Witam! Chciałem Wam zaprezentować dwa pierwsze rozdziały mojego opowiadania. Nosi ono tytuł Dżihad: Upadek i jest w całości wymyślone prze zemnie. Nie pozwalam kopiować, wklejać gdzie indziej itp. bez mojej zgody!!!
Opowieść ta rozgrywa się w wymyślonym prze zemnie świecie w czasach Imperium Astolijskiego, a raczej jego upadku. Zapraszam więc do czytania, komentowania i wyrażania własnych opinii
Rozdział I
Sala powoli zaczynała się wypełniać biesiadnikami. Nie zwykłymi lecz samą szlachtą i ludźmi najważniejszymi w mieście. Nikt tutaj nie był idealny, choć każdy się za takowego uważał. Każdy chciał się uważać także za wyjątkowego, lecz dobrze wiedział że taki nie jest. Zresztą było to trudne zadanie gdyż każdy w sali był ubrany podobnie - po elficku - i jedynym co mogło ich wyróżnić była osobowość. Lecz i tutaj także na próżno szukać ideału czy gościa wyjątkowego. Jednym słowem byli jak dwie krople wody: z wierzchu takie same ze smaku inne.
Wszyscy goście dotarli i drzwi sali zatrzasnęły się z hukiem. Zasiadłszy do stołu po jego obu stronach czekali w ciszy.
- Moi drodzy - z drzwi z tyłu sali dobiegł ich głośny, ale piękny głos. - Widzę, że wszyscy już przybyć zdążyli co mnie niezmiernie cieszy.
U biesiadników zdało się słyszeć pomruki i szepty. Z cienia wejścia wyszedł smukły mężczyzna o jasnobrązowej skórze i jasnych włosach. Ubrany był w piękną szatę mieniącą się kolorami tęczy. Jednak co najważniejsze nie była elficka.
- Czy wiecie kim jestem? - Usiadł na pięknym, zdobionym złotem krześle. Było umiejscowione przed stołem co dawało idealne rozeznanie wśród biesiadników. - Czy wiecie? - powtórzył donośniejszym głosem.
I znów dało się słyszeć poruszenie wśród gości. Jeden z nich wstał. Był jak wielu tutaj gruby, miał pulchna twarz i szaty koloru zielonego zdobione kryształami. Rozejrzał się po wszystkich po czym zwrócił w stronę mężczyzny na krześle:
- Gdzie nasz pan i władca książę Ilistaru? - wśród zasiadających dało się słyszeć kolejne pomruki tym razem nie zadowolenia.
- Leży w Przepaści Kalidora i już raczej z niej nie wróci - odparł ciemnoskóry mężczyzna.
- Ależ to oburzające! - inni biesiadnicy zaczęli wstawać ze swych miejsc i grozić ciemnoskóremu. - Żądamy natychmiastowej odpowiedzi co tu się dzieje i kim... - wszyscy zdążyli usłyszeć tylko świst powietrza i mężczyznę leżącego na podłodze. Z miejsca gdzie było serce tryskała krew. Wszyscy zamilkli i usiedli.
- Jestem Arard Zinton z rodu Astratów. Mam nadzieję, ze nasza znajomość będzie przyjemna. - Wskazał ręka na żołnierzy. - Ci oto tutaj to moi podwładni, a ja zostałem właśnie waszym nowym księciem.
- To nie do przyjęcia! - ktoś ze stołu krzyknął. Jego głos odbił się echem po sali.
- Tak sądziłem, że nie dojdziemy do porozumienia. Żołnierze - wojacy wyciągnęli broń. - Tych którzy się przyłączą zabrać do Kaplicy resztę zabić i zrzucić w Przepaść Kalidora.
Nowy Książę wyszedł z sali tylnymi drzwiami i poszedł przyszykować się do wystąpienia przed ludem.
Rozdział II
Kopyta koni stukały o brukowaną drogę. Ich grzywy rozwiewał wiatr a łby łuskał deszcz. Sprawiały wrażenie zadumanych wędrowców podróżujących bez celu.
Podobnie można by powiedzieć o ich jeźdźcach. Wszyscy ubrani w
czarne płaszcze z kapturami i mieczami przypiętymi u pasa. Pędzili
przed siebie nie zważając na naturę próbującą ich usilnie zatrzymać.
I pędzili by tak jeszcze przed siebie, gdyby nie drzewo zwalone na
drodze. Gwałtownie zatrzymali konie i podeszli do drzewa. Jedna z
pięciu postaci uniosła ręce i szeptem powiedziała:
- Ar te sui!
Po tych słowach drzewo spłonęło zamieniając się w kupkę popiołu.
Jeźdźcy wskoczyli na rumaki i mieli ruszać w dalsza drogę gdy przed
nimi zmaterializowała się grupka żołnierzy. Był ich około tuzin. Jeden z nich - herszt bandy - podszedł do rumaków.
- Używanie czarów na terenie tego lasu jest zakazane. - Nie zważając na swą bezczelność otworzył sakwę przypiętą do jednego z pięciu wierzchowców.
- Nie radziłbym - jeździec powstrzymał rękę barbarzyńcy samym umysłem.
Jego głos sparaliżował mężczyznę który upadł bez życia. Spojrzał na
resztę złoczyńców.
- Coś ty mu zrobił - wykrzyknął jeden z nich. - Czym jesteście?
- As te ri su - wszyscy jeźdźcy wspólnie wyjęli miecze i w
niespotykanej wręcz jedności zeskoczyli z koni.
- Panie - człowiek stojący z tyłu bandy podszedł do ich nowego
przywódcy. - To są członkowie z Zakonu. Oni umieją zabijać samą siłą umysłu.
- A więc to czarodzieje! - wśród tuzina ludzi dało się słyszeć pomruki
pogardy. - A tych tutaj nie lubimy.
- Nie, to nie czarodzieje. Lecz jeżeli chcesz sam się o tym przekonać... - mężczyzna usunął się na tyły.
Herszt wyjął miecz i rozkazał swoim ludziom zaatakować nieznajomych. Wszyscy oprócz mężczyzny, który go ostrzegł ruszyli na zakapturzone postaci. I wszyscy padli na ziemie, a ich ciała opuściło życie. Jedynie herszt bandy stał na nogach.
- Nie, odejdźcie - zaczął się cofać. - Czym jesteście, jak, czemu...
Z piersi mężczyzny wyłoniło się ostrze miecza, a on sam wydał z
siebie gardłowy okrzyk. Potem jego ciało upadło bez życia.
- Spokojnie - mężczyzna wcześniej stojący z tyłu schował zakrwawiony miecz do pochwy. - Jestem posłańcem Astrata pochodzącego z rodu Astratów. Na tę nazwę pięciu zakapturzonych jegomości odrzuciło kaptury. Ich twarze były jasnobrązowe, wszyscy mieli zgolone głowy i całe czarne oczy pozbawione białka.
- Prowadź więc do swego pana - wsiedli na konie i popędzili za
posłańcem jadącym na czele.
Konie zatrzymały się przed bramą miasta Ilistar. Nie chciały
wjechać.
- Z tego miasta bije energia Widm - jeźdźcy zeskoczyli i na piechotę
ruszyli za młodzieńcem.
- Owszem, stacjonuje tu ich armia. Nowy Książe przyprowadził je razem
ze sobą. Mają pomóc w zniszczeniu Imperium Atol...
- Starczy! Resztę usłyszymy od twego pana.
Dalsza droga przebiegła w ciszy.
Nowy Książę krążył po głównej sali. Czekał na gości przybywających z Imperium Astolijskiego. A byli to goście nie byle jacy bo należący do Zakonu Psychozy. Nie dość, że mogli zabić kogoś samym umysłem to jeszcze mogli opętać jego trupa. Przerażające, pomyślał Książe.
Wysokie drzwi zaskrzypiały. Były w całości wykonane ze złota i
zdobione pięknymi kryształami z Wysp. Ignoranci. Najpierw nas porzucają a potem handlują jak gdyby nic się nie stało. Ale już nie długo, jeszcze tylko kilka dni.
- Witajcie! - mężczyzna podszedł do pięciorga gości i machnięciem ręki odprawił posłańca. - Miło mi Was widzieć, jestem zaszczy...
- Przejdźmy do rzeczy - jeden z gości wysunął się naprzód. - Nie marnuj naszego czasu. Strata czasu równa jest stracie energii psychicznej.
- No więc - Astrat usiadł na tronie stojącym po środku sali - przybyliście, aby zawrzeć pakt ponieważ potrzebna mi wasza pomoc.
- Niewielu ma odwagę z nami paktować, a ty posiadasz na usługach Widma. Czegoż więcej chcieć niż armii Widm?
- Kogoś kto zinfiltruje Imperium od środka. Kogoś kogo posłuchają
władcy, aż w końcu kogoś kto jak ci pieprzenie mieszkańcy śmierci.
- Śmierć jest pojęciem o wielu znaczeniach - jeździec powolnymi krokami zaczął zbliżać się do tronu. - Dla jednych jest końcem, lecz dla innych odkupieniem i początkiem. A czymże jest ona dla Ciebie chłopcze. Czyż Widma nie boją się śmierci?
- Skąd wiesz, że nim jestem - odparł Astrat z nutką obawy w głosie,
lecz jego twarz pozostawała kamienna. Pozbawiona uczuć. - I skąd wiesz że Widma nie boją się śmierci.
- Bo kontroluje psychozę swego umysły - mężczyzna całkowicie zbliżył się do tronu. - I jestem otwarty na inne umysły - po tych słowach odrzucił kaptur i czarnymi ślepiami spojrzał w twarz ciemnoskórego mężczyzny. Po chwili wpatrywania się w oczy i umysł młodzieńca odszedł z przerażeniem. Z powrotem włożył kaptur i cofnął się o kilka metrów.
- Zdziwiony? - Astrat wstał z uśmiechem na twarzy. - Nie sądziliście,
że ktokolwiek może się przeciwstawić mocy waszych umysłów. Lecz tu nagle jakiś nędzny człowiek, Widmo, pokazuje Wam że to możliwe.
W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i do sali weszło dziesięć postaci. Byli smukli i wysocy, piękni i dostojni, a odziani w zbroje z czystego ysjum. U pasów mieli przywdziane długie miecze z klingami z ysjum z domieszką srebra i klingami zdobionymi klejnotami z Wysp. Wszyscy mieli inne twarze, byli inni, lecz jednak tworzyli jedność.
- Przywitajcie się z członkami Rycerzy Starej Wiary, którzy nie zapomnieli o swym panie i dawcy życia - Energii.
- Skąd pochodzą? - w głosie Zakonnika dało się słyszeć ledwo dostrzegalną nutkę przerażenia.
- Z tamtą skąd ja, Widma i wiele innych osób. Z Wysp. - Na tą nazwę Rycerze zaczęli się powoli zbliżać do członków Zakonu. - I będą jedną z moich głównych i ostatecznych broni w walce z Imperium. Lecz przejdźmy do rzeczy: czy zawrzecie ze mną pakt?
Jeźdźcy zaczęli się cofać w stronę wyjścia, lecz drogę zagrodzili im Rycerze.
- Wystarczyło powiedzieć tak. Czemu nie zauważacie zła Imperium? Czemu? Wierzą w Dwunastu Bogów, którzy są zdradzieccy i okrutni. Czy Wy tego nie widzicie?
- Nie, bogowie dają nam moc, światłość przepełnia ich byty, są najważniejsi, nasze życie jest bezcelowe bez nich. To oni nas stworzyli. Bez nich jesteśmy niczym.
- Och dajcie spokój - chłopak podniósł się z tronu. - Oni wykorzystują naszą energię życiową, oni wykorzystują nas!
- Nie, jesteś fałszywym prorokiem i nie masz pojęcia co mówisz. Jesteś fałszywym...
- Dosyć! - krzyk odbił się echem po sali. - Chciałem rozwiązać to pokojowo, lecz nie dajecie mi wyboru. Skoro Imperium chce wojny to będzie jej miało. Zabić ich i wrzucić w przepaść Kalidora. Nie możemy sobie pozwolić na walkę z takim wrogiem.
Nowy Książę wyszedł drzwiami, którymi dotarli tu jego goście. Nie zważał na krzyki bólu i błagania o litosć. Już tak wiele razy je słyszał, że nie robiły na nim większego wrażenia.
- Valdson - do mężczyzny podszedł wysoki mężczyzna masywnej postury. - Szykuj naszych pobratymców, niech będą gotowi do wymarszu za tydzień. Dżihad jest bliski.
Powoli ruszył w stronę wyjścia z zamku i skierował się na prawo do rynku. Miał zamiar przygotować ludzi do Dżihadu, który miał mieć, choć sam o tym nie wiedział, katastrofalne skutki...
Opowieść ta rozgrywa się w wymyślonym prze zemnie świecie w czasach Imperium Astolijskiego, a raczej jego upadku. Zapraszam więc do czytania, komentowania i wyrażania własnych opinii
Rozdział I
Sala powoli zaczynała się wypełniać biesiadnikami. Nie zwykłymi lecz samą szlachtą i ludźmi najważniejszymi w mieście. Nikt tutaj nie był idealny, choć każdy się za takowego uważał. Każdy chciał się uważać także za wyjątkowego, lecz dobrze wiedział że taki nie jest. Zresztą było to trudne zadanie gdyż każdy w sali był ubrany podobnie - po elficku - i jedynym co mogło ich wyróżnić była osobowość. Lecz i tutaj także na próżno szukać ideału czy gościa wyjątkowego. Jednym słowem byli jak dwie krople wody: z wierzchu takie same ze smaku inne.
Wszyscy goście dotarli i drzwi sali zatrzasnęły się z hukiem. Zasiadłszy do stołu po jego obu stronach czekali w ciszy.
- Moi drodzy - z drzwi z tyłu sali dobiegł ich głośny, ale piękny głos. - Widzę, że wszyscy już przybyć zdążyli co mnie niezmiernie cieszy.
U biesiadników zdało się słyszeć pomruki i szepty. Z cienia wejścia wyszedł smukły mężczyzna o jasnobrązowej skórze i jasnych włosach. Ubrany był w piękną szatę mieniącą się kolorami tęczy. Jednak co najważniejsze nie była elficka.
- Czy wiecie kim jestem? - Usiadł na pięknym, zdobionym złotem krześle. Było umiejscowione przed stołem co dawało idealne rozeznanie wśród biesiadników. - Czy wiecie? - powtórzył donośniejszym głosem.
I znów dało się słyszeć poruszenie wśród gości. Jeden z nich wstał. Był jak wielu tutaj gruby, miał pulchna twarz i szaty koloru zielonego zdobione kryształami. Rozejrzał się po wszystkich po czym zwrócił w stronę mężczyzny na krześle:
- Gdzie nasz pan i władca książę Ilistaru? - wśród zasiadających dało się słyszeć kolejne pomruki tym razem nie zadowolenia.
- Leży w Przepaści Kalidora i już raczej z niej nie wróci - odparł ciemnoskóry mężczyzna.
- Ależ to oburzające! - inni biesiadnicy zaczęli wstawać ze swych miejsc i grozić ciemnoskóremu. - Żądamy natychmiastowej odpowiedzi co tu się dzieje i kim... - wszyscy zdążyli usłyszeć tylko świst powietrza i mężczyznę leżącego na podłodze. Z miejsca gdzie było serce tryskała krew. Wszyscy zamilkli i usiedli.
- Jestem Arard Zinton z rodu Astratów. Mam nadzieję, ze nasza znajomość będzie przyjemna. - Wskazał ręka na żołnierzy. - Ci oto tutaj to moi podwładni, a ja zostałem właśnie waszym nowym księciem.
- To nie do przyjęcia! - ktoś ze stołu krzyknął. Jego głos odbił się echem po sali.
- Tak sądziłem, że nie dojdziemy do porozumienia. Żołnierze - wojacy wyciągnęli broń. - Tych którzy się przyłączą zabrać do Kaplicy resztę zabić i zrzucić w Przepaść Kalidora.
Nowy Książę wyszedł z sali tylnymi drzwiami i poszedł przyszykować się do wystąpienia przed ludem.
Rozdział II
Kopyta koni stukały o brukowaną drogę. Ich grzywy rozwiewał wiatr a łby łuskał deszcz. Sprawiały wrażenie zadumanych wędrowców podróżujących bez celu.
Podobnie można by powiedzieć o ich jeźdźcach. Wszyscy ubrani w
czarne płaszcze z kapturami i mieczami przypiętymi u pasa. Pędzili
przed siebie nie zważając na naturę próbującą ich usilnie zatrzymać.
I pędzili by tak jeszcze przed siebie, gdyby nie drzewo zwalone na
drodze. Gwałtownie zatrzymali konie i podeszli do drzewa. Jedna z
pięciu postaci uniosła ręce i szeptem powiedziała:
- Ar te sui!
Po tych słowach drzewo spłonęło zamieniając się w kupkę popiołu.
Jeźdźcy wskoczyli na rumaki i mieli ruszać w dalsza drogę gdy przed
nimi zmaterializowała się grupka żołnierzy. Był ich około tuzin. Jeden z nich - herszt bandy - podszedł do rumaków.
- Używanie czarów na terenie tego lasu jest zakazane. - Nie zważając na swą bezczelność otworzył sakwę przypiętą do jednego z pięciu wierzchowców.
- Nie radziłbym - jeździec powstrzymał rękę barbarzyńcy samym umysłem.
Jego głos sparaliżował mężczyznę który upadł bez życia. Spojrzał na
resztę złoczyńców.
- Coś ty mu zrobił - wykrzyknął jeden z nich. - Czym jesteście?
- As te ri su - wszyscy jeźdźcy wspólnie wyjęli miecze i w
niespotykanej wręcz jedności zeskoczyli z koni.
- Panie - człowiek stojący z tyłu bandy podszedł do ich nowego
przywódcy. - To są członkowie z Zakonu. Oni umieją zabijać samą siłą umysłu.
- A więc to czarodzieje! - wśród tuzina ludzi dało się słyszeć pomruki
pogardy. - A tych tutaj nie lubimy.
- Nie, to nie czarodzieje. Lecz jeżeli chcesz sam się o tym przekonać... - mężczyzna usunął się na tyły.
Herszt wyjął miecz i rozkazał swoim ludziom zaatakować nieznajomych. Wszyscy oprócz mężczyzny, który go ostrzegł ruszyli na zakapturzone postaci. I wszyscy padli na ziemie, a ich ciała opuściło życie. Jedynie herszt bandy stał na nogach.
- Nie, odejdźcie - zaczął się cofać. - Czym jesteście, jak, czemu...
Z piersi mężczyzny wyłoniło się ostrze miecza, a on sam wydał z
siebie gardłowy okrzyk. Potem jego ciało upadło bez życia.
- Spokojnie - mężczyzna wcześniej stojący z tyłu schował zakrwawiony miecz do pochwy. - Jestem posłańcem Astrata pochodzącego z rodu Astratów. Na tę nazwę pięciu zakapturzonych jegomości odrzuciło kaptury. Ich twarze były jasnobrązowe, wszyscy mieli zgolone głowy i całe czarne oczy pozbawione białka.
- Prowadź więc do swego pana - wsiedli na konie i popędzili za
posłańcem jadącym na czele.
Konie zatrzymały się przed bramą miasta Ilistar. Nie chciały
wjechać.
- Z tego miasta bije energia Widm - jeźdźcy zeskoczyli i na piechotę
ruszyli za młodzieńcem.
- Owszem, stacjonuje tu ich armia. Nowy Książe przyprowadził je razem
ze sobą. Mają pomóc w zniszczeniu Imperium Atol...
- Starczy! Resztę usłyszymy od twego pana.
Dalsza droga przebiegła w ciszy.
Nowy Książę krążył po głównej sali. Czekał na gości przybywających z Imperium Astolijskiego. A byli to goście nie byle jacy bo należący do Zakonu Psychozy. Nie dość, że mogli zabić kogoś samym umysłem to jeszcze mogli opętać jego trupa. Przerażające, pomyślał Książe.
Wysokie drzwi zaskrzypiały. Były w całości wykonane ze złota i
zdobione pięknymi kryształami z Wysp. Ignoranci. Najpierw nas porzucają a potem handlują jak gdyby nic się nie stało. Ale już nie długo, jeszcze tylko kilka dni.
- Witajcie! - mężczyzna podszedł do pięciorga gości i machnięciem ręki odprawił posłańca. - Miło mi Was widzieć, jestem zaszczy...
- Przejdźmy do rzeczy - jeden z gości wysunął się naprzód. - Nie marnuj naszego czasu. Strata czasu równa jest stracie energii psychicznej.
- No więc - Astrat usiadł na tronie stojącym po środku sali - przybyliście, aby zawrzeć pakt ponieważ potrzebna mi wasza pomoc.
- Niewielu ma odwagę z nami paktować, a ty posiadasz na usługach Widma. Czegoż więcej chcieć niż armii Widm?
- Kogoś kto zinfiltruje Imperium od środka. Kogoś kogo posłuchają
władcy, aż w końcu kogoś kto jak ci pieprzenie mieszkańcy śmierci.
- Śmierć jest pojęciem o wielu znaczeniach - jeździec powolnymi krokami zaczął zbliżać się do tronu. - Dla jednych jest końcem, lecz dla innych odkupieniem i początkiem. A czymże jest ona dla Ciebie chłopcze. Czyż Widma nie boją się śmierci?
- Skąd wiesz, że nim jestem - odparł Astrat z nutką obawy w głosie,
lecz jego twarz pozostawała kamienna. Pozbawiona uczuć. - I skąd wiesz że Widma nie boją się śmierci.
- Bo kontroluje psychozę swego umysły - mężczyzna całkowicie zbliżył się do tronu. - I jestem otwarty na inne umysły - po tych słowach odrzucił kaptur i czarnymi ślepiami spojrzał w twarz ciemnoskórego mężczyzny. Po chwili wpatrywania się w oczy i umysł młodzieńca odszedł z przerażeniem. Z powrotem włożył kaptur i cofnął się o kilka metrów.
- Zdziwiony? - Astrat wstał z uśmiechem na twarzy. - Nie sądziliście,
że ktokolwiek może się przeciwstawić mocy waszych umysłów. Lecz tu nagle jakiś nędzny człowiek, Widmo, pokazuje Wam że to możliwe.
W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i do sali weszło dziesięć postaci. Byli smukli i wysocy, piękni i dostojni, a odziani w zbroje z czystego ysjum. U pasów mieli przywdziane długie miecze z klingami z ysjum z domieszką srebra i klingami zdobionymi klejnotami z Wysp. Wszyscy mieli inne twarze, byli inni, lecz jednak tworzyli jedność.
- Przywitajcie się z członkami Rycerzy Starej Wiary, którzy nie zapomnieli o swym panie i dawcy życia - Energii.
- Skąd pochodzą? - w głosie Zakonnika dało się słyszeć ledwo dostrzegalną nutkę przerażenia.
- Z tamtą skąd ja, Widma i wiele innych osób. Z Wysp. - Na tą nazwę Rycerze zaczęli się powoli zbliżać do członków Zakonu. - I będą jedną z moich głównych i ostatecznych broni w walce z Imperium. Lecz przejdźmy do rzeczy: czy zawrzecie ze mną pakt?
Jeźdźcy zaczęli się cofać w stronę wyjścia, lecz drogę zagrodzili im Rycerze.
- Wystarczyło powiedzieć tak. Czemu nie zauważacie zła Imperium? Czemu? Wierzą w Dwunastu Bogów, którzy są zdradzieccy i okrutni. Czy Wy tego nie widzicie?
- Nie, bogowie dają nam moc, światłość przepełnia ich byty, są najważniejsi, nasze życie jest bezcelowe bez nich. To oni nas stworzyli. Bez nich jesteśmy niczym.
- Och dajcie spokój - chłopak podniósł się z tronu. - Oni wykorzystują naszą energię życiową, oni wykorzystują nas!
- Nie, jesteś fałszywym prorokiem i nie masz pojęcia co mówisz. Jesteś fałszywym...
- Dosyć! - krzyk odbił się echem po sali. - Chciałem rozwiązać to pokojowo, lecz nie dajecie mi wyboru. Skoro Imperium chce wojny to będzie jej miało. Zabić ich i wrzucić w przepaść Kalidora. Nie możemy sobie pozwolić na walkę z takim wrogiem.
Nowy Książę wyszedł drzwiami, którymi dotarli tu jego goście. Nie zważał na krzyki bólu i błagania o litosć. Już tak wiele razy je słyszał, że nie robiły na nim większego wrażenia.
- Valdson - do mężczyzny podszedł wysoki mężczyzna masywnej postury. - Szykuj naszych pobratymców, niech będą gotowi do wymarszu za tydzień. Dżihad jest bliski.
Powoli ruszył w stronę wyjścia z zamku i skierował się na prawo do rynku. Miał zamiar przygotować ludzi do Dżihadu, który miał mieć, choć sam o tym nie wiedział, katastrofalne skutki...