Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Deus artifex
#1
Tekst- finalista konkursu "Littera scripta". Zapraszam do lektury.

Deus Artifex


Londyn, w moim głębokim przekonaniu, nie jest miejscem dla cywilizowanego człowieka. Naprawdę ciężko znieść zapach zamulonej, bagnistej Tamizy, a obszczany przez pałętające się ulicami sieroty bruk odpycha od tego urbanistycznego obrzydlistwa na całe kilometry. Z kolei w Moskwie bachory nigdy nie sprawiają podobnych problemów - z reguły wszystkie zdychają w czasie siarczystych mrozów jakie zwykły panować od końca października. „Zdychać”… to takie ciekawe słowo. O wiele lepiej ujmuje istotę rzeczy, niż jakieś tam nadęte „umieranie”. Nie poważam szopki, którą się wokół tego odprawia. Te pogrzeby, trumny, śpiewy, żałobne kondukty… można wyliczać w nieskończoność, ale już w tym momencie robi mi się niedobrze. Nie chcę nigdy mieć pogrzebu. Nie „umrę”, tylko spokojnie sobie zdechnę w jakimś cichym kącie. Zawsze odpychał mnie zapach lakieru do drewna, więc nawet nie chcę słyszeć o żadnej trumnie. Niech ktoś wrzuci moje szczątki do jeziora Bajkał. Przy odrobinie szczęścia pożre je jakiś jesiotr, którego wyłowią, a potem przerobią na kawior i przynajmniej wreszcie będę miał jakąś wartość. Swego czasu przedstawiłem to rozumowanie koleżance. Spytała, co będzie, jeśli nie trafię na jesiotra i spadnę na dno tego, jak wiemy, najgłębszego jeziora świata? Cóż mogę odpowiedzieć… będzie dno, choć przynajmniej na wieki pozostanę w objęciach na wieki umiłowanej Rosji. Z resztą teraz też jest dno i przedtem też było. Zastanawia was, czemu tak mówię, będąc bogiem? Pewnie oburzyłoby się teraz paru moich wyznawców gdyby to słyszeli, ale co oni tam wiedzą. Banda idiotów, biegnących niewiadomo gdzie, za prezentującym sobą niewiadomo co niewiadomo kim. Cały czas mnie irytowali swoją durnowatą postawą. Jak można osiągnąć cokolwiek, gapiąc się na posunięcia i decyzje kogoś innego, jak wół na malowane wrota? Dlatego najbardziej lubię omijać ten nieszczęsny okres i wracać myślami bezpośrednio do czasów przed tym całym „kultem”. Jak dziś pamiętam tę kawiarenkę na bielskim rynku. Cafe Mucha, swego czasu podawali w niej zaiste wyborną kawę z bitą śmietaną. Ciekawe, czy jeszcze działa? To było dawno temu. Lubiłem przychodzić tam wcześnie rano. Była otwarta od siódmej, ale właściciel, przesympatyczny człowiek, wpuszczał stałych klientów już od szóstej. Napisałem tam swoje najlepsze kawałki. Chyba w zeszycie do biologii, ale nie pamiętam dokładnie. Niekiedy spotykałem się w Musze z tymi nielicznymi ludźmi, którzy byli w stanie zbliżyć się do mnie, cierpliwie znosząc wytryskające wprost z duszy wodospady skurwysyństwa. Pierwsze moje pojawienie się w tej wciąż jeszcze niewinnej przyszłej mekce nowego dekadentyzmu miało miejsce w pierwszej liceum. Zabrała mnie tam przyjaciółka, P. Ciekawe, co ona teraz robi? Według moich precyzyjnych obliczeń (przecież byłem swego czasu niezłym fizykiem!) gra w jakimś prestiżowym teatrze. To świetna aktorka i bynajmniej nie potrzebowała żadnej boskiej mocy, nawet mojej, by osiągnąć coś wielkiego. Chyba była nawet zupełną ateistką, taką bez chrztu. Nie to, co te nieprzebrane masy „nowoczesnych” i „oświeconych stuwatową żarówką firmy Osram”, odrzucających chrześcijańskie korzenie na poziomie gimnazjum i w imię zasady „Fuck the system” zachlewających się tanim winem kupionym za kasę z bierzmowania. Ciekawe tylko, czy ona jeszcze o mnie pamięta? Przy odrobinie szczęścia może tak, ale mniejsza z tym. Większość mojego życia wiąże się z Bielskiem-Białą, tym postindustrialno-secesyjnym architektonicznym cudem, zwanym przez nadętych jak balony radnych „małym Wiedniem”. Może faktycznie nieco przypomina austriacką stolicę, ale bez przesady. Oni nie mają tylu centrów handlowych w przeliczeniu na liczbę ludności. Nikt tyle nie ma poza bielszczanami. Nie chce mi się nawet wspominać ich nazw, bo nikomu to dzisiaj do niczego niepotrzebne. Warto jedynie wspomnieć, że codziennie nawiedzały je masy ludzi- wiernych wyznawców obłudnego zdradliwego bożka handlu. Zawsze kojarzyło mi się to z antycznymi świątyniami, w których, jak wiemy, także kwitła wszelaka wymiana towarowa i doskonale się rozwijała, no, chyba że jakiś fanatyk z biczem przepędził biednych sprzedawców z dziedzińca, ale to było dawno. Dzisiaj już nikt nikogo nie goni i wszyscy się cieszą. Ale szkoda życia na gadanie o boskich przymiotach handlu rzeczami z kategorii zupełnych zbytków pokroju ekskluzywnej elektroniki i kiczowatych ubrań, których 90% ceny to wartość znaczka na metce. Przecież jak dotychczas słowem nie wspomniałem, gdzie jestem ani kim jestem. Pozwólcie mi w tym momencie poprawić tę straszliwą gafę przez powiedzenie, iż jestem bogiem, siedzącym w małej drewnianej chatce, gdzieś na wschodnich krańcach malowniczego Sybiru. Nawet sobie nie wyobrażacie jaki mam piękny widok za oknem. Pode mną rozciąga się równina. I to jaka równina! Połać pustej ziemi o rozmiarach Polski, albo nawet większa i w dodatku ani jednej żywej duszy w obrębie najbliższych stu pięćdziesięciu kilometrów, bo tyle dzieli mnie od jakiegoś tam posterunku na linii kolei transsyberyjskiej. Jedyny bliższy przejaw cywilizacji to stary łagier około 30 km od mojej chatki. Zastanawiam się, kogo ciekawego trzymali na takim zadupiu? Teraz to chyba tylko ja tu zostałem. Bynajmniej wcale nie przeszkadza mi odcięcie od cywilizacji. I tak nigdy nie lubiłem kontaktów międzyludzkich, przytłaczały mnie. Teraz siedzę sobie sam, pisząc niekiedy jakieś pierdoły w rytm pykającej na piecu bimbrowni, a czasem też samowara. Latem jest tu całkiem ciepło i rośnie masa ziół. Można więc nazbierać, zasuszyć i potem stopniowo pędzić wyśmienity absynt. Oczywiście nie samym zielskiem wódka stoi, więc od czasu do czasu kupuję sobie na stacji kolejowej worek cukru i trochę drożdży. W tym kraju naprawdę nietrudno o takie towary. Ciężko się tylko dostać do tej wspomnianej stacji, bo to jednak trochę daleko, ale od czasu do czasu odwiedza mnie jej komendant, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję i obalić parę flaszek w moim towarzystwie. Przemiły człowiek, ten kapitan Mitia. Kiedy się tu pojawiłem to on wskazał mi tę chatkę i osobiście pilnuje, żeby systematycznie docierały do mnie dostawy żywności i bimbrowniczych półproduktów. Choć nawet te wizyty nie mają miejsca częściej niż raz na pół roku, można więc powiedzieć, że jestem niemal w zupełności odizolowany na tym zadupiu. Tego chciałem. Uciekłem tu przed swoimi wyznawcami i bynajmniej nie zapowiedziałem rychłego powrotu mojego panowania, ani nie obiecywałem nadejścia nowego królestwa kierującego się prawem i sprawiedliwością. Prawdę mówiąc nie zdobyłem się nawet na krótkie „pocałujcie mnie w dupę”. Po prostu pojawiłem się pewnego dnia w Warszawie na centralnym, ubrany w skórzaną kurtkę i stary kapelusz, z piersiówką w kieszeni i pełną niepublikowanych tekstów teczką pod pachą. O dziwo nikt mnie nie rozpoznał, z resztą nikogo, poza paroma menelami i kasjerkami tam nie było. Bilet do Moskwy kupiłem już dawno, pomimo wrodzonego skąpstwa zdecydowałem się na pierwszą klasę, w której spodziewałem się spotkać najmniej polaków. Potem poszło z górki. Wsiadłem w pociąg i do widzenia. Uciekłem, bo miałem dość tego wszystkiego. Wtedy w pociągu po raz pierwszy i ostatni poczułem żal do samego siebie. Żal za to, że w ogóle chwyciłem kiedyś pióro i skreśliłem te nędzne strofy, które, jak się okazało, wywołały zachwyt nieprzebranej masy stęsknionych za powiewem świeżości w sztuce czytelników. Nie wiem, kto pierwszy odkrył, że coś tworzę. Wrzucałem te teksty na forum literackie, chociaż bez przekonania. Pisałem wierszem od pierwszej liceum, ale z początku były to nędzne pseudoromantyczne liryki o niespełnionej miłości. Tak, wiem, że to dno, ale każdy od czegoś zaczynał. Potem coś się zmieniło. Coraz częściej krytykowałem w swoich tekstach otoczenie i różne ludzkie postawy. Tego było trzeba na tamtym nieomal do cna skurwiałym świecie początku XXI wieku. Było to trochę powtórką z rozrywki, ale tego było trzeba. Tak jak sto lat wcześniej dekadenci, ja też przesiadywałem w knajpach i krytykowałem wszystko i wszystkich. Z resztą należało się każdemu. Trzeba było żyć w tamtych czasach, żeby zobaczyć i poczuć o co chodziło i dlaczego twierdzę, że miałem przed sobą obraz upadku absolutnego. Tak więc piłem sobie spokojnie gin, absynt i Wyborową w ścisłym otoczeniu składającej się w owym czasie wyłącznie ze mnie i ewentualnie jakichś tymczasowych członków w liczbie nie większej niż jeden Bielskiej cyganerii i było dobrze, przynajmniej wszystko w porządku. Nigdy nie przesadzaliśmy i nikt nie musiał nikogo wynosić z knajpy, a twórczość szła jak nigdy wcześniej. Przypadkiem zdarzyło się wygrać parę pomniejszych konkursów poetyckich i gdzieś tam wydano nawet moje teksty w tomiku, poza tym ukazywały się niekiedy w popularnej w tamtych czasach lewicującej gazecie, z której krytykiem literackim zdarzyło mi się nawiązać bliższą współpracę i który, jeśli można tak to ująć, „odkrył” wartość mojej poezji, choć i tak najbardziej podobał mu się pewien scenariusz filmowy, który o mały włos nie wygrał ważnego festiwalu. Problem w tym, że zdyskwalifikowano go za zbytnią obsceniczność. Miło wspominam tamten czas i tamtych ludzi. Nawet nie zauważyłem, kiedy to odeszło. Z czasem w naszej ostoi nowej dekadencji zaczęły się pojawiać dziwne nastoletnie postaci. Ubierały się jak ja, na czarno, kątem oka cały czas mnie obserwowały. Czasami można było dosłyszeć urywki rozmów tego pokolenia bezmyślnych, wychowanych w atmosferze Zmierzchu literatury i sztuki. Kukieł, którym wydaje się, że narysowanie Edwarda Cullena to szczyt artyzmu i dzieło Luwru godne. Chociaż z drugiej strony nic bym nie miał przeciwko zasłonięciu tej koszmarnej Mony Lisy czymś nowym. Ci ludzie, w których upatrywaliśmy zarówno przyczynę, jak i skutek upadku ludzkości mieli czelność nas naśladować! Zaiste rzecz oburzająca. W tym momencie budzi się we mnie wspomnienie licealnego kolegi, który miał na tyle odwagi moralnej, żeby sprzeciwić się temu rozkładowi wszystkiego. Co prawda dyrekcja, policja, ani sądownictwo nie poparło idei rozpylenia czterech metrów sześciennych gazu musztardowego podczas dyskoteki w gimnazjum, ale tym czynem dowiódł przynajmniej, że można z tą zakałą ludzkości zrobić cokolwiek pożytecznego. Wróćmy jednak do Muchy i dziwnych czarnych postaci, które coraz częściej nas nawiedzały w najświętszym miejscu pracy twórczej. Te ludziki bez własnej tożsamości stawały się coraz bardziej namolne. W końcu nadeszło najgorsze, o czym już dawno wiedziałem, że jest nieuniknione. Był listopad 20.. roku. Na zewnątrz lało jak z cebra, typowy wieczór dla tej pory roku, było już zupełnie ciemno, choć pewnie nie później, niż szósta wieczór. Szedłem ulicą 11 listopada w kierunku placu Chrobrego, w którego rogu mieściła się nasza kawiarnia. Kapelusz na głowie przypominał wyciągniętą z wanny gąbkę, a moja ulubiona skórzana kurtka przybrała wygląd zbutwiałego strzępu, a nie odzienia za siedemset złotych. Upłynęło kilka minut nim dotarłem do bezpiecznej przystani, ale wydawało się, że szedłem godzinę. Wreszcie otwarłem oszklone drzwi, które już z daleka zapraszały mnie przytulnym światłem wypływającym z wnętrza lokalu. Wszedłem szybko, odwiesiłem przemoknięte okrycie na wieszaku i usiadłem szybko w kącie sali, prosząc w międzyczasie kelnerkę o kawę z bitą śmietaną i gin. Sala była prawie pusta. Przyszedłem dzisiaj sam i nie miałem zamiaru z nikim się spotykać. Zauważyłem, że za filarem stojącym w tylnej części Sali ktoś jednak siedzi. Można było jedynie dostrzec fragment czarnego ubrania tej osoby, ale to wystarczające, żeby człowieka z równowagi wyprowadzić. Znowu oni. Ciekawe, czy jest jakieś bóstwo, które lubi swoich wyznawców? Chyba, nie. w końcu ile można słuchać tych głupkowatych wierszyków ku swojej czci, albo oglądać jak ci najgorliwsi po wyjściu ze świątyni momentalnie przeistaczają się w grzeszna zbłąkane istotki, w przypadku wiary w mnie nakładające na uszy słuchawki iPoda z najnowszym singlem słit Justinka. Kiedy wróciłem myślami i wzrokiem do stolika w cudowny sposób pojawiła się przede mną filiżanka wybornej aromatycznej kawy, gruba szklanka z przezroczystym płynem na dnie i butelka tonicu. Zająłem się słodzeniem i mieszaniem, gdy nagle spadł na mnie cień postaci zza filara, która miała czelność pojawić się w mojej przestrzeni osobistej równie niespodziewanie co kawa! Nawet nie podnosiłem oczu. Miałem na to zbyt wysoką samoocenę. Znad filiżanki dostrzegałem jedynie, że ma krótkie, choć proste nogi i równie krótką czarną spódniczkę. Obojętnie dokończyłem mieszanie napoju, po czym rozsiadłem się wygodnie i uniosłem do ust filiżankę. Z tej pozycji widziałem już wyraźnie całą resztę postaci. Była sobie ciemnowłosą dziewczynką w wieku około lat piętnastu. Miała brązowe oczka, a między nimi zadarty nosek. Była bardzo szczupła i dość niska, jej urodę oceniłbym na zupełnie przeciętną. Ani ładna ani brzydka, powiedziałbym najzwyklejsza nastolatka, o ile istnieje pojęcie „zwyczajności” w takich kręgach. Teraz już nie miałem wyboru, musiałem unieść wzrok i nawiązać z nią kontakt. Powiedziała mi „cześć” i przedstawiła się jakimś tam imieniem, aczkolwiek nie uznałem za konieczne wytężać swój umysł celem jego zapamiętania. Dziewczyna okazała się być początkującą humanistką, zafascynowaną moją twórczością, którą miała okazję czytać w Internecie i jakimś czasopiśmie. Zadawała mi pytania, niektóre dość osobiste, próbując odkryć świętą tajemnicę mojego ponadczasowego talentu. Nigdy nie byłem skory do udzielania w tym temacie jakiejkolwiek innej wypowiedzi, niż treściwe i ekspresywne „spierdalaj”, ale dla niej postanowiłem zrobić wyjątek. Nie dlatego, że mi się podobała, czy, o zgrozo!, imponowała. Po prostu ujęła mnie odwaga z jaką ta panna przekroczyła odwieczną granicę oddzielającą sacrum od profanum. Tak więc odpowiedziałem jej na te kilka pytań, a nawet pozwoliłem usiąść obok siebie bez oddawania ukłonu. Rozmawialiśmy pewnie z godzinę, gdy postanowiła, że czas już na nią. Zostałem sam z nie zaczętym ginem. Zabrałem się do podtruwania wątroby, ale już po chwili odczułem jakąś gównianą samotność przytłaczającą swym odorem szlachetną woń jałowca. Gapiłem się bezsensownie w niską szklankę z lekko połyskującym w świetle lampy płynem. Z pół godziny upłynęło mi na tym bezsensownym bezruchu. Co się stało? Nie wiem. Cud? Czyżby zniżenie się do poziomu śmiertelniczki zrzuciło mnie z piedestału boskości? Zdecydowanym łykiem mocnego trunku przerwałem te bezzasadne rozmyślania nad własnym upadkiem, który zdawał mi się być rzeczą zgoła nierealną, przynajmniej w tym momencie. Ospale podniosłem się z kanapy, zabrałem rzeczy i wyszedłem. Zaraz po przekroczeniu progu dostałem w twarz lodowatą mgiełką unoszącą się leniwie ponad mokrym brukiem. Przemoknięte i ciemne miasto nabrało zupełnie innego nastroju, niż kiedy chodzi się po nim w jakichkolwiek innych warunkach. Właśnie w takiej scenerii dostrzec można jego duszę: zmęczoną rytmicznymi uderzeniami włókienniczego krosna, z opuchniętymi od cewek artretycznymi palcami, wyganianą z własnego domu staruszkę z policzkami mokrych od płaczu nad losem ubogich robotników w zakładach włókienniczych i dramatycznymi rozstaniami kochanków na dworcu kolejowym. Obecnie niemal do cna odartą z secesyjnej industrialno sukienniczej szaty przeszłości przez bezlitośnie napierające bóstwa zbytków i handlu błyskotkami poszerzające swoje Sfery wpływów do samego jej serca utopionego w płytkich skażonych wszelaką trucizną odmętach przecinającej miasto na pół rzeki Białej. Mijałem wiekowe kamienice, brudem i odrapanymi ścianami rozpaczliwie tęskniące za łagodnością dobrej matki, niepewnie wyczekując końca swych dni, kiedy zostaną zgniecione masywnymi stopami wielkiej płyty, albo żelbetowymi filarami hipermarketów. Miasto krzyczało do mnie w swojej agonii. Błagało o wsparcie albo chociaż krztę współczucia. Przyspieszyłem kroku. Mijałem teraz stare hale fabryczne. Jakbym słyszał huk parowych generatorów przeplatany soczystymi przekleństwami palaczy. Wokoło zaroiło się od postaci w brudnych od smaru i pyłu ze świeżo utkanych i wybarwionych sukien drelichowych kombinezonach. Patrzyłem na ich wychudłe żółte twarze- objaw nędznej diety i nadużywania podłej jakości alkoholi. Zdawali się nie dostrzegać mojej obecności, a jednak ja odczuwałem wyjątkowo nieprzyjemnie uczucie przytłoczenia nawałem dramatycznych historii ich wyzysku i nędzy. Marzyłem już tylko o wydostaniu się z tego koszmaru i nagle stał się cud. Pomiędzy tłumami dziewiętnastowiecznych biedaków niespodziewanie pojawił się absurdalnie nowoczesny autobus marki Mercedes! Czym prędzej wsiadłem na pokład mojego wehikułu czasu i zamknąłem oczy z marzeniem otwarcia ich we współczesności. Stało się. Wróciłem, ale coś tam został. Jakaś nieuchwytna cząstka mojej boskiej mocy oderwał się od skórzanej kurtki i pofrunęła pomiędzy te wychudłe schorowane twarze. Dlaczego się nad nimi nie zlitowałem, przecież jednym ruchem pióra mogłem dopisać uśmiechy, albo dodatkowe zera do lichej wypłaty. Równie dobrze można było postawić choćby po kawałku chleba ze szklanką koniaku na pokrzepienie niejednej grzesznej, ale i tak zasługującej na choćby minimum ciepła duszy. Ogarnęła mnie niemoc. Siedziałem już przy własnym biurku ze szklanką herbaty i otwartym zeszytem do jakiegoś nieznaczącego zbyt wiele przedmiotu. Z pogardą spojrzałem na bogu ducha winne srebrne pióro marki Waterman. Wyciągnąłem dłoń i rozgniotłem metalową obudowę w gwałtownym przypływie nadludzkiej siły. Wtedy pierwszy raz to poczułem. Musiałem się napić. Za wszelką cenę. Pobiegłem po schodach na dół i rzuciłem się w stronę barku. Była tam cała masa wszelakich mniej lub bardziej wyszukanych trunków, ale od początku podświadomie zdecydowałem się na whiskey: alkohol, którego nienawidziłem. Może chciałem sobie zadać ból nawalając się tym bimbrem? A może po prostu skojarzyłem to z jakimś bohaterem literackim, który kiedyś tam zaimponował mi mocą swojej głowy. Przycisnąłem butelkę do ust i szybkim krokiem wtargnąłem na niepewne grunty upojenia. Nie pamiętam co było dalej. Nie wiem ile leżałem, ale było ze mną nienajlepiej. Bycie bogiem było fajne, przynajmniej dopóki nie okazało się, że jestem złym bogiem. Nagle odczułem coś, co po dziś dzień sprawia, że zawsze chodzę przygarbiony. Ciężar, który przytłacza moje kości, serce, wątrobę, nerki i pęcherz moczowy, co chyba jest najgorszym z tego wszystkiego, szczególnie przy oddawaniu moczu. Tamtego dnia opadło na mnie brzemię okrutnej odpowiedzialności, którą tak bardzo zaniedbałem tam w przeszłości. Odtąd wszystko wydawało się być jakieś bardziej mroczne i przygnębiające, a każdy słoneczny dzień niósł w sobie krople tamtego rzęsistego deszczu opadające na serce i parujące pod wpływem ciepła narządu w taką samą jak tamta mgiełkę. Długo siedziałem odizolowany, liżąc rany i przy pomocy spirytusu próbując wywabić tłuste plamy na honorze. Jak łatwo się domyślić rany dopadła gangrena, a plamy stały się jeszcze lepiej widoczne. Minął długi czas, nim odważyłem się ponownie pojawić na ulicach miasta. Tym razem było słonecznie, choć przenikliwie zimno i nic a nic mi się po drodze nie objawiło. Wynurzałem się właśnie z przejścia podziemnego, niczym wskrzeszony Łazarz z grobowca. Kiedy tylko moja głowa osiągnęła poziom drzwi do kawiarni dostrzegłem, że dzieje się tam coś dziwnego. W środku kłębiło się stado ubranych na czarno istot. Jeszcze przed przekroczeniem progu utwierdziłem się w przekonaniu, że niczego dobrego to nie wróży. Opuściłem kapelusz, by trochę bardziej zasłaniał twarz. Miałem bezsensowną nadzieję, że to coś pomoże i że mnie nie poznają. O dziwo nikt nie zauważył, że się zbliżyłem. Wszyscy wpatrzeni byli w ten kąt, w którym zwykłem siadać i do którego wtedy podeszła moja nastoletnia arcykapłanka. W obecnej chwili także tam stała, znowu ubrana na czarno ze złożonymi rękoma mówiła coś spokojnym i raczej słabym. Nie byłem w stanie zidentyfikować znaczenia jej słów, postanowiłem więc podejść bliżej. Wepchnąłem się w tłum, który momentalnie znieruchomiał na mój widok. Osłupienie posuwało się falą prowadzoną przez moją osobę. Mniej więcej pośrodku tłumu usłyszałem wyraźnie słowa dziewczyny. Ona… wygłaszała kazanie na mój temat! Po raz pierwszy spotkałem się ze swoim kultem na tak wysokim poziomie uorganizowania. I to tuż po największym upadku. Wyobrażacie sobie, co odczułem. Na mojej ulubionej kanapie leżał stos kwiatów, a na stoliku stała zapalona świeczka. To było dziwne uczucie. Widzieć ludzi odprawiających modły ku mojej czci. Posuwałem się dalej i wreszcie dotarłem do ołtarza. Moja arcykapłanka momentalnie zamilkła. Otwarła szeroko usta i zbladła jak ściana. Nie spodziewała się tak rychłego przyjścia zbawcy sztuki i cywilizacji. Tego, który ochroni je przed demonem, tym najgorszym, rodem z najniższego kręgu piekła- okrutnym showbiznesem. Czy aby na pewno to ja byłem tym prawdziwym zbawcą? Może po prostu zdołałem się zręcznie podszyć pod tego prawdziwego, prawego i sprawiedliwego męża stanu, który teraz pewnie konał w męczeńskich cierpieniach zadawanych z pomocą jakiejś uwspółcześnionej wersji krzyża, odkupując grzechy sztuki i kultury. Jeszcze parę dni wcześniej nie miałbym takich problemów. To wszystko przez tamtą cholerną wizję, która wystawiła na próbę mój boski wizerunek. Spojrzałem jeszcze raz na ludzi. Wierzyli, że to jednak ja i tylko ja. Aż grzech nie spróbować jak wyjdzie, jakby co to potem się spieprzy gdzieś na odludzie i zapomną o sprawie. Podszedłem do kapłanki. W jej oczach dostrzegłem przepiękny wyraz ostatecznego uwielbienia. Pogładziłem ją po głowie i odwróciłem się do ludu. Skinąłem dłonią, by usiedli. Poopowiadałem jakieś bzdury o skurwiałej kulturze świata współczesnego i upadku cywilizacji. Gadałem bzdury, które oni chłonęli jak gąbka. Czy jest jakiś organ kontroli, nad postępowaniem bóstw wobec swoich wyznawców? Jeśli tak to mam przesrane, ale pewnie nie ma. Z resztą co mi zrobią? Moje kazanie zajęło ze 40 minut. Potem wypiłem szklankę ginu i poszedłem do domu. Było już dość późno i zupełnie ciemno. Niebo, zasnute grubą warstwą zwiastujących śnieżycę chmur, przybrało granatowoczarne odcienie, przywołujące na myśl skojarzenia z ostatnim obrazem Van Gogha. Powiedziałbym, że było nawet jeszcze mroczniejsze. Znowu szedłem tymi samymi ulicami, co wtedy. Tym razem wyrażały gniew. To najprymitywniejsze, najpierwotniejsze i najbardziej zwierzęce uczucie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nic dziwnego, wszak wzbierał on w nich od dawna. Za dużo już było wyzyskiwania, zbyt skrajną stała się nędza proletariatu. W końcu za daleko posunęły się szpony tych wszystkich fałszywych bóstw, które od dawna dobierały się do serca biednej, przygarbionej od ciężaru ludzkich cierpień staruszki. Ostatnią linią obrony jest ono same. Poszedłem na most włókniarzy by popatrzeć na nie choć przez chwile i przy okazji postarać się o krztę współczucia. Stanąłem na moście, opierając dłonie o zimną barierkę i nachylając się nad rzeką. Widziałem je, leżało tam na dole. Pomimo wiekowości wciąż biło w miarę równo, właściwie to nie przypominało normalnego ludzkiego serca, raczej maszynę parową, albo mechanizm starego nakręcanego zegarka. Jego mosiężne ściany co chwila nadymały się w rozkurczu, by po chwili wrócić do pierwotnego rozmiaru. Widziałem wyraźnie te koszmarne widma, unoszące się nad prawym brzegiem rzeki. Tylko czekały na okazję, by przekroczyć bystry nurt i pokonać tę ostatnią barierę ograniczającą ich panowanie. Było przenikliwie zimno. W powietrzu wisiały małe kryształki lodu- prorocy, zwiastujący nadchodzący kataklizm. Usłyszałem suchy trzask, dobiegający spod mostu. Spojrzałem. To rzeka zamarzała. W bezruchu martwych tafli przejrzystego lodu odbiło się widmo końca starego porządku. Spojrzałem na prawy brzeg. Odziane w najnowsze zimowe kolekcje trupioblade upiory kłębiły się nad brzegiem, by za chwilę po zamarzniętej tafli ruszyć do ostatecznego ataku. Wszystko działo się niezwykle szybko, ale zdawało mi się, że trwa długie godziny. Kiedy powróciłem wzrokiem do serca, było ono już otoczone przez bezlitosnych napastników. Spośród kłębowiska modnych kurtek i kosztownych futer wyłoniła się martwa, biała dłoń dzierżąca połyskujące zimnym blaskiem ostrze. Nie minęła sekunda, nim opadła, z głuchym trzaskiem przebijając lodową powłokę, a następnie zatapiając się w mosiężnej ścianie. Serce zabiło szybciej, po czym znieruchomiało. Czy byłem świadkiem jego końca? To przerażające, ale chyba tak. Do oczu napłynęły mi łzy. Jeszcze raz spojrzałem w dół, tłumiąc płacz nad upadłym człowieczeństwem. Nadal tam leżało. Nadal bez ruchu. Dostrzegłem jedynie, że w miejscu, gdzie wbito nóż rozdarta ściana drga i stopniowo, powoli zaczyna się unosić. Po chwili całe serce przypominało napięty pęcherz. Zapadła cisza, umilkło nawet rozradowane zwycięstwem kłębowisko mar pode mną. Pęcherz zadrżał i nagle wyrzucił z siebie ostrze, a za nim potężny strumień swej gorącej krwi. Wybuch zmiótł widma poza zasięg mojego wzroku. Wszystko wokoło zapłonęło czerwoną łuną, rozległy się syreny i dzwony, a nad miastem załopotał czerwony sztandar. Rewolucja- pomyślałem patrząc bezmyślnie na te dziwy. W momencie runęły centra handlowe na prawym brzegu, a na ich miejsce wróciły stare zakłady włókiennicze. Z bram wylewały się potoki ludzi biegnących wspomóc przewrót. Miasto burzyło się przeciwko wieloletniemu reżimowi. Dokoła słychać było strzały i eksplozje. Widziałem, jak przepełnieni rządzą mordu ludzie wdzierają się do ekskluzywnych sklepów i banków niszcząc symbole dawnego ucisku. Wszystko wokół było takie okrutne i zwierzęce. Znowu poczułem chęć ucieczki. Ruszyłem czym prędzej na przystanek z nadzieją na podobny ratunek, co ostatnio i z nadzieją na rychłe nawalenie się whiskey. Rozdarte łunami ognia niebo było jasne jak w letnie popołudnie. Wszystko płonęło i ginęło. Stare kamienice padały jak domki z kart, a ogień w mig przenosił się na następne. Do rana nie zostanie tu kamień na kamieniu. To , co miało uratować miasto przed zagładą stało się przyczyną jego śmierci. Nic już nie mogło zatrzymać koszmaru tego żywiołu. Zaiste rewolucja to matka, która pożera własne dzieci. Dotarłem na przystanek. Dziwnym trafem płomienie nie robiły mi żadnej krzywdy, a wśród walczących na ulicach nikt zdawał się nie zauważać mojej obecności. Czekałem z piętnaście minut, aż wreszcie pojawiło się wybawienie. Czym prędzej wskoczyłem do mojej przegubowej szalupy i odpłynąłem do bezpiecznej przystani rzeczywistości. Tym razem nie zastanawiałem się nad niczym. Od razu rzuciłem się do barku i przyssałem do pierwszej napotkanej butelki. Rano zbudziłem się w wannie z pustą flaszką w dłoni. Spojrzałem na etykietkę. Tym razem nie whiskey, tylko Wyborowa, z resztą nieważne. Liczy się sztuka. Pomimo najszczerszych chęci znowu powróciły do mnie niewygodne pytania. Dlaczego zachowałem bierność wobec koszmaru zniszczenia i uciekłem, skoro moje boskie moce powinny bez trudu zagasić pożary trawiące miasto. Co ze mnie za bóstwo, kiedy uciekam przed każdą próbą, na jaką wystawiana jest moja odpowiedzialność i ograniczam panowanie tylko do zbierania zaszczytów i manipulacji bandą nastolatków? Jak zwykle utopiłem dręczącą tematykę w spirytusie. Bardzo długo nie pojawiałem się nigdzie, nie wychodziłem z domu na krok. Okazało się jednak, że pod bramą dzień w dzień zjawiają się pielgrzymki czarno odzianych istot, wyczekujących cierpliwie na słowa otuchy. Nie miałem zamiaru się do nich odzywać. Siedziałem po cichu, od czasu do czasu wymykając po zakupy do pobliskiego warzywniaka. Co im miałem powiedzieć? Miałem znowu wyjść i dać się wielbić, zapomnieć o tym, że dwa razy zawiodłem? Przyjmować honory i pozwolić żyć zgodnie z własnymi zasadami, które okazały się być tak giętkie wobec prób z jakimi przyszło się im zmagać? Wtedy właśnie obudziły się we mnie resztki honoru. Postanowiłem wyjść i otwarcie wyznać grzechy popełnione wobec świata i otoczenia. Zbierałem się na to długo i kiedy wreszcie udało mi się wyjść do ludzi momentalnie ogarnęła mnie rezygnacja. Nie zauważyli mnie jeszcze, ale ja już widziałem jak stoją na baczność pod moim wcale udanym portretem, zawieszonym na bramie wjazdowej. Szybko uciekłem z powrotem do domu i znowu spiłem się na umór. Kiedy tylko udało mi się dojść do siebie zacząłem nową akcję. Spakowałem trochę pieniędzy, które miałem bóg wie skąd, a właściwie to tak naprawdę wcale nie wie. Wziąłem teczkę, do której pozbierałem wszystkie moje teksty. Zarówno starsze, jak i te nigdy niepublikowane. Wszystko, co mogłoby stanowić jakąś relikwię, albo obiekt kultu spaliłem lub zabrałem ze sobą. Wreszcie pewnej nocy ruszyłem w ostatnią podróż. Najpierw wsiadłem w pociąg do Warszawy, który dotarł na miejsce w zadziwiająco krótkim czasie, nie więcej niż w siedem godzin. Następnie przesiadłem się w kolejny, znacznie bardziej punktualny pociąg relacji Warszawa- Moskwa. Na miejscu odwiedziłem tylko mauzoleum Lenina i z powrotem na stację. Kolej transsyberyjska zawiozła mnie tu, gdzie właśnie siedzę i tym samym skończyła się moja wędrówka po świecie i przeszłości. Uciekłem tu od wszystkiego, z czym nie umiałem sobie poradzić. Teczkę z wierszami dawno temu zakopałem u stóp jakiegoś drzewa i od tego czasu staram się zapomnieć o przeszłości. Chyba nie macie do mnie żalu, bo i o co? Wszak jestem tylko bogiem i jak każdy mam prawo popełniać błędy.

Mała edycja na prośbę autora// Mestari
Odpowiedz
#2
Ekhm, nie można by podzielić tego na akapity? Bo przy takim ciągu oczy się męczą i strasznie opornie się czyta.
Moje opowiadania:

To tylko interes(fantasy)
Nieznany(science fiction)
Głos ludu(fantasy)

"Lepiej, by się nas bano niż kochano, jeśli nie da się osiągnąć obu tych rzeczy naraz."

Odpowiedz
#3
Niestety nie można edytować po jakmiś czasie, a zorientowałem się dopiero następnego dnia ;p. Jeśli byłaby możliwość edycji z chęcią bym to jeszcze zrobił.
Odpowiedz
#4
Ładnie poprosisz, to mogę wyedytować Smile
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#5
Bardzo bardzo bardzo proszę i robię oczy jak kotek ze Shreka Wink
Odpowiedz
#6
To wyślij mi, proszę, priva, w którym pozaznaczasz mi akapity, a ja wyedytuję. W koncepcję artysty nie wolno z buciorami włazić Smile
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz
#7
Cytat:choć przynajmniej na wieki pozostanę w objęciach na wieki umiłowanej Rosji.

Hmm, takie brzydkie powtórzenie. Choć sadzę, że zastosowane specjalnie. Rozwiej me wątpliwości ;]

Cytat:Banda idiotów, biegnących niewiadomo gdzie, za prezentującym sobą niewiadomo co, niewiadomo kim.

Wydaje mi się, że tu też mógłby być przecinek. Ale głowy nie dam. Poza tym, zgadzam się z tym zdaniem w stu procentach.

Cytat:Pode mną rozciąga się równina. I to jaka równina!

Według mnie niepotrzebne powtórzenie.

Cytat:Wsiadłem w pociąg i do widzenia. Uciekłem, bo miałem dość tego wszystkiego. Wtedy w pociągu po raz pierwszy i ostatni poczułem żal do samego siebie.

Można by to drugie "w pociągu" zamienić na "w czasie podróży".


No przeczytałem i muszę powiedzieć, że podobało się. Jest parę błędów, które zaznaczyłem u góry, ale poważne to one nie są ;] Ciekawie użyłeś tematu konkursu, muszę przyznać, że czegoś takiego się nie spodziewałem. Czekam na więcej podobnych tekstów i życzę powodzenia w dalszym pisaniu.

Ocena:

8+/10



Moje opowiadania:

To tylko interes(fantasy)
Nieznany(science fiction)
Głos ludu(fantasy)

"Lepiej, by się nas bano niż kochano, jeśli nie da się osiągnąć obu tych rzeczy naraz."

Odpowiedz
#8
"równina" to celowe powtórzenie, taka pauperyzacja tekstu, bo przecież to tylko "słowo boże" i nawet bóg może popełniać błędy składniowe w swoich wywodach.

C.d. pociągu to racja, można poprawić i chyba to zrobię. Pierwsza powtórka właściwie niecelowa, ale nie zmieniałbym tego, bo widać moja podświadomość uważa, że tak ma być.

Dziękuję za ocenę, pdf z tekstem możesz za darmo pobrać na rw2010 za darmo, jeśli chcesz go na własność w "książkowej" formie.
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości