14-09-2011, 18:26
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 14-09-2011, 18:30 przez Alchemista.)
Tekst długi, ale może dzięki temu uda Wam się poznać nieco lepiej mój styl. Rozumiem, że najpierw się przedstawia, wkleja próbkę swojej twórczości, a potem można czytać, komentować itd itp. Życzę miłej lektury, jestem otwarty na wszelkie komentarze i uwagi. Pozdrawiam.
NOWA BOSKA KOMEDIA
Nadchodził zmierzch. Świat powoli pogrążał się w ponurym półmroku, a z nieba lały się strugi deszczu. Wiatr zawodził cicho, gdzieś w oddali rozbłyskiwały pioruny.
Kurtz szedł poboczem drogi, próbując bezskutecznie złapać stopa. Jedną rękę trzymał uniesioną, niemal idealnie poziomo w stosunku do reszty ciała, a dłoń drugiej chował w kieszeni cienkiej, brązowej kurtki. Szedł tyłem, tak by nieznośnie zacinające krople deszczu uderzały go w plecy i tył głowy, a nie w twarz. Kołnierz kurtki trzymał wysoko postawiony, by chociaż częściowo chronić policzki, uszy i usta przed dotkliwym zimnem.
Mijała go prawdziwa procesja samochodów. Każdy jechał powoli i uważnie, chociaż auta przejeżdżały ledwie o metr, co najwyżej dwa od Kurtza, to ich światła były niewyraźne i jakby przyciemnione, tak gęsto deszcz lał się z nieba tamtego późnego popołudnia.
Kiedy chłopiec stracił już niemal całkowicie nadzieję, że ktoś pomoże mu i zabierze go z nieprzyjemnego i przeraźliwie zimnego pobocza do wnętrza swojego cieplutkiego auta, jakiś samochód zaczął koło niego zwalniać. Gdy auto zatrzymało się już zupełnie, Kurtz nie czekał nawet na jakikolwiek znak ze strony kierowcy, tylko podbiegł do samochodu i wsiadł szybko do środka.
- Dziękuję. - powiedział niewyraźnie drżącymi ustami.
- Żaden problem. - Kierowca mrugnął do niego i kierując wzrok ponownie na ulicę przed nimi, ruszył.
Wnętrze pojazdu cuchnęło dymem papierosowym i ledwie wyczuwalną wonią starego odświeżacza powietrza, ale było tu przynajmniej o wiele cieplej niż na zewnątrz. Deszcz bębnił o przednią szybę, wycieraczki pracowały miarowo, a z radia płynęły dźwięki jakiegoś starego, rockowego przeboju.
- Nie najlepszy dzień na łapanie autostopu. - stwierdził kierujący autem po kilku minutach ciszy, zakładając na nos staromodne, ciemne okulary. Kurtz odwrócił się w jego stronę i nim odpowiedział, zbadał go uważnie wzrokiem.
Mężczyzna miał około trzydziestu lat, lecz ciężko było to dokładnie stwierdzić, gdyż większość jego twarzy zasłaniały czarne szkła, a w aucie panowała już niemal zupełna ciemność, rozpraszana tylko słabym światłem radia samochodowego. Ubrany był w skórzaną kurtkę z frędzelkami koło kieszeni i rękawów, żywcem jak wyjętą z westernu, a w uszach miał dwa złote kolczyki. Średniej długości czarne włosy sterczały mu w nieładzie, każdy w inną stronę, jakby przed chwilą obudził się z bardzo długiego snu.
- Spieszy mi się na pogrzeb ojca. - odpowiedział w końcu Kurtz. - Ceremonia jutro rano, a ja dowiedziałem się jako ostatni, przed kilkoma godzinami.
- Nie mieszkałeś z rodziną? - zaciekawił się mężczyzna w kowbojskiej kurtce, odpalając papierosa.
- Nie. - zbył go chłopak, na co ten pokiwał głową i wyrzucił zapałkę przez lekko uchylone okno.
- Jestem Saturnin. - przedstawił się wypuszczając wielki obłok dymu z ust. - Pochodzę z Europy, a dokładniej z Czech. - wytłumaczył nim Kurtz zdołał zadziwić się jego oryginalnym imieniem.
- A ja Kurtz. Nie słyszę w twoim głosie obcego akcentu...
- Mieszkam tu od dziecka. - przerwał mu Saturnin. - Ile masz lat?
- Osiemnaście.
- Osiemnaście. - powtórzył kierowca. - Życie dopiero przed tobą.
Kurtz nie odpowiedział. Z jednej strony nie wiedział co odpowiedzieć, a z drugiej nie lubił rozmawiać z obcymi ludźmi. Lubił ciszę.
Deszcz zacinał coraz mocniej, a wiatr huczał coraz głośniej za oknami, przypominając wyjącą watahę wilków. Kurtz próbował nie zastanawiać się nawet jakim cudem Saturnin widzi drogę przed nimi, kiedy on na przedniej szybie widział tylko rozpryskujące się hektolitry wody, jakby anioły lały ją wiadrami z nieba.
- To bez sensu. - Saturnin pokręcił głową gasząc papierosa w popielniczce. - Urwanie chmury, zero widoczności. - w tym miejscu zaklął głośno.
- Może przystańmy i przeczekajmy najgorsze? - zaproponował Kurtz, który już dawno zauważył, że trasa pustoszeje z sekundy na sekundę. Każdy kto miał choć trochę oleju w głowie rezygnował z podróży w taką pogodę.
- Pomysł niezgorszy. - mruknął kierowca. - Znam nieopodal bardzo dobry zajazd, co powiesz na kubek gorącej kawy?
- Z przyjemnością. - zgodził się Kurtz.
*
Bar, do którego weszli był niemal zupełnie pusty, tylko w kącie siedziała para młodzieńców popijających piwo. Saturnin poprowadził slalomem pomiędzy niskimi, okrągłymi stolikami, a Kurtz podążył za nim. Usiedli na wysokich stołkach koło lady, spowitej pomarańczowym blaskiem kilku żarówek, oświetlających półki uginające się od różnych butelek z alkoholem.
- Dobry wieczór. - przywitała ich z uśmiechem młoda kelnerka, a wnętrze knajpy rozświetlił na krótką chwilę rozbłysk pioruna za oknem. Po kilku sekundach gdzieś nad ich głowami przetoczyło się echo grzmotu.
- Dwie kawy, Claire. - poprosił Saturnin zdejmując okulary i kładąc je na blacie przed sobą. - I szklankę tequili.
Claire pokiwała głową, odwróciła się i zaczęła krzątać przy barku. Kurtz zauważył, że Saturnin ma dziwne oczy, mętne i zaczerwienione, jakby nadużywał alkoholu lub narkotyków. Jego cera również miała niezdrową barwę, a policzki i czoło były gęsto poprzetykane zmarszczkami. Do tego palił papierosa za papierosem, może z pięciominutowymi, albo i krótszymi przerwami oraz oblizywał ciągle usta swoim długim, czerwonym językiem, wykrzywiając przy tym wargi w dziwny sposób.
- To dobry pomysł wsiadać za kółko po tequili? - spytał go Kurtz, kiedy kelnerka podała im dwie kawy, a do tego postawiła przed Saturninem sporą szklankę, do połowy wypełnioną alkoholem.
- Nie bój nic. - Saturnin zaciągnął się mocno papierosem, wypił łyk ze swojej szklanki i dopiero wtedy wypuścił dym z ust. - Zobacz co jest za oknem, najgorsza burza dopiero nadchodzi. Pioruny, grzmoty i wicher... Zanim pogoda uspokoi się na tyle, by jechać dalej minie dwie albo trzy godziny.
Kurtz pokiwał głową, chociaż nie podzielał jego zdania.
Tymczasem wiatr za oknem przerodził się w prawdziwy huragan. Ściany i sufit knajpy trzeszczały złowieszczo, a światła żarówek migały coraz częściej, jakby za chwilę miały zgasnąć na dobre. Ciasne wnętrze speluny raz po raz stawało się jasne jak w dzień, a odgłosy grzmotów stały się tak głośne, że zagłuszały wesołe rytmy sączące się z głośników koło lady. Kurtz odniósł wrażenie jakby w ogóle nie siedzieli wewnątrz przydrożnego zajazdu, ale pod pokładem przedzierającego się przez potworny sztorm statku.
Saturnin klepnął go przyjacielsko po placach i powtórzył:
- Nie bój nic.
Kurtz uśmiechnął się do niego i odwrócił głowę do okna. Wtedy zauważył kolejną niepokojącą cechę swojego czeskiego towarzysza. W jego mętnym i zamglonym wzroku dało się wyczuć pożądanie. Czy to patrzył na Kurtza, czy na Claire, czy na szklankę z tequilą lub po prostu na ścianę przed sobą, z jego oczu płynęła ciągle ta sama, nieczysta żądza.
To złudzenie - pomyślał szybko Kurtz i potrząsnął głową jakby chciał je odpędzić. Odetchnął głębiej i skupił się na swojej gorącej kawie.
Deszcz dalej bębnił o szyby jak szalony i nic nie wskazywało, by pogoda miała się szybko poprawić. Kurtz wypił całą kawę i zaczął się nudzić, tymczasem Saturnin pogrążył się na dobre w rozmowie z kelnerką Claire.
- Podaj mi drugą tequilę, kochana. - Kurtz starał się nie przysłuchiwać ich rozmowie, lecz te słowa jakby same dopłynęły do jego uszu poprzez głośne odgłosy burzy i wesołej muzyki. Chłopak spojrzał na Saturnina z lekkim wyrzutem, ale ten tylko uśmiechnął się do niego i klepnął po plecach jeszcze mocniej:
- Bez obaw, Kurtz! Prawda Claire?
I znowu pogrążyli się w rozmowie, która z chwili na chwilę coraz bardziej przeradzała się w flirt. Jak się okazało Saturnin ani myślał poprzestać na dwóch tequilach, zamówił trzecią, a potem czwartą i piątą.
- Dolej mała. - powiedział dobrze już wstawiony, kiedy szklanka opustoszała po raz szósty, Kurtz chrząknął głośno z dezaprobatą:
- Jesteś pijany Saturnin.
Czech popatrzył na niego jakby widział go po raz pierwszy w życiu, po czym otworzył szeroko oczy, zaciągnął się papierosem i zaśmiał głośno:
- W takim razie ty poprowadzisz auto, Kurtz. Chyba potrafisz, co? - spytał.
- Potrafię. - przyznał chłopak, a Saturnin po raz kolejny klepnął go po plecach, tym razem już całkiem mocno.
- To i lepiej, bo nie lubię prowadzić w taką paskudną pogodę. - zatrząsł się cały ze śmiechu. - Za to lubię pić... Claire, dolej!
*
Minęło kilka godzin nim burza się trochę uspokoiła. Zegar wskazywał wpół do północy, kiedy Saturnin zataczając się mocno wstał ze swojego stołka i niedbale rzucił kluczyki na ladę przed Kurtzem.
- Nie zniszcz mi bryki młody. - wyseplenił niewyraźnie i nie spoglądając nawet ani razu na chłopca ruszył chwiejnym krokiem ku wyjściu. Z kelnerką Claire nie pożegnał się w ogóle, z każdą wypitą szklanką alkoholu stawał się coraz bardziej mrukliwy i mniej rozmowny.
Kurtz schował kluczyki do kieszeni kurtki i ruszył za Saturninem, który musiał podtrzymywać się stolików i krzeseł, by nie wywrócić się na podłogę. Od razu kiedy wyszli na dwór uderzyła ich fala wiatru i gęstego deszczu.
- Pies by to... - zaklął głośno Saturnin, nim doszli do auta wywrócił się trzy lub cztery razy, brudząc przy tym swoje niebieskie dżinsy i kowbojską kurtkę oślizgłym błockiem.
Kurtz usiadł za kierownicą, a Saturnin klepnął na siedzeniu obok, odpalił papierosa i znowu włączył głośno jakąś rockową stację w radiu.
- Znasz drogę? - burknął.
Kurtz pokiwał głową, a mężczyzna wykrzywił się, jakby miał zwymiotować i wyrzucił dopiero co odpalonego papierosa przez okno. Potem skulił się na siedzeniu i niewyraźnym, zaspanym głosem jęknął:
- Ruszaj...
Kurtz uruchomił silnik i powoli wyjechał na główną drogę. Ulica była niemal zupełnie pusta, a jej nawierzchnia śliska i zdradliwa. Przejechali kilometr, co najwyżej dwa i Saturnin usnął na dobre, do muzyki dołączyły odgłosy jego głośnego chrapania.
Dobrze, kiedy się obudzi będzie trzeźwiejszy. - pomyślał chłopiec przecierając zaspane oczy i ziewając przeciągle.
Gęsty deszcz rozbryzgiwał się na przedniej szybie i asfalcie, a wiatr zawodził smutno za oknami, przetaczając kałuże wody z jednej strony jezdni na drugą. Panowały prawdziwie egipskie ciemności, przecięte jedynie dwoma promieniami reflektorów auta. Drzewa osłaniające ulicę z obu stron trzeszczały złowieszczo, poruszając przy tym gałęziami jak w jakimś piekielnym tańcu.
Pogoda z godziny na godzinę, zamiast się poprawiać, pogarszała się coraz bardziej. Znowu pojawiły się grzmoty i błyskawice, a wicher i deszcz przywoływały na myśl morski sztorm.
Kurtz starał się jechać najuważniej i najostrożniej jak potrafił, przeklinał głośno w momentach, kiedy wycieraczki nie radziły sobie z oszałamiającą nawałnicą i musiał prowadzić praktycznie po omacku. Rzadko kiedy mijali inne auta, a Saturnin spał w najlepsze, czasami tylko jęczał coś niewyraźnie przez sen.
Chłopiec pogłośnił radio, by odpędzić od siebie sen. Czuł przestraszony jak potwornie ciążą mu powieki, resztkami siły woli otwierał oczy szerzej. Spiker w radiu oznajmił znudzonym głosem, że minęła właśnie czwarta rano. Kurtz klepnął się lekko w policzek i potrząsnął głową. Za pięć godzin pogrzeb - przemknęło mu przez głowę - nie mogę się spóźnić.
- ...to na tyle w tym wydaniu wiadomości. Radzimy nie wychodzić z domu bez parasoli i kurtek przeciwdeszczowych, burze opanowały bowiem cały kraj i ani myślą odejść! Zapraszam gorąco na kolejną godzinę muzyki! - zakończył swój monolog mężczyzna w radiu, a Kurtz po raz kolejny ziewnął przeciągle. Zamknął na chwilę powieki...
Rozległ się przeciągły klakson. Kurtz w ułamku sekundy otworzył oczy i poderwał się do góry jak oparzony.
- Co do... - mruknął obok Saturnin.
Chłopiec poczuł zimny pot na plecach, całe ciało przeszedł mu silny dreszcz, a uczucie zaspania minęło momentalnie. Zobaczył tuż przed przednią szybą dwa silnie świecące światła jakiegoś dużego samochodu. Kierowany impulsem skręcił jak najmocniej się dało w prawo, auto ślizgnęło się po asfalcie jak zabawka, omijając ciężarówkę. Silny wicher, spotęgowany pędem omijanego tira uderzył w nich potężnie, zarzucając tyłem pojazdu. Saturnin ryknął jak postrzelony lew.
Odbij w lewo - przemknęło przez głowę Kurtza, kiedy kurczowo wbijał nogą hamulec w podłogę. Próbował, ale poczuł tylko jak samochód zahacza o coś i podbija się w górę. Przerażony do granic wytrzymałości zobaczył w przedniej szybie zbliżające się drzewo.
- Nie... - szepnął.
*
Szept nocy przeszył jęk gniecionego metalu i huk tłuczonego szkła, trwało to ledwie sekundę, może krócej.
Archanioł Gabriel ze znudzeniem przerzucił ziarenko z jednej klepsydry do drugiej, a jak zawsze czujna Śmierć wskoczyła na swojego karego rumaka.
Dzień jak co dzień...
*
Kurtz stał na środku ulicy, nie wiedząc praktycznie skąd się tu wziął - jakby jego pamięć i mózg przestały rejestrować na kilka chwil otaczającą go rzeczywistość. Deszcz lał się z nieba, lecz chłopak nie czuł go w ogóle. Czuł się raczej jakby stał w cichym i ciepłym pokoju, a nie na jezdni podczas burzy. Wszystko wokół wydawało się być takie ciche i przytłumione.
Auto Saturnina wisiało rozbite na pniu wysokiej wierzby płaczącej. Długie i wiotkie gałązki drzewa smagały dach zmasakrowanego pojazdu jak bicze, a sama wierzba wydawała się pochylać nad autem i otaczać go swoimi gałęziami, niby matka tuląca do piersi dziecko. Ta wierzba rzeczywiście płacze - dotarło do Kurtza. Płacze nad moją śmiercią - dodał jakiś cichy głosik w głowie chłopaka, który pojął już co się stało.
Inne samochody zaczęły przystawać koło miejsca wypadku, z obu stron ulicy zaczęły się tworzyć małe korki. Nie wiadomo skąd nadjechała karetka, a wszystko to działo się jak na dziesięciokrotnie przyspieszonym filmie. Jakby Kutrz nie doświadczał już świata jego normalnym, ziemskim czasem, ale czasem pozaziemskim.
Ratownicy medyczni wyciągnęli z wraku ciała jego i Saturnina. Krzątając się jak mrówki położyli ich na asfalcie i zaczęli razić elektrowstrząsami. Chłopiec odwrócił się i zrobił krok w przeciwną stronę, nie mógł już dłużej na to patrzeć. Nie mógł znieść widoku swojego martwego ciała.
Wtedy zauważył, że jest w tym całym, przyspieszonym zamieszaniu postać, która stoi nieruchomo tak jak on i również wydaje się nie należeć do świata śmiertelników. Ratownicy i gapie omijali ją nawet jej nie zauważając, a ona stała nieporuszona, wpatrując się w Kurtza.
Chłopiec nie miał najmniejszych wątpliwości, że jest to Śmierć. Nie widział dokładnie jej sylwetki, wzrok zdawał się jakby po niej ślizgać i przeskakiwać na rzeczy obok. Była strasznie wysoka. Biła od niej nieopisana dostojność i powaga, a jej czarna szata z wielkim kapturem, chowającym w głębokim cieniu twarz Śmierci, wydawała się świecić w mroku własnym, czarnym światłem. Wspierała się na ogromnej kosie z powykrzywianego i sękatego drzewa, której ostrze lśniło słabą, niebieską poświatą.
A więc to koniec. W oczach Kurtza wezbrały łzy, a Śmierć rozłożyła spowite w szatę ręce na boki, jakby mówiła - to nie moja wina...
Chłopak otarł oczy, lecz stwierdził, że są suche. Nie płakał, widocznie nie mógł już nawet płakać. Podszedł wolno do Kostuchy, spuszczając głowę w dół i wbijając wzrok w asfalt.
Poczuł zimną, kościstą dłoń na ramieniu... Pomknęli gdzieś daleko, porwani burzowym wichrem.
*
Znowu chwila nieświadomości, Kurtz otworzył oczy.
Szedł wąską ścieżką, a obok niego sunęła cicho Kostucha. Chciał na nią spojrzeć, lecz nie mógł odwrócić głowy w jej stronę. Chciał stanąć, ale szedł dalej. Stracił panowanie nad własnym ciałem, którym zawładnęła Śmierć.
Ścieżka, którą szli była wąska i kręta, wysypana miękkim, szarym pyłem. Po obu jej stronach rozciągało się porosłe nienaturalnym, martwym i suchym ostem, bezkresne pustkowie, którego nie dało się objąć wzrokiem. Kurtzowi wydawało się, że dostrzega wątłe i niewyraźne, a w pewnym sensie smutne cienie błądzące pośród ostrych roślin, lecz nie wiedział czy to prawda czy złudzenie. Podobnie nie był pewien cichych, napływających zewsząd, szeptów, które przypominały modlitwę. Niebo nad ich głowami było czarne i pozbawione gwiazd, a na samym jego środku wisiał ogromny księżyc w pełni. Miał krwistoczerwoną barwę, a jego kratery przypominały twarz wykrzywioną w złośliwym grymasie. Chłopiec nigdy wcześniej nie widział, by księżyc przybrał tak straszliwy wygląd.
Nie był w stanie powiedzieć ile czasu tak szli, może kilka minut lub godzin, a może kilka dni lub nawet lat. Krajobraz był niezmienny, a Śmierć milcząca.
Ścieżka kończyła się wielkim murem z czarnego kamienia, tak wysokim, że chyba sięgającym do samego nieba. Znajdowały się w nim małe, zaokrąglone drzwi z zielonego, porosłego mchem drewna, nad którymi w czarnym kamieniu wyryty był jakiś dziwny, zakrzywiający się w łuk napis. Litery i słowa nie przypominały Kurtzowi niczego co do tej pory widział na ziemi.
Rozległ się ciszy szczęk zamka i pozbawione klamki drzwi otworzyły się przed nimi na oścież.
- Witaj w piekle, zbłąkana duszo. - powiedziała do chłopca najbardziej przerażająca istota, jaką kiedykolwiek widział. - Nazywam się Samael i będę ci tu pierwszym przewodnikiem.
*
Drzwi zamknęły się za chłopcem bez najcichszego szmeru. Śmierć zniknęła bez śladu, a on ponownie poczuł władzę nad ciałem. Dotarło do niego, że odkąd opuścił mokrą ulicę nie odetchnął ani razu, nie musiał już oddychać.
- Tak, tak chłopaku. - rzekła bestia, nazywająca sama siebie Samaelem. - To piekło, odwrotu już nie ma.
- Jesteś diabłem? - spytał Kurtz bezmyślnie, ponownie lustrując swego przewodnika od stóp do głów.
Samael ubrany był, tak jak Śmierć, w długą i zwiewną, czarną szatę, tyle, że pozbawioną kaptura. Był równie wysoki i dostojny, o ile nie wyższy od Kostuchy. Na piersi nosił ogromny, srebrny klucz przykuty grubym łańcuchem do jego szyi. Zapewne tym kluczem otwierał furtkę w czarnym murze, bramę do piekieł.
Najstraszniejsza była jego głowa, nienaturalnie duża i łysa, porosła tylko z tyłu kilkoma kłakami białych włosów. Skórę miał tak ciemnożółtą, że niemal zieloną, a do tego pomarszczoną jak zgniłe jabłko. Obie powieki umazane w gęstym i lepkim śluzie ktoś zaszył Samaelowi grubymi, czarnymi nićmi, niewątpliwie przebijając mu przy tym zabiegu również oczy. Poniżej zaszytych ślepi zionęły dwie dziury zastępujące nos, a przywodzące na myśl starego i wielkiego węża. Maszkara nie miała również ust, tylko poprzeczną szparę w twarzy, z której raz po raz, głównie gdy się odzywała, wysuwał się długi i zielony język, rozdwojony na końcu jak u kobry.
- Czy jestem diabłem? - powtórzył Samael. Rozdwojony język rozbryzgiwał po jego twarzy i otoczeniu zieloną ciecz, będącą niewątpliwie jadem. - Jestem czymś więcej, chłopaku... Jestem jednym z najpotężniejszych demonów piekła!
Kurtz przełknął ślinę, a przerażający klucznik pokręcił głową na boki, węsząc przy tym jak pies. Złapał chłopca szponiastą dłonią za przedramię, zaciskając stalowy chwyt, nie do rozerwania.
- To dla bezpieczeństwa, chłopaku. - Przysunął się bliżej, ciągle węsząc. - Jak widzisz, jestem ślepy, ale niech cię to nie zwiedzie. Dalej bowiem potrafię boleśnie kąsać! - dodał krzycząc jak opętany.
Kurtz cofnął się o krok, lecz nie było nawet mowy, by wyrwał rękę z uścisku demona.
- Idziemy, przed tobą długa droga, by stawić się przed Najwyższym i zostać osądzonym. Może nawet trafisz do mojej krainy piekielnej? Chociaż dziwnie mi pachniesz, chłopaku...
Samael pociągnął go za rękę i ruszył przed siebie, a Kurtz, chcąc nie chcąc podążył za nim.
Wyglądało na to, że idą tą samą ścieżką, którą chłopiec wcześniej podążał ze Śmiercią. Dróżka była tak samo wąska i kręta, lecz okalała ją wysoka i gęsta roślinność, która szeleściła nieprzerwanie, jakby poruszana wiatrem. Chłopak po uważniejszym przyjrzeniu się stwierdził, że idą przez ogromne pole kukurydzy. Jeśli kiedykolwiek wyobrażał sobie piekło to na pewno nie w ten sposób.
- To ledwie pierwsza z siedmiu krain piekielnych, chłopaku. - odezwał się nagle Samael. - Doczekasz i płomieni, i siarki... - twarz demona wykrzywiła się w nienaturalnym uśmiechu odsłaniając dwa rzędy malutkich i ostrych jak u rekina kłów.
Kurtz jęknął tylko coś niezrozumiale, nie mógł wydusić ze ściśniętego strachem gardła ani jednego słowa.
- Nie lubimy kiedy inni mają dostęp do naszych myśli, oj tak chłopaku. Na twoje nieszczęście, i nieszczęście innych dusz, które tu trafiają, każdy demon umie, jak to wy śmiertelnicy śmiesznie nazywacie - czytać w myślach. Zwykłym diabłom jednakże nie jest dany ten przywilej.
Klucznik przystanął na chwilę, pokręcił głową na boki węsząc, po czym wznowił marsz, a także swój monolog:
- Jest w piekle siedem głównych demonów chłopaku, a każdy z nich posiada we władaniu jedną krainę, do której trafiają osądzeni grzesznicy. Możesz nie wierzyć, lecz byłem kiedyś najpotężniejszym z nich, potężniejszym nawet od samego Abaddona... Niszczyciela, jak na niego teraz wołają. Lucyfer jednakże bał się mojej siły i potęgi. Wiedział o przerażającej mocy mojego jadu, a także niezgłębionym sprycie mojego umysłu. Podstępem schwytał mnie w pułapkę i zaszył mi oczy! Działo się to kilka tysięcy lat temu...
Paskudna twarz Samaela przybrała w tym momencie wyraz niewyobrażalnego bólu i gniewu.
- Pozbawiwszy mnie wzroku uczynił mnie Strażnikiem Bramy i dał we władanie to oto pole kukurydzy. Uczynił mnie pośmiewiskiem całego piekła! Władam duszami ludzi, którzy zhańbili się za życia grzechem nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, a więc najlżejszym spośród siedmiu występków. Mam tu grubasów, pijusów, narkomanów i inne uzależnione szuje. Spójrz głębiej pośród kukurydzę, a zobaczysz ich ohydne sylwetki chłopaku!
Wtem oczom chłopca ukazał się straszny widok. To nie wiatr poruszał liśćmi i łodygami wysokich roślin, jak wcześniej myślał chłopiec, ale setki nagich i brudnych ciał. Patrzyły na niego wytrzeszczonymi ze strachu oczyma, a ich ręce i nogi wykrzywiały się jakby pod wpływem wielkiego bólu. Dusze wpychały sobie do ust ogromne kolby kukurydzy i wgryzały się w nie jak opętane. Kurtz z obrzydzeniem zauważył, że kolby są zgniłe, przypominające bardziej rozlatującą się galaretę, a nie kukurydzę i całe pokryte w dużych, włochatych liszajach, podobnie jak liście i łodygi roślin. Wiedział, że gdyby nie był martwy zwymiotowałby natychmiast widząc coś podobnego.
- Ich kara jest stosowna do grzechu jakim splamili swe dusze za życia. - powiedział Samael, jego zimny głos przywodził na myśl syk węża. - Są skazani przez całą wieczność na ogromny głód, którego nie są w stanie zaspokoić. Zjadają rośliny, pomimo tego, że są zgniłe i zatrute. Trucizna pali ich wnętrzności równie boleśnie jak ognie niższych krain piekła, a robactwo wżera się w nich od wewnątrz.
Kurtz nie chciał tego słuchać, ale nie miał innego wyjścia. Widok męki grzeszników przyprawiał go o paniczny strach. Nie wiedział co czeka go dalej, ale miał nadzieję, że nie zostanie skazany na spędzenie wieczności na tym polu kukurydzy pod okiem Samaela.
- Brzydzi cię to chłopaku? Przyprawia o mdłości i przeraża, a może odczuwasz współczucie dla ich bólu? - spytał ślepy demon. - Nie łudź się, że głębiej w piekle byłoby ci lżej, jest bowiem wręcz przeciwnie. Każda kolejna kraina będzie jeszcze gorsza! - ryknął. - Trzeba było pomyśleć o tym za życia chłopaku...
Szli nieprzerwanie, a ogromny, czerwony księżyc świecił jasno nad ich głowami.
- Nie licz również na to, że inne demony będą ci prawiły tak przyjemne pogadanki jak ja. Niektórzy z nich nie bywają w humorze na pogaduszki, a ja po prostu lubię, by czasami słuchała mnie normalna dusza, a nie te wżerające zgniliznę i liszaje, tarzające się we własnej krwi, odchodach i moczu obżartuchy!
Samael uniósł wolną dłoń i zacisnął szpony tak mocno, że aż popłynęła z niej ciemnozielona jak jego jad krew.
- Opowiedz co czeka mnie dalej. - pomyślał Kurtz, a demon po raz kolejny zaśmiał się jak szalony.
- Przerażam cię na tyle, że nie masz nawet sił, by mówić do mnie na głos, tylko jęczysz coś w myślach. - Rozprostował szponiastą dłoń i syknął cicho, oblizując językiem podbródek i nozdrza.
- Twoim następnym przewodnikiem będzie Azazel, opiekun leniwych. Następnie władający zazdrosnymi Razjel, Mefisto strzegący grzeszących pychą, potem Balaam i jego chciwe dusze, Bast ze swoimi nieczystymi podopiecznymi, a na sam koniec Abaddon władający tymi, którzy grzeszyli gniewem. Abaddon odda cię pod sąd Lucyfera, który zadecyduje do której z krain trafisz...
Szli jeszcze długo, lecz Samaelowi widocznie przeszła ochota na rozmowę. Na sam koniec znikły gdzieś pokutujące dusze. Otaczała ich tylko wysoka i nieruchoma kukurydza, która stawała się z każdym ich przebytym krokiem coraz niższa i rzadsza.
- Tu kończy się moje królestwo. - rzekł Samael, kiedy rośliny wokół nich sięgały im już ledwie do kolan i nie miały na sobie liszai ani gnijących kolb. - Ja muszę wracać, by odebrać następnego potępieńca...
- A ja? - wydusił z siebie Kurtz, kiedy demon puścił jego przedramię i już odwrócił się by odejść.
- Stój tu i czekaj na Azazela, on przeprowadzi cię przez krainę lenistwa. Ani myśl zawracać, bądź uciekać w którąkolwiek stronę! Wygłodniałe dusze rozerwą cię na strzępy i resztę wieczności będziesz pokutował w ich brzuchach, rozszarpany na setki kawałków, a to chyba nieciekawa perspektywa!
Samael pokiwał głową zwracając zaszyte oczy ku księżycowi, a przerażony jego ostrzeżeniem Kurtz stwierdził, że ani myśli uciekać.
- Idę. - syknął Samael i odwróciwszy się do niego plecami ruszył w głąb pola kukurydzy.
- Aha, chłopaku! Naprawdę dziwnie pachniesz! - krzyknął jeszcze na koniec. - Tak czysto...
*
Kurtz stał na skraju kukurydzy zdawałoby się wieczność, a na pewno bardzo długi okres czasu. Nie mógł przebić się wzrokiem przez ciemność znajdującą się przed nim, toteż śledził księżyc, który wędrował z jednego krańca horyzontu na drugi, by za sekundę znowu pojawić się na tym pierwszym.
- Witaj. - rzekł chrapliwy głos w jego umyśle, nieprzyjemny i drażniący. Chłopiec zacisnął zęby i złapał się mocno za uszy, jakby chciał dostać palcami w głąb swojej głowy i złapać intruza.
- Jestem Azazel, przeprowadzę cię przez drugą z siedmiu krain piekła. Pokutują tu ci, którzy grzeszyli lenistwem. Nienawidzę ludzi, więc na tym zakończy się nasza rozmowa. - kontynuował głos. Stawał się coraz głośniejszy, wywoływał swoimi słowami ból.
Kurtz przetarł oczy, zatoczył się lekko czując pulsowanie w mózgu i krzyknął:
- Gdzie jesteś? Pokaż mi się!
Nastała chwila spokoju. Nic wokół się nie zmieniło, nigdzie ani śladu demona. Wtedy głos w myślach chłopca przemówił po raz kolejny, tym razem już całkiem donośnie, ryczał niczym ugodzona mieczem bestia:
- Syn bezdymnego ognia nie będzie się ukazywał przed marnym synem gliny!
Kurtz przewrócił się. Leżał twarzą w szarym pyle ścieżki i skręcał się z bólu. Czuł się jakby w umyśle eksplodowała mu bomba.
Kiedy szok minął, podniósł się na kolana i skulony jak pobite dziecko zaczął masować czoło. Nie mów już nic, proszę - tylko ta jedna myśl błąkała się po jego świadomości. Otworzył oczy i oparł się obiema dłońmi o ziemię. Czując silne zawroty głowy wolno podniósł się na nogi.
Zauważył, że w szarym pyle wyściełającym ścieżkę, którą cały czas podążał znajdują się jakieś małe, białe przedmioty. Pochylił się, by to sprawdzić i od razu cofnął się z przestrachem.
Szedł po pokruszonych, ludzkich kościach. Szedł po nich, nieświadom tego, odkąd Śmierć przeniosła go w to straszne miejsce. Przełknął ślinę zdezorientowany i uniósł wzrok wyżej.
- Idź tak jak wiedzie cię szlak, nie zbaczaj z niego i nie zawracaj do tyłu. Jestem cały czas przy tobie i widzę każdy twój ruch, chociaż ty mnie nie możesz dostrzec. - tym razem głos Azazela był tak cichy jak na początku. Kurtz kiwnął głową i zrobił krok do przodu, a ciemności rozstąpiły się przed nim.
Znalazł się na ogromnej łące, porosłej wysoką do kolan trawą. Błąkały się po niej tysiące, a może nawet miliony dusz. Nieszczęśnicy, podobnie jak ci, których widział wcześniej w krainie Samaela byli zupełnie nadzy i jakby pozbawieni barwy, niemal przezroczyści. Byli tu młodzi i starzy, grubi i chudzi, kobiety i mężczyźni, wszyscy nieopisanie smutni i przygnębieni. Kurtz w kilka chwil pojął na czym polega ich męka. Każdy z grzeszników wyglądał na strasznie zmęczonego, wszyscy słaniali się wręcz na nogach, tymczasem trawa nie dawała im odpocząć. Była gęsta i ostra jak żyletka, a do tego chyba gorąca - co wnioskował po unoszącej się z niej parze, która tworzyła mgłę zawieszoną nisko nad ziemią. Trawa kaleczyła i rozcinała stopy nieszczęśników, a ci z desperatów, którzy odważyli się na nią położyć, wstawali z niej pokiereszowani jak szatkowana kapusta. Rany goiły się w kilka chwil, lecz za ten czas przybywały na ich miejsce setki nowych rozcięć i dotkliwych poparzeń. Nad łąką roznosił się przeraźliwy wrzask, krzyk, lament i płacz, który nie dałby nikomu zmrużyć choć na chwilę powieki.
Chłopiec szedł przed siebie szybkim krokiem starając się nie zwracać uwagi na potępieńców, lecz ich wrzaski i tak docierały do jego uszu. Do tego czuł ciągle na swoim karku nienawistny wzrok Azazela, którego mimo, że nie zobaczył ani razu, lękał się stokroć bardziej niż ślepego Samaela. Wiedział, że gdyby spróbował uciec lub zawrócić demon nie zastanawiałby się ani chwili i wrzucił go na łąkę leniwych. Czuł jego ostrą i nieprzyjemną obecność w swojej głowie.
I tym razem nie wiedział ile trwała wędrówka, nie potrafił w tym dziwnym i strasznym miejscu określić czasu w jakikolwiek sposób. W końcu miał spędzić w piekle całą wieczność...
Doszli do miejsca na łące gdzie zniknęły dusze, a zaczęły się pojawiać po raz kolejny rośliny wyższe od trawy - drzewa i krzaki.
- Las. - szepnął Kurtz, nie mniej zadziwiony niż wtedy gdy zobaczył pole kukurydzy, czy Łąkę Łeniwych.
- Czekaj tu na Razjela. - szepnął Azazel, tym razem nie w jego umyśle, lecz tuz koło ucha. Chłopiec poczuł na szyi jego gorący, zwierzęcy oddech. - Wiesz, że jeżeli ruszysz się stąd choćby o krok zniszczę twój piękny i młody umysł. Zamienię go w pole bitwy pełne ryku mojego gniewu!
*
Razjel okazał się być pięknym, czarnowłosym młodzieńcem wyglądającym na niewiele starszego od Kurtza, choć tak naprawdę liczył sobie pewnie kilka tysięcy lat. Pojawił się wychodząc bezszelestnie z mroku drzew i bez słowa, jednym gestem dłoni o długich, czarnych pazurach nakazał chłopcu, by szedł za nim.
Nie był wysoki, ledwie o głowę przerastał Kurtza. Jego ciało spowijała brudna i postrzępiona, zakrwawiona szata, kiedyś chyba biała - teraz ciemnoszara, miejscami brązowa. Demon przypominał niemalże człowieka, jednak z jego lekko przygarbionych pleców, a dokładniej chyba z łopatek, wyrastały mu dwa nietoperze skrzydła. Były ogromne, ich zakrzywione, kościste grzbiety sięgały wysoko ponad głowę Razjela, a ostre końce dotykały prawie do ziemi. Pomiędzy grubymi kośćmi szkieletu błyszczała czarna jak nocne niebo, gadzia skóra.
Kiedy tak szli przed siebie leśnym gąszczem Kurtzowi wydawało się, że drzewa, krzaki i pnącza rozstępują się przed bosymi i cichymi stopami Razjela niczym jego podwładni. Chłopiec mógł dostrzec twarz demona tylko w tych krótkich sekundach, kiedy padała na nią czerwona łuna księżyca, ledwie co przebijająca się przez geste poszycie lasu.
Razjel miał przydługie, czarne włosy, opadające tak nisko na twarz, że zasłaniające niemal oczy. Prawa strona jego oblicza była normalna, olśniewająco piękna i ludzka. Przez środek twarzy biegła szeroka i paskudna blizna deformująca jego nos i usta. Twarz po lewej stronie szramy była czerwona i jakby opuchnięta, lśniąca od potu albo śluzu i poprzetykana licznymi, grubymi zmarszczkami, a na jej środku błyszczało duże i okrągłe, błękitne oko.
- To sprawka twojego Boga śmiertelniku. - odezwał się demon, zapewne czytając w myślach Kurtza. - Dasz wiarę, że byłem kiedyś jego ulubieńcem i miałem piękne, anielskie skrzydła?
Coś zaszeleściło w lesie i po chwili przebiegła obok nich dusza mężczyzny. Krzyczał coś w niezrozumiałym dla chłopca języku i wyciągał przed siebie ręce, jakby za czymś goniąc. Potykał się raz po raz i upadał, a pnącza i krzaki kaleczyły jego ciało podobnie jak trawa cięła grzeszników na Łące Leniwych.
- Wiesz za czym tak biegł? - spytał Razjel. - Za iluzją swego marzenia, przez które grzeszył za życia zazdrością i przez które trafił właśnie do mojej krainy. To jest karą zazdrosnych! O ile trawa na łące Azazela tnie i parzy ciała grzesznych, by nie dać im odpocząć choć na chwilę, o tyle pnącza i krzaki w moim lesie robią duszom to samo, być może nawet dotkliwiej i boleśniej. Dochodzi tu jednak do głosu sprawa ludzkiej psychiki, która potęguje ból i rozpacz. Ludzie w tym gąszczu widzą obiekty swojej zazdrości i błądzą za nimi po lesie całą wieczność, nie mogąc ich nigdy dosięgnąć. Doznają bolesnej kary na swym ciele, ale również i w głowie. Niektórzy widzą swe młodzieńcze miłości, drudzy pieniądze przyjaciół, a jeszcze inni szczęście znajomych. Ile dusz, tyle zazdrości, każdy pragnął za życia czegoś innego.
- Nie wiem czy cię to ciekawi, ale nie będzie ci dane ujrzeć zbyt wiele pokutujących w tym lesie. Idziemy najszybszym możliwym skrótem do Pałacu Mefista, niech on cię dalej poprowadzi. Mi szkoda na ciebie czasu, mam inne o wiele ciekawsze zajęcia... Na przykład straszenie goniących za swoimi młodzieńczymi amantami, nagich dam. - Uśmiechnął się szeroko, przez co jego twarz przybrała bardziej demoniczny niż ludzki wyraz.
- Byłeś aniołem? - spytał Kurtz po jakimś czasie, znużony bezszelestną wędrówką. Czuł, że nie grozi mu niebezpieczeństwo ze strony Razjela, który chce go po prostu jak najszybciej oddać w ręce jego następnego przewodnika, którym miał być Mefisto.
- Byliśmy obydwaj aniołami, ja i Lucyfer. - Demon zamyślił się jakby wspominając bardzo odległą przeszłość. - W niebie to ja byłem ważniejszy, mnie Bóg kochał bardziej i traktował jak syna. Z czasem niektórzy z nas, aniołów zaczęli pragnąć czegoś innego niż niebiańskie dobro i szczęście. Wszechwiedzący uświadomił to sobie w mig i na niebiosach rozgorzała wielka wojna. Naszym przywódcą został najprzebieglejszy i najsilniejszy z nas, czyli Lucyfer. Większość upadłych aniołów została zniszczona, ostali nieliczni. Zostałem ugodzony mieczem, zdawałoby się śmiertelnie, przez Serafina. Cios kierowany był w Lucyfera, lecz trafił we mnie... Nie wiem jakim cudem ocalałem, być może zadziałała tu cudowna moc Boga, który to mnie przecież uwielbiał najbardziej. Blizna po cięciu Serafina pozostała mi do dziś. Nie ma mocy, która mogłaby ją usunąć...
Przerwał na chwilę swą opowieść i pogładził się czarnymi pazurami po chorej stronie twarzy.
- Tak to zostaliśmy we dwóch: cudownie ocalały ja i Lucyfer, który jak się okazało posiadał potęgę i siłę tak wielką, że Bóg nie potrafił go pokonać całkowicie, a także kilkunastu innych aniołów, którzy poddali się z własnej woli. Ci ostatni są teraz w piekle pomniejszymi i nic nieznaczącymi diabłami.
- Strącono nas w ciemność. - Te słowa Razjel wypowiedział z nieskrywanym smutkiem. - Długo błąkaliśmy się po świecie, aż w końcu zostaliśmy na dłużej u trzech prastarych i przepotężnych istot, głęboko pod wnętrzem ziemi: Samaela, Mefista i Abaddona. Przyszła tam z nami Bast, zła do szpiku i posiadająca wielką moc śmiertelniczka, którą Lucyfer uczynił demonem podobnym nam. Bóg odkrył gdzie się skryliśmy i dał nam warunek, abyśmy pilnowali i karali w swych podziemiach grzeszne dusze, a pozwoli nam dalej istnieć. Tak to ustanowiliśmy piekło...
- Lucyfer zaszył podstępem oczy Samaela i przestraszył swą mocą wielkiego Abaddona. Został nam przywódcą i posiadł moc jeszcze większą od tej, którą miał wcześniej, a nas mianował swoimi demonami. Na początku piekło zmieniało się nieustannie - nienawiść do ludzi przygnała ku nam Azazela, a na wielkim smoku przyleciał Balaam.
Opowieść Razjela tak zaciekawiła i poruszyła Kurtza, że nawet nie zauważył kiedy skończył się las, a przed nimi wyrósł ogromny pałac. Największy i najwspanialszy jaki kiedykolwiek w życiu widział.
- Na tym pasuje mi zakończyć tą opowieść. Wiele by można było jeszcze dopowiedzieć, lecz wiesz... Zazdrosne damy czekają, by ktoś pokazał im prawdziwy strach. - rzekł Razjel i wtem uchyliły się ogromne wrota zamku wypuszczając na szarą ścieżkę szeroką smugę światła pochodni. W otwartych drzwiach stał wysoki szkielet ubrany w czarny garnitur z białą koszulą i wysoki cylinder.
- Pan Mefisto zaprasza do swego pałacu. - zaklekotał zębami lokaj-kościotrup chwytając silnie Kurtza za nadgarstek.
- Bywaj. - mruknął Razjel. Odbił się silnie bosymi stopami od ziemi, rozprostował wielkie, nietoperze skrzydła, dopiero teraz ukazując cały ich ogrom i pomknął gdzieś w noc.
*
Pałac Mefista okazał się wewnątrz równie wielki i wspaniały co na zewnątrz. Przesadnie zdobiony, wręcz ociekający złotem, srebrem, kryształem i marmurem, aż zapierał dech w piersi. Był tu ogromny hol, przypominający nieco salę balową o marmurowej, lśniącej podłodze w czarno-białą szachownicę, oświetlony setkami imponujących, diamentowych żyrandoli. Kurtz przypuścił, że sala ma wielkość co najmniej kilkunastu, o ile nie kilkudziesięciu boisk piłkarskich. Wysoko sklepiony sufit zdobiły piękne malowidła, a podpierające go, szerokie kolumny pokryte były srebrnymi płaskorzeźbami przedstawiającymi najróżniejsze mityczne stworzenia, scenki z dawnych legend i malownicze pejzaże. Z sali odchodziły setki wspaniale zdobionych, złotych schodów i lśniących drzwi z czarnego drewna, a pod ścianami gęsto poprzetykanymi wielkimi oknami z pięknie namalowanymi witrażami stały rzędy długich stołów. Mahoniowe blaty uginały się od dużych mis i talerzy z najwspanialszych kruszców po brzegi wypełnionych gustownym jedzeniem i piciem. Jeżeli cokolwiek na świecie zasługiwało na miano symbolu pychy i bogactwa, nie mogło się równać żadną miarą z przesadnym i cudownym pałacem Mefista.
Sam demon siedział wygodnie rozparty na złotej lektyce niesionej przez dwanaście szkieletów, ubranych podobnie jak lokaj w garnitury i wysokie kapelusze. Donoszono mu ciągle misy z owocami, pieczywem i mięsem, a on zajadał, jakby jego brzuch nie miał dna.
- Witaj w mych skromnych progach, duszo śmiertelna. - zabulgotał wrzucając do ogromnej paszczy kiść zielonego winogrona, kiedy jego tron szybko podpłynął nieopodal chłopca. - Za mną, dziecko...
Kościotrupy zgrabnie obróciły lektykę wokół własnej osi i ruszyły naprzód, w głąb sali balowej. Kurtz musiał żwawo wyciągać nogi, by dorównać im kroku. Lokaj, który przywitał go w drzwiach znikł gdzieś bez śladu.
Mefisto był obrzydliwy i szkaradny, chyba nawet ślepy Samael uchodził przy nim za uosobienie piękności. Demon wypełniał swą tuszą tak wiele przestrzeni, że nie mieściło się to w głowie. Ważył pewnie dobrych kilka ton i chłopiec naprawdę współczuł niosącym go szkieletom.
Jego wielki i okrągły, różowo-pomarańczowy łeb przypominał głowę ośmiornicy. Worek, w którym zapewne znajdował się mózg bestii zwisał na bok, przekrwione gałki oczne były wytrzeszczone jakby unosiły się na małych czułkach, a szeroka i bezzębna paszcza bulgotała ciągle przeżuwając jakieś jedzenie. Mefisto nie miał chyba szyi, a jeżeli miał to nie dało się jej w żaden sposób dostrzec pośród fałd tłuszczu. Gdzieś z silnie umięśnionych, masywnych pleców wyrastały mu dwie długie, fioletowe macki, wyglądające zupełnie jak u kałamarnicy, a zakończone wielkimi, krabimi szczypcami. Oślizgłe ramiona pokryte licznymi, białymi ssawkami ociekały śluzem i ciągle grzebały w misach z jedzeniem, dostarczając pokarm do paszczy. Potężny i gruby brzuch był nieubrany, a dwie masywne nogi tkwiły w spodniach od garnituru. Podparte na aksamitnej pufie stopy przypominały wyolbrzymione łapki foki.
Kurtz niemal biegł obok lektyki, by dorównać kroku szkieletom, ale stwierdził, że nie męczy się w ogóle. Dziwiło go trochę, że nie widzi nigdzie pokutujących za pychę dusz. Po jakimś czasie dostrzegł tańczącą na środku sali piękną parę. Nie znał się na tańcach, lecz kroki uroczych zjaw przypominały mu walca, a kiedy znaleźli się bliżej usłyszał też muzykę.
- Księżniczka Koszmaru i Władca Marzeń. - rozległ się głos z paszczy Mefista. - Różne indywidua odwiedzają mój pałac: Piaskun, Dziadek Mróz, a czasem nawet na kawę wpadnie Śmierć. Dziwne istoty, nie wiem czym są: demonami, diablikami, gnomami czy po prostu zwykłą iluzją. Mają jednakże zatrważająco wielką moc nad ludźmi, ta dwójka na ten przykład dba o ludzkie koszmary i marzenia. Większość przychodzi na chwilkę w odwiedziny i odchodzi. Ci tutaj, zakochani, tańczą w mym pałacu już dobry tysiąc lat, lecz nie narzekam na ich towarzystwo. Przygrywa im na skrzypcach mój śmiertelny syn - Sonneillon.
Kurtz ujrzał chłopaka wyglądającego na jeszcze młodszego od niego. Był zupełnie ludzki, jasnowłosy i niebieskooki. Chodził wokół tańczącej pary i grał nieprzerwanie, niczym zahipnotyzowany.
Księżniczka Koszmaru była wysoka i dostojna. Wyglądała na normalną, przystojną kobietę o lśniących, sięgających pasa, czarnych włosach. Wokół jej szyi owijała cię ciemnozielona kobra, opuszczając swój ogon w wężowych splotach na jej czerwoną, wieczorową kreację. Jej partner w tańcu - Władca Marzeń był równie wysoki i przystojny, ubrany w elegancki, ciemny garnitur. Jego twarz zasłaniała maska z ludzkiej czaszki, jedynie w pustych oczodołach dało się dostrzec czerwony blask jego ślepi.
- Piękna, ale dziwna para. Nigdy nie słyszałem, by odezwali się choć słowem. - zabulgotał Mefisto. - Idziemy dalej.
Wyglądało na to, że mijając tańczących pozostawili za sobą większą połowę wędrówki. Kurtza dalej gnębiła pewna wątpliwość, więc w końcu odważył się spytać:
- Panie Mefisto, nie widzę tu żadnych grzeszników. Gdzie oni są?
Człowiek-kałamarnica czknął głośno, wrzucił do paszczy solidny kawał mięsa i rzekł:
- Są wszędzie wokół, rozejrzyj się. Tworzą ten pałac, pomnik ludzkiej pychy i samolubności, którą grzeszyli! Są kamieniem i diamentem, drzewem i srebrem, jadłem i piciem... Oglądają bogactwo ułożone z ich przemienionych dusz, lecz przez całą wieczność nie mogą ruszyć choćby palcem czy nosem. Boli ich bardzo ten bezruch, a na ich barkach spoczywa i gniecie nieznośnie ciężar setek ton tego budynku.
I rzeczywiście, Kurtz dojrzał dusze. Wydawało mu się, że widzi ludzkie twarze i dłonie w kamiennej podłodze i srebrnych kolumnach... Lecz zawsze kiedy przyjrzał się uważniej obraz rozmywał się jak refleks zachodzącego słońca na tafli jeziora.
- Istnieją, lecz całkowity brak własnej woli niszczy ich serca i umysły jak najgorętszy płomień piekła. Jest tak, gdyż pycha to bardzo ciężki grzech, ona to właśnie prowadzi do reszty grzechów - lenistwa, zazdrości, gniewu i innych...
Doszli do pięknych, złotych drzwi zamkniętych na setki łańcuchów, kłódek i zamków. Mefisto szepnął coś niezrozumiale i wrota otwarły się przed nimi, poruszone mocą jego głosu.
- Czekaj na Balaama, on ci przewodnikiem w krainie chciwości. - rzekł Mefisto popychając brutalnie Kurtza macką w otwarte drzwi.
Chłopca otoczyła ciemność tak gęsta, że wydawało mu się jakby spadał w wielką otchłań. Bał się ruszyć choć o krok...
Szczęk kłódek i łańcuchów za plecami dał mu do zrozumienia, że nie ma już odwrotu.
*
Nadejście Balaama zasygnalizowała widoczna z daleka, pomarańczowa łuna, pochodząca najprawdopodobniej od pochodni. Kurtz zdołał dostrzec w wątłym, podrygującym świetle, że stoi na dnie wysokiego, lecz wąskiego tunelu wykutego w szarej skale. Kiedy piąty z demonów podszedł na tyle blisko, że chłopiec mógł go niemalże dotknąć okazało się, że to wcale nie pochodnia jest źródłem ciemnożółtego światła, ale sam Balaam...
- Za mną. - rzekł demon niskim i mocnym głosem przypominającym lawinę kamieni spadających ze szczytu góry. - Żadnych pytań ani próśb, nawet nie myśl o ucieczce. - Odwrócił się i ruszył w głąb korytarza, a Kurtz szybkim truchtem podążył za nim.
Balaam miał zupełnie ludzkie, nagie stopy ubrudzone w czymś czarnym, jakby sadzy lub popiele. Nogi ubrał w długą, białą suknię, czy też tunikę, na którą zarówno z przodu jak i z tyłu opadał gruby pas ciemnożółtego materiału ozdobionego dziwnymi, czarnymi napisami. Przypominało to chłopcu ubrania, jakie nosili na sobie starożytni Egipcjanie, których postacie widywał na hieroglifach w niedzielnych filmach dokumentalnych. Wielki i umięśniony jak u kulturysty tors i silne ręce miał Balaam, podobnie jak stopy - nagie, a jego plecy lśniły srebrzyście od potu. Dłonie demona tkwiły w wielkich, żelaznych rękawicach, z których palców wyrastały ponad półmetrowe, zakrzywione ostrza, przypominające szpony orła lub szable. Z wielkiego karku nie wyrastała mu ani szyja, ani też od razu głowa. Płonął tam po prostu jasny, żółty ogień, zdawałoby się wydostający się wprost z wnętrza demonicznego ciała. Od przodu płomień osłaniała płaska, trójkątna maska, na której wymalowano srebrną kreską oczy, brwi, nos i usta. Ze złotej maski wyrastały dwa wielkie, kozie rogi.
Po kilku milach wykuty w skale tunel skręcał i wpadał do ogromnej, podziemnej groty, wielkością dorównującej niemal pałacowi Mefista. Kurtz, aż przystanął osłupiony rozciągającym się przed nim widokiem, lecz Balaam ostrym tonem napomniał go, by podążał za nim.
Grota była skarbcem. Gdzie nie sięgnąć wzrokiem, po skalistej podłodze walały się wielkie góry złotych monet, pucharów i biżuterii. Wszystko błyszczało pięknie i lśniło żółtym blaskiem, Kurtz czuł niepowstrzymaną ochotę, by zabrać przynajmniej kilka monet do kieszeni. Już wyciągał dłoń ku najbliższej stercie, kiedy po raz kolejny usłyszał ostry i karcący głos swego przewodnika:
- Ani mi się waż! Mam cię dostarczyć całego dalej, nie widzisz głupcze co dzieje się tutaj z chciwcami?!
Chłopiec wzdrygnął się zmieszany swoim nienaturalnym zachowaniem i pobiegł dalej za Balaamem. Z każdą chwilą zagłębiali się coraz dalej pośród stert cudownych kosztowności.
Były tu, jak i w poprzednich krainach piekła, niezliczone rzesze nagich i półprzezroczystych dusz. Złoto, puchary, monety, kolczyki, naszyjniki i pierścienie przyklejały się do ciał i wciągały je w głąb siebie jak lotny piasek. Chciwcy walczyli ze złotem jak opętani, starając się od niego uwolnić, wychynąć na powietrze. Młócili kończynami jakby pływali w wodzie, wyciągali ręce w górę z próżną nadzieją niemającego nigdy nadejść ratunku.
- Złoto jest gorące? - spytał Kurtz zapominając o poprzednich słowach demona, kiedy zauważył, że ciała grzeszników pokrywają setki paskudnych oparzeń i wielkich bąbli.
- Jak najgorętsza lawa. - zagrzmiał Balaam w odpowiedzi.
Chłopiec stwierdził, że im dalej w skarbcu się znajdują, tym jest goręcej. Nieznośne ciepło wręcz otępiało zmysły. Czuł się jak w nocnym koszmarze.
- Nie spoglądaj w oczy Lewiatana. - odezwał się Balaam, może po kilku godzinach, chociaż równie dobrze dla otępiałego Kurtza mogło to być kilka dni. - Strzeże dwóch najniższych kręgów piekła. Ja go tu przyprowadziłem i tylko moją obecność akceptuje.
- Hę? - spytał chłopiec ocierając zalane potem oczy.
- Mówiłem, nie patrz na niego! - ryknął demon, a Kurtz wbił posłusznie wzrok w ziemię.
Czy zmysły płatają mi już takiego figla? - pomyślał przerażony, a w jego umyśle trwała ciągle ta sama wizja. Wizja ogromnego jak samolot pasażerski smoka, którego zobaczył chwilę wcześniej. Razjel o tym wspominał, to dzieje się naprawdę. - przemknęło mu przez głowę.
- Wzrok w dół. - zagrzmiał ponownie Balaam, kładąc chłopcu silną, ubraną w żelazo dłoń na ramieniu i prowadząc go obok siebie. Kiedy przechodzili obok Lewiatana Kurtz słyszał gdzieś wysoko ponad ich głowami gniewne pomruki bestii, lecz ta wydawała się być posłuszna Balaamowi.
- Otwórz oczy. - dotarł w końcu do chłopca głos demona. Wykonał posłusznie jego polecenie. Sam nie wiedział nawet kiedy zacisnął z przerażenia powieki. Marsz obok smoka trwał chyba całą wieczność.
Znaleźli się w wąskim i wysokim tunelu pośród szarej skały, zupełnie takim samym jak ten, który prowadził do skarbca. Było coraz goręcej i duszniej...
-Masz tu czekać na Bast! - powiedział Balaam, jak zawsze ostro i władczo. - Tunel prowadzi tylko do przodu i do tyłu, nie ma żadnej bocznej uliczki, którą mógłbyś uciec. Idąc do przodu natkniesz się pewnie na Bast, która już zapewne po ciebie idzie, ale wiedz, że lepiej jeśli zostaniesz posłusznie w miejscu, nie narażając się na jej gniew... Zawracając do tyłu trafisz wprost na Lewiatana, który spopieli twą marną duszę jednym swoim oddechem! A egzystować całą wieczność jako garstka prochu rozsypanego na skale jest chyba o wiele gorzej, aniżeli cierpieć w piekle... - zakończył i odszedł.
Kurtza po raz kolejny pochłonęły ciemności.
*
Wspominając później podróż przez przedostatnią z krain piekielnych Kurtz nie potrafił sobie przypomnieć zbyt wielu szczegółów, ledwo co pamiętał ogół wędrówki.
Lochami Nieczystości władała jedyna kobieta pośród demonów - Bast. Była piękna i uwodzicielska, ubrana w skąpą, czarną sukienkę. Nic w jej wyglądzie nie wskazywało na to, że jest istotą piekielną, wyglądała jak zwykła śmiertelniczka. Czarne włosy opadały jej łagodnymi falami na nagie ramiona, a szare oczy lśniły jak dwa diamenty.
Podczas marszu Bast nie odezwała się do chłopca ani razu, rzadko kiedy nawet na niego spoglądała, a za każdym razem robiła to z nieskrywanym znudzeniem i czymś w rodzaju obrzydzenia. Otumaniony nieznośnym gorącem Kurtz szedł za nią jak marionetka. Czuł się jak w koszmarnym śnie, nie potrafił rozróżnić rzeczywistości od złudzenia.
Nad szeroką, otwartą na oścież bramą prowadzącą do lochów, gdzie pokutowały dusze grzeszące za życia nieczystością ciała i umysłu widniał ogromny napis, wymalowany na czarnej skale ludzką krwią. Słowa i litery były dziwne i nieziemskie, tak samo jak te w napisie zdobiącym furtkę do krainy Samaela. Tym razem jednak Kurtz potrafił odczytać ich znaczenie.
PORZUĆCIE NADZIEJĘ - głosiły ogromne znaki rażące w oczy swą czerwienią.
Za bramą rozciągał się labirynt niskich, ale długich i szerokich, sześciokątnych lochów oddzielonych od siebie przyprawiającymi o dreszcz, krzywymi, metalowymi kratami. Z dziur w podłodze buchały pod sam sufit jęzory dymu i ognia. Powietrze było tak gorące, że aż gęste i śmierdziało nieznośnie siarką.
Wszędzie wokół krzątały się tysiące diabłów: usmolonych w sadzy i popiele, z wielkimi rogami i kudłatymi ogonami. Piekielnicy męczyli dusze. Przekuwali je na wylot widłami, topili w ogromnych kotłach pełnych wrzącej wody, nadziewali na ostre kije i przypalali w strumieniach ognia. Dusze wyły i płakały jak opętane, rozgardiasz był nie do wytrzymania.
Im dalej się znajdowali, tym dotkliwiej Kurtz odczuwał fatalną atmosferę tego miejsca. Skóra czerwieniała mu od gorąca, a smród siarki i dym wdzierały się przez nos i usta coraz głębiej do płuc, przyćmiewając umysł i wzrok.
Nie minęło nawet ćwierć wędrówki z Bast, kiedy chłopiec stracił zupełnie świadomość. Nie dane mu było oglądać dłużej mąk byłych prostytutek, cudzołożników, zdrajców, pedofili, homoseksualistów i gwałcicieli. Stał się pozbawioną własnej woli lalką maszerującą krok w krok za kobietą demonem.
*
Ocknął się na twardej skale. Leżał na niej twarzą w dół, wdychając metaliczny posmak kamienia. Całe ciało miał zdrętwiałe i obolałe, jakby leżał tu kilka dni.
- Chłodniej... - szepnął Kurtz wypluwając z ust ziarnka piasku i żwiru. Podniósł się z trudem na nogi, czując przy tym silne zawroty głowy.
Stał w sporej jaskini, tworzącej coś w rodzaju półkuli. W jednym jej krańcu znajdowało się wejście do tunelu, oświetlone migotliwym płomieniem dwóch wbitych w ziemię pochodni. Pomimo tego, że nie pamiętał zakończenia swojej wędrówki z Bast nie miał wątpliwości, że to właśnie tym tunelem tutaj przybył. Miał tą pewność, gdyż z przeciwnej strony półkole jaskini kończyło się po prostu nicością... Uskok skalny równy, jakby cięty nożem, a dalej tylko pustka, której nie dało się przebić wzrokiem.
Odczuwał pokusę, by wyrwać ze skały jedną z pochodni i oświetlić nią teren znajdujący się przed nim, ale strach przed kolejnym przewodnikiem nie pozwalał mu tego zrobić. Abaddon, zwany Niszczycielem - wspomniał słowa Samaela. - najpotężniejszy z demonów, władający krainą gniewu.
Skrzywił się z rozpaczy i usiadł na skale, plecami do pochodni, wbijając wzrok w roztaczającą się przed nim pustkę. Nie pozostało mu nic innego jak oczekiwanie, wędrówka przez piekło powoli zmierzała ku końcowi...
Deszcz? Kurtz wytężył słuch, nie miał pewności czy może jeszcze ufać swoim zmysłom w tym straszliwym miejscu. Po kilku chwilach pozbył się wszelkich wątpliwości. Do jego uszu dochodził miarowy szum kropel wpadających do jakiegoś większego zbiornika z wodą.
Zadziwiony odkryciem ukrył twarz w dłoniach i zamknął oczy. Dźwięk deszczu koił jego skołatane nerwy, był jak balsam dla odurzonego strachem i paniką umysłu. Chyba po raz pierwszy chłopiec zastanowił się nad sądem, do którego tak nieuchronnie się zbliżał. Sam nie wiedział, w której z siedmiu krain mógłby się znaleźć, wszystkie z nich przyprawiały go o niekontrolowane dreszcze.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos potężnych kroków, niosący się głuchym echem poprzez pustkę. Poderwał się na równe nogi jak oparzony. Poprzez wielkie morze przedzierał się ku niemu Abaddon, jego ostatni przewodnik po piekle.
Niszczyciel był olbrzymi, wzrostem pewnie dorównywał dziesięciopiętrowemu budynkowi. Szedł przed siebie równym krokiem, a każdemu jego stąpnięciu towarzyszył głośny huk, przypominający burzowy grzmot. Czarne morze obmywało swymi wodami jego nogi niemal do kolan, lecz demon przemierzał je bez najmniejszego wysiłku - jak człowiek brnący przez głęboką kałużę. W prawej dłoni ściskał wielki, srebrny świecznik z czarnymi świecami o niebieskich płomieniach, których mroczne światło ukazywało całą scenerię. Rzeczywiście padał gęsty deszcz, lecz nie dotykał on ani olbrzyma, ani jego świecznika, jakby nad demonem roztaczał się wielki, niewidzialny parasol.
Abaddon wyglądał na coś w rodzaju pół-człowieka, a pół-kozła. Kurtz przypomniał sobie, że właśnie w ten sposób przedstawiano diabły na średniowiecznych obrazkach. Demon od pasa w dół przypominał zwierzę. Miał krzywe, porośnięte gęstą, brązową sierścią nogi, a z zadu wyrastał mu długi, młócący wściekle powietrze ogon z ostrym kolcem na końcu. Chłopiec nie widział jego ukrytych w morskiej wodzie stóp, lecz był pewny, że nie były to zwykłe stopy, lecz koźle kopyta. Ludzkie ręce i tors Abaddona były potężne i umięśnione, obrosłe tylko w kilku miejscach kłakami czarnych włosów. Jego silne dłonie zakończone były grubymi palcami z długimi i ostrymi jak u lwa pazurami.
Twarz Niszczyciela była również połączeniem człowieka ze zwierzęciem, pomimo że okalała ją ludzka skóra, była podłużna i trójkątna jak u kozy. Miał gruby i szeroki, garbaty nos, niżej znajdowały się wielkie wargi, a z wystającego podbródka wyrastała mu spiczasta bródka. Szare oczy rzucały gniewne spojrzenia spod krzaczastych brwi, a wysokie czoło zdobiły dwa zakręcone i szare, koźle rogi.
- Wchodź. - zagrzmiał Abaddon potężnym basem, kładąc wolną dłoń na skale, kilka metrów od Kurtza. Chłopiec zrozumiał, że ostatnią część swojej podróży spędzi w garści olbrzymiego demona, zupełnie zdany na jego łaskę i niełaskę. Wskoczył niechętnie na środek dłoni giganta i uklęknął szybko, chwytając się obiema rękami wybrzuszenia u podstawy jego kciuka, gdyż Niszczyciel od razu poderwał dłoń do góry i obróciwszy się wokół własnej osi, ruszył w głąb morza. Kurtz stwierdził, że jest niewiele większy od jego palca wskazującego, a morskie fale rozbryzgują się o koźle nogi dobre kilkadziesiąt metrów niżej.
- Morze Gniewu. - dobiegł z góry do chłopca głos demona. - Miej nadzieję, że nie zostaniesz skazany na tą mękę. Spójrz tylko na te zakały w dole, jest ich już więcej niż smoły... Plaga morderców, ale nie tylko. Gniew prowadzi człowieka do różnych czynów! - dokończył wściekłym tonem, a Kurtz odważył się wychylić głowę nieco poza krawędź jego dłoni.
Ujrzał straszny widok. To co brał wcześniej za morską wodę było w rzeczywistości kłębowiskiem ludzkich ciał, na które spadał z góry deszcz smoły. Dusze gniotły się i dusiły nawzajem, walczyły zażarcie, by znaleźć się na szczycie i odetchnąć choć przez chwilę powietrzem. Rozszarpywały się nawzajem na strzępy, gryzły, biły i darły pazurami swe ciała. Idąc poprzez ten motłoch Abaddon miażdżył dusze swymi kopytami, a jakby tego wszystkiego było mało: gorąca smoła obmywała nieszczęśników zewsząd, przyklejała się do poparzonej skóry oraz wdzierała do ust, nosów, uszu i oczu. Kurtz wolał się nie zastanawiać czemu grzesznicy są pogrążeni w ciszy, pomimo ich strasznego bólu, nie usłyszał ani jednego jęku czy krzyku.
- Widzisz już cel swojej podróży? - spytał Niszczyciel.
Chłopiec wstał i zaczął się rozglądać dookoła. Cel, koniec, sąd, skazanie, męka - przewijało się gorączkowo przez jego umysł, który zalała fala paniki jakiej nie zaznał jeszcze nigdy wcześniej.
W końcu dojrzał to o czym mówił demon. Zdawałoby się idealnie pośrodku skalnego kotła wypełnionego gniewnymi tkwiło wysokie, skalne wzniesienie, coś w rodzaju wysepki pośród morza smoły. Wyspa była jeszcze daleko od nich, Kurtz z trudem dostrzegał czerwone światło i sylwetki jakichś postaci.
- Przygotuj się na sąd. - rzekł Abaddon. - Finał twej podróży przez piekło jest tuż przed nami...
*
Zrezygnowany Kurtz zeskoczył z dłoni Niszczyciela, a ten bez słowa wyprostował się i odszedł w głąb Morza Gniewu.
Miejsce, w którym znalazł się chłopiec rzeczywiście było wyspą. Niemal idealnie okrągła, czarna jak noc, błyszcząca skała nie była zbyt duża, mogła mieć co najwyżej dwadzieścia metrów średnicy. Podobnie jak nad Abaddonem, tak i nad wyspą roztaczał się niedostrzegalny dla oka parasol chroniący przed gradem lejącej się z nieba smoły. Krawędzie skały były ostre i postrzępione, wznosiły się bardzo wysoko ponad grzeszników topiących się w otchłani.
Wyspę otaczał krąg złożony z siedmiu wysokich pochodni. Płomienie tańczyły jak szalone, rzucając dookoła czerwoną poświatę. Wyglądało to jakby ogniem targał potężny sztorm czy wicher, ale Kurtz nie czuł go, tylko czasami dopływał do niego lekki podmuch powietrza znad morza.
Bliżej środka wyspy znajdował się kolejny, nieco ciaśniejszy krąg. Ten z kolei składał się z dwunastu ludzkich sylwetek stojących na niskich, kamiennych wzniesieniach. Te prostopadłościenne kawałki skały przypominały Kurtzowi podstawki, na których stały w muzeach eksponaty i rzeźby. Chłopiec zauważył, że postaci jest dwanaście, a wzniesień trzynaście. Jedno podium stało puste, jakby jeszcze czekało na swojego właściciela...
Postacie ludzi stały w całkowitym bezruchu, jak skalne posągi, ale Kurtz nie miał wątpliwości, że nie są po prostu zwykłymi rzeźbami, lecz czymś w rodzaju żywych istot lub potępionych dusz. Sylwetki nieco różniły się od siebie, jedne były wyższe od reszty, a inne niższe. Tutaj jednakże różnice się kończyły. Wszystkie postacie były przeraźliwie chude i ubrane w szare, postrzępione łachmany. Szmaty zakrywały im dokładnie całe ciała, nawet ich głowy tonęły w ciemnościach wielkich kapturów. Jedynie splecione na piersiach w modlitewnym geście dłonie były nagie. Łachmany, podobnie jak płomienie pochodni wyglądały jakby targał nimi niewyobrażalnie silny huragan. Dłonie dziwnych postaci były kościste jak u trupów i tak sine, że niemal fioletowe, a paznokcie u ich powykrzywianych palców długie i czarne.
W centrum wyspy wznosił się ogromny, czarny tron, a po jego obu stronach stały spore, srebrne misy wypełnione wysokimi i spokojnymi, zielonymi płomieniami. Ciemno szmaragdowy ogień nie rzucał na skalne podłoże wokół żadnego światła, wyglądał raczej jak ozdoba. Sam tron wydawał się być wyrzeźbiony w czarnej skale wyspy. Boczne oparcia przyozdobione były białymi, ludzkimi czaszkami, lecz poza tym wspaniały fotel był nagi i surowy, pozbawiony jakichkolwiek ozdób. Jego tylne oparcie wznosiło się wysoko i z każdym kolejnym metrem w górę rozszerzało się stopniowo. Kurtz nie był w stanie dostrzec szczytu tronu, ginął on gdzieś wysoko, poza zasięgiem wzroku.
- Podejdź. - rzekł cichym, lecz władczym głosem mężczyzna zasiadający na Czarnym Tronie. Chłopiec nie miał najmniejszych wątpliwości, że był to szatan, władca piekieł.
NOWA BOSKA KOMEDIA
Nadchodził zmierzch. Świat powoli pogrążał się w ponurym półmroku, a z nieba lały się strugi deszczu. Wiatr zawodził cicho, gdzieś w oddali rozbłyskiwały pioruny.
Kurtz szedł poboczem drogi, próbując bezskutecznie złapać stopa. Jedną rękę trzymał uniesioną, niemal idealnie poziomo w stosunku do reszty ciała, a dłoń drugiej chował w kieszeni cienkiej, brązowej kurtki. Szedł tyłem, tak by nieznośnie zacinające krople deszczu uderzały go w plecy i tył głowy, a nie w twarz. Kołnierz kurtki trzymał wysoko postawiony, by chociaż częściowo chronić policzki, uszy i usta przed dotkliwym zimnem.
Mijała go prawdziwa procesja samochodów. Każdy jechał powoli i uważnie, chociaż auta przejeżdżały ledwie o metr, co najwyżej dwa od Kurtza, to ich światła były niewyraźne i jakby przyciemnione, tak gęsto deszcz lał się z nieba tamtego późnego popołudnia.
Kiedy chłopiec stracił już niemal całkowicie nadzieję, że ktoś pomoże mu i zabierze go z nieprzyjemnego i przeraźliwie zimnego pobocza do wnętrza swojego cieplutkiego auta, jakiś samochód zaczął koło niego zwalniać. Gdy auto zatrzymało się już zupełnie, Kurtz nie czekał nawet na jakikolwiek znak ze strony kierowcy, tylko podbiegł do samochodu i wsiadł szybko do środka.
- Dziękuję. - powiedział niewyraźnie drżącymi ustami.
- Żaden problem. - Kierowca mrugnął do niego i kierując wzrok ponownie na ulicę przed nimi, ruszył.
Wnętrze pojazdu cuchnęło dymem papierosowym i ledwie wyczuwalną wonią starego odświeżacza powietrza, ale było tu przynajmniej o wiele cieplej niż na zewnątrz. Deszcz bębnił o przednią szybę, wycieraczki pracowały miarowo, a z radia płynęły dźwięki jakiegoś starego, rockowego przeboju.
- Nie najlepszy dzień na łapanie autostopu. - stwierdził kierujący autem po kilku minutach ciszy, zakładając na nos staromodne, ciemne okulary. Kurtz odwrócił się w jego stronę i nim odpowiedział, zbadał go uważnie wzrokiem.
Mężczyzna miał około trzydziestu lat, lecz ciężko było to dokładnie stwierdzić, gdyż większość jego twarzy zasłaniały czarne szkła, a w aucie panowała już niemal zupełna ciemność, rozpraszana tylko słabym światłem radia samochodowego. Ubrany był w skórzaną kurtkę z frędzelkami koło kieszeni i rękawów, żywcem jak wyjętą z westernu, a w uszach miał dwa złote kolczyki. Średniej długości czarne włosy sterczały mu w nieładzie, każdy w inną stronę, jakby przed chwilą obudził się z bardzo długiego snu.
- Spieszy mi się na pogrzeb ojca. - odpowiedział w końcu Kurtz. - Ceremonia jutro rano, a ja dowiedziałem się jako ostatni, przed kilkoma godzinami.
- Nie mieszkałeś z rodziną? - zaciekawił się mężczyzna w kowbojskiej kurtce, odpalając papierosa.
- Nie. - zbył go chłopak, na co ten pokiwał głową i wyrzucił zapałkę przez lekko uchylone okno.
- Jestem Saturnin. - przedstawił się wypuszczając wielki obłok dymu z ust. - Pochodzę z Europy, a dokładniej z Czech. - wytłumaczył nim Kurtz zdołał zadziwić się jego oryginalnym imieniem.
- A ja Kurtz. Nie słyszę w twoim głosie obcego akcentu...
- Mieszkam tu od dziecka. - przerwał mu Saturnin. - Ile masz lat?
- Osiemnaście.
- Osiemnaście. - powtórzył kierowca. - Życie dopiero przed tobą.
Kurtz nie odpowiedział. Z jednej strony nie wiedział co odpowiedzieć, a z drugiej nie lubił rozmawiać z obcymi ludźmi. Lubił ciszę.
Deszcz zacinał coraz mocniej, a wiatr huczał coraz głośniej za oknami, przypominając wyjącą watahę wilków. Kurtz próbował nie zastanawiać się nawet jakim cudem Saturnin widzi drogę przed nimi, kiedy on na przedniej szybie widział tylko rozpryskujące się hektolitry wody, jakby anioły lały ją wiadrami z nieba.
- To bez sensu. - Saturnin pokręcił głową gasząc papierosa w popielniczce. - Urwanie chmury, zero widoczności. - w tym miejscu zaklął głośno.
- Może przystańmy i przeczekajmy najgorsze? - zaproponował Kurtz, który już dawno zauważył, że trasa pustoszeje z sekundy na sekundę. Każdy kto miał choć trochę oleju w głowie rezygnował z podróży w taką pogodę.
- Pomysł niezgorszy. - mruknął kierowca. - Znam nieopodal bardzo dobry zajazd, co powiesz na kubek gorącej kawy?
- Z przyjemnością. - zgodził się Kurtz.
*
Bar, do którego weszli był niemal zupełnie pusty, tylko w kącie siedziała para młodzieńców popijających piwo. Saturnin poprowadził slalomem pomiędzy niskimi, okrągłymi stolikami, a Kurtz podążył za nim. Usiedli na wysokich stołkach koło lady, spowitej pomarańczowym blaskiem kilku żarówek, oświetlających półki uginające się od różnych butelek z alkoholem.
- Dobry wieczór. - przywitała ich z uśmiechem młoda kelnerka, a wnętrze knajpy rozświetlił na krótką chwilę rozbłysk pioruna za oknem. Po kilku sekundach gdzieś nad ich głowami przetoczyło się echo grzmotu.
- Dwie kawy, Claire. - poprosił Saturnin zdejmując okulary i kładąc je na blacie przed sobą. - I szklankę tequili.
Claire pokiwała głową, odwróciła się i zaczęła krzątać przy barku. Kurtz zauważył, że Saturnin ma dziwne oczy, mętne i zaczerwienione, jakby nadużywał alkoholu lub narkotyków. Jego cera również miała niezdrową barwę, a policzki i czoło były gęsto poprzetykane zmarszczkami. Do tego palił papierosa za papierosem, może z pięciominutowymi, albo i krótszymi przerwami oraz oblizywał ciągle usta swoim długim, czerwonym językiem, wykrzywiając przy tym wargi w dziwny sposób.
- To dobry pomysł wsiadać za kółko po tequili? - spytał go Kurtz, kiedy kelnerka podała im dwie kawy, a do tego postawiła przed Saturninem sporą szklankę, do połowy wypełnioną alkoholem.
- Nie bój nic. - Saturnin zaciągnął się mocno papierosem, wypił łyk ze swojej szklanki i dopiero wtedy wypuścił dym z ust. - Zobacz co jest za oknem, najgorsza burza dopiero nadchodzi. Pioruny, grzmoty i wicher... Zanim pogoda uspokoi się na tyle, by jechać dalej minie dwie albo trzy godziny.
Kurtz pokiwał głową, chociaż nie podzielał jego zdania.
Tymczasem wiatr za oknem przerodził się w prawdziwy huragan. Ściany i sufit knajpy trzeszczały złowieszczo, a światła żarówek migały coraz częściej, jakby za chwilę miały zgasnąć na dobre. Ciasne wnętrze speluny raz po raz stawało się jasne jak w dzień, a odgłosy grzmotów stały się tak głośne, że zagłuszały wesołe rytmy sączące się z głośników koło lady. Kurtz odniósł wrażenie jakby w ogóle nie siedzieli wewnątrz przydrożnego zajazdu, ale pod pokładem przedzierającego się przez potworny sztorm statku.
Saturnin klepnął go przyjacielsko po placach i powtórzył:
- Nie bój nic.
Kurtz uśmiechnął się do niego i odwrócił głowę do okna. Wtedy zauważył kolejną niepokojącą cechę swojego czeskiego towarzysza. W jego mętnym i zamglonym wzroku dało się wyczuć pożądanie. Czy to patrzył na Kurtza, czy na Claire, czy na szklankę z tequilą lub po prostu na ścianę przed sobą, z jego oczu płynęła ciągle ta sama, nieczysta żądza.
To złudzenie - pomyślał szybko Kurtz i potrząsnął głową jakby chciał je odpędzić. Odetchnął głębiej i skupił się na swojej gorącej kawie.
Deszcz dalej bębnił o szyby jak szalony i nic nie wskazywało, by pogoda miała się szybko poprawić. Kurtz wypił całą kawę i zaczął się nudzić, tymczasem Saturnin pogrążył się na dobre w rozmowie z kelnerką Claire.
- Podaj mi drugą tequilę, kochana. - Kurtz starał się nie przysłuchiwać ich rozmowie, lecz te słowa jakby same dopłynęły do jego uszu poprzez głośne odgłosy burzy i wesołej muzyki. Chłopak spojrzał na Saturnina z lekkim wyrzutem, ale ten tylko uśmiechnął się do niego i klepnął po plecach jeszcze mocniej:
- Bez obaw, Kurtz! Prawda Claire?
I znowu pogrążyli się w rozmowie, która z chwili na chwilę coraz bardziej przeradzała się w flirt. Jak się okazało Saturnin ani myślał poprzestać na dwóch tequilach, zamówił trzecią, a potem czwartą i piątą.
- Dolej mała. - powiedział dobrze już wstawiony, kiedy szklanka opustoszała po raz szósty, Kurtz chrząknął głośno z dezaprobatą:
- Jesteś pijany Saturnin.
Czech popatrzył na niego jakby widział go po raz pierwszy w życiu, po czym otworzył szeroko oczy, zaciągnął się papierosem i zaśmiał głośno:
- W takim razie ty poprowadzisz auto, Kurtz. Chyba potrafisz, co? - spytał.
- Potrafię. - przyznał chłopak, a Saturnin po raz kolejny klepnął go po plecach, tym razem już całkiem mocno.
- To i lepiej, bo nie lubię prowadzić w taką paskudną pogodę. - zatrząsł się cały ze śmiechu. - Za to lubię pić... Claire, dolej!
*
Minęło kilka godzin nim burza się trochę uspokoiła. Zegar wskazywał wpół do północy, kiedy Saturnin zataczając się mocno wstał ze swojego stołka i niedbale rzucił kluczyki na ladę przed Kurtzem.
- Nie zniszcz mi bryki młody. - wyseplenił niewyraźnie i nie spoglądając nawet ani razu na chłopca ruszył chwiejnym krokiem ku wyjściu. Z kelnerką Claire nie pożegnał się w ogóle, z każdą wypitą szklanką alkoholu stawał się coraz bardziej mrukliwy i mniej rozmowny.
Kurtz schował kluczyki do kieszeni kurtki i ruszył za Saturninem, który musiał podtrzymywać się stolików i krzeseł, by nie wywrócić się na podłogę. Od razu kiedy wyszli na dwór uderzyła ich fala wiatru i gęstego deszczu.
- Pies by to... - zaklął głośno Saturnin, nim doszli do auta wywrócił się trzy lub cztery razy, brudząc przy tym swoje niebieskie dżinsy i kowbojską kurtkę oślizgłym błockiem.
Kurtz usiadł za kierownicą, a Saturnin klepnął na siedzeniu obok, odpalił papierosa i znowu włączył głośno jakąś rockową stację w radiu.
- Znasz drogę? - burknął.
Kurtz pokiwał głową, a mężczyzna wykrzywił się, jakby miał zwymiotować i wyrzucił dopiero co odpalonego papierosa przez okno. Potem skulił się na siedzeniu i niewyraźnym, zaspanym głosem jęknął:
- Ruszaj...
Kurtz uruchomił silnik i powoli wyjechał na główną drogę. Ulica była niemal zupełnie pusta, a jej nawierzchnia śliska i zdradliwa. Przejechali kilometr, co najwyżej dwa i Saturnin usnął na dobre, do muzyki dołączyły odgłosy jego głośnego chrapania.
Dobrze, kiedy się obudzi będzie trzeźwiejszy. - pomyślał chłopiec przecierając zaspane oczy i ziewając przeciągle.
Gęsty deszcz rozbryzgiwał się na przedniej szybie i asfalcie, a wiatr zawodził smutno za oknami, przetaczając kałuże wody z jednej strony jezdni na drugą. Panowały prawdziwie egipskie ciemności, przecięte jedynie dwoma promieniami reflektorów auta. Drzewa osłaniające ulicę z obu stron trzeszczały złowieszczo, poruszając przy tym gałęziami jak w jakimś piekielnym tańcu.
Pogoda z godziny na godzinę, zamiast się poprawiać, pogarszała się coraz bardziej. Znowu pojawiły się grzmoty i błyskawice, a wicher i deszcz przywoływały na myśl morski sztorm.
Kurtz starał się jechać najuważniej i najostrożniej jak potrafił, przeklinał głośno w momentach, kiedy wycieraczki nie radziły sobie z oszałamiającą nawałnicą i musiał prowadzić praktycznie po omacku. Rzadko kiedy mijali inne auta, a Saturnin spał w najlepsze, czasami tylko jęczał coś niewyraźnie przez sen.
Chłopiec pogłośnił radio, by odpędzić od siebie sen. Czuł przestraszony jak potwornie ciążą mu powieki, resztkami siły woli otwierał oczy szerzej. Spiker w radiu oznajmił znudzonym głosem, że minęła właśnie czwarta rano. Kurtz klepnął się lekko w policzek i potrząsnął głową. Za pięć godzin pogrzeb - przemknęło mu przez głowę - nie mogę się spóźnić.
- ...to na tyle w tym wydaniu wiadomości. Radzimy nie wychodzić z domu bez parasoli i kurtek przeciwdeszczowych, burze opanowały bowiem cały kraj i ani myślą odejść! Zapraszam gorąco na kolejną godzinę muzyki! - zakończył swój monolog mężczyzna w radiu, a Kurtz po raz kolejny ziewnął przeciągle. Zamknął na chwilę powieki...
Rozległ się przeciągły klakson. Kurtz w ułamku sekundy otworzył oczy i poderwał się do góry jak oparzony.
- Co do... - mruknął obok Saturnin.
Chłopiec poczuł zimny pot na plecach, całe ciało przeszedł mu silny dreszcz, a uczucie zaspania minęło momentalnie. Zobaczył tuż przed przednią szybą dwa silnie świecące światła jakiegoś dużego samochodu. Kierowany impulsem skręcił jak najmocniej się dało w prawo, auto ślizgnęło się po asfalcie jak zabawka, omijając ciężarówkę. Silny wicher, spotęgowany pędem omijanego tira uderzył w nich potężnie, zarzucając tyłem pojazdu. Saturnin ryknął jak postrzelony lew.
Odbij w lewo - przemknęło przez głowę Kurtza, kiedy kurczowo wbijał nogą hamulec w podłogę. Próbował, ale poczuł tylko jak samochód zahacza o coś i podbija się w górę. Przerażony do granic wytrzymałości zobaczył w przedniej szybie zbliżające się drzewo.
- Nie... - szepnął.
*
Szept nocy przeszył jęk gniecionego metalu i huk tłuczonego szkła, trwało to ledwie sekundę, może krócej.
Archanioł Gabriel ze znudzeniem przerzucił ziarenko z jednej klepsydry do drugiej, a jak zawsze czujna Śmierć wskoczyła na swojego karego rumaka.
Dzień jak co dzień...
*
Kurtz stał na środku ulicy, nie wiedząc praktycznie skąd się tu wziął - jakby jego pamięć i mózg przestały rejestrować na kilka chwil otaczającą go rzeczywistość. Deszcz lał się z nieba, lecz chłopak nie czuł go w ogóle. Czuł się raczej jakby stał w cichym i ciepłym pokoju, a nie na jezdni podczas burzy. Wszystko wokół wydawało się być takie ciche i przytłumione.
Auto Saturnina wisiało rozbite na pniu wysokiej wierzby płaczącej. Długie i wiotkie gałązki drzewa smagały dach zmasakrowanego pojazdu jak bicze, a sama wierzba wydawała się pochylać nad autem i otaczać go swoimi gałęziami, niby matka tuląca do piersi dziecko. Ta wierzba rzeczywiście płacze - dotarło do Kurtza. Płacze nad moją śmiercią - dodał jakiś cichy głosik w głowie chłopaka, który pojął już co się stało.
Inne samochody zaczęły przystawać koło miejsca wypadku, z obu stron ulicy zaczęły się tworzyć małe korki. Nie wiadomo skąd nadjechała karetka, a wszystko to działo się jak na dziesięciokrotnie przyspieszonym filmie. Jakby Kutrz nie doświadczał już świata jego normalnym, ziemskim czasem, ale czasem pozaziemskim.
Ratownicy medyczni wyciągnęli z wraku ciała jego i Saturnina. Krzątając się jak mrówki położyli ich na asfalcie i zaczęli razić elektrowstrząsami. Chłopiec odwrócił się i zrobił krok w przeciwną stronę, nie mógł już dłużej na to patrzeć. Nie mógł znieść widoku swojego martwego ciała.
Wtedy zauważył, że jest w tym całym, przyspieszonym zamieszaniu postać, która stoi nieruchomo tak jak on i również wydaje się nie należeć do świata śmiertelników. Ratownicy i gapie omijali ją nawet jej nie zauważając, a ona stała nieporuszona, wpatrując się w Kurtza.
Chłopiec nie miał najmniejszych wątpliwości, że jest to Śmierć. Nie widział dokładnie jej sylwetki, wzrok zdawał się jakby po niej ślizgać i przeskakiwać na rzeczy obok. Była strasznie wysoka. Biła od niej nieopisana dostojność i powaga, a jej czarna szata z wielkim kapturem, chowającym w głębokim cieniu twarz Śmierci, wydawała się świecić w mroku własnym, czarnym światłem. Wspierała się na ogromnej kosie z powykrzywianego i sękatego drzewa, której ostrze lśniło słabą, niebieską poświatą.
A więc to koniec. W oczach Kurtza wezbrały łzy, a Śmierć rozłożyła spowite w szatę ręce na boki, jakby mówiła - to nie moja wina...
Chłopak otarł oczy, lecz stwierdził, że są suche. Nie płakał, widocznie nie mógł już nawet płakać. Podszedł wolno do Kostuchy, spuszczając głowę w dół i wbijając wzrok w asfalt.
Poczuł zimną, kościstą dłoń na ramieniu... Pomknęli gdzieś daleko, porwani burzowym wichrem.
*
Znowu chwila nieświadomości, Kurtz otworzył oczy.
Szedł wąską ścieżką, a obok niego sunęła cicho Kostucha. Chciał na nią spojrzeć, lecz nie mógł odwrócić głowy w jej stronę. Chciał stanąć, ale szedł dalej. Stracił panowanie nad własnym ciałem, którym zawładnęła Śmierć.
Ścieżka, którą szli była wąska i kręta, wysypana miękkim, szarym pyłem. Po obu jej stronach rozciągało się porosłe nienaturalnym, martwym i suchym ostem, bezkresne pustkowie, którego nie dało się objąć wzrokiem. Kurtzowi wydawało się, że dostrzega wątłe i niewyraźne, a w pewnym sensie smutne cienie błądzące pośród ostrych roślin, lecz nie wiedział czy to prawda czy złudzenie. Podobnie nie był pewien cichych, napływających zewsząd, szeptów, które przypominały modlitwę. Niebo nad ich głowami było czarne i pozbawione gwiazd, a na samym jego środku wisiał ogromny księżyc w pełni. Miał krwistoczerwoną barwę, a jego kratery przypominały twarz wykrzywioną w złośliwym grymasie. Chłopiec nigdy wcześniej nie widział, by księżyc przybrał tak straszliwy wygląd.
Nie był w stanie powiedzieć ile czasu tak szli, może kilka minut lub godzin, a może kilka dni lub nawet lat. Krajobraz był niezmienny, a Śmierć milcząca.
Ścieżka kończyła się wielkim murem z czarnego kamienia, tak wysokim, że chyba sięgającym do samego nieba. Znajdowały się w nim małe, zaokrąglone drzwi z zielonego, porosłego mchem drewna, nad którymi w czarnym kamieniu wyryty był jakiś dziwny, zakrzywiający się w łuk napis. Litery i słowa nie przypominały Kurtzowi niczego co do tej pory widział na ziemi.
Rozległ się ciszy szczęk zamka i pozbawione klamki drzwi otworzyły się przed nimi na oścież.
- Witaj w piekle, zbłąkana duszo. - powiedziała do chłopca najbardziej przerażająca istota, jaką kiedykolwiek widział. - Nazywam się Samael i będę ci tu pierwszym przewodnikiem.
*
Drzwi zamknęły się za chłopcem bez najcichszego szmeru. Śmierć zniknęła bez śladu, a on ponownie poczuł władzę nad ciałem. Dotarło do niego, że odkąd opuścił mokrą ulicę nie odetchnął ani razu, nie musiał już oddychać.
- Tak, tak chłopaku. - rzekła bestia, nazywająca sama siebie Samaelem. - To piekło, odwrotu już nie ma.
- Jesteś diabłem? - spytał Kurtz bezmyślnie, ponownie lustrując swego przewodnika od stóp do głów.
Samael ubrany był, tak jak Śmierć, w długą i zwiewną, czarną szatę, tyle, że pozbawioną kaptura. Był równie wysoki i dostojny, o ile nie wyższy od Kostuchy. Na piersi nosił ogromny, srebrny klucz przykuty grubym łańcuchem do jego szyi. Zapewne tym kluczem otwierał furtkę w czarnym murze, bramę do piekieł.
Najstraszniejsza była jego głowa, nienaturalnie duża i łysa, porosła tylko z tyłu kilkoma kłakami białych włosów. Skórę miał tak ciemnożółtą, że niemal zieloną, a do tego pomarszczoną jak zgniłe jabłko. Obie powieki umazane w gęstym i lepkim śluzie ktoś zaszył Samaelowi grubymi, czarnymi nićmi, niewątpliwie przebijając mu przy tym zabiegu również oczy. Poniżej zaszytych ślepi zionęły dwie dziury zastępujące nos, a przywodzące na myśl starego i wielkiego węża. Maszkara nie miała również ust, tylko poprzeczną szparę w twarzy, z której raz po raz, głównie gdy się odzywała, wysuwał się długi i zielony język, rozdwojony na końcu jak u kobry.
- Czy jestem diabłem? - powtórzył Samael. Rozdwojony język rozbryzgiwał po jego twarzy i otoczeniu zieloną ciecz, będącą niewątpliwie jadem. - Jestem czymś więcej, chłopaku... Jestem jednym z najpotężniejszych demonów piekła!
Kurtz przełknął ślinę, a przerażający klucznik pokręcił głową na boki, węsząc przy tym jak pies. Złapał chłopca szponiastą dłonią za przedramię, zaciskając stalowy chwyt, nie do rozerwania.
- To dla bezpieczeństwa, chłopaku. - Przysunął się bliżej, ciągle węsząc. - Jak widzisz, jestem ślepy, ale niech cię to nie zwiedzie. Dalej bowiem potrafię boleśnie kąsać! - dodał krzycząc jak opętany.
Kurtz cofnął się o krok, lecz nie było nawet mowy, by wyrwał rękę z uścisku demona.
- Idziemy, przed tobą długa droga, by stawić się przed Najwyższym i zostać osądzonym. Może nawet trafisz do mojej krainy piekielnej? Chociaż dziwnie mi pachniesz, chłopaku...
Samael pociągnął go za rękę i ruszył przed siebie, a Kurtz, chcąc nie chcąc podążył za nim.
Wyglądało na to, że idą tą samą ścieżką, którą chłopiec wcześniej podążał ze Śmiercią. Dróżka była tak samo wąska i kręta, lecz okalała ją wysoka i gęsta roślinność, która szeleściła nieprzerwanie, jakby poruszana wiatrem. Chłopak po uważniejszym przyjrzeniu się stwierdził, że idą przez ogromne pole kukurydzy. Jeśli kiedykolwiek wyobrażał sobie piekło to na pewno nie w ten sposób.
- To ledwie pierwsza z siedmiu krain piekielnych, chłopaku. - odezwał się nagle Samael. - Doczekasz i płomieni, i siarki... - twarz demona wykrzywiła się w nienaturalnym uśmiechu odsłaniając dwa rzędy malutkich i ostrych jak u rekina kłów.
Kurtz jęknął tylko coś niezrozumiale, nie mógł wydusić ze ściśniętego strachem gardła ani jednego słowa.
- Nie lubimy kiedy inni mają dostęp do naszych myśli, oj tak chłopaku. Na twoje nieszczęście, i nieszczęście innych dusz, które tu trafiają, każdy demon umie, jak to wy śmiertelnicy śmiesznie nazywacie - czytać w myślach. Zwykłym diabłom jednakże nie jest dany ten przywilej.
Klucznik przystanął na chwilę, pokręcił głową na boki węsząc, po czym wznowił marsz, a także swój monolog:
- Jest w piekle siedem głównych demonów chłopaku, a każdy z nich posiada we władaniu jedną krainę, do której trafiają osądzeni grzesznicy. Możesz nie wierzyć, lecz byłem kiedyś najpotężniejszym z nich, potężniejszym nawet od samego Abaddona... Niszczyciela, jak na niego teraz wołają. Lucyfer jednakże bał się mojej siły i potęgi. Wiedział o przerażającej mocy mojego jadu, a także niezgłębionym sprycie mojego umysłu. Podstępem schwytał mnie w pułapkę i zaszył mi oczy! Działo się to kilka tysięcy lat temu...
Paskudna twarz Samaela przybrała w tym momencie wyraz niewyobrażalnego bólu i gniewu.
- Pozbawiwszy mnie wzroku uczynił mnie Strażnikiem Bramy i dał we władanie to oto pole kukurydzy. Uczynił mnie pośmiewiskiem całego piekła! Władam duszami ludzi, którzy zhańbili się za życia grzechem nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, a więc najlżejszym spośród siedmiu występków. Mam tu grubasów, pijusów, narkomanów i inne uzależnione szuje. Spójrz głębiej pośród kukurydzę, a zobaczysz ich ohydne sylwetki chłopaku!
Wtem oczom chłopca ukazał się straszny widok. To nie wiatr poruszał liśćmi i łodygami wysokich roślin, jak wcześniej myślał chłopiec, ale setki nagich i brudnych ciał. Patrzyły na niego wytrzeszczonymi ze strachu oczyma, a ich ręce i nogi wykrzywiały się jakby pod wpływem wielkiego bólu. Dusze wpychały sobie do ust ogromne kolby kukurydzy i wgryzały się w nie jak opętane. Kurtz z obrzydzeniem zauważył, że kolby są zgniłe, przypominające bardziej rozlatującą się galaretę, a nie kukurydzę i całe pokryte w dużych, włochatych liszajach, podobnie jak liście i łodygi roślin. Wiedział, że gdyby nie był martwy zwymiotowałby natychmiast widząc coś podobnego.
- Ich kara jest stosowna do grzechu jakim splamili swe dusze za życia. - powiedział Samael, jego zimny głos przywodził na myśl syk węża. - Są skazani przez całą wieczność na ogromny głód, którego nie są w stanie zaspokoić. Zjadają rośliny, pomimo tego, że są zgniłe i zatrute. Trucizna pali ich wnętrzności równie boleśnie jak ognie niższych krain piekła, a robactwo wżera się w nich od wewnątrz.
Kurtz nie chciał tego słuchać, ale nie miał innego wyjścia. Widok męki grzeszników przyprawiał go o paniczny strach. Nie wiedział co czeka go dalej, ale miał nadzieję, że nie zostanie skazany na spędzenie wieczności na tym polu kukurydzy pod okiem Samaela.
- Brzydzi cię to chłopaku? Przyprawia o mdłości i przeraża, a może odczuwasz współczucie dla ich bólu? - spytał ślepy demon. - Nie łudź się, że głębiej w piekle byłoby ci lżej, jest bowiem wręcz przeciwnie. Każda kolejna kraina będzie jeszcze gorsza! - ryknął. - Trzeba było pomyśleć o tym za życia chłopaku...
Szli nieprzerwanie, a ogromny, czerwony księżyc świecił jasno nad ich głowami.
- Nie licz również na to, że inne demony będą ci prawiły tak przyjemne pogadanki jak ja. Niektórzy z nich nie bywają w humorze na pogaduszki, a ja po prostu lubię, by czasami słuchała mnie normalna dusza, a nie te wżerające zgniliznę i liszaje, tarzające się we własnej krwi, odchodach i moczu obżartuchy!
Samael uniósł wolną dłoń i zacisnął szpony tak mocno, że aż popłynęła z niej ciemnozielona jak jego jad krew.
- Opowiedz co czeka mnie dalej. - pomyślał Kurtz, a demon po raz kolejny zaśmiał się jak szalony.
- Przerażam cię na tyle, że nie masz nawet sił, by mówić do mnie na głos, tylko jęczysz coś w myślach. - Rozprostował szponiastą dłoń i syknął cicho, oblizując językiem podbródek i nozdrza.
- Twoim następnym przewodnikiem będzie Azazel, opiekun leniwych. Następnie władający zazdrosnymi Razjel, Mefisto strzegący grzeszących pychą, potem Balaam i jego chciwe dusze, Bast ze swoimi nieczystymi podopiecznymi, a na sam koniec Abaddon władający tymi, którzy grzeszyli gniewem. Abaddon odda cię pod sąd Lucyfera, który zadecyduje do której z krain trafisz...
Szli jeszcze długo, lecz Samaelowi widocznie przeszła ochota na rozmowę. Na sam koniec znikły gdzieś pokutujące dusze. Otaczała ich tylko wysoka i nieruchoma kukurydza, która stawała się z każdym ich przebytym krokiem coraz niższa i rzadsza.
- Tu kończy się moje królestwo. - rzekł Samael, kiedy rośliny wokół nich sięgały im już ledwie do kolan i nie miały na sobie liszai ani gnijących kolb. - Ja muszę wracać, by odebrać następnego potępieńca...
- A ja? - wydusił z siebie Kurtz, kiedy demon puścił jego przedramię i już odwrócił się by odejść.
- Stój tu i czekaj na Azazela, on przeprowadzi cię przez krainę lenistwa. Ani myśl zawracać, bądź uciekać w którąkolwiek stronę! Wygłodniałe dusze rozerwą cię na strzępy i resztę wieczności będziesz pokutował w ich brzuchach, rozszarpany na setki kawałków, a to chyba nieciekawa perspektywa!
Samael pokiwał głową zwracając zaszyte oczy ku księżycowi, a przerażony jego ostrzeżeniem Kurtz stwierdził, że ani myśli uciekać.
- Idę. - syknął Samael i odwróciwszy się do niego plecami ruszył w głąb pola kukurydzy.
- Aha, chłopaku! Naprawdę dziwnie pachniesz! - krzyknął jeszcze na koniec. - Tak czysto...
*
Kurtz stał na skraju kukurydzy zdawałoby się wieczność, a na pewno bardzo długi okres czasu. Nie mógł przebić się wzrokiem przez ciemność znajdującą się przed nim, toteż śledził księżyc, który wędrował z jednego krańca horyzontu na drugi, by za sekundę znowu pojawić się na tym pierwszym.
- Witaj. - rzekł chrapliwy głos w jego umyśle, nieprzyjemny i drażniący. Chłopiec zacisnął zęby i złapał się mocno za uszy, jakby chciał dostać palcami w głąb swojej głowy i złapać intruza.
- Jestem Azazel, przeprowadzę cię przez drugą z siedmiu krain piekła. Pokutują tu ci, którzy grzeszyli lenistwem. Nienawidzę ludzi, więc na tym zakończy się nasza rozmowa. - kontynuował głos. Stawał się coraz głośniejszy, wywoływał swoimi słowami ból.
Kurtz przetarł oczy, zatoczył się lekko czując pulsowanie w mózgu i krzyknął:
- Gdzie jesteś? Pokaż mi się!
Nastała chwila spokoju. Nic wokół się nie zmieniło, nigdzie ani śladu demona. Wtedy głos w myślach chłopca przemówił po raz kolejny, tym razem już całkiem donośnie, ryczał niczym ugodzona mieczem bestia:
- Syn bezdymnego ognia nie będzie się ukazywał przed marnym synem gliny!
Kurtz przewrócił się. Leżał twarzą w szarym pyle ścieżki i skręcał się z bólu. Czuł się jakby w umyśle eksplodowała mu bomba.
Kiedy szok minął, podniósł się na kolana i skulony jak pobite dziecko zaczął masować czoło. Nie mów już nic, proszę - tylko ta jedna myśl błąkała się po jego świadomości. Otworzył oczy i oparł się obiema dłońmi o ziemię. Czując silne zawroty głowy wolno podniósł się na nogi.
Zauważył, że w szarym pyle wyściełającym ścieżkę, którą cały czas podążał znajdują się jakieś małe, białe przedmioty. Pochylił się, by to sprawdzić i od razu cofnął się z przestrachem.
Szedł po pokruszonych, ludzkich kościach. Szedł po nich, nieświadom tego, odkąd Śmierć przeniosła go w to straszne miejsce. Przełknął ślinę zdezorientowany i uniósł wzrok wyżej.
- Idź tak jak wiedzie cię szlak, nie zbaczaj z niego i nie zawracaj do tyłu. Jestem cały czas przy tobie i widzę każdy twój ruch, chociaż ty mnie nie możesz dostrzec. - tym razem głos Azazela był tak cichy jak na początku. Kurtz kiwnął głową i zrobił krok do przodu, a ciemności rozstąpiły się przed nim.
Znalazł się na ogromnej łące, porosłej wysoką do kolan trawą. Błąkały się po niej tysiące, a może nawet miliony dusz. Nieszczęśnicy, podobnie jak ci, których widział wcześniej w krainie Samaela byli zupełnie nadzy i jakby pozbawieni barwy, niemal przezroczyści. Byli tu młodzi i starzy, grubi i chudzi, kobiety i mężczyźni, wszyscy nieopisanie smutni i przygnębieni. Kurtz w kilka chwil pojął na czym polega ich męka. Każdy z grzeszników wyglądał na strasznie zmęczonego, wszyscy słaniali się wręcz na nogach, tymczasem trawa nie dawała im odpocząć. Była gęsta i ostra jak żyletka, a do tego chyba gorąca - co wnioskował po unoszącej się z niej parze, która tworzyła mgłę zawieszoną nisko nad ziemią. Trawa kaleczyła i rozcinała stopy nieszczęśników, a ci z desperatów, którzy odważyli się na nią położyć, wstawali z niej pokiereszowani jak szatkowana kapusta. Rany goiły się w kilka chwil, lecz za ten czas przybywały na ich miejsce setki nowych rozcięć i dotkliwych poparzeń. Nad łąką roznosił się przeraźliwy wrzask, krzyk, lament i płacz, który nie dałby nikomu zmrużyć choć na chwilę powieki.
Chłopiec szedł przed siebie szybkim krokiem starając się nie zwracać uwagi na potępieńców, lecz ich wrzaski i tak docierały do jego uszu. Do tego czuł ciągle na swoim karku nienawistny wzrok Azazela, którego mimo, że nie zobaczył ani razu, lękał się stokroć bardziej niż ślepego Samaela. Wiedział, że gdyby spróbował uciec lub zawrócić demon nie zastanawiałby się ani chwili i wrzucił go na łąkę leniwych. Czuł jego ostrą i nieprzyjemną obecność w swojej głowie.
I tym razem nie wiedział ile trwała wędrówka, nie potrafił w tym dziwnym i strasznym miejscu określić czasu w jakikolwiek sposób. W końcu miał spędzić w piekle całą wieczność...
Doszli do miejsca na łące gdzie zniknęły dusze, a zaczęły się pojawiać po raz kolejny rośliny wyższe od trawy - drzewa i krzaki.
- Las. - szepnął Kurtz, nie mniej zadziwiony niż wtedy gdy zobaczył pole kukurydzy, czy Łąkę Łeniwych.
- Czekaj tu na Razjela. - szepnął Azazel, tym razem nie w jego umyśle, lecz tuz koło ucha. Chłopiec poczuł na szyi jego gorący, zwierzęcy oddech. - Wiesz, że jeżeli ruszysz się stąd choćby o krok zniszczę twój piękny i młody umysł. Zamienię go w pole bitwy pełne ryku mojego gniewu!
*
Razjel okazał się być pięknym, czarnowłosym młodzieńcem wyglądającym na niewiele starszego od Kurtza, choć tak naprawdę liczył sobie pewnie kilka tysięcy lat. Pojawił się wychodząc bezszelestnie z mroku drzew i bez słowa, jednym gestem dłoni o długich, czarnych pazurach nakazał chłopcu, by szedł za nim.
Nie był wysoki, ledwie o głowę przerastał Kurtza. Jego ciało spowijała brudna i postrzępiona, zakrwawiona szata, kiedyś chyba biała - teraz ciemnoszara, miejscami brązowa. Demon przypominał niemalże człowieka, jednak z jego lekko przygarbionych pleców, a dokładniej chyba z łopatek, wyrastały mu dwa nietoperze skrzydła. Były ogromne, ich zakrzywione, kościste grzbiety sięgały wysoko ponad głowę Razjela, a ostre końce dotykały prawie do ziemi. Pomiędzy grubymi kośćmi szkieletu błyszczała czarna jak nocne niebo, gadzia skóra.
Kiedy tak szli przed siebie leśnym gąszczem Kurtzowi wydawało się, że drzewa, krzaki i pnącza rozstępują się przed bosymi i cichymi stopami Razjela niczym jego podwładni. Chłopiec mógł dostrzec twarz demona tylko w tych krótkich sekundach, kiedy padała na nią czerwona łuna księżyca, ledwie co przebijająca się przez geste poszycie lasu.
Razjel miał przydługie, czarne włosy, opadające tak nisko na twarz, że zasłaniające niemal oczy. Prawa strona jego oblicza była normalna, olśniewająco piękna i ludzka. Przez środek twarzy biegła szeroka i paskudna blizna deformująca jego nos i usta. Twarz po lewej stronie szramy była czerwona i jakby opuchnięta, lśniąca od potu albo śluzu i poprzetykana licznymi, grubymi zmarszczkami, a na jej środku błyszczało duże i okrągłe, błękitne oko.
- To sprawka twojego Boga śmiertelniku. - odezwał się demon, zapewne czytając w myślach Kurtza. - Dasz wiarę, że byłem kiedyś jego ulubieńcem i miałem piękne, anielskie skrzydła?
Coś zaszeleściło w lesie i po chwili przebiegła obok nich dusza mężczyzny. Krzyczał coś w niezrozumiałym dla chłopca języku i wyciągał przed siebie ręce, jakby za czymś goniąc. Potykał się raz po raz i upadał, a pnącza i krzaki kaleczyły jego ciało podobnie jak trawa cięła grzeszników na Łące Leniwych.
- Wiesz za czym tak biegł? - spytał Razjel. - Za iluzją swego marzenia, przez które grzeszył za życia zazdrością i przez które trafił właśnie do mojej krainy. To jest karą zazdrosnych! O ile trawa na łące Azazela tnie i parzy ciała grzesznych, by nie dać im odpocząć choć na chwilę, o tyle pnącza i krzaki w moim lesie robią duszom to samo, być może nawet dotkliwiej i boleśniej. Dochodzi tu jednak do głosu sprawa ludzkiej psychiki, która potęguje ból i rozpacz. Ludzie w tym gąszczu widzą obiekty swojej zazdrości i błądzą za nimi po lesie całą wieczność, nie mogąc ich nigdy dosięgnąć. Doznają bolesnej kary na swym ciele, ale również i w głowie. Niektórzy widzą swe młodzieńcze miłości, drudzy pieniądze przyjaciół, a jeszcze inni szczęście znajomych. Ile dusz, tyle zazdrości, każdy pragnął za życia czegoś innego.
- Nie wiem czy cię to ciekawi, ale nie będzie ci dane ujrzeć zbyt wiele pokutujących w tym lesie. Idziemy najszybszym możliwym skrótem do Pałacu Mefista, niech on cię dalej poprowadzi. Mi szkoda na ciebie czasu, mam inne o wiele ciekawsze zajęcia... Na przykład straszenie goniących za swoimi młodzieńczymi amantami, nagich dam. - Uśmiechnął się szeroko, przez co jego twarz przybrała bardziej demoniczny niż ludzki wyraz.
- Byłeś aniołem? - spytał Kurtz po jakimś czasie, znużony bezszelestną wędrówką. Czuł, że nie grozi mu niebezpieczeństwo ze strony Razjela, który chce go po prostu jak najszybciej oddać w ręce jego następnego przewodnika, którym miał być Mefisto.
- Byliśmy obydwaj aniołami, ja i Lucyfer. - Demon zamyślił się jakby wspominając bardzo odległą przeszłość. - W niebie to ja byłem ważniejszy, mnie Bóg kochał bardziej i traktował jak syna. Z czasem niektórzy z nas, aniołów zaczęli pragnąć czegoś innego niż niebiańskie dobro i szczęście. Wszechwiedzący uświadomił to sobie w mig i na niebiosach rozgorzała wielka wojna. Naszym przywódcą został najprzebieglejszy i najsilniejszy z nas, czyli Lucyfer. Większość upadłych aniołów została zniszczona, ostali nieliczni. Zostałem ugodzony mieczem, zdawałoby się śmiertelnie, przez Serafina. Cios kierowany był w Lucyfera, lecz trafił we mnie... Nie wiem jakim cudem ocalałem, być może zadziałała tu cudowna moc Boga, który to mnie przecież uwielbiał najbardziej. Blizna po cięciu Serafina pozostała mi do dziś. Nie ma mocy, która mogłaby ją usunąć...
Przerwał na chwilę swą opowieść i pogładził się czarnymi pazurami po chorej stronie twarzy.
- Tak to zostaliśmy we dwóch: cudownie ocalały ja i Lucyfer, który jak się okazało posiadał potęgę i siłę tak wielką, że Bóg nie potrafił go pokonać całkowicie, a także kilkunastu innych aniołów, którzy poddali się z własnej woli. Ci ostatni są teraz w piekle pomniejszymi i nic nieznaczącymi diabłami.
- Strącono nas w ciemność. - Te słowa Razjel wypowiedział z nieskrywanym smutkiem. - Długo błąkaliśmy się po świecie, aż w końcu zostaliśmy na dłużej u trzech prastarych i przepotężnych istot, głęboko pod wnętrzem ziemi: Samaela, Mefista i Abaddona. Przyszła tam z nami Bast, zła do szpiku i posiadająca wielką moc śmiertelniczka, którą Lucyfer uczynił demonem podobnym nam. Bóg odkrył gdzie się skryliśmy i dał nam warunek, abyśmy pilnowali i karali w swych podziemiach grzeszne dusze, a pozwoli nam dalej istnieć. Tak to ustanowiliśmy piekło...
- Lucyfer zaszył podstępem oczy Samaela i przestraszył swą mocą wielkiego Abaddona. Został nam przywódcą i posiadł moc jeszcze większą od tej, którą miał wcześniej, a nas mianował swoimi demonami. Na początku piekło zmieniało się nieustannie - nienawiść do ludzi przygnała ku nam Azazela, a na wielkim smoku przyleciał Balaam.
Opowieść Razjela tak zaciekawiła i poruszyła Kurtza, że nawet nie zauważył kiedy skończył się las, a przed nimi wyrósł ogromny pałac. Największy i najwspanialszy jaki kiedykolwiek w życiu widział.
- Na tym pasuje mi zakończyć tą opowieść. Wiele by można było jeszcze dopowiedzieć, lecz wiesz... Zazdrosne damy czekają, by ktoś pokazał im prawdziwy strach. - rzekł Razjel i wtem uchyliły się ogromne wrota zamku wypuszczając na szarą ścieżkę szeroką smugę światła pochodni. W otwartych drzwiach stał wysoki szkielet ubrany w czarny garnitur z białą koszulą i wysoki cylinder.
- Pan Mefisto zaprasza do swego pałacu. - zaklekotał zębami lokaj-kościotrup chwytając silnie Kurtza za nadgarstek.
- Bywaj. - mruknął Razjel. Odbił się silnie bosymi stopami od ziemi, rozprostował wielkie, nietoperze skrzydła, dopiero teraz ukazując cały ich ogrom i pomknął gdzieś w noc.
*
Pałac Mefista okazał się wewnątrz równie wielki i wspaniały co na zewnątrz. Przesadnie zdobiony, wręcz ociekający złotem, srebrem, kryształem i marmurem, aż zapierał dech w piersi. Był tu ogromny hol, przypominający nieco salę balową o marmurowej, lśniącej podłodze w czarno-białą szachownicę, oświetlony setkami imponujących, diamentowych żyrandoli. Kurtz przypuścił, że sala ma wielkość co najmniej kilkunastu, o ile nie kilkudziesięciu boisk piłkarskich. Wysoko sklepiony sufit zdobiły piękne malowidła, a podpierające go, szerokie kolumny pokryte były srebrnymi płaskorzeźbami przedstawiającymi najróżniejsze mityczne stworzenia, scenki z dawnych legend i malownicze pejzaże. Z sali odchodziły setki wspaniale zdobionych, złotych schodów i lśniących drzwi z czarnego drewna, a pod ścianami gęsto poprzetykanymi wielkimi oknami z pięknie namalowanymi witrażami stały rzędy długich stołów. Mahoniowe blaty uginały się od dużych mis i talerzy z najwspanialszych kruszców po brzegi wypełnionych gustownym jedzeniem i piciem. Jeżeli cokolwiek na świecie zasługiwało na miano symbolu pychy i bogactwa, nie mogło się równać żadną miarą z przesadnym i cudownym pałacem Mefista.
Sam demon siedział wygodnie rozparty na złotej lektyce niesionej przez dwanaście szkieletów, ubranych podobnie jak lokaj w garnitury i wysokie kapelusze. Donoszono mu ciągle misy z owocami, pieczywem i mięsem, a on zajadał, jakby jego brzuch nie miał dna.
- Witaj w mych skromnych progach, duszo śmiertelna. - zabulgotał wrzucając do ogromnej paszczy kiść zielonego winogrona, kiedy jego tron szybko podpłynął nieopodal chłopca. - Za mną, dziecko...
Kościotrupy zgrabnie obróciły lektykę wokół własnej osi i ruszyły naprzód, w głąb sali balowej. Kurtz musiał żwawo wyciągać nogi, by dorównać im kroku. Lokaj, który przywitał go w drzwiach znikł gdzieś bez śladu.
Mefisto był obrzydliwy i szkaradny, chyba nawet ślepy Samael uchodził przy nim za uosobienie piękności. Demon wypełniał swą tuszą tak wiele przestrzeni, że nie mieściło się to w głowie. Ważył pewnie dobrych kilka ton i chłopiec naprawdę współczuł niosącym go szkieletom.
Jego wielki i okrągły, różowo-pomarańczowy łeb przypominał głowę ośmiornicy. Worek, w którym zapewne znajdował się mózg bestii zwisał na bok, przekrwione gałki oczne były wytrzeszczone jakby unosiły się na małych czułkach, a szeroka i bezzębna paszcza bulgotała ciągle przeżuwając jakieś jedzenie. Mefisto nie miał chyba szyi, a jeżeli miał to nie dało się jej w żaden sposób dostrzec pośród fałd tłuszczu. Gdzieś z silnie umięśnionych, masywnych pleców wyrastały mu dwie długie, fioletowe macki, wyglądające zupełnie jak u kałamarnicy, a zakończone wielkimi, krabimi szczypcami. Oślizgłe ramiona pokryte licznymi, białymi ssawkami ociekały śluzem i ciągle grzebały w misach z jedzeniem, dostarczając pokarm do paszczy. Potężny i gruby brzuch był nieubrany, a dwie masywne nogi tkwiły w spodniach od garnituru. Podparte na aksamitnej pufie stopy przypominały wyolbrzymione łapki foki.
Kurtz niemal biegł obok lektyki, by dorównać kroku szkieletom, ale stwierdził, że nie męczy się w ogóle. Dziwiło go trochę, że nie widzi nigdzie pokutujących za pychę dusz. Po jakimś czasie dostrzegł tańczącą na środku sali piękną parę. Nie znał się na tańcach, lecz kroki uroczych zjaw przypominały mu walca, a kiedy znaleźli się bliżej usłyszał też muzykę.
- Księżniczka Koszmaru i Władca Marzeń. - rozległ się głos z paszczy Mefista. - Różne indywidua odwiedzają mój pałac: Piaskun, Dziadek Mróz, a czasem nawet na kawę wpadnie Śmierć. Dziwne istoty, nie wiem czym są: demonami, diablikami, gnomami czy po prostu zwykłą iluzją. Mają jednakże zatrważająco wielką moc nad ludźmi, ta dwójka na ten przykład dba o ludzkie koszmary i marzenia. Większość przychodzi na chwilkę w odwiedziny i odchodzi. Ci tutaj, zakochani, tańczą w mym pałacu już dobry tysiąc lat, lecz nie narzekam na ich towarzystwo. Przygrywa im na skrzypcach mój śmiertelny syn - Sonneillon.
Kurtz ujrzał chłopaka wyglądającego na jeszcze młodszego od niego. Był zupełnie ludzki, jasnowłosy i niebieskooki. Chodził wokół tańczącej pary i grał nieprzerwanie, niczym zahipnotyzowany.
Księżniczka Koszmaru była wysoka i dostojna. Wyglądała na normalną, przystojną kobietę o lśniących, sięgających pasa, czarnych włosach. Wokół jej szyi owijała cię ciemnozielona kobra, opuszczając swój ogon w wężowych splotach na jej czerwoną, wieczorową kreację. Jej partner w tańcu - Władca Marzeń był równie wysoki i przystojny, ubrany w elegancki, ciemny garnitur. Jego twarz zasłaniała maska z ludzkiej czaszki, jedynie w pustych oczodołach dało się dostrzec czerwony blask jego ślepi.
- Piękna, ale dziwna para. Nigdy nie słyszałem, by odezwali się choć słowem. - zabulgotał Mefisto. - Idziemy dalej.
Wyglądało na to, że mijając tańczących pozostawili za sobą większą połowę wędrówki. Kurtza dalej gnębiła pewna wątpliwość, więc w końcu odważył się spytać:
- Panie Mefisto, nie widzę tu żadnych grzeszników. Gdzie oni są?
Człowiek-kałamarnica czknął głośno, wrzucił do paszczy solidny kawał mięsa i rzekł:
- Są wszędzie wokół, rozejrzyj się. Tworzą ten pałac, pomnik ludzkiej pychy i samolubności, którą grzeszyli! Są kamieniem i diamentem, drzewem i srebrem, jadłem i piciem... Oglądają bogactwo ułożone z ich przemienionych dusz, lecz przez całą wieczność nie mogą ruszyć choćby palcem czy nosem. Boli ich bardzo ten bezruch, a na ich barkach spoczywa i gniecie nieznośnie ciężar setek ton tego budynku.
I rzeczywiście, Kurtz dojrzał dusze. Wydawało mu się, że widzi ludzkie twarze i dłonie w kamiennej podłodze i srebrnych kolumnach... Lecz zawsze kiedy przyjrzał się uważniej obraz rozmywał się jak refleks zachodzącego słońca na tafli jeziora.
- Istnieją, lecz całkowity brak własnej woli niszczy ich serca i umysły jak najgorętszy płomień piekła. Jest tak, gdyż pycha to bardzo ciężki grzech, ona to właśnie prowadzi do reszty grzechów - lenistwa, zazdrości, gniewu i innych...
Doszli do pięknych, złotych drzwi zamkniętych na setki łańcuchów, kłódek i zamków. Mefisto szepnął coś niezrozumiale i wrota otwarły się przed nimi, poruszone mocą jego głosu.
- Czekaj na Balaama, on ci przewodnikiem w krainie chciwości. - rzekł Mefisto popychając brutalnie Kurtza macką w otwarte drzwi.
Chłopca otoczyła ciemność tak gęsta, że wydawało mu się jakby spadał w wielką otchłań. Bał się ruszyć choć o krok...
Szczęk kłódek i łańcuchów za plecami dał mu do zrozumienia, że nie ma już odwrotu.
*
Nadejście Balaama zasygnalizowała widoczna z daleka, pomarańczowa łuna, pochodząca najprawdopodobniej od pochodni. Kurtz zdołał dostrzec w wątłym, podrygującym świetle, że stoi na dnie wysokiego, lecz wąskiego tunelu wykutego w szarej skale. Kiedy piąty z demonów podszedł na tyle blisko, że chłopiec mógł go niemalże dotknąć okazało się, że to wcale nie pochodnia jest źródłem ciemnożółtego światła, ale sam Balaam...
- Za mną. - rzekł demon niskim i mocnym głosem przypominającym lawinę kamieni spadających ze szczytu góry. - Żadnych pytań ani próśb, nawet nie myśl o ucieczce. - Odwrócił się i ruszył w głąb korytarza, a Kurtz szybkim truchtem podążył za nim.
Balaam miał zupełnie ludzkie, nagie stopy ubrudzone w czymś czarnym, jakby sadzy lub popiele. Nogi ubrał w długą, białą suknię, czy też tunikę, na którą zarówno z przodu jak i z tyłu opadał gruby pas ciemnożółtego materiału ozdobionego dziwnymi, czarnymi napisami. Przypominało to chłopcu ubrania, jakie nosili na sobie starożytni Egipcjanie, których postacie widywał na hieroglifach w niedzielnych filmach dokumentalnych. Wielki i umięśniony jak u kulturysty tors i silne ręce miał Balaam, podobnie jak stopy - nagie, a jego plecy lśniły srebrzyście od potu. Dłonie demona tkwiły w wielkich, żelaznych rękawicach, z których palców wyrastały ponad półmetrowe, zakrzywione ostrza, przypominające szpony orła lub szable. Z wielkiego karku nie wyrastała mu ani szyja, ani też od razu głowa. Płonął tam po prostu jasny, żółty ogień, zdawałoby się wydostający się wprost z wnętrza demonicznego ciała. Od przodu płomień osłaniała płaska, trójkątna maska, na której wymalowano srebrną kreską oczy, brwi, nos i usta. Ze złotej maski wyrastały dwa wielkie, kozie rogi.
Po kilku milach wykuty w skale tunel skręcał i wpadał do ogromnej, podziemnej groty, wielkością dorównującej niemal pałacowi Mefista. Kurtz, aż przystanął osłupiony rozciągającym się przed nim widokiem, lecz Balaam ostrym tonem napomniał go, by podążał za nim.
Grota była skarbcem. Gdzie nie sięgnąć wzrokiem, po skalistej podłodze walały się wielkie góry złotych monet, pucharów i biżuterii. Wszystko błyszczało pięknie i lśniło żółtym blaskiem, Kurtz czuł niepowstrzymaną ochotę, by zabrać przynajmniej kilka monet do kieszeni. Już wyciągał dłoń ku najbliższej stercie, kiedy po raz kolejny usłyszał ostry i karcący głos swego przewodnika:
- Ani mi się waż! Mam cię dostarczyć całego dalej, nie widzisz głupcze co dzieje się tutaj z chciwcami?!
Chłopiec wzdrygnął się zmieszany swoim nienaturalnym zachowaniem i pobiegł dalej za Balaamem. Z każdą chwilą zagłębiali się coraz dalej pośród stert cudownych kosztowności.
Były tu, jak i w poprzednich krainach piekła, niezliczone rzesze nagich i półprzezroczystych dusz. Złoto, puchary, monety, kolczyki, naszyjniki i pierścienie przyklejały się do ciał i wciągały je w głąb siebie jak lotny piasek. Chciwcy walczyli ze złotem jak opętani, starając się od niego uwolnić, wychynąć na powietrze. Młócili kończynami jakby pływali w wodzie, wyciągali ręce w górę z próżną nadzieją niemającego nigdy nadejść ratunku.
- Złoto jest gorące? - spytał Kurtz zapominając o poprzednich słowach demona, kiedy zauważył, że ciała grzeszników pokrywają setki paskudnych oparzeń i wielkich bąbli.
- Jak najgorętsza lawa. - zagrzmiał Balaam w odpowiedzi.
Chłopiec stwierdził, że im dalej w skarbcu się znajdują, tym jest goręcej. Nieznośne ciepło wręcz otępiało zmysły. Czuł się jak w nocnym koszmarze.
- Nie spoglądaj w oczy Lewiatana. - odezwał się Balaam, może po kilku godzinach, chociaż równie dobrze dla otępiałego Kurtza mogło to być kilka dni. - Strzeże dwóch najniższych kręgów piekła. Ja go tu przyprowadziłem i tylko moją obecność akceptuje.
- Hę? - spytał chłopiec ocierając zalane potem oczy.
- Mówiłem, nie patrz na niego! - ryknął demon, a Kurtz wbił posłusznie wzrok w ziemię.
Czy zmysły płatają mi już takiego figla? - pomyślał przerażony, a w jego umyśle trwała ciągle ta sama wizja. Wizja ogromnego jak samolot pasażerski smoka, którego zobaczył chwilę wcześniej. Razjel o tym wspominał, to dzieje się naprawdę. - przemknęło mu przez głowę.
- Wzrok w dół. - zagrzmiał ponownie Balaam, kładąc chłopcu silną, ubraną w żelazo dłoń na ramieniu i prowadząc go obok siebie. Kiedy przechodzili obok Lewiatana Kurtz słyszał gdzieś wysoko ponad ich głowami gniewne pomruki bestii, lecz ta wydawała się być posłuszna Balaamowi.
- Otwórz oczy. - dotarł w końcu do chłopca głos demona. Wykonał posłusznie jego polecenie. Sam nie wiedział nawet kiedy zacisnął z przerażenia powieki. Marsz obok smoka trwał chyba całą wieczność.
Znaleźli się w wąskim i wysokim tunelu pośród szarej skały, zupełnie takim samym jak ten, który prowadził do skarbca. Było coraz goręcej i duszniej...
-Masz tu czekać na Bast! - powiedział Balaam, jak zawsze ostro i władczo. - Tunel prowadzi tylko do przodu i do tyłu, nie ma żadnej bocznej uliczki, którą mógłbyś uciec. Idąc do przodu natkniesz się pewnie na Bast, która już zapewne po ciebie idzie, ale wiedz, że lepiej jeśli zostaniesz posłusznie w miejscu, nie narażając się na jej gniew... Zawracając do tyłu trafisz wprost na Lewiatana, który spopieli twą marną duszę jednym swoim oddechem! A egzystować całą wieczność jako garstka prochu rozsypanego na skale jest chyba o wiele gorzej, aniżeli cierpieć w piekle... - zakończył i odszedł.
Kurtza po raz kolejny pochłonęły ciemności.
*
Wspominając później podróż przez przedostatnią z krain piekielnych Kurtz nie potrafił sobie przypomnieć zbyt wielu szczegółów, ledwo co pamiętał ogół wędrówki.
Lochami Nieczystości władała jedyna kobieta pośród demonów - Bast. Była piękna i uwodzicielska, ubrana w skąpą, czarną sukienkę. Nic w jej wyglądzie nie wskazywało na to, że jest istotą piekielną, wyglądała jak zwykła śmiertelniczka. Czarne włosy opadały jej łagodnymi falami na nagie ramiona, a szare oczy lśniły jak dwa diamenty.
Podczas marszu Bast nie odezwała się do chłopca ani razu, rzadko kiedy nawet na niego spoglądała, a za każdym razem robiła to z nieskrywanym znudzeniem i czymś w rodzaju obrzydzenia. Otumaniony nieznośnym gorącem Kurtz szedł za nią jak marionetka. Czuł się jak w koszmarnym śnie, nie potrafił rozróżnić rzeczywistości od złudzenia.
Nad szeroką, otwartą na oścież bramą prowadzącą do lochów, gdzie pokutowały dusze grzeszące za życia nieczystością ciała i umysłu widniał ogromny napis, wymalowany na czarnej skale ludzką krwią. Słowa i litery były dziwne i nieziemskie, tak samo jak te w napisie zdobiącym furtkę do krainy Samaela. Tym razem jednak Kurtz potrafił odczytać ich znaczenie.
PORZUĆCIE NADZIEJĘ - głosiły ogromne znaki rażące w oczy swą czerwienią.
Za bramą rozciągał się labirynt niskich, ale długich i szerokich, sześciokątnych lochów oddzielonych od siebie przyprawiającymi o dreszcz, krzywymi, metalowymi kratami. Z dziur w podłodze buchały pod sam sufit jęzory dymu i ognia. Powietrze było tak gorące, że aż gęste i śmierdziało nieznośnie siarką.
Wszędzie wokół krzątały się tysiące diabłów: usmolonych w sadzy i popiele, z wielkimi rogami i kudłatymi ogonami. Piekielnicy męczyli dusze. Przekuwali je na wylot widłami, topili w ogromnych kotłach pełnych wrzącej wody, nadziewali na ostre kije i przypalali w strumieniach ognia. Dusze wyły i płakały jak opętane, rozgardiasz był nie do wytrzymania.
Im dalej się znajdowali, tym dotkliwiej Kurtz odczuwał fatalną atmosferę tego miejsca. Skóra czerwieniała mu od gorąca, a smród siarki i dym wdzierały się przez nos i usta coraz głębiej do płuc, przyćmiewając umysł i wzrok.
Nie minęło nawet ćwierć wędrówki z Bast, kiedy chłopiec stracił zupełnie świadomość. Nie dane mu było oglądać dłużej mąk byłych prostytutek, cudzołożników, zdrajców, pedofili, homoseksualistów i gwałcicieli. Stał się pozbawioną własnej woli lalką maszerującą krok w krok za kobietą demonem.
*
Ocknął się na twardej skale. Leżał na niej twarzą w dół, wdychając metaliczny posmak kamienia. Całe ciało miał zdrętwiałe i obolałe, jakby leżał tu kilka dni.
- Chłodniej... - szepnął Kurtz wypluwając z ust ziarnka piasku i żwiru. Podniósł się z trudem na nogi, czując przy tym silne zawroty głowy.
Stał w sporej jaskini, tworzącej coś w rodzaju półkuli. W jednym jej krańcu znajdowało się wejście do tunelu, oświetlone migotliwym płomieniem dwóch wbitych w ziemię pochodni. Pomimo tego, że nie pamiętał zakończenia swojej wędrówki z Bast nie miał wątpliwości, że to właśnie tym tunelem tutaj przybył. Miał tą pewność, gdyż z przeciwnej strony półkole jaskini kończyło się po prostu nicością... Uskok skalny równy, jakby cięty nożem, a dalej tylko pustka, której nie dało się przebić wzrokiem.
Odczuwał pokusę, by wyrwać ze skały jedną z pochodni i oświetlić nią teren znajdujący się przed nim, ale strach przed kolejnym przewodnikiem nie pozwalał mu tego zrobić. Abaddon, zwany Niszczycielem - wspomniał słowa Samaela. - najpotężniejszy z demonów, władający krainą gniewu.
Skrzywił się z rozpaczy i usiadł na skale, plecami do pochodni, wbijając wzrok w roztaczającą się przed nim pustkę. Nie pozostało mu nic innego jak oczekiwanie, wędrówka przez piekło powoli zmierzała ku końcowi...
Deszcz? Kurtz wytężył słuch, nie miał pewności czy może jeszcze ufać swoim zmysłom w tym straszliwym miejscu. Po kilku chwilach pozbył się wszelkich wątpliwości. Do jego uszu dochodził miarowy szum kropel wpadających do jakiegoś większego zbiornika z wodą.
Zadziwiony odkryciem ukrył twarz w dłoniach i zamknął oczy. Dźwięk deszczu koił jego skołatane nerwy, był jak balsam dla odurzonego strachem i paniką umysłu. Chyba po raz pierwszy chłopiec zastanowił się nad sądem, do którego tak nieuchronnie się zbliżał. Sam nie wiedział, w której z siedmiu krain mógłby się znaleźć, wszystkie z nich przyprawiały go o niekontrolowane dreszcze.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos potężnych kroków, niosący się głuchym echem poprzez pustkę. Poderwał się na równe nogi jak oparzony. Poprzez wielkie morze przedzierał się ku niemu Abaddon, jego ostatni przewodnik po piekle.
Niszczyciel był olbrzymi, wzrostem pewnie dorównywał dziesięciopiętrowemu budynkowi. Szedł przed siebie równym krokiem, a każdemu jego stąpnięciu towarzyszył głośny huk, przypominający burzowy grzmot. Czarne morze obmywało swymi wodami jego nogi niemal do kolan, lecz demon przemierzał je bez najmniejszego wysiłku - jak człowiek brnący przez głęboką kałużę. W prawej dłoni ściskał wielki, srebrny świecznik z czarnymi świecami o niebieskich płomieniach, których mroczne światło ukazywało całą scenerię. Rzeczywiście padał gęsty deszcz, lecz nie dotykał on ani olbrzyma, ani jego świecznika, jakby nad demonem roztaczał się wielki, niewidzialny parasol.
Abaddon wyglądał na coś w rodzaju pół-człowieka, a pół-kozła. Kurtz przypomniał sobie, że właśnie w ten sposób przedstawiano diabły na średniowiecznych obrazkach. Demon od pasa w dół przypominał zwierzę. Miał krzywe, porośnięte gęstą, brązową sierścią nogi, a z zadu wyrastał mu długi, młócący wściekle powietrze ogon z ostrym kolcem na końcu. Chłopiec nie widział jego ukrytych w morskiej wodzie stóp, lecz był pewny, że nie były to zwykłe stopy, lecz koźle kopyta. Ludzkie ręce i tors Abaddona były potężne i umięśnione, obrosłe tylko w kilku miejscach kłakami czarnych włosów. Jego silne dłonie zakończone były grubymi palcami z długimi i ostrymi jak u lwa pazurami.
Twarz Niszczyciela była również połączeniem człowieka ze zwierzęciem, pomimo że okalała ją ludzka skóra, była podłużna i trójkątna jak u kozy. Miał gruby i szeroki, garbaty nos, niżej znajdowały się wielkie wargi, a z wystającego podbródka wyrastała mu spiczasta bródka. Szare oczy rzucały gniewne spojrzenia spod krzaczastych brwi, a wysokie czoło zdobiły dwa zakręcone i szare, koźle rogi.
- Wchodź. - zagrzmiał Abaddon potężnym basem, kładąc wolną dłoń na skale, kilka metrów od Kurtza. Chłopiec zrozumiał, że ostatnią część swojej podróży spędzi w garści olbrzymiego demona, zupełnie zdany na jego łaskę i niełaskę. Wskoczył niechętnie na środek dłoni giganta i uklęknął szybko, chwytając się obiema rękami wybrzuszenia u podstawy jego kciuka, gdyż Niszczyciel od razu poderwał dłoń do góry i obróciwszy się wokół własnej osi, ruszył w głąb morza. Kurtz stwierdził, że jest niewiele większy od jego palca wskazującego, a morskie fale rozbryzgują się o koźle nogi dobre kilkadziesiąt metrów niżej.
- Morze Gniewu. - dobiegł z góry do chłopca głos demona. - Miej nadzieję, że nie zostaniesz skazany na tą mękę. Spójrz tylko na te zakały w dole, jest ich już więcej niż smoły... Plaga morderców, ale nie tylko. Gniew prowadzi człowieka do różnych czynów! - dokończył wściekłym tonem, a Kurtz odważył się wychylić głowę nieco poza krawędź jego dłoni.
Ujrzał straszny widok. To co brał wcześniej za morską wodę było w rzeczywistości kłębowiskiem ludzkich ciał, na które spadał z góry deszcz smoły. Dusze gniotły się i dusiły nawzajem, walczyły zażarcie, by znaleźć się na szczycie i odetchnąć choć przez chwilę powietrzem. Rozszarpywały się nawzajem na strzępy, gryzły, biły i darły pazurami swe ciała. Idąc poprzez ten motłoch Abaddon miażdżył dusze swymi kopytami, a jakby tego wszystkiego było mało: gorąca smoła obmywała nieszczęśników zewsząd, przyklejała się do poparzonej skóry oraz wdzierała do ust, nosów, uszu i oczu. Kurtz wolał się nie zastanawiać czemu grzesznicy są pogrążeni w ciszy, pomimo ich strasznego bólu, nie usłyszał ani jednego jęku czy krzyku.
- Widzisz już cel swojej podróży? - spytał Niszczyciel.
Chłopiec wstał i zaczął się rozglądać dookoła. Cel, koniec, sąd, skazanie, męka - przewijało się gorączkowo przez jego umysł, który zalała fala paniki jakiej nie zaznał jeszcze nigdy wcześniej.
W końcu dojrzał to o czym mówił demon. Zdawałoby się idealnie pośrodku skalnego kotła wypełnionego gniewnymi tkwiło wysokie, skalne wzniesienie, coś w rodzaju wysepki pośród morza smoły. Wyspa była jeszcze daleko od nich, Kurtz z trudem dostrzegał czerwone światło i sylwetki jakichś postaci.
- Przygotuj się na sąd. - rzekł Abaddon. - Finał twej podróży przez piekło jest tuż przed nami...
*
Zrezygnowany Kurtz zeskoczył z dłoni Niszczyciela, a ten bez słowa wyprostował się i odszedł w głąb Morza Gniewu.
Miejsce, w którym znalazł się chłopiec rzeczywiście było wyspą. Niemal idealnie okrągła, czarna jak noc, błyszcząca skała nie była zbyt duża, mogła mieć co najwyżej dwadzieścia metrów średnicy. Podobnie jak nad Abaddonem, tak i nad wyspą roztaczał się niedostrzegalny dla oka parasol chroniący przed gradem lejącej się z nieba smoły. Krawędzie skały były ostre i postrzępione, wznosiły się bardzo wysoko ponad grzeszników topiących się w otchłani.
Wyspę otaczał krąg złożony z siedmiu wysokich pochodni. Płomienie tańczyły jak szalone, rzucając dookoła czerwoną poświatę. Wyglądało to jakby ogniem targał potężny sztorm czy wicher, ale Kurtz nie czuł go, tylko czasami dopływał do niego lekki podmuch powietrza znad morza.
Bliżej środka wyspy znajdował się kolejny, nieco ciaśniejszy krąg. Ten z kolei składał się z dwunastu ludzkich sylwetek stojących na niskich, kamiennych wzniesieniach. Te prostopadłościenne kawałki skały przypominały Kurtzowi podstawki, na których stały w muzeach eksponaty i rzeźby. Chłopiec zauważył, że postaci jest dwanaście, a wzniesień trzynaście. Jedno podium stało puste, jakby jeszcze czekało na swojego właściciela...
Postacie ludzi stały w całkowitym bezruchu, jak skalne posągi, ale Kurtz nie miał wątpliwości, że nie są po prostu zwykłymi rzeźbami, lecz czymś w rodzaju żywych istot lub potępionych dusz. Sylwetki nieco różniły się od siebie, jedne były wyższe od reszty, a inne niższe. Tutaj jednakże różnice się kończyły. Wszystkie postacie były przeraźliwie chude i ubrane w szare, postrzępione łachmany. Szmaty zakrywały im dokładnie całe ciała, nawet ich głowy tonęły w ciemnościach wielkich kapturów. Jedynie splecione na piersiach w modlitewnym geście dłonie były nagie. Łachmany, podobnie jak płomienie pochodni wyglądały jakby targał nimi niewyobrażalnie silny huragan. Dłonie dziwnych postaci były kościste jak u trupów i tak sine, że niemal fioletowe, a paznokcie u ich powykrzywianych palców długie i czarne.
W centrum wyspy wznosił się ogromny, czarny tron, a po jego obu stronach stały spore, srebrne misy wypełnione wysokimi i spokojnymi, zielonymi płomieniami. Ciemno szmaragdowy ogień nie rzucał na skalne podłoże wokół żadnego światła, wyglądał raczej jak ozdoba. Sam tron wydawał się być wyrzeźbiony w czarnej skale wyspy. Boczne oparcia przyozdobione były białymi, ludzkimi czaszkami, lecz poza tym wspaniały fotel był nagi i surowy, pozbawiony jakichkolwiek ozdób. Jego tylne oparcie wznosiło się wysoko i z każdym kolejnym metrem w górę rozszerzało się stopniowo. Kurtz nie był w stanie dostrzec szczytu tronu, ginął on gdzieś wysoko, poza zasięgiem wzroku.
- Podejdź. - rzekł cichym, lecz władczym głosem mężczyzna zasiadający na Czarnym Tronie. Chłopiec nie miał najmniejszych wątpliwości, że był to szatan, władca piekieł.