08-11-2011, 18:05
Muszę budyń zamieszać, bo mi się tęcza wylewa.
Pin Up była kiedyś tęczową dziewczyną do przywieszania. Taką, co możesz sobie powiesić nad łóżkiem, dokładnie tam, gdzie jej miejsce – wyżej, mocniej, najwyżej – gdzie żadna z twoich dziewczyn i tak nigdy nie dojdzie. Możesz patrzeć, ale nie dotykać, widzisz tyle, ile powinieneś. Odkryte, ale zakryte, odwieczny paradoks i syndrom topografii niezdobytych ciał. Podobno kiedyś wyszła z jednego plakatu, jak przez okno – najpierw jedna nóżka, potem druga, a na końcu niezdarny krok w rzeczywistość, zakłopotany uśmiech i obciągniecie spódniczki.
No więc wszyscy faceci z okolicy ślinili się i twardnieli na samą myśl o tęczowej dziewczynie z sąsiedztwa. Nie byłem wyjątkiem, uwielbiałem godzinami przesiadywać w prowadzonej przez nią kawiarence. Był to mały, przytulny lokal sławny ze swej działalności na zapleczu. Dostać tu można było wszystkie narkotyki świata, we wszystkich możliwych konfiguracjach i wariantach. Najczęściej sprzedawano je w postaci przygotowywanych na miejscu, autorskich słodyczy i pysznych wypieków. Kwaśne babeczki, zielone, wonne shake’i, nie wspominając już o specjalności zakładu – magicznym budyniu „wirujące kolory”.
Było wczesne popołudnie i jak zwykle piłem kawę z tajemniczo mruczącą wkładką. Za każdym razem pytałem, co dokładnie dodawane jest do napoju, co tak działa i co sprawia, że kofeina potrafi przemawiać limerykami. Sekret jest sekret, zawsze słyszałem w odpowiedzi, ale przynajmniej miło było zobaczyć, jak Pin Up puszcza do mnie oczko. Tamtego dnia ubrana była w bezbłędnie krótkie szorty, bezbłędnie długie zakolanówki i oczywiście tęczową bluzeczkę wiązaną pod dekoltem nigdy niespuszczającym ze mnie wzroku.
Uśmiechnęła się i spytała, o czym tym razem piszę i czy moi poprzedni bohaterowie wreszcie odnaleźli happy end. Miała przy tym zatroskaną minę, a w prawej ręce dzbanek z parującą miksturą.
- Nie, zostawiłem ich.
- Szkoda. A dlaczego? – spytała, dolewając mi kawy.
- Chyba czegoś tam brakowało.
- Na pewno głębi – stwierdziła po chwili namysłu, a jej fachowy wyraz twarzy co najmniej mnie zdziwił. Potem poszła obsłużyć nowego klienta, a ja do końca dnia zastanawiałem się nad tym dziwnym przebłyskiem.
Kawiarenka stała nad brzegiem miejscowej rzeki, leniwie i wolno snującej się tuż za oknem, czasami podobno wpadającej do środka coś chlapnąć. Sam lokal zaś był równie piękny jak właścicielka. Kolory, zapachy, dźwięki i reszta wydawały się być tu bardziej wyraziste, jak z przejaskrawionego snu, gdzie wszystko jest idealne, jest kwintesencją swojej definicji. Nie zastanawiamy się dlaczego, po prostu przyjmujemy to, co akurat podaje nasz mózg z całą tą pokrętną logiką. Była więc tam serwowana psychodela w porcelanowych kubkach. Dwa gramy, trzydzieści, półlitra, dla każdego coś miłego, coś dobrego.
Na zapleczu Pin Up trzymała trzy szympansy, wredne zwierzątka pomagały jej w kuchni, radziły też sobie świetnie z niegrzecznymi natrętami. Niektórzy zaś upierali się, że były to tak naprawdę przerośnięte pawiany z czerwonymi od pieca tyłkami, a inni z kolei roznosili plotki, że okradały wstawionych klientów. Choć być może, że ich w ogóle nie było. W kawiarence u Pin Up nigdy nie można było być czegokolwiek pewnym.
Tamtego dnia, gdy kończyła pracę, zamiast jak zwykle mnie wyrzucić, podeszła do mojego stolika, usiadła i spytała, czy chcę tej głębi, czy nie? Zabrzmiało jak propozycja nie do odrzucenia.
- Dam ci jej. Ale pod warunkiem, że spiszesz mi historię. A zapewniam, w życiu takiej nie słyszałeś. Więc jak? – Zamilkła, wypatrując mojej reakcji, od czasu do czasu trzepocząc jedynie rzęsami znacznie dłuższymi od jej zdań. Choć przyznać trzeba, że była przy tym wszystkim niestosownie poważna, a proszę mi wierzyć, niezwykle ciężko było się skupić na jej słowach, uwzględniwszy fakt, że akurat odpłynęła mi gdzieś krew z mózgu. Trudno, pomyślałem, znowu mam twarde komórki nerwowe, jak każdy przeciętny facet.
Rozsuwałem już rozporek, by odpowiedzieć coś mądrego, gdy nagle cmoknęła i zerwała się, mrucząc pod nosem:
- Przepraszam, ale muszę budyń zamieszać, bo mi się tęcza wylewa.
Potem wróciła i opowiedziała obiecaną historię. Chwilowo więc musiałem zrezygnować i z rozporka, i z dywagacji na temat, gdzie plasuje się mój mózg w skali twardości Mohsa.
No i mi się wylała. Ta tęcza. Zresztą nie pierwszy, nie ostatni raz. Lubiłam wtedy zabierać ze sobą koc albo leżak i opalać się na szczycie. Tej tęczy. Wiesz, o co mi chodzi. Oliwka, wiaterek, bikini, czasem topless i te sprawy. (A gdy to mówiła, przysięgam, że piersi Pin Up uśmiechnęły się do mnie uwodzicielsko.)
Słucham? Skąd ta tęcza? No tak, faktycznie może to dość dziwne, ale z mojego garnuszka. Wiesz, z tego, co w nim gotuję budyń „wirujące kolory”. O tam, w kuchni, wylała się i uciekła przez okno. Przeleciała nad rzeką i wylądował po drugiej stronie, na tym brzegu, gdzie stał kiedyś bar pana Goodshita. Pamiętasz? Bo ze mnie czasami jest taka straszliwa gapa, że zapominam się, zanadto zajmę się paznokciami albo akurat powtórka serialu, albo po prostu zamyślę się. (A w to akurat szczerze wątpię, ale oczywiście nie mówię tego na głos.) Tak więc kiedyś, jak jeszcze nie pilnowałam się aż tak bardzo, dość często zapominałam o budyniu i za każdym razem wylewała mi się tęcza. Wchodziłam na górę, ostrożnie, to wcale nie takie proste. Jak wspinaczka. A wiesz, tęcza jest bardzo miła w dotyku, jak jedwab i przez to strasznie śliska. Zawsze bałam się, że spadnę do rzeki, a przecież nie potrafię pływać. Rany, to byłby dramat!
Ale do rzeczy, taka ze mnie gaduła, jak tak dalej pójdzie, będziemy tu siedzieć do jutra. A ty nic, tylko cisza i język za zębami. Poczekaj chwilkę, przyniosę nam coś dobrego. (W tym momencie wstała od stolika, wyprosiła ostatnich gości i z cichym skrzypnięciem zamka przekręciła klucz w drzwiach lokalu. Zapowiada się ciekawy wieczór, myślę, próbując uspokoić galopujące tętno. Pin Up znika na zapleczu, by już po chwili wrócić z tacą pełną ciasteczek. Kwaśnych – moich ulubionych.) Faceci robią zdecydowanie zbyt mało użytku ze swoich języków, ot, skarbie, dobra rada na przyszłość. W ogóle, pisarze wydają mi się być wybitnie nierozgarnięci. Albo bardzo nieśmiali. Znałam kiedyś takiego jednego, jak jeszcze wisiałam na plakatach… Ludzie już nie przyczepiają takich jak ja na ścianach…
Ale do rzeczy, do rzeczy. Gdy tak sobie kiedyś siedziałam na tęczy, machałam nóżkami, a w dole szumiała rzeczka, przypłynął akurat Popeye. Znasz gościa, prawda? Ja w każdy razie wtedy jeszcze nie miałam okazji. Zatrzymał swój statek dokładnie pode mną, zarzucił kotwicę i zapalił fajkę. Tfu, tfu, jak ja nienawidzę palaczy. Wierz mi, wcale, a wcale nie dodaje wam to męskości, a przecież zabija, no wiesz, plemniki.
Więc Popeye tam na dole stoi na pokładzie, jedną ręką pyka tę swoją fajkę, a drugą przysłania oczy, bo widocznie razi go słońce. I tak patrzymy się na siebie. A wtedy przypominam sobie, że przecież nie założyłam bielizny. Oj, głupi nawyk z czasów dzieciństwa, gdy lubiłam tak iść na most nad autostradą, krótka kiecka, nic pod spodem i ci wszyscy męscy, brodaci kierowcy ciężarówek, och. Wiesz – wiatr, przewiew, przewóz, wóz i szlus, nigdy ślub. Fakt, może to i głupie, ale grunt to ciągnąć, ciągnąć grę, nie?
Nie zrażamy się, kontynuujemy grę. Ahoj, marynarzu, zagajam, podobają ci się moje pantofelki? Nic. Cisza. Tylko kółko z dymu przelatuje mi koło ucha, potem drugie, następne i następne. Widocznie dobrze się bawił. Ale ja się nie poddaję. Co sprowadza cię na tak głębokie wody, czego szukasz tak daleko od morza, pytam i zaczynam okręcać lok wokół paluszka. Kiedyś słyszałam, że nie ma faceta, który by przeszedł obok tego obojętnie. Możecie sobie mówić, co chcecie, ale fetysze to wasza domena. I dobrze. Kręcę, macham nóżkami, Popeye cały czas kamienna twarz, kręcę i macham dalej. Aż nagle, ojej, taka ze mnie gapa, spadł mi pantofelek. Całe szczęście, że nie do wody. Gorzej, że wprost na głowę mojego nowego przystojniaka. I wyobraź sobie, że znowu zero reakcji! Dostał w głowę butem, a on dalej stoi i się na mnie gapi.
No to pytam go, czy odda mi pantofelek, bo to moja ulubiona para. Oczywiście przepraszam, ja niezdarna, trzepoczę na zachętę rzęsami i głośno cmokam z niezadowoleniem. (Ilustrując to, Pin Up wydęła usta, zupełnie jakby dmuchała gumę do żucia i przez chwilę naprawdę odniosłem wrażenie, że jej wargi zaraz pękną niczym dwa wielkie czerwone balony.) A ten impertynent w tył zwrot i odmaszerowuje, opiera się o burtę i zaczyna sobie pogwizdywać pod nosem w przerwie od kółeczek z dymu. Sam powiedz, przecież takiej obrazy już nie mogłam znieść! Człowiek się stara, uwodzi, mruga, wydaje fortunę u chirurga plastycznego, a taki – pożal się Boże – marynarz pyka sobie tylko fajkę. Może gej, zastanowiłam się przez chwilkę. Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy, więc wzięłam torebkę, ręcznik i uciekłam do domu, by zamieszać ten budyń i pozbyć się tęczy. A Popeye niech gnije w samotności zdany na łaskę swojej wytatuowanej ręki i szkorbutu.
Kilka dni później czytałam akurat „Lolitę” na leżaku na szczycie tęczy. (Spytałbym, jak się zapatruje na kwestie metaforyczno-aluzyjne u Nabokova, ale nie bądźmy złośliwi. Sięgam za to po ostatnie ciastko i nie potrafię już określić, czy ta historia mi się śni, ja i Pin Up sam na sam, a gadamy o takich bzdurach. Na chwilę więc łapię kontakt wzrokowy z kolegą dekoltem i już mi trochę lepiej, on wie, w czym rzecz, gdzieś tam wystaje, przebija się cicha obietnica.) Zawsze wielbiłam tę książeczkę, doprawdy przemiła bajeczka. Czyli czytam sobie spokojnie, słoneczko z wysoka mnie podgląda, literki z gorąca zaczynają falować, jednym słowem – sielanka – jak byście to, wy pisarze, nazwali.
Nagle święty spokój zakłóca ryk silnika, spoglądam w dół i faktycznie, niby się nie spodziewałam, ale jednak rybka połknęła haczyk. Popeye znów zarzuca kotwicę pod tęczą i wyciąga fajkę. Przez dłuższą chwilę milczy, by wreszcie krzyknąć, że zapomniałam poprzednim razem o pantofelku. Oj, nie, nie, myślę sobie, nie pobawimy się dziś w Kopciuszka, nie tym razem. Więc milczę – uparta i wyniosła. Pewnie słyszałeś, słodziutki, o kobiecych chwytach. Oto jeden z nich – pokazać, potem schować i czekać. Zawsze działa.
Zgodnie z oczekiwaniami mój marynarz nie poddaje się tak łatwo. Coś tam mówi, od czasu do czasu puszcza kółko dymu, ale ja dalej gram niezdobytą. Na chwilę tylko podnoszę wzrok znad książki i spod ciemnych Ray-Ban’ów przelotnie zaszczycam go spojrzeniem. Cała sztuka polega na tym, by nie trwało to zbyt długo. Od stóp do głów, błyskawiczna analiza. Choć przyznać muszę, że było na czym zawieść wzrok. Ach, jakie mięśnie, testosteron ledwo mieścił się pod skórą. I do tego te tatuaże! Ale walczę, nie jestem w końcu pierwsza łatwa, jak prawdziwa Pin Up przede wszystkim obiecuję.
No to on się pyta, dlaczego madame ma książkę do góry nogami? Bezczelny! Patrzcie, inteligent się znalazł. Choć przyznać muszę, że od początku coś mi w tej „Lolicie” nie grało. (Coś takiego! Zagadka metaforyczności rozwiązana.) Nieco speszona i zarumieniona udaję jednak, że nic się nie stało, przewracam kartkę za kartką, już na Popeye’a nie zerkam. Przystojniak nie rezygnuje, zachęca, bym go odwiedziła, obiecuje herbatkę i rum, i podobno najlepszy towar. Też mi, wiadomo przecież, że najlepszy towar w całej okolicy mam ja, więc widać, że chłopak ściemnia. Ale cóż, taki urok podrywu, kto z nas wiarygodniej nakłamie, nie?
Czekam jeszcze chwilkę, on się naprawdę stara, nie ustępuje, zachęca, nawet o fajce i kółkach zapomina. Na końcu udaję, że waham się, odkładam miss Haze na bok, schodzę z leżaka i siadam na tęczy. Puszczam do niego oczko, niech ma, niech się cieszy, niech zostawi na pamiątkę, by miał do czego tęsknić i wzdychać. Potem wolnym kroczkiem odchodzę, żeby zamieszać budyń. Taka była nasza druga randka.
Na trzecią przygotowałam się już perfekcyjnie. Wiesz, co mam na myśli – makijaż, szpilki i tęczowa bielizna, bo przecież na końcu każdej tęczy jest skarb. Czas odkryć swój. Potem gotuję „wirujące kolory” i – rzecz jasna – nie mieszam. Kręci mi się w głowie z podekscytowania, kiedy wspinam się na śliski szczyt. Popeye już na mnie czeka, siadam jeszcze na chwilkę i spoglądam z góry. Ostatnie etapy tresury. Kurtuazyjnie pytam, skąd wiedział, że przyjdę, a on, że jest tu przypadkiem, że ma akurat tutaj robotę. Ale, skubany, kolację przygotował, bo widzę na pokładzie nakryty stół, dwa krzesła, wino i świece.
Ja – czego szukasz tak daleko od morza? On – głębi. Nie bardzo rozumiem, więc tylko mrugam i czekam, aż wpadną w rzęsy, Popeye i odpowiedź. Postanowiłem rzucić życie marynarza, zaczyna wyjaśniać, zostać artystą i tworzyć prawdziwą sztukę, czyli sztukę tylko g ł ę b o k ą, kończy wyjaśniać, a ja dalej nie łapię. Pytam jednak, czy w takim razie nie znajdzie najgłębszej głębi na dnie jakiegoś oceanu czy innego morza. W odpowiedzi uśmiecha się tajemniczo i tłumaczy, że zwiedził już wszystkie siedem mórz, wszystkie oceany, i że została mu już tylko ta nasza rzeczka. Nigdzie jak dotąd nie znalazł głębi.
No dobra, zastanawiam się, czas przejść do konkretów i w tym też momencie mój przystojniak oznajmia, że zaprasza na kolację, wszystko wyjaśni dokładniej. Mówi, że jeśli skoczę, na pewno mnie złapie, żebym się nie bała, bo jest silny. Wierzę, a poza tym chcę już dotknąć tych słynnych mięśni. Przez chwilę spadam, choć nie, w sumie to czuję się, jakbym leciała i miękko, bezboleśnie ląduję w ramionach Popeye’a. Wiesz, to miłe, gdy możesz liczyć na swoją drugą połówkę. Tak przynajmniej wtedy myślałam.
Słyszałeś kiedyś o filmie „Głębokie gardło”? (Dla odmiany Pin Up pyta mnie. Twierdzi, że musi zrobić sobie chwilę przerwy, bo się wzruszyła. W porządku, mówię, a ona zaparza nam swojej magicznej kawy. Gdy wraca z parującym dzbankiem, zachwycam się kultową rolą Lindy Lovelace, a Pin Up przez dłuższy czas chichocze, po czym oznajmia, że swego czasu świetnie ją znała, że pracowały w podobnej branży. Potem wraca do przerwanej historii.)
No więc rozmawiamy z Popeye’em o sztuce, ja o kochanej Lindzie, on o tym, że to tylko metafora, postęp i gra ze sztywnymi konwenansami. Tego ostatniego słowa nie rozumiem, ale uprzejmie przytakuję. Zamiast tego piję dużo wina, no i oczywiście jem. Na kolację był szpinak, muszę przyznać, że obleśny, ale i tak trzeba się cieszyć, gdy facet gotuje. Dużo pieprzymy. Najpierw zupę, potem głupoty, a na końcu się. Jak to na trzeciej randce.
Gdy kilka godzin później wiesza mnie na haku, na początku myślę, że to element gry wstępnej. Sam rozumiesz, dziesiąty raz podczas jednej nocy wymaga nieco urozmaicenia. Pomysł był ciekawy, muszę przyznać, taka ulepszona wersja z pozycją i sznurem na lampie. Tylko że on skończył, a ja tym razem nie. I wtedy mnie zostawił. Na tym haku. Wyobrażasz sobie? Całe to zamieszanie, szmery, bajery, szpinaki, haki były tylko po to, by mnie powiesić nad łóżkiem Popeye’a. Z przerażającym błyskiem szaleńca już-nie mój-marynarz stwierdził, że przecież jestem Pin Up, że powinnam być chyba przyzwyczajona do sterczenia na ścianie.
To było straszne! Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, co wtedy przeżywałam. Ja biedna, pozostawiona na pastwę losu jakiegoś psychopaty. Nagle przestał być taki milutki, edukowany, zabawny. Kto by się spodziewał. Swoją drogą, dobry aktor ten Popeye, nie? Niby marynarz, a jednak potrafił bez najmniejszych problemów zwieść kobietę. I to nie byle jaką kobietę, a Pin Up! No ale która nie poleciałaby na mundur, zwłaszcza marynarski.
Och, przepraszam, żaden z niego marynarz. To przecież artysta. Jak twierdził i przekonywał, właśnie we mnie odnalazł głębię. Cóż za bzdura, w życiu nie słyszałam większych głupot. Do pustego łatwiej włożyć, tak o mnie mówił. Uważał, że jestem doskonałym uzupełnieniem, czystą formą. Foremką jak do moich kwaśnych ciasteczek. Nie wiem, co to za towar tak go natchnął, w każdym razie nie podzielił się, a jeśli chłopak odmawia ci towaru, to wiedz, że coś się dzieje.
Czas uciekać, zastanowiłam się i naprawdę zaczęłam się bać. No bo przecież w każdej chwili budyń mógł się wygotować, a wtedy tęcza by zniknęła i już do końca życia wisiałabym nad łóżkiem tego psychopaty. I wtedy za oknem kajuty zobaczyłam przemykające trzy sylwetki. I już wiedziałam, że jestem uratowana.
Ale na razie gram swą rolę Pin Up i udaję, że się boję. Wiszę na haku i zaczynam płakać. Jak to baba. Mówię, że jest drań, erotoman i żaden tam artysta. Tej ostatniej zniewagi nie mógł zdzierżyć. Mój nawiedzony marynarz ze zdenerwowania upuszcza fajkę i zaczyna się pieklić, że się nie znam, jak mogłam, podchodzi coraz bliżej i bliżej. Czuję już jego smrodliwy oddech na twarzy i lada chwila mnie uderzy. A wtedy z wielką siłą coś odciąga Popeye’a. To moje ukochane małpki! Kochaniutki, pamiętaj, nigdy nie umawiaj się na randkę, jeśli nie masz w obwodzie przyzwoitki, która w razie kłopotów wybawi cię z opresji.
Więc moje wspaniałe szympansy ściągają mnie z haka, a wieszają tam szamoczącego się Popeye’a. Niesamowicie się zdenerwował, zaczyna kląć, na czym świat stoi. Ale mało tego! Wyobraź sobie, że ta fajka, co ją upuścił, spowodowała pożar. Zapalił się od niej dywan, a ogień od razu zaczął się rozprzestrzeniać po całej drewnianej kajucie. No to my szybko uciekamy, a było tak gorąco, gorzej niż w saunie. Uciekamy, ja i moje małpki, po tęczy, przez okno, i do domu.
Od tamtego nieszczęśliwego wypadku już nigdy nie zapominam zamieszać budyniu. Prawdopodobne Popeye spłonął wraz ze swoim statkiem, ale przecież nigdy nie można być niczego pewnym. Zwłaszcza psychopatów i artystów poszukujących głębi.
- Do pustego łatwiej włożyć. A ty jesteś artystą, czy nie? – Pin Up zadaje mi to pytanie, kończąc swą opowieść. Przez chwilę nie odpowiadam, bo orientuję się, że jest zupełnie naga. Próbuję najpierw ustalić, kiedy nastąpił ten ważny fakt wieczora i dlaczego był mi umknął. Potem przez chwilę analizuję usłyszaną historię, układam myśli i dopiero wtedy odpowiadam. Czuję, że to kluczowy element naszej znajomości.
- Nie. Pisarze to tylko rzemieślnicy. Potrafimy obejść się bez głębi.
- No to całe szczęście – wzdycha. – Poczekaj chwilkę. Muszę budyń zamieszać, bo mi się tęcza wylewa – mówi, po czym znika na zapleczu.
Potem wróciła i oddała mi swoją głębię, bym pisał lepsze książki. Diament ma dziesięć, ja miałem wtedy grubo ponad piętnaście. I poznałem smak prawdziwej sztuki.
Michał Erazmus
Pin Up była kiedyś tęczową dziewczyną do przywieszania. Taką, co możesz sobie powiesić nad łóżkiem, dokładnie tam, gdzie jej miejsce – wyżej, mocniej, najwyżej – gdzie żadna z twoich dziewczyn i tak nigdy nie dojdzie. Możesz patrzeć, ale nie dotykać, widzisz tyle, ile powinieneś. Odkryte, ale zakryte, odwieczny paradoks i syndrom topografii niezdobytych ciał. Podobno kiedyś wyszła z jednego plakatu, jak przez okno – najpierw jedna nóżka, potem druga, a na końcu niezdarny krok w rzeczywistość, zakłopotany uśmiech i obciągniecie spódniczki.
No więc wszyscy faceci z okolicy ślinili się i twardnieli na samą myśl o tęczowej dziewczynie z sąsiedztwa. Nie byłem wyjątkiem, uwielbiałem godzinami przesiadywać w prowadzonej przez nią kawiarence. Był to mały, przytulny lokal sławny ze swej działalności na zapleczu. Dostać tu można było wszystkie narkotyki świata, we wszystkich możliwych konfiguracjach i wariantach. Najczęściej sprzedawano je w postaci przygotowywanych na miejscu, autorskich słodyczy i pysznych wypieków. Kwaśne babeczki, zielone, wonne shake’i, nie wspominając już o specjalności zakładu – magicznym budyniu „wirujące kolory”.
Było wczesne popołudnie i jak zwykle piłem kawę z tajemniczo mruczącą wkładką. Za każdym razem pytałem, co dokładnie dodawane jest do napoju, co tak działa i co sprawia, że kofeina potrafi przemawiać limerykami. Sekret jest sekret, zawsze słyszałem w odpowiedzi, ale przynajmniej miło było zobaczyć, jak Pin Up puszcza do mnie oczko. Tamtego dnia ubrana była w bezbłędnie krótkie szorty, bezbłędnie długie zakolanówki i oczywiście tęczową bluzeczkę wiązaną pod dekoltem nigdy niespuszczającym ze mnie wzroku.
Uśmiechnęła się i spytała, o czym tym razem piszę i czy moi poprzedni bohaterowie wreszcie odnaleźli happy end. Miała przy tym zatroskaną minę, a w prawej ręce dzbanek z parującą miksturą.
- Nie, zostawiłem ich.
- Szkoda. A dlaczego? – spytała, dolewając mi kawy.
- Chyba czegoś tam brakowało.
- Na pewno głębi – stwierdziła po chwili namysłu, a jej fachowy wyraz twarzy co najmniej mnie zdziwił. Potem poszła obsłużyć nowego klienta, a ja do końca dnia zastanawiałem się nad tym dziwnym przebłyskiem.
Kawiarenka stała nad brzegiem miejscowej rzeki, leniwie i wolno snującej się tuż za oknem, czasami podobno wpadającej do środka coś chlapnąć. Sam lokal zaś był równie piękny jak właścicielka. Kolory, zapachy, dźwięki i reszta wydawały się być tu bardziej wyraziste, jak z przejaskrawionego snu, gdzie wszystko jest idealne, jest kwintesencją swojej definicji. Nie zastanawiamy się dlaczego, po prostu przyjmujemy to, co akurat podaje nasz mózg z całą tą pokrętną logiką. Była więc tam serwowana psychodela w porcelanowych kubkach. Dwa gramy, trzydzieści, półlitra, dla każdego coś miłego, coś dobrego.
Na zapleczu Pin Up trzymała trzy szympansy, wredne zwierzątka pomagały jej w kuchni, radziły też sobie świetnie z niegrzecznymi natrętami. Niektórzy zaś upierali się, że były to tak naprawdę przerośnięte pawiany z czerwonymi od pieca tyłkami, a inni z kolei roznosili plotki, że okradały wstawionych klientów. Choć być może, że ich w ogóle nie było. W kawiarence u Pin Up nigdy nie można było być czegokolwiek pewnym.
Tamtego dnia, gdy kończyła pracę, zamiast jak zwykle mnie wyrzucić, podeszła do mojego stolika, usiadła i spytała, czy chcę tej głębi, czy nie? Zabrzmiało jak propozycja nie do odrzucenia.
- Dam ci jej. Ale pod warunkiem, że spiszesz mi historię. A zapewniam, w życiu takiej nie słyszałeś. Więc jak? – Zamilkła, wypatrując mojej reakcji, od czasu do czasu trzepocząc jedynie rzęsami znacznie dłuższymi od jej zdań. Choć przyznać trzeba, że była przy tym wszystkim niestosownie poważna, a proszę mi wierzyć, niezwykle ciężko było się skupić na jej słowach, uwzględniwszy fakt, że akurat odpłynęła mi gdzieś krew z mózgu. Trudno, pomyślałem, znowu mam twarde komórki nerwowe, jak każdy przeciętny facet.
Rozsuwałem już rozporek, by odpowiedzieć coś mądrego, gdy nagle cmoknęła i zerwała się, mrucząc pod nosem:
- Przepraszam, ale muszę budyń zamieszać, bo mi się tęcza wylewa.
Potem wróciła i opowiedziała obiecaną historię. Chwilowo więc musiałem zrezygnować i z rozporka, i z dywagacji na temat, gdzie plasuje się mój mózg w skali twardości Mohsa.
***
No i mi się wylała. Ta tęcza. Zresztą nie pierwszy, nie ostatni raz. Lubiłam wtedy zabierać ze sobą koc albo leżak i opalać się na szczycie. Tej tęczy. Wiesz, o co mi chodzi. Oliwka, wiaterek, bikini, czasem topless i te sprawy. (A gdy to mówiła, przysięgam, że piersi Pin Up uśmiechnęły się do mnie uwodzicielsko.)
Słucham? Skąd ta tęcza? No tak, faktycznie może to dość dziwne, ale z mojego garnuszka. Wiesz, z tego, co w nim gotuję budyń „wirujące kolory”. O tam, w kuchni, wylała się i uciekła przez okno. Przeleciała nad rzeką i wylądował po drugiej stronie, na tym brzegu, gdzie stał kiedyś bar pana Goodshita. Pamiętasz? Bo ze mnie czasami jest taka straszliwa gapa, że zapominam się, zanadto zajmę się paznokciami albo akurat powtórka serialu, albo po prostu zamyślę się. (A w to akurat szczerze wątpię, ale oczywiście nie mówię tego na głos.) Tak więc kiedyś, jak jeszcze nie pilnowałam się aż tak bardzo, dość często zapominałam o budyniu i za każdym razem wylewała mi się tęcza. Wchodziłam na górę, ostrożnie, to wcale nie takie proste. Jak wspinaczka. A wiesz, tęcza jest bardzo miła w dotyku, jak jedwab i przez to strasznie śliska. Zawsze bałam się, że spadnę do rzeki, a przecież nie potrafię pływać. Rany, to byłby dramat!
Ale do rzeczy, taka ze mnie gaduła, jak tak dalej pójdzie, będziemy tu siedzieć do jutra. A ty nic, tylko cisza i język za zębami. Poczekaj chwilkę, przyniosę nam coś dobrego. (W tym momencie wstała od stolika, wyprosiła ostatnich gości i z cichym skrzypnięciem zamka przekręciła klucz w drzwiach lokalu. Zapowiada się ciekawy wieczór, myślę, próbując uspokoić galopujące tętno. Pin Up znika na zapleczu, by już po chwili wrócić z tacą pełną ciasteczek. Kwaśnych – moich ulubionych.) Faceci robią zdecydowanie zbyt mało użytku ze swoich języków, ot, skarbie, dobra rada na przyszłość. W ogóle, pisarze wydają mi się być wybitnie nierozgarnięci. Albo bardzo nieśmiali. Znałam kiedyś takiego jednego, jak jeszcze wisiałam na plakatach… Ludzie już nie przyczepiają takich jak ja na ścianach…
Ale do rzeczy, do rzeczy. Gdy tak sobie kiedyś siedziałam na tęczy, machałam nóżkami, a w dole szumiała rzeczka, przypłynął akurat Popeye. Znasz gościa, prawda? Ja w każdy razie wtedy jeszcze nie miałam okazji. Zatrzymał swój statek dokładnie pode mną, zarzucił kotwicę i zapalił fajkę. Tfu, tfu, jak ja nienawidzę palaczy. Wierz mi, wcale, a wcale nie dodaje wam to męskości, a przecież zabija, no wiesz, plemniki.
Więc Popeye tam na dole stoi na pokładzie, jedną ręką pyka tę swoją fajkę, a drugą przysłania oczy, bo widocznie razi go słońce. I tak patrzymy się na siebie. A wtedy przypominam sobie, że przecież nie założyłam bielizny. Oj, głupi nawyk z czasów dzieciństwa, gdy lubiłam tak iść na most nad autostradą, krótka kiecka, nic pod spodem i ci wszyscy męscy, brodaci kierowcy ciężarówek, och. Wiesz – wiatr, przewiew, przewóz, wóz i szlus, nigdy ślub. Fakt, może to i głupie, ale grunt to ciągnąć, ciągnąć grę, nie?
Nie zrażamy się, kontynuujemy grę. Ahoj, marynarzu, zagajam, podobają ci się moje pantofelki? Nic. Cisza. Tylko kółko z dymu przelatuje mi koło ucha, potem drugie, następne i następne. Widocznie dobrze się bawił. Ale ja się nie poddaję. Co sprowadza cię na tak głębokie wody, czego szukasz tak daleko od morza, pytam i zaczynam okręcać lok wokół paluszka. Kiedyś słyszałam, że nie ma faceta, który by przeszedł obok tego obojętnie. Możecie sobie mówić, co chcecie, ale fetysze to wasza domena. I dobrze. Kręcę, macham nóżkami, Popeye cały czas kamienna twarz, kręcę i macham dalej. Aż nagle, ojej, taka ze mnie gapa, spadł mi pantofelek. Całe szczęście, że nie do wody. Gorzej, że wprost na głowę mojego nowego przystojniaka. I wyobraź sobie, że znowu zero reakcji! Dostał w głowę butem, a on dalej stoi i się na mnie gapi.
No to pytam go, czy odda mi pantofelek, bo to moja ulubiona para. Oczywiście przepraszam, ja niezdarna, trzepoczę na zachętę rzęsami i głośno cmokam z niezadowoleniem. (Ilustrując to, Pin Up wydęła usta, zupełnie jakby dmuchała gumę do żucia i przez chwilę naprawdę odniosłem wrażenie, że jej wargi zaraz pękną niczym dwa wielkie czerwone balony.) A ten impertynent w tył zwrot i odmaszerowuje, opiera się o burtę i zaczyna sobie pogwizdywać pod nosem w przerwie od kółeczek z dymu. Sam powiedz, przecież takiej obrazy już nie mogłam znieść! Człowiek się stara, uwodzi, mruga, wydaje fortunę u chirurga plastycznego, a taki – pożal się Boże – marynarz pyka sobie tylko fajkę. Może gej, zastanowiłam się przez chwilkę. Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy, więc wzięłam torebkę, ręcznik i uciekłam do domu, by zamieszać ten budyń i pozbyć się tęczy. A Popeye niech gnije w samotności zdany na łaskę swojej wytatuowanej ręki i szkorbutu.
Kilka dni później czytałam akurat „Lolitę” na leżaku na szczycie tęczy. (Spytałbym, jak się zapatruje na kwestie metaforyczno-aluzyjne u Nabokova, ale nie bądźmy złośliwi. Sięgam za to po ostatnie ciastko i nie potrafię już określić, czy ta historia mi się śni, ja i Pin Up sam na sam, a gadamy o takich bzdurach. Na chwilę więc łapię kontakt wzrokowy z kolegą dekoltem i już mi trochę lepiej, on wie, w czym rzecz, gdzieś tam wystaje, przebija się cicha obietnica.) Zawsze wielbiłam tę książeczkę, doprawdy przemiła bajeczka. Czyli czytam sobie spokojnie, słoneczko z wysoka mnie podgląda, literki z gorąca zaczynają falować, jednym słowem – sielanka – jak byście to, wy pisarze, nazwali.
Nagle święty spokój zakłóca ryk silnika, spoglądam w dół i faktycznie, niby się nie spodziewałam, ale jednak rybka połknęła haczyk. Popeye znów zarzuca kotwicę pod tęczą i wyciąga fajkę. Przez dłuższą chwilę milczy, by wreszcie krzyknąć, że zapomniałam poprzednim razem o pantofelku. Oj, nie, nie, myślę sobie, nie pobawimy się dziś w Kopciuszka, nie tym razem. Więc milczę – uparta i wyniosła. Pewnie słyszałeś, słodziutki, o kobiecych chwytach. Oto jeden z nich – pokazać, potem schować i czekać. Zawsze działa.
Zgodnie z oczekiwaniami mój marynarz nie poddaje się tak łatwo. Coś tam mówi, od czasu do czasu puszcza kółko dymu, ale ja dalej gram niezdobytą. Na chwilę tylko podnoszę wzrok znad książki i spod ciemnych Ray-Ban’ów przelotnie zaszczycam go spojrzeniem. Cała sztuka polega na tym, by nie trwało to zbyt długo. Od stóp do głów, błyskawiczna analiza. Choć przyznać muszę, że było na czym zawieść wzrok. Ach, jakie mięśnie, testosteron ledwo mieścił się pod skórą. I do tego te tatuaże! Ale walczę, nie jestem w końcu pierwsza łatwa, jak prawdziwa Pin Up przede wszystkim obiecuję.
No to on się pyta, dlaczego madame ma książkę do góry nogami? Bezczelny! Patrzcie, inteligent się znalazł. Choć przyznać muszę, że od początku coś mi w tej „Lolicie” nie grało. (Coś takiego! Zagadka metaforyczności rozwiązana.) Nieco speszona i zarumieniona udaję jednak, że nic się nie stało, przewracam kartkę za kartką, już na Popeye’a nie zerkam. Przystojniak nie rezygnuje, zachęca, bym go odwiedziła, obiecuje herbatkę i rum, i podobno najlepszy towar. Też mi, wiadomo przecież, że najlepszy towar w całej okolicy mam ja, więc widać, że chłopak ściemnia. Ale cóż, taki urok podrywu, kto z nas wiarygodniej nakłamie, nie?
Czekam jeszcze chwilkę, on się naprawdę stara, nie ustępuje, zachęca, nawet o fajce i kółkach zapomina. Na końcu udaję, że waham się, odkładam miss Haze na bok, schodzę z leżaka i siadam na tęczy. Puszczam do niego oczko, niech ma, niech się cieszy, niech zostawi na pamiątkę, by miał do czego tęsknić i wzdychać. Potem wolnym kroczkiem odchodzę, żeby zamieszać budyń. Taka była nasza druga randka.
Na trzecią przygotowałam się już perfekcyjnie. Wiesz, co mam na myśli – makijaż, szpilki i tęczowa bielizna, bo przecież na końcu każdej tęczy jest skarb. Czas odkryć swój. Potem gotuję „wirujące kolory” i – rzecz jasna – nie mieszam. Kręci mi się w głowie z podekscytowania, kiedy wspinam się na śliski szczyt. Popeye już na mnie czeka, siadam jeszcze na chwilkę i spoglądam z góry. Ostatnie etapy tresury. Kurtuazyjnie pytam, skąd wiedział, że przyjdę, a on, że jest tu przypadkiem, że ma akurat tutaj robotę. Ale, skubany, kolację przygotował, bo widzę na pokładzie nakryty stół, dwa krzesła, wino i świece.
Ja – czego szukasz tak daleko od morza? On – głębi. Nie bardzo rozumiem, więc tylko mrugam i czekam, aż wpadną w rzęsy, Popeye i odpowiedź. Postanowiłem rzucić życie marynarza, zaczyna wyjaśniać, zostać artystą i tworzyć prawdziwą sztukę, czyli sztukę tylko g ł ę b o k ą, kończy wyjaśniać, a ja dalej nie łapię. Pytam jednak, czy w takim razie nie znajdzie najgłębszej głębi na dnie jakiegoś oceanu czy innego morza. W odpowiedzi uśmiecha się tajemniczo i tłumaczy, że zwiedził już wszystkie siedem mórz, wszystkie oceany, i że została mu już tylko ta nasza rzeczka. Nigdzie jak dotąd nie znalazł głębi.
No dobra, zastanawiam się, czas przejść do konkretów i w tym też momencie mój przystojniak oznajmia, że zaprasza na kolację, wszystko wyjaśni dokładniej. Mówi, że jeśli skoczę, na pewno mnie złapie, żebym się nie bała, bo jest silny. Wierzę, a poza tym chcę już dotknąć tych słynnych mięśni. Przez chwilę spadam, choć nie, w sumie to czuję się, jakbym leciała i miękko, bezboleśnie ląduję w ramionach Popeye’a. Wiesz, to miłe, gdy możesz liczyć na swoją drugą połówkę. Tak przynajmniej wtedy myślałam.
Słyszałeś kiedyś o filmie „Głębokie gardło”? (Dla odmiany Pin Up pyta mnie. Twierdzi, że musi zrobić sobie chwilę przerwy, bo się wzruszyła. W porządku, mówię, a ona zaparza nam swojej magicznej kawy. Gdy wraca z parującym dzbankiem, zachwycam się kultową rolą Lindy Lovelace, a Pin Up przez dłuższy czas chichocze, po czym oznajmia, że swego czasu świetnie ją znała, że pracowały w podobnej branży. Potem wraca do przerwanej historii.)
No więc rozmawiamy z Popeye’em o sztuce, ja o kochanej Lindzie, on o tym, że to tylko metafora, postęp i gra ze sztywnymi konwenansami. Tego ostatniego słowa nie rozumiem, ale uprzejmie przytakuję. Zamiast tego piję dużo wina, no i oczywiście jem. Na kolację był szpinak, muszę przyznać, że obleśny, ale i tak trzeba się cieszyć, gdy facet gotuje. Dużo pieprzymy. Najpierw zupę, potem głupoty, a na końcu się. Jak to na trzeciej randce.
Gdy kilka godzin później wiesza mnie na haku, na początku myślę, że to element gry wstępnej. Sam rozumiesz, dziesiąty raz podczas jednej nocy wymaga nieco urozmaicenia. Pomysł był ciekawy, muszę przyznać, taka ulepszona wersja z pozycją i sznurem na lampie. Tylko że on skończył, a ja tym razem nie. I wtedy mnie zostawił. Na tym haku. Wyobrażasz sobie? Całe to zamieszanie, szmery, bajery, szpinaki, haki były tylko po to, by mnie powiesić nad łóżkiem Popeye’a. Z przerażającym błyskiem szaleńca już-nie mój-marynarz stwierdził, że przecież jestem Pin Up, że powinnam być chyba przyzwyczajona do sterczenia na ścianie.
To było straszne! Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, co wtedy przeżywałam. Ja biedna, pozostawiona na pastwę losu jakiegoś psychopaty. Nagle przestał być taki milutki, edukowany, zabawny. Kto by się spodziewał. Swoją drogą, dobry aktor ten Popeye, nie? Niby marynarz, a jednak potrafił bez najmniejszych problemów zwieść kobietę. I to nie byle jaką kobietę, a Pin Up! No ale która nie poleciałaby na mundur, zwłaszcza marynarski.
Och, przepraszam, żaden z niego marynarz. To przecież artysta. Jak twierdził i przekonywał, właśnie we mnie odnalazł głębię. Cóż za bzdura, w życiu nie słyszałam większych głupot. Do pustego łatwiej włożyć, tak o mnie mówił. Uważał, że jestem doskonałym uzupełnieniem, czystą formą. Foremką jak do moich kwaśnych ciasteczek. Nie wiem, co to za towar tak go natchnął, w każdym razie nie podzielił się, a jeśli chłopak odmawia ci towaru, to wiedz, że coś się dzieje.
Czas uciekać, zastanowiłam się i naprawdę zaczęłam się bać. No bo przecież w każdej chwili budyń mógł się wygotować, a wtedy tęcza by zniknęła i już do końca życia wisiałabym nad łóżkiem tego psychopaty. I wtedy za oknem kajuty zobaczyłam przemykające trzy sylwetki. I już wiedziałam, że jestem uratowana.
Ale na razie gram swą rolę Pin Up i udaję, że się boję. Wiszę na haku i zaczynam płakać. Jak to baba. Mówię, że jest drań, erotoman i żaden tam artysta. Tej ostatniej zniewagi nie mógł zdzierżyć. Mój nawiedzony marynarz ze zdenerwowania upuszcza fajkę i zaczyna się pieklić, że się nie znam, jak mogłam, podchodzi coraz bliżej i bliżej. Czuję już jego smrodliwy oddech na twarzy i lada chwila mnie uderzy. A wtedy z wielką siłą coś odciąga Popeye’a. To moje ukochane małpki! Kochaniutki, pamiętaj, nigdy nie umawiaj się na randkę, jeśli nie masz w obwodzie przyzwoitki, która w razie kłopotów wybawi cię z opresji.
Więc moje wspaniałe szympansy ściągają mnie z haka, a wieszają tam szamoczącego się Popeye’a. Niesamowicie się zdenerwował, zaczyna kląć, na czym świat stoi. Ale mało tego! Wyobraź sobie, że ta fajka, co ją upuścił, spowodowała pożar. Zapalił się od niej dywan, a ogień od razu zaczął się rozprzestrzeniać po całej drewnianej kajucie. No to my szybko uciekamy, a było tak gorąco, gorzej niż w saunie. Uciekamy, ja i moje małpki, po tęczy, przez okno, i do domu.
Od tamtego nieszczęśliwego wypadku już nigdy nie zapominam zamieszać budyniu. Prawdopodobne Popeye spłonął wraz ze swoim statkiem, ale przecież nigdy nie można być niczego pewnym. Zwłaszcza psychopatów i artystów poszukujących głębi.
***
- Do pustego łatwiej włożyć. A ty jesteś artystą, czy nie? – Pin Up zadaje mi to pytanie, kończąc swą opowieść. Przez chwilę nie odpowiadam, bo orientuję się, że jest zupełnie naga. Próbuję najpierw ustalić, kiedy nastąpił ten ważny fakt wieczora i dlaczego był mi umknął. Potem przez chwilę analizuję usłyszaną historię, układam myśli i dopiero wtedy odpowiadam. Czuję, że to kluczowy element naszej znajomości.
- Nie. Pisarze to tylko rzemieślnicy. Potrafimy obejść się bez głębi.
- No to całe szczęście – wzdycha. – Poczekaj chwilkę. Muszę budyń zamieszać, bo mi się tęcza wylewa – mówi, po czym znika na zapleczu.
Potem wróciła i oddała mi swoją głębię, bym pisał lepsze książki. Diament ma dziesięć, ja miałem wtedy grubo ponad piętnaście. I poznałem smak prawdziwej sztuki.
Michał Erazmus
Konsumujemy Drugie Śniadanie Mistrzów: https://www.facebook.com/events/488476061348984/
http://drugiesniadaniemistrzow.blogspot.com/
http://drugiesniadaniemistrzow.blogspot.com/