżał na boku zupełnie bezwładny, wyjąc słabowicie ostatkiem sił. Gorący piasek dotkliwie parzył mu skórę. Zadygotał, odzyskując przy tym jakoby władzę w członkach. Zaciskając oczy i zęby, przez chwilę jego sylwetka łamała się sztywno, nogi na przemian to prostowały się, to podtulały do brzucha.
Wreszcie zastygł w bezruchu, skulony w kłębek.
Odpłynąwszy w zapraszającą ciemność marzył, żeby już się nie obudzić.

cdn
#2
No tym razem muszę Ci powiedzieć, że opis pustyni i tego zjawiska zapadania się piasku bardzo dobry. Wręcz sugestywny. Można poczuć zastałe, duszne gorąco. Wysysającą każdą kroplę wilgoci suszę i pustkę, bezbrzeżną. Przemawia do wyobraźni. Zauważyłem, że opisy krajobrazu, przyrody, czy jak tam to zwać idą Ci wyjątkowo dobrze. W zasadzie w aspekcie ich plastyczności mógłbym stawiać Cię za wzór naszym userom. Serio.

Gorzej sprawa się ma kiedy wchodzi jakaś akcja. Niestety od chwili przebudzenia tego faceta z fioletowymi włosami poziom moim zdaniem poleciał. Tu odbiła się niestety Twoja ciągotka do tworzenia przerostu formy nad treścią.
Może i opis byłby sugestywny, ale jest nieco zbyt rozwlekły. Może nie tak jak w poprzednim opowiadaniu ale jednak jeszcze trochę. W końcu to tylko trzy oddechy.

Ten zwrot: " a kurcz powoli wykręcał mu palce we wszystkie kierunki." jest jakiś taki nieodpowiedni. Skurcze nie wyginają ciała we wszystkich kierunkach, raczej zaciskają.


Ten zaś fragment zupełnie dziwny :

"Wyginał się we wszystkie strony, zarzucając długimi atramentowymi włosami, zanosząc się upiornym wyciem. Kurczył do siebie drżące ręce i wytrzeszczał ku niebu oczy. Drętwiał, a potem opadał do tyłu. Naprzemian męczył się tak i odpoczywał. Po chwili opadł znowu na przedramiona, wypuszczając ze świstem powietrze. W krótkim spokoju, jaki nastąpił, wycisnął pęd łez."

Duszący się człowiek raczej kurczy się, jak przy każdym silnym bólu w obrębie klatki piersiowej czy brzucha.
Zwrot "Kurczył do siebie ręce" też jest jakiś taki sztuczny.
Cierpiący wije się w męce, raczej nie ma jak odpoczywać szczególnie tak naprzemiennie.
Trudno mi sobie wyobrazić coś takiego jak "Pęd łez" Czyżby z niego tryskały jak z fontanny?

Opisy środowiska robisz świetne. To na plus. Nad akcją troszkę oszczędniej, zalecam lepszy dobór słów, Bardziej dynamicznie, a zwięźle, mniej udziwnień.

W sumie tak na moje zdanie, wyłażący z piachu koleś faktycznie zakrztusiłby się powalczył chwilę żeby złapać oddech ale prawdopodobnie w pozycji skulonej, a potem zmęczony w takiej właśnie embrionalnej pozycji padłby na piasek.
Sądzę również, że przy stanie jego gardła nie było by mowy o jakichkolwiek krzykach czy wyciu. Piszesz, że nie może złapać oddechu, a żeby wydać jakikolwiek głośny krzyk czy wycie trzeba mieć pełne płuca, no i nie bardzo da się to zrobić skulonym. Tak jakieś rzężenia i charkoty mógł wydawać, ale nie wycie.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
#3
hmm... Krzyk wziąłem z faktycznego stanu. Noworodki nie tyle beczą, co krzyczą właśnie, to jest taki naturalny sposób na rozruch płóc. Bohater ma podobnie - krzyczy wtedy, gdy oddycha. Początkowo tak mu to przychodzi właśnie. Uważam to za istotne.
"z fioletowymi włosami" - nie wiem, skąd to wziąłeś. Atramentowy bynajmniej nie jest fioletowy, choć może mieć ZBLIŻONY do tego połysk. Raczej jest ciemny.
Cytat:Ten zwrot: " a kurcz powoli wykręcał mu palce we wszystkie kierunki."
Ja i tak się do tej uwagi ustosunkuję, jednak muszę coś powiedzieć. Miałeś kiedyś skurcz palca, np u nogi (daję taki przykład, bo ja miewam)? Większe członki ciała mogą niewiele na ten temat powiedzieć, ale jeśli np. czułeś kiedyś wpływ skurczu palca, czyli czegoś małego, na pewno wiesz, że bierze się on z niefortunnego układu tegoż członka (to już moja chłopska uwaga, za to se ręki uciąć nie dam) i wówczas odzywa się coś takiego, co napina mięśnie i ścięgna, a potem pojawia się ból; bo, wciąż przy tym napięciu, zaatakowana kurczem część ciała gnie się ku, jak sądzę, bardziej pożądanej pozie. mówię tyle, ile wiem z autopsji; nic przyjemnego patrzeć, jak malutki palec wygina się w niemożliwym kierunku pod niemozliwym kątem;/ Skurcz mięśni ponadto ZAWSZE towarzyszy ruchowi. Cokolwiek robisz mięśniami, one się "kurczą". Ruch w łokciu = kurcz muskułów ramienia. itp. Każdy tez ma te mięśnie inne, od wielkich, wyprofilowanych, po malutkie, typu mięśnie powiek;p I gdyby je napiąć, każdemu wyjdzie to inaczej. Starczy spojrzeć na odmiennośc twarzy;]
To jednak nie wystarczy. Skoro marnie to brzmi, to ja i tak coś z tym zrobię. Dzięki za zwrócenie uwagi;]

Uwagę co do "pędu łez" słyszę już po raz wtóry;] Nie chodzi o pęd w znaczeniu: szybkość; prędkość; pędzić szybko;] Przeciwnie. Chodzi o "pęd" z dziedziny botaniki. Roślinny pęd;p Kumasz?

Postaram się nad tą dynamiką "akcji", ale nie wiem, czy podołam;/ czytam to juz po raz setny i dalej nie umiem nic odjąć;/ Ciężko. Mi to wygląda dobrze. No ale mam weekend, może coś uradzę.
Nie zgodzę się też z tym skuleniem. Spadłem kiedyś z drzewa, jak byłem mały. Na plery. I pierwsze co zrobiłem, by złapać oddeć, to wyrwałem się do biegu, do ruchu. Fakt, że może i wiązało się to z szukaniem pomocy, ale bynajmniej nie usiedziałbym w miejscu i w jednej pozycji, to ci mogę powiedzieć na 100%. Człowiek chce się wtedy ratować i nawet ze skóry wyskoczy, byleby podziałało.
Ponadto tutaj akurat bohater był po pas w piasku, wiec se tam mógł;] się układać;p do woli. Piach i tak go trzymał.

Cytat:Piszesz, że nie może złapać oddechu, a żeby wydać jakikolwiek głośny krzyk czy wycie trzeba mieć pełne płuca
Znowuż odsyłam do narodzin dziecka i tego, że mój bohater akurat jeśli już się darł, to tylko wtedy, jak miał czym;]

Dzięki za koment. Liczę na dalszą dyskusję, jeżeli wciąż czegoś nie dostrzegam. Tak już jest z nami, autorami;/
#4
No okey Smile. Fajnie że się miejscami zgadzasz, i fajnie że dyskutujesz.
sorki za "tego z fioletowymi włosami" , taki skrót myślowy Smile.

No ze skurczami to jest mniej więcej tak jak piszesz. Palce podgina praktycznie zawsze do spodu, po prostu zginacze są tam silniejsze od prostujących. No ale nadal nie są to "wszystkie strony" a mnie chodziło o niefortunny zwrot "wszystkie strony".

Plery z całym szacunkiem się nie liczą. Ja też zaliczyłem takie przyjemności robiąc salto z motoru. Wtedy człowiek ma w płucach powietrze i nabiera kolejne hausty, tylko nie może wypuścić. Wtedy ciało wygina się w stronę "robienia mostka".
No tu masz rację, po dogłębnej analizie dochodzę do wniosku, że mogło go odginać.

Ze łzami to już całkowicie nie rozumiem: Będ do łez, roślinny? Przecież łzy nie rosną.

Z tym wrzeszczeniem nadal mnie nie przekonałeś, niby masz rację z tym dzieckiem, ale gość miał przecież zawalone gardło, no i na zdrowy rozsądek nie miał powodu wrzeszczeć. Walczył przecież o oddech.



corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
#5
Pęd łez - roslina wypuszcza pędy, on wypuścił pęd tych łez. To moim zdaniem ładnie obrazuje, jak te łzy, niczym te pędy, pionowymi szlaczkami leją mu się po twarzy.
Tak czy owak zbyt wiele kłopotu to sprawia, musze sie tego pozbyc.
#6
O to to, Teraz po dogłębnym tłumaczeniu zrozumiałem, ale przecież każdemu czytelnikowi nie będziesz tłumaczył. Smile
Pozdrawiam
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
#7
Wybacz, ale do mnie ten tekst nie przemawia w ogóle. Ba! Pierwsze zdania przemówiły w taki sposób, że zacząłem przeskakiwać wzrokiem kolejne w poszukiwaniu jakiejkolwiek akcji. Kiedy zaś dotarłem do akcji, to znowu przeskakiwałem oczami szukając jakiegoś normalnego, nieprzegadanego zdania.
Nie wiem o co tak naprawdę w tym tekście chodzi? Czy to jest jakaś wprawka w tworzeniu sugestywnych opisów? Bo jeżeli to ma być początek opowiadania, które w całości ma składać się z tego typu tekstów, to każdy normalny czytelnik wyrzuci je w kąt po przeczytaniu pierwszego akapitu. O ile, oczywiście, dotrwa do jego końca.

Ja rozumiem, że chciałeś oddać piękno (?) a może grozę pustyni, ale Twój sposób jej opisu po prostu męczy. Sięgnij sobie np. po Diunę F. Herberta i popatrz jak on opisywał pustynię. W przemycanych w powieści wtrąceniach bez uciekania się do takich poetyckich wstawek widać jej potęgę. To samo dotyczy tego nieszczęśnika, którego katujesz tymi wymyślnymi opisami. W powieści, którą Ci polecam, jest rozdział, w którym autor opisuje cierpienia człowieka porzuconego na pustyni. Bez tak pompatycznych i przegadanych zdań robi to w sposób o wiele bardziej sugestywny.
Pisać każdy może - jeden lepiej, a drugi gorzej.

Moja twórczość:
Dobry interes
Problem
Dług

Program w którym piszę:
yWriter5 - z własnym tłumaczeniem.
#8
Miriad, przepraszam, ale nie dotrwałam końca drugiego akapitu. Nie w prozie szukam wyszukanych metafor i pompatyzmu. Błagam, nie naśladuj Sienkiewicza, nie próbuj porównań homerowskich. To się naprawdę nie sprawdza, szczególnie, gdy nie widać dialogu, do którego można przeskoczyć.
Pozdrawiam!
#9
Wybacz? Przepraszam? Przestancie;p Ciesze sie, ze w ogóle ktoś wreszcie zajzał;] Szkoda, że się nie podoba, ale nie każdemu dogodzisz; zwłaszcza, jak nie umiesz pisac. Dla mnie tu nie ma wiele pompy czy przegadania - to "przegadanie" to mój styl pisania, inaczej juz nie umiem, nie chodzi wcale o jakies wysilanie się by komus zaimponowac, ja wole długasne, szczegółowe formy, nie bede wymienial, ze nie tylko ja. No ale skoro tak to jest odbierane, nie bede udawal, ze problemu nei ma. Cóż, szkoda. Ciezko bedzie sie poprawic, chyba przekracza to moje mozliwosci:/
Miło wiec widziec jakiekolwiek komentarze;]
Mam tylko jedno pytanie - gdzie tu jest choc jedno homerowskie porównanie? Albo cokolwiek z sienkiewicza? Nie mówię, że nie ma, chętnie uwierzę, że jest (dobrze wiedziec, co się tworzy, uprzytomnic to sobie; widac ja nie wiem, póki co) tylko przydałby sie przykład - najlepiej wiecej jak dwa.
#10
Miriad, nie musisz wierzyć. Sam przyznałeś, więc po co przykład - długie, szczegółowe formy. To jest to, co określiłam tymi mianami. Zerknij na trzy pierwsze akapity.

Jak za trudno, to nie zmieniaj, tylko udoskonal tak, by przeciętny czytelnik mógł się zaczepić, zaciekawić. Zaczynanie od przydługich opisów jest złym pomysłem - przykładowo można by je dać głębiej w tekście, tak by czytelnik przebrnął siłą rozpędu.

Pozdrawiam!
#11
(25-11-2012, 13:36)miriad napisał(a):
Rozdział II
Nowy Dźwięk

Już rozlano
Boski trunek.
Beczce życia
Odpadł kurek.
Trochę mięty,
Szczypta goryczy,
Dwie uncje strachu.

Pierwszy łyk
Z grubą pianą,
Pusty żołąd
Na głowie stanął.
Orzeźwienie,
Smak…
Pragnienie!
Boski trunek znów rozlano.

Oto toast
– wszyscy wstali.
Za tych wszystkich,
Co zalani!

Iardos: Rzecz Dwunastu
Zapomniane Pieśni – „Uczta Uczt”

Zabił Dzwon!…

Trwała nieustannie samotna, sieroca. Pozostawiona na pastwę pustki i ciszy. Wybrakowana, starczo pobrużdżona i bezpłodna, jakże posępnie prezentowała się w swej jadowitej gorączce. Jak przystało na krainę umarłych podług pogańskich wierzeń (trochę nieszczęsne to podług, jak przystało na krainę umarłych z pogańskich legend brzmi lepiej, słowo "podług" wygląda w tym miejscu źle.), nie chowała w sobie nic, poza śmiercią.
Pustynia gorzała w upale poranka, z biegiem idących w milenia lat zamieniając się powoli w lustrzane odbicie pomarańczowego słońca, właśnie opuszczającego zenit. ("garbate" troszkę to zdanie, ...w upale poranka, zamieniając się powoli, z biegiem idących w milenia lat, w lustrzane odbicie pomarańczowego słońca. Tak brzmiałoby lepiej, ale to już kwestia indywidualna. Mi się Twoje zdanie nie podoba.). Rozpalone wzniesienia piasku (z piasku, jeśli już. Raczej nie mówimy wzniesienie ziemi, wzniesienie śniegu itp. Wzniesienie to wzniesienie, piaskowa zaspa, kupka śniegu, nasyp ziemi na przykład, albo cokolwiek innego.), gdybyż się wsłuchać, wydawały się jęczeć i zawodzić wniebogłosy z nieugaszonego pragnienia, żalić a pochlipywać na pamięć swej nieszczęsnej doli. Przedziwne a (drugie "a" zamiast "i" tak blisko siebie wygląda słabo) niepokojące były to brzmienia w gorącej jak w kotle przestrzeni, cherlawo pobrzmiewające pośród świstów i syków, rozmytych niby echo ze snu. Czy to sykały żółte diuny we własnej osobie, prażone wszak (i po co to wszak? Ni w pięć, ni w dźwiewięć) niby tłuste mięso na ruszcie? (jak bardzo bym się nie starał, to nie widzę związku pomiędzy mięsem i wydmą, niezbyt trafne porównanie) Tu budził się cichy lament, co lawiną ziarenek piasku był chyba w istocie, tam znowuż długie, nieokreślone westchnienie pełne bólu i udręki przetoczyło się przez okolicę – czy nie, (decydujemy się, albo rozdzielamy to wtrącenie dwoma dashami, nie polecam, albo dwoma przecinkami) czy to tylko wiatr, równie ożywczy, co oddech kostuchy? Opodal rozlegał się cierpiętniczy jęk i krzyk, cienki, zgrzytliwy, co zaraz okazywał się być jedynie sępim zawołaniem. W dali głuchło pobrzmiewało jego echo… mniej już podobne do ptasiego głosu, bardziej znowuż do biadań potępieńców. Czy wszystko to zewy i ęsi samej pustyni, obdarzonej mową tylko po to, by łkać? Może prędzej kwiki zwierzęcych dusz, co stadami przecież marły tu w męczarniach upału, powtarzały się zaświatowym pogłosem? (Tak bardzo próbujesz wykazać dojrzałość stylu, że popadasz w istne zdaniowe przekładańce, zbudowane z powyszukiwanych w słowniku, trudnych w odmianie, lub archaicznych wyrazów. To wrażenie, które odnoszę, prawda jest pewnie zupełnie inna ;-))) Trudno poznać, a słońce i pustynia nie chciały odpowiedzieć.
Wibrujące nurty powietrza zniekształcały odległy horyzont, pofalowany wydmami. A jednak, hen, na zachodzie, zdawał się on dużo ciemniejszy i zaostrzony – czyżby górzysty? Nad kipiącym gruntem, wysoko na pobladłym nieboskłonie, dwa dorodne sępy szybowały leniwie w kolistym ruchu, tycie swe cienie rzucając na pewien znikomy ślad roślinności: (nie wyliczasz, dwukropek zbędny, w jego miejsce proponowałbym natomiast myślnik) kilka suchorostów między rumowiskiem szarych kamieni, okalających czarne jak sadza, liche drzewo o dziko rozrośniętych konarach bez liści ni (ani owoców. Znów nieudolne wykorzystanie "archaizmu". Nie sil się na podniosłość, lepszy jest styl prosty i poprawny) owoców.

Dalej nie będę wyliczał, popełniasz podobne błędy jak te, które wyliczyłem. Generalne założenie Twojego pisania wg mojej obserwacji jest takie, że piszesz, by ukazać dojrzałość stylu. Robisz to jednak w taki sposób (patrz powyższe uwagi), że osiągasz efekt odwrotny do zamierzonego. Spokojnie, dojrzałość sama przyjdzie, wraz z pisaniem. Trzeba po prostu dużo pisać. Nie ma potrzeby silić się na epickość, to nic nie da. Rozumiem posiadanie własnego stylu (i bardzo pochwalam), jednak należy też wziąć pod uwagę czasy i odbiorcę. Dzisiejsza fantastyka i dzisiejsi jej odbiorcy są inni niż kiedyś. Czytelnicy takiej literatury nie oczekują pięknych opisów krajobrazów pełnych dziwacznych porównań (wydma i mięso) i poetyckich naleciałości w opowiadaniu/powieści.

#12
Nie mam poważnych zastrzeżeń. Jeśli coś z Twoim teksetm jest jeszcze nie tak, prawdopodobnie sam to widzisz, bądź zauważysz przy kolejnym czytaniu.
Podoba mi się, że z dużą wprawą operujesz słowem - lekko i łatw składasz zdania brzmiące wdzięcznie.
Przegadania nie zauważyłem. Pozdro.
#13
Cześć!

Postanowiłem zajrzeć, poczytać nie ukrywam przyciągnął mnie temat a to już plus. Dobra nazwa to połowa sukcesu Smile

Co do samego tekstu to:

Pierwsze co się mi rzuciło w oczy to budowa zdań. Często kierujesz się w stronę czegoś lepszego bardziej wyrafinowanego przez co możesz odtrącać niektórych czytelników. Stosujesz troszkę jakby za gęsto-liczne porównania przez co obraz niekoniecznie jest klarowny - dla czytelnika rzecz jasna.

Tutaj kończy się pierwsza część. Brakuje mi bohatera. Jednak nie jakiegoś zwykłego takiego a prawdziwego z krwi i kości którego mógłbym niemal dotknąć.

Tam gdzie zaczyna się druga część pojawia się iskierka nadziei. Budzi się człowiek. Budzi się by pomóc czytelnikowi dalej brnąć przez lekturę. Jednak tak szybko jak przychodzi promyk zwiastujący zmiany tak szybko uświadamiam sobie jako czytelnik że styl się nie zmieni a bohater pozostanie jedną wielką przenośnią.

Nie wiem czy potrafię opisać to dobrze. Momentami mam problemy z składaniem poszczególnych myśli a jednocześnie balansowaniem nad krytyczną oceną. Całość mi się podoba choć nie kupiłbym tego. Fantastyka to dla mnie coś prostego. Fantastyka to dla mnie Tolkien i jego podróż pełna niebezpieczeństw. Chciałbym poczuć się jej bohaterem zanurzyć w tej nierealności której nie doświadczę w życiu "realnym".

Twoja praca (nie odbierz mnie źle) kojarzy mi się z czymś ekskluzywnym. Sięgamy po takie teksty kiedyś chcemy się dowartościować lub też lubujemy się w takiej specyfice. Tego nie czyta się łatwo tutaj potrzeba skupienia.

Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się czy i jaką gwiazdkę wystawić "Nowemu Dźwiękowi" jednak stwierdziłem że się do obiektywnej oceny w tym przypadku nie nadaje.

Pozdrawiam
Patryk.
Don't get too close
It's dark inside
It's where my demons hide...


"The Edge... there is no honest way to explain it because the only people who really know where it is are the ones who have gone over."
#14
Ogólnie cały czas pracuje nad tym, za wasze uwagi (naprawdę każdy z was podpowiedział mi coś wartościowego; nie ze wszystkim się zgadzam, nie o wszystkim też uważam za konieczne dyskutowac, przynajm,niej nie tu, ale, bez ściemy, większosc krytycznych uwag biorę sobie do serca i staram się własnie, jestem wtrakcie;p, wdrożenia ich w tekst) nie dziękowałem, ale wiedzcie i bez tego, że jestem wdzięczny. Bardzo pomocnym jest wydawanie swoich wypocin na ocene szerszemu gronowi, zwłaszcza pasjonatów literatury jako takiej;] Bez tego, wiem na pewno, NIGDY nie dostrzegłby tego, co jasno widzę teraz. Ja też jestem zwolennikiem "prostego" fatasy. "Dzwon" (bo to rozdział tej powiesci jest) w załozeniu też ma być prosty, nie wydaje mi się, by dalsza część tego czy innych rozdziałów była tak.. skomplikowana?, kwiecieście i chwastowo przy tym napisana?, może przegadana nawet?? Z prostego powodu - tutaj mamy początek. Ja w ten sposób zaczynam swoje historie; z jakiegoś powodu czuję koniecznosc zbudowania klimatu - a inaczej, jak jest to zrobione np tutaj, w Nowym Dźwięku, niestety nie umiem;/ lecz podtrzymuję się na duchu myślą, iż może owo 'niestety' nie znowuż jest jakies takie bardzo wielkie, tak se mysle. Nie wiem.

W każdym razie chciałem powiedzieć jedno!;p Czekajcie, proszę, na ciag dalszy, zapewniam, że jest mniej uciążliwy i naprawdę nie pisany po to, by forma górowała nad treścią.
Dziękuję za uwagę (za nieuwagę nie dziękuję. tak tak, to do ciebie, spiochu, a leż se, chrap dalej!... filsiter;p)
#15
Należy chyba zaznaczyć, że to tak w ogóle drugi rozdział powieści "dzwon", której pierwsze rodziały (bo i prolog) gdzies tu juz zamiesciłem. Ogólnie ma to tłumaczyc pewne porównania do gongów dzwonowych.. i chyba tyle;/ ;] kto odważny - niech czyta.


Otwierając oczy ujrzał swoje krucze włosy przesłaniające mu twarz. Za nimi zaś… jakiś kształt w ruchu. Odpoczywał tak jeszcze chwilę, po czym odgarnął je na bok. Nieprzyjemnie blisko, na zasięg ludzkiego ramienia, sękaty sęp przestępował z nogi na nogę, łypiąc przekrwionym okiem. Siny łeb na sierpowatej szyi, równie paskudny, co gnijące ścierwo, w którym ptak smakował, pochylił się i wyciągnął ku ludzkiej istocie.
Mężczyzna zerwał się gwałtownie, odsuwając na miękkich rękach do tyłu, wpadając plecami na kolejnego sępa, który natychmiast podleciał w górę z piskiem zaskoczenia. Pierwszy osobnik, spłoszony, lecz o wiele bardziej zaciekawiony, dopiero po jakimś czasie poszedł za przykładem konfratra. Jego przebrzydły skrzek był jednak w zupełności zabarwiony wrogością – nie trwogą.
Coś w piersi uderzało jak szalone. Obserwując uciekające ptaszyska uspokajał oddech i dreszcze na ciele. Tkwił tak jakiś czas w siedzącej pozycji, podpierając się rękoma, dopóki nie odzyskał utraconego w szoku zmysłu dotyku, odczuwając wreszcie kaleczącą temperaturę piasku. Natychmiast wstał, lecz z miejsca się zachwiał. Budulec jego nóg wydał mu się nie mniej sypki, co żółty piach, który mościł się pod nimi w niezmierzonym przesycie. Omal runął był do przodu i zaliczył kolejne niemiłe spotkanie z palącym gruntem, a jednak w ostatniej chwili rozkraczył się mocniej i rozpiętością ramion złapał równowagę. Wkrótce mógł się już wyprostować – jeszcze długie chwile jednak z wysiłkiem przyzwyczajając się do tej niełatwej zrazu, narzuconej przez odruch pozycji.
Z trudem starał się nie myśleć o narastającym pieczeniu w stopach, jaki przysparzał mu rozgrzany piasek. Przez zaciśnięte powieki, okupiona słoną ceną, wysączyła się para równie słonych łez. Wyprostowując się na zesztywniałych nogach odemknął oczy i bezwiednie obiegł otoczenie wzrokiem, wciąż dygocząc, jakby było mu zimno, choć mogło być tylko zupełnie odwrotnie. Jakiś czas nie ruszał się z miejsca i rozglądał tak na boki, pozbawiony wszelkich myśli. Ogromne słońce patrzyło mu wyniośle w twarz.
Zbadał horyzont od lewa do prawa. Odwrócił się – pustka. Otaczał go nieskończony piaszczysty ocean… bez żadnej wyspy ni przylądka.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na stojące niedaleko, spieczone na czarno drzewo bez liści, które nie dawało żadnego cienia. Było zaledwie jego wielkości. Zmrużył oczy i targnęło nim westchnienie – jakby ze współczucia. Wyciągnął ku drzewu rękę, lecz kiedy tylko musnął palcami czarny pień, ten rozsypał się na kawałki, które w ciągu paru chwil w dodatku obróciły się w drobiny popiołu. A potem pomknęły gdzieś z wiatrem, który zjawił się jak na zawołanie.
Istota, która zupełnie przypadkowo pokonała bezbronną roślinę, przejmując wszak tym samym jej dom, jej terytorium… i chyba też obowiązek trwania oraz związane z tym cierpienie… zdziwiła się głęboko i zanurzyła w zadumie, stojąc już kompletnie samotnie i nie dzieląc się pustynią z nikim, z nikim. Podobnie, jak niegdyś to spopielone teraz drzewo.
Rozbudził się z zamyślenia dopiero, gdy doszły go coraz zajadlejsze piski sępów wprost nad głową.
Sięgnął wzrokiem raz jeszcze na niezmierzony widnokrąg.
Wewnętrzny głos podpowiadał mu tylko jedno.
* * *
Próbując zemknąć niemiłosiernemu słońcu ruszył naiwnie na wschód. Bosy marsz po rozpalonym piasku, w nagości, poparzonym i ubogim w siły, przynosił niestety tylko ból. Z każdym krokiem potężniało uczucie piekielnych tortur zadawanych nogom od stóp po łydki – gorąco pustynnych wydm niechybnie zdzierało z nich skórę. Przynajmniej takie człowiek odczuwał wrażenie. A przy pokonywaniu kolejnych etapów wędrówki cierpienia owe wzmagać się miały coraz bardziej i miał tego ukrytą świadomość. Szedł dopiero niedługi czas, tymczasem słoneczny dysk sunął ku zachodowi tak pośpiesznie, że aż nieprawdziwie. Nie przestawał wszelako składać człowiekowi prażących pocałunków i każda chwila dłużej pod ich parnym ciężarem groziła utratą ducha.
Schodząc nieporadnie z kolejnej stromej barchany stracił nieszczęśliwie pion, potknął się, wykładając na piasku. Zatoczywszy się parokrotnie, wylądował na prawym boku, osuwając tak, nieprzytomny, w dół wydmy.
Ocknął się, gdy rozłożysty cień przemknął mu po powiekach. Momentalnie zmusił się do powstania. Połowę pleców oraz prawy policzek miał sparzone do czerwoności, lecz nie przejął się tym wcale, ani trudząc się o strzepanie piekących ziarenek piasku. Spojrzał za to w górę, na grupę towarzyszących mu sępów. Ich liczba zdążyła się już podwoić. Zataczały pierścienie dokładnie nad jego głową, a grobowy spokój i powolność nadawały im upiornego dostojeństwa.
Nie było im spieszno. Czekały cierpliwie, ich hipnotyzujący lot zapowiadał niechybną żałobę… a krwawy bankiet jednocześnie.
Podjął marsz obolały i wycieńczony, potykając się co drugi krok. Lecz po prawdzie kroczył odtąd szybciej niż było to w jego mocy. Nie czuł też wcale oparzeń całych nóg, czy prawego boku tułowia i twarzy, zaś skrajne wyczerpanie, choć nie ustępowało, zarazem powoli odchodziło w cień innego, bardziej tajemniczego doznania… nieznanego dotąd. Teraz… już biegł. Gonił przed siebie ze spuszczonym wzrokiem, zaciśniętą dłoń przyciskając do pękającej skóry na ramieniu i poddawał się obcemu stanowi, w jakim się zanurzał. Niespokojne bicie serca z bólem rozrywało pierś, a przyśpieszony, nierówny oddech dudnił obco w uszach, spychając zmysły na skraj panicznej przepaści. Nogi przebierały z własnego wyboru, na swoją, własną odpowiedzialność, za to cały szkielet przeszywał penetrujący, lodowaty dreszcz.
Groza.
Strach zajrzał w oczy i zaniósł się szyderczym śmiechem, przetaczającym się pogłosem po sypkich piargach wokoło – człowiek przyśpieszył, pochylając głowę i zaciskając silniej powieki, jakby żywo go usłyszał. Na szkarłatniejącym zachodzie pojawiło się kilka zawiesistych, ciemniejszych chmur, istnych zwiastunów nieszczęścia. Olbrzymie słońce zwolniło, teraz ospale zderzając się z horyzontem, i zbliżył się nieprzyjazny półmrok.
Uciekając tak przed własnym lękiem, dopiero teraz uniósł spojrzenie. Zwolnił niezwłocznie, a wkrótce stanął zupełnie. Zatrzymało go coś, co nie poprawiało nastroju. Płytki dech uwiązł w płucach na całe wieki kilku sekund, w czasie których samotny człowiek osłupiałym okiem pochłaniał wyścielony na piasku, drastyczny obraz.
Oto wielki obszar spaczonej suszą ziemi przystrajały setki ludzkich zwłok oraz końskich trucheł, wypatroszonych przez padlinożerców i moce słońca. Ułożone pokotem, w uderzającej w oczy większości wprost spiętrzone jeden na drugim, zakryły niemal całą dolinę, jaka tworzyła się pomiędzy dwiema wydmami, plamiąc piach brązową krwią. Lekki wiatr poruszał wielkie, wbite w ziemię chorągwie z motywem miecza wewnątrz dzwonowego klosza, wyszytym na błękitnym polu. Cienie chmur przewijały się po zgaszonych twarzach wojów wspólnych barw i pewnych drewnianych elementach z grubymi kołami…
Oddychał już spokojniej. Obejmując wzrokiem wysypisko trupów, wydawał się zapomnieć o poprzednich obawach. Długie były to chwile, gdy trwał tak w miejscu, próbując uporządkować rozbiegane pod czaszką myśli. Ruszywszy wreszcie ostrożnym krokiem przed siebie, nie spuszczał oczu z poległych. Zaaferowany, nie spostrzegł tym samym rozproszonego stada czworonogich istot, krzątającego się w pobliżu w poszukiwaniu pożywienia. Dostrzegłszy nagły, obcy ruch, spłoszyły się. Rychło jednak tknęła ich podobna jak ta u żywego przybysza ciekawość i jęły odtąd natrętnie go obserwować.
Rozumiał, czym były te nieruchome postacie, rozumiał, że opuściło ich to, co jemu pozwala chodzić i oddychać, że wszyscy postradali życie, które już do nich nie wróci, i miał świadomość też, że są, a przynajmniej byli niegdyś tacy, jak i on. A zatem – że jego również mogło to spotkać. Mimo to, przypatrując się z uwagą kolejnym to zwłokom, wciąż przechylał głowę zwyczajem zaciekawionej psiny, kiedy to zastanawia się, na próżno, nad słowami pana. Nie umiejąc powiedzieć, co dokładnie i z jakich powodów mogło się tu wydarzyć, przykucnął przy jednym z ciał i zbadał je dokładniej z bliska. Dźgając palcem martwego, w pewnej chwili coś wyjątkowo podrażniło jego uwagę. Zerwał się popędliwie z wyciągniętymi rękoma, chwycił to nachalnie i przytkną do ust, przechylając do góry.
Kojący smak wody wypełnił mu gardło. Natychmiast się zakrztusił i na długą minutę owładnął nim kaszel. Opróżnił manierkę błyskawicznie, gdyż tak naprawdę niewiele w niej przetrwało. Ożywiony i uradowany w duszy rozejrzał się bystro za kolejną. Nie musiał szukać daleko. Zoczył dwa obiecująco wydęte bukłaki, poczłapał doń i zabrał się za picie. Nie minęło wiele czasu a zmuszony był zwrócić wszystko, co w siebie wlał, lecz kolejny skórzany worek z wodą nieco ukoił następujące po tym palenie w gardle.
Odebrał odzienie jednemu z poległych, kierowany bardziej przykładem aniżeli potrzebą. Włożył zatem luźne, wełniane spodnie zaciskane pasem i cienką koszulę z jedwabiu (nieco podartą); długą tunikę i zakrwawiony, acz cały kaftan z płowego sukna przywdział jako następne, na to zaś narzucił długi niebieski płaszcz ze sporym rozdarciem na plecach. Przy zdejmowaniu go z martwego płaszcz przełożył się wewnętrzną, szarą stroną na zewnątrz, tak że wyszyty na plecach i piersi herb poległego żołnierza stał się niewidoczny, co jednak wcale człowieka nie obchodziło. Podobnie jak nieboszczyk, nie skorzystał z rękawów, jeno z dwu troków pod szyją. Płytowe elementy zbroi ograbionego trupa mężczyzna odrzucał na bok całkiem odruchowo. Całość wieńczyła szeroka kapuza do kompletu płaszcza, wnikająca pod wysoko postawiony kołnierz, przedłużony sięgającą za barki peleryną. Człowiek przytomnie przywłaszczył sobie nieco wiktu (wodę i polowe racje żywności: placki zbożowe, paski wędzonego, solonego mięsa, pieczywo i owoce) wszystko zawijając w jednym tobole, który dawał się wygodnie przewiesić przez plecy. Nie próbował niczego na miejscu, jakoś nie odczuwając takiej potrzeby po wymiotowaniu wodą. Niedawne doświadczenia potwornego gorąca, które wszakże mijało, nie pozwoliły mu zaciekawić się zrolowaną resztą – futrzastymi skórami wilków, niedźwiedzi, jeleni czy nawet bobrów.
Bardzo delikatnie owijał spękane stopy onucami, lecz i tak miał potem niejakie trudności z naciągnięciem na nie ciężkich, bo podbitych żelazem kamaszy; solidnych, zacnie wykonanych, rozróżnionych na lewy i prawy.
Pewien dziwny obiekt zachęcająco mżył wprost u jego stóp. Człowiek podniósł go, zbadał wzrokiem, a nawet obwąchał wnikliwie. Była to niewielka sztabka z metalu o prostokątnych ściankach… z wyrytą nań misterną mozaiką. Nie domyślał się, do czego przedmiot mógł służyć, a jednak bez wahania wsunął go w wewnętrzną kieszeń płaszcza.
Sterczał chwilę, zwlekając. Pochmurnym wzrokiem wodził po pokrytym trupami lądzie, nie wiedząc, co myśleć ni czynić. Do czasu, gdy uchwycił kątem oka nagłe poruszenie. Z dreszczem na skórze przekonał się, że nie był sam. Trzy czworonogie zwierzęta podkradały się ku niemu z odległości już niespełna stu stóp. Były raczej niewielkie i wprost wychudłe; mimo to już z daleka sprawiały wrażenie urodzonych drapieżców – tęgie szyje i duże, wprost wielgachne stosunkowo łby o krótkich pyskach z wielozębnymi szczękami (przy jednocześnie wysmukłym tyle i zadzie o dwóch szczurzych ogonach) zapewniały o krwawym przeznaczeniu. Ich niedługa, szara sierść znakomicie zlewała się z nocnym piaskiem, który przyjął teraz identyczną barwę. Zbliżały się coraz szybciej, przemykając slalomem między zabitymi, w groteskowy sposób wyciągając sztywno szyje w pozycjach paszczękami do niezapowiedzianego gościa.
Człowiekowi wydawało się, że oto wylęgły znikąd.
Może z samej ziemi, z piasku? – jak on?
Odruchowo cofnął się, lecz nim postanowił uciekać, to stworzenia pierwsze rozbiegły się w piskliwym popłochu. Skołowany mąż wkrótce przekonał się, co je wystraszyło.
Zmarszczył brwi, a tuż pod nimi para powiek rozwarła się powoli na całą szerokość. Ciało mężczyzny skamieniało, w chwili gdy doszedł go dźwięk ciężkiego prychnięcia, zwierzęcego prychnięcia – zda się, tuż za plecami.
Odwrócił się. Powoli. Bardzo powoli… Wcale nie tak blisko, jak się spodziewał, bo w odległości jakichś trzydziestu kroków, postać wielkiej szaroskórej bestii przesłoniła mu naraz wszystko inne. Przeżuwając coś w potężnym, unurzanym w krwi pysku, oto stała na czterech łapach, spozierając na przerażonego człeka spode łba, unoszonego z wolna – w wymownej oznace zwrócenia nań uwagi. Szara i o pancernej skórze, wyglądała gdyby wiekowy głaz stoczony na ziemię prosto z wierzchołków wskrzeszonych do życia dzikich gór, żądnych ludzkiej krwi, co objawiało się w oczach istoty. Gdyby się jednak przyjrzeć, kształtem, prócz poruszającego się głazu, niepomiernie przypominała nosorożca, acz nieporównywalnie zbitego, krągłego i z niesamowicie garbatym grzbietem. Róg na nosie (jeśli nie liczyć tych kilku tycich wypustek na skroniach) zastępowała za to para przeogromnych ciosów, wystających z żuchwy; podobnie jak u guźca, acz dalece większych, przy czym rozmiary głowy bestii oraz jej ryja – zwłaszcza w zestawieniu do reszty ciała – również były znacznie okazalsze. Widno było poza tym, że z kilku miejsc (z przednich kończyn istoty, z jej szyi… a także z jednego z jej ogromnych kłów, jak się pokazało) zwisały żelazne łańcuchy, niby osobliwa biżuteria.
Człowiek jeszcze obficiej poczuł, jak strach ociera się szorstko o jego kark, serce zaś uderza niby dzwon, kiedy pojął, jakże nadchodzący wieczór mistycznie prędko zmroczył niebo i ziemię. Podczas gdy tkwił tak bez poruszenia przed wzrokiem potwornej istoty, czas skoczył mu przed nosem naprzód niemal niezauważenie. Ileż mógł tak czekać (i na co?) sparaliżowany strachem? Rozpalony dysk na zachodzie krył się już w całości za wydmami, barwiąc niebo krwistym deseniem. Upojony lękiem, odurzony zanadto rozpędzoną w żyłach krwią, człowiek nie potrafił pojąć, którędy chwile tak szybko przemknęły.
Tak samo też nie zorientował się, zwyczajnie przegapił był fakt, gdy zaczął się instynktownie cofać. Z każdym krokiem wszelako chłodne tchnienie jakiejś niematerialnej ściany za jego plecami ziało doń groźbą paniki – był już o włos od niej.
Na ten zaś widok ruchu śmiertelnika podobny nosorożcowi stwór, jakby przez cały czas na to i tylko na to czekając, oto spiął mocarne mięśnie, zdzielony batem ujeżdżającej go dzikiej agresji, i buchnął wściekle parą z nozdrzy; pochylił nisko łeb, gotując się do szarży.
Mężczyzna stężał na powrót, pojmując, że oto sprowokował bestię do ataku.
Było już jednak za późno.
Bestia, wydobywając z gardła przeciągły, otyły ryk złości, puściła się wściekle ku spętanej przerażeniem ofierze, podczas gdy ta truchlała bezradnie w miejscu, czując, jak zimny pot zalewa jej plecy. Czas stracił poprzednią wartkość i zwolnił teraz, celebrując każdy ruch olbrzymiego zwierzęcia. Startując, zwierzę przebiegło parę kroków wyłącznie na tylnych łapach, a kiedy przednie z powrotem dotknęły gruntu, piasek sypał spod nich fontannami. Ogromne masy cielska falowały w rytmie niezgrabnego cwału; ciężkie kroki wydawały wyrównany, donośny tętent, łupiąc miarowo w uszach a upodabniający się do… do… jakby bicia dzwonów?
Człowiek z niczym wrośniętymi w piasek stopami rozejrzał się panicznie dokoła. Czymkolwiek była rzecz, jaką dostrzegł w swoim pobliżu i po którą sięgnął w niewątpliwie ostatniej już chwili – gdy tylko wyciągnął ją przed siebie, celując w zawrotnie się zbliżający, żywy, rogaty głaz o czwórce ogromnych ciosów w pysku… uratowała mu ona życie.
Coś błysnęło niczym piorun, a potem buchnęła krew. Bestia zawyła strasznym głosem, padając z rozpędem na piasek, a sunąc po nim jeszcze długą chwilę, po drodze zgarniając pobliskie ciała. Ciemnowłosy rozkraczał się już na długim szarym pysku, uchwycony jednego z kłów bestii, w prawicy wciąż trzymając coś, co drugim końcem tkwiło teraz w jej pancernym czole.
Potworna istota zatrzymała się wreszcie, grzęznąc w wale trupów. Kończąc swój długi, lamentujący pomruk, przechyliła się na lewy bok, rozgniatając poległych jak czereśnie.
Powoli wyzionęła życie…
Jej drobne oczy, dwie czeluści koloru gorzkiej żółci, obróciły się w wiry czerni i czerwieni, a potem zgasły mistycznie i przymknęły na zawsze. Szarozielony odcień grubej skóry natychmiast zsiniał pod szyją, za uszami i na rozlanym na piasku brzuszysku. Wielkie kły, jak też szeregi tycich rogów na skroniach, w jedną chwilę spróchniały i popękały w kilku miejscach. Zaraz potem wciąż sparaliżowany szokiem mężczyzna, tkwiąc w miejscu z wyciągniętą bezmyślnie ręką zaciśniętą na ostrzu ze stali zaobserwował, jak kręgosłup powalonej góry cielska wydyma się w pęcherze i pęka wzdłuż, uwalniając kłęby tajemniczego dymu – pozornie bezkształtnego… za to podejrzanie się wijącego.
Szerokimi oczyma obserwując dziwowisko i bezruch stwora, człowiek mimo wszystko wciąż obawiał się, że ten jeszcze powstanie.
Tak się nie stało.
Potężne strugi krwi ociekały po pojemnych oczodołach potwornej istoty, a zapowiadało się, że już nigdy nie przestaną.

Strach spływał już zimnym strumieniem po kręgosłupie człowieka, a zaczynało opanowywać go tedy bardziej zdziwienie, a nawet swego rodzaju zakłopotanie. Niezupełnie docierało do niego to, czego dokonał. Puścił przedmiot, którym uśmiercił podobną głazu bestię, i zauważył rozciętą skórę na dzierżącej go wcześniej dłoni.
Brzeszczot połamanego miecza, któremu brakowało rękojeści… przedmiot, który uratowała mu życie… zostawił po sobie głęboki ślad, jednak w chwili, gdy człowiek zdecydował się go użyć, nie miało to znaczenia. Dopiero teraz wracało czucie i niejako władza w dłoniach, jak i całym ciele. Przytłoczone przerażeniem zmysły powoli dochodziły do poprzedniej sprawności, a umysł rozjaśnił się i dał rozpoznać, albowiem jeszcze przed chwilą niezaprzeczalnie wzięło nad nim górę coś zgoła obcego, czerpiącego z głębokich, ponurych instynktów, o które wcześniej człowiek nie miał powodów siebie podejrzewać.
Wiatr poniósł ku mężczyźnie salwy podziwu; niebo zaś zachmurzyło się jeszcze bardziej – jakby niezadowolone z porażki bestii. W końcu człowiek opamiętał się, uświadomił na powrót, gdzie jest. Ponownie obejrzał krwawy bałagan. Jako że zrobiło się jeszcze ciemniej, zamieniony w pobojowisko piasek nabrał miejscami zupełnie czarnej barwy; plamy krwi wyglądały jak ciemne dziury bez dna… alboż zaiste tym się w istocie stały.
Czworonogie drapieżniki nie odeszły daleko. Świeciły oczami zza usypisk poległych. Widziały, co uczynił z szarżującą na niego bestią. Zwątpiwszy w swoje szanse przeciw niemu, nie zamierzały już atakować. Przynajmniej nie w obecnej liczbie. Zaledwie pojedyncza sztuka zbliżyła się nieco bardziej, nerwowo przebierając nogami w miejscu, wydając pojedyncze, cienkie piski. Wyglądała na głodną do bólu (jakby mało miała wkoło pożywienia) teraz dodatkowo podniecona widokiem przyjemniejszego, ciepłego przysmaku.
Mężczyzna ostatni raz rzucił okiem na cielsko, które niedawno powalił, oraz dziwny przedmiot tkwiący w nadal ociekającym posoką łbie. Wyszarpnął go zdecydowanie – tym razem wyraźnie odczuwając, jak zimne, wcale nie nagrzane ostrze znaczy mu rany na dłoni i palcach. Było mu jednak potrzebne. Potrafiło zabić.
Przemógł się zatem, by znieść ból. Być może ból był konieczny?
Uniósł brzeszczot sztorcem, przeglądając się weń jak w zaśniedziałym lustrze, zwracając uwagę na czerwony od poparzeń prawy policzek, intensywnie zielone oczy pod ostrymi nawisami niemal nagich łuków brwiowych oraz wyblakłe, popękane wargi. Zaraz obok niezauważonej wcześniej czarnej, pokrętnej prędze biegnącej przez całą długość klingi, jego uwagę przykuły coraz gwałtowniejsze ruchy towarzyszących mu stworzeń, odbite w stali. Wówczas dojrzał jeszcze jedno zwierzę, wyłaniające się zza zwału usieczonych… a za nim dołączające jeszcze dwie nowe sztuki. Zebrała się ich już więc szóstka i tylko kwestia czasu dzieliła ich od nowego przypływu odwagi.
Mężczyzna nie zauważył nawet, jak powoli tonie po kostki w powiększającej się kałuży karmazynowego płynu z czoła powalonej bestii…
Ruszył dalej, wchodząc na kolejną wielką wydmę.
Sześć cieni podążyło pośpiesznie za nim.


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości