Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan
#2
II


[align=justify]Marek obudził się w środku nocy, ciągle mając pod powiekami obraz wielkich łuków energii szalejących po wnętrzu transportera. Nadal szumiało mu w głowie a ból żeber i złamana noga, pomimo zastosowania cudownych leków Czarnych dalej nie zachęcały do spacerów. Podniósł się lekko, stwierdzając, że ma pod sobą całkiem wygodny materac, a pod głową sprężystą poduszkę. Spróbował ogarnąć wzrokiem pomieszczenie, w którym się znalazł, jednak świeciła się tylko niewielka lampka tuż nad fotelem, w którym siedział Franco. Ubrany był w jasnoszary strój z gładkiego, szeleszczącego materiału, ozdobiony na lewej piersi wielką lambdą w koronie. Pusty lewy rękaw zawiązany miał na supeł, co ciekawe zgolił także włosy na głowie. Bardzo dziwnie wyglądał bez swoich zrośniętych nad nosem brwi.
Lupem, widząc, że de Marcia się obudził, odłożył na stolik jakieś płaskie urządzenie elektroniczne, wstał i włączył światło.
Odbity od pomalowanych na biało ścian blask kilku umieszczonych wzdłuż ściany świetlówek z początku poraził oczy Marka, lecz ten zaraz przyzwyczaił się do ich dziwnego, ciepłego światła. Widząc wystrój pomieszczenia, będącego swoistym połączeniem stołówki, sypialni i salonu, przyszło mu na myśl, że jest to miejsce przeznaczone na to, by spędzić tu trochę czasu. Pięć łóżek pod jedną ścianą, niski stolik i ustawione dookoła niego stołki oraz długa szafka wykonane były z giętych metalowych prętów, na których znajdowały się albo szklane blaty bądź obciągnięte czarną skórą oparcia i siedziska. Marek widział tylko jedno duże okno, umieszczone nisko i posiadające wyjątkowo szeroki parapet, na którym stały trzy metalowe miski. Widocznie był to punkt wydawania posiłków. Reszta okien była umieszczona wysoko, do tego nie posiadała żadnych klamek. Lekki szum wentylatora dochodził znad wciśniętego w kąt zlewozmywaka.
Co do drzwi, to widział z początku tylko dwie pary, oznaczone zresztą bardzo wymownymi kółkiem i trójkącikiem. Dopiero gdy wstał i zrobił kilka kroków dla rozruszania się, zauważył trzecie, szczelnie zasłonięte żaluzją. Przeciągnął się i ziewnął, lekko tylko odczuwając kłucie w żebrach. Czuł zapach własnego potu, co dla każdego mężczyzny jest oznaką, że czas się umyć. Miał na sobie ubrania, w których wsiadł do kuli, zresztą nadal zdobiły je plamy po smarze, którym upaprał się podczas szalonej jazdy Nangobusem.
Zaraz przypomniał sobie, po co tu jest i rozejrzał się uważniej po pokoju. Na łóżku obok spała zwrócona do niego plecami Maria, Franco wrócił na fotel i od czasu wodził palcem po wyświetlaczu, jakby przewracał strony książki. Nie było szans, by ktoś ukrył się za fotelem czy szafką.
– Gdzie ona jest? – spytał Marek, nieco przerażony. Nie ufał do końca Lupemowi, choć to między innymi dzięki niemu Alicja przeżyła awanturę w Balach Wielkich. Ten się nie przejął zbytnio rozterkami de Marcji i tylko mruknął coś pod nosem. – Co?
– Ach – westchnął Franco – zapomniałem, że nie słyszysz tak dobrze. Alicja jest na tym samym piętrze co my, ale w innej sali.
– Chcę ją zobaczyć! – zażądał Marek, świadomie starając się nadać swemu głosowi stanowczy ton.
– A ja chcę się wyspać – rzuciła Maria, ciskając w niego poduszką. – Milcz i kwarantannuj się!
Trafiony w plecy de Marcia spojrzał na nią zdziwiony.
– Kwaran... tanna? – spytał, podnosząc poduszkę. Schylając się, zauważył, że przy rzucie na ziemię obok łóżka Czarnej spadł jakby album ze zdjęciami. Nie widział zbyt wiele, gdyż dziewczyna szybko podniosła go i schowała pod kołdrę.
– Tak, kwarantanna – burknęła, siadając na łóżku. Była ubrana w podobny strój co Franco, jednak pozbawiony wszelkich ozdób, jeśli nie liczyć nieco większego wcięcia na piersi. – Teraz już nie zasnę. Ale oddawaj poduszkę.
– Ale na co kwarantanna? – spytał Marek, spełniając jej żądanie. – Jak długo mam tu siedzieć?
– Musisz pozbyć się bakterii z tamtej strony Granicy i zapoznać się z tutejszymi – wyjaśnił spokojnie Franco. – Żebyś nam nie padł na tutejszą grypę, a tamtejsza nie wybiła nas wszystkich. Rozumiesz?
– Jasne – odparł Marek. Nie wiedział, gdzie na świecie jest tak odizolowane miejsce, by konieczne były takie restrykcje, ale wolał na to przystać. Teraz zależało mu tylko na tym, by jak najszybciej znaleźć się koło Alicji i dopilnować, by ci wariaci niczego jej nie zrobili. – Ile to potrwa? – spytał.
– Może tydzień – mruknął Franco. – Te lampy wybiją na tobie bakterie sprowadzone, dezynfekując cię od zewnątrz, zaraz dostaniesz nowe ciuchy, bo te nie dość, że upaprane, to jeszcze są pewnie siedliskiem takich zarazków, że szkoda gadać. Co do flory bakteryjnej twojego przewodu pokarmowego...
Lupem zamilkł i skrzywił się, jakby miał za chwilę zwymiotować. Dokończyła za niego Maria, szczotkująca włosy małym grzebieniem, zwilżonym jakimś płynem z zielonej butelki, ozdobionej przekreślonym robalem.
– Grikha. – Czarna też chyba niezbyt lubiła tę nazwę. – Przeklęta Grikha.
– Co to jest? – spytał Marek, rozumiejąc, że chodzi o zawartość misek spod okna. Podszedł do nich i powąchał. Nie pachniało to zachęcająco, chyba że ktoś lubił stary rosół. Marek podejrzewał, że tak wyglądała pierwotna zupa, w której narodziło się życie. Możliwe, że w tej szarej brei o niejednorodnej konsystencji też właśnie dochodziło do jakichś historycznych momentów. Albo bulgotała z radości na myśl, że ktoś jednak będzie musiał ją zjeść.
– Grikha... – odparł z odrazą Lupem. – Przeklęta mieszanka, która najpierw usunie z ciebie wszystko, by zaraz potem zaszczepić w twoich jelitach i tak dalej odpowiednie kultury bakterii. Uwierz mi, gdy wpadnie tu siedemnastu doktorów i zaszczepią cię na tysiąc możliwych wirusów, nawet tego nie zauważysz.
Marek wyobraził sobie, jak będzie wyglądało to „usuwanie” i przeklął swoją bujną wyobraźnię.
– Tydzień sr...? – zaczął i gdy już miał się poprawiać, Franco kiwnął głową i odparł:
– Sraczka przy tym to nic. To jest Urrało.
– Raz siedzisz na sedesie – wtrąciła się Maria, wyciągając z szafki ręcznik – a raz do niego wymiotujesz. Musisz pić mnóstwo wody albo soków. Rzecz w tym, że tu nam nie dają soków, tylko czystą wodę. Tortura dla nerek... Ale co nas nie zabije...
– To trwale okaleczy – zaśmiał się Franco. Zmierzył Marka wzrokiem, podszedł do szafki i wyciągnął z niej ubranie podobne do jego stroju. Potem spytał go o numer buta i podał mu odpowiednie białe trampki z rzepami. – Idź się wykąpać, przebierz się i zgól włosy. Wszystkie. Płyny dezynfekujące i dezynsektujące dają tylko kobietom. A i nie będziesz się za bardzo rzucał w oczy. Potem rozpoczniemy dezynfekcję wewnętrzną.
Marek wziął wieszak z ciuchami, ręcznik i golarkę sam nie wiedząc, po co to robi. Jak się okazało, za drzwiami z trójkątem znajdowała się nie tylko toaleta (choć do niej dostęp był najprostszy – oddzielone od siebie wysokimi parawanami sedesy znajdowały się naprzeciw wejścia) ale także kilka kabin prysznicowych i pisuary. Stare ubrania wrzucił do kosza, w którym leżały już ubrania Lupema i Marii.
Wszedł pod prysznic i przyjął na siebie strumień lodowatej z początku a potem gorącej wody. Zabarwione na zielono strugi pachniały środkami dezynfekującymi i strasznie szczypały w czy, ale gdy wyszedł z kabiny, czuł się wyjątkowo czysto.
Goląc włosy na głowie, zastanawiał się, dlaczego Lupem nie chciał, żeby rzucał się w oczy. Może jasne włosy są tutaj czymś wyjątkowym? U nich nie były wcale takie rzadkie, a nawet były popularne i uznawane za atrakcyjne – szczególnie wśród szlachty auriańskiej. Widłowski pochodził stąd i niezbyt kochał Aurian. Fakt, Marek z kolegami nieco zaleźli mu za skórę, ale tylko w odpowiedzi na jego zaczepki i ewidentne pchanie się tam, gdzie nikt go nie prosił. Fakt, Alicja go broniła, widocznie czuła, że mają ze sobą wiele wspólnego.
Skupił się na operowaniu maszynką, starając się odpędzić myśli o tym, że prawdopodobnie jego związek z Alicją jest niepłodny. Nawet gdy maszynka nieco naruszyła starą bliznę na szczycie głowy, wolał to niż przypominanie sobie, jak bardzo Ala chciała mieć własne dzieci. Kochała maluchy i dlatego poszła na medycynę – bo wiedziała, że tak będzie miała z nimi kontakt i będzie mogła im pomóc.
Usunięcie reszty owłosienia nie było ani przyjemne, ani bezbolesne, ani szybkie. Miał problemy z plecami, ale poradził sobie, korzystając z odpowiedniego ustawienia luster. Gdy był już wygolony wszędzie, gdzie się dało, zmiótł podłogę i założył białe spodnie. Nie widział nigdzie bielizny, ale podejrzewał, że tylko utrudniałaby przetrwanie jakoś czasu Urrały.
Nim wyszedł, raz jeszcze sprawdził, czy wszystko jest na swoim miejscu. Czuł niby dotyk materiału, słyszał jego lekki szelest podczas ruchów, ale nie czuł jego ciężaru. Najmniejszego. Nawet buty zdawały się jedynie złudzeniem.
Franco zaraz wskazał mu miskę Grikhy i zaprosił do stołu.
– Tę znajomość wypada rozpocząć w jakichś cywilizowanych warunkach – zażartował gorzko, siadając przy stoliku, przy którym siedziała już Maria, ponuro wpatrująca się w swoją porcję. – Nie będę życzył smacznego, bo to niemożliwe.
Marek sięgnął po swoją miskę i pociągnął szybki łyk, potem następny i następny. Wstrętne coś nazywane Grikhą przeleciało mu przez jamę ustną i gardło, zostawiając po sobie kwaśny posmak. Franco spojrzał na niego ze zdziwieniem, który zaraz ustąpił miejsca trosce. Myślał pewnie, że chodzi tylko o smak i konsystencję dania. Marek miał inne zmartwienia.
Niepłodne były związki Lupusaidów z ludźmi takimi jak Marek. Inny Lupusaida bez trudu dałby jej dziecko. A z tego, co wiedział de Marcia, znaleźli się w miejscu, gdzie takich jest mnóstwo. To nie była zazdrość – to była realna obawa, że może stracić Alicję. Ta perspektywa była o tyle straszna, że miał przed sobą żywy przykład płodności Eryka. Choć jak na razie było to skrajnie absurdalne, wyobraźnia podtykała mu wizję Alicji i Widłowskiego stojących przy kołysce z pozytywką.
– Muszę się jak najszybciej zobaczyć z Alą – rzucił, tracąc panowanie nad sobą. – Da się to przyspieszyć?
Franco, zdziwiony jeszcze bardziej niż przedtem, sączył powoli swoją porcję Grikhy, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. Zamiast jednak recepty na szybkie zakończenie kwarantanny, de Marcia usłyszał pytanie:
– Na co ci to?
– Jak to na co? – żachnął się Marek, czując, że robi mu się słabo. Żołądek podszedł mu do gardła i sam nie wiedział, czy to przeklęta mieszanka zaczyna działać, czy to świdrujący wzrok Lupem'a działa mu na nerwy. – To moja narzeczona!
– Tak, wiem – przypomniał Franco. – Ale widzę i czuję, że się boisz. Nie wiem czego, ale na pewno nie jest to ryzyko, że za wcześnie stąd wyjdziesz i rozniesiesz nam po kraju jakąś zarazę.
– Chcę jak najszybciej się przy niej znaleźć, to wszystko – skłamał Marek, dopijając Grikhę. Na dnie został tylko niewielki kożuch tłuszczu. Zdawało mu się, że teraz jelita dołączyły się do fali skurczów i rozluźnień.
– Dobra – mruknął Franco. – Uznajmy, że o to chodzi. Jedz dużo Grikhy, pij dużo wody i zaufaj tutejszym medykom. Urrało będzie solidniejsze, pewnie jeszcze będziesz rozchwiany, ale jedyne ryzyko, jakie pozostanie to twój własny zgon. Może nawet wyjdziesz stąd razem z nami.
– Znaczy kiedy? – Marek dopiero po wypowiedzeniu tych słów zrozumiał, że ryzykuje życiem. Jednak nie miało to dla niego znaczenia. Wierzył, że im szybciej znajdzie się przy Alicji, by odpędzać potencjalnych rywali, tym będzie bezpieczniej dla ich związku. Wiedział, że organizm ludzki doprowadzony do wydajności metabolizmu, jaką nieraz widział u Alicji, nie wytrzymałby kondycyjnie. Teraz jednak MUSIAŁ zaryzykować.
– Dwa dni – odparł Franco.
Marek kiwnął głową, po czym zerwał się i wpadł do toalety.
Gdy wrócił po półgodzinie, czekała na nich nowa kolejka Grikhy. Zjadł, wypił dwa litrowe dzbanki wody i znowu zniknął w toalecie. Franco dołączył do de Marcii pół godziny później. Jego organizm był już uodporniony na „błogosławione” działanie mieszanki, ale gdy już zaczęło się oczyszczanie, cierpiał dwa razy bardziej niż Marek.
Nad ranem (sądząc z bladoróżowej poświaty za oknem) Marek obudził się z gorączką. Nie dostał żadnych tabletek, zresztą i tak nie dałby rady ich strawić. Cały dzień spędził albo zmuszając się do spożycia kolejnej porcji Grikhy, albo pijąc wodę prosto z kranu, albo siedząc na sedesie. Kręciło mu się w głowie, przewód pokarmowy palił żywym ogniem, przed oczami latały mu ciemne plamy. Dwa razy wymiotował gwałtownie, nie zdążywszy dostać się do toalety. Gdy dwie godziny później wrócił do głównego pokoju, plama pół-strawionej Grikhy kwitła tam, gdzie ją zostawił. Ominął ją, widząc, że ani Maria, ani Franco nie mają sił, by zadbać o porządek. Zresztą Lupem nie był zdolny nawet przeglądać swojej elektronicznej książki.
Marek spojrzał z ciekawości na pozostawioną na stole płytkę, starając się choć o sekundy odwlec kolejną walkę z Grikhą. Przygaszony ekran pokrywały znaki, które widział już na wykładzie profesora van Clyde'a. Widząc stronę zapisaną wzorami uznawanymi u niego w kraju za ornamenty, Marek musiał przyznać rację profesorowi. Było to pismo, alfabet. Jeśli wierzyć profesorowi – starsze niż piktogramy miserackie czy alfabet elladzki. De Marcia poczuł lekki zawód, uświadamiając sobie nie tyle, że elita światowej nauki wiedziała o tym fakcie i odrzucała go tylko i wyłącznie z przyczyn politycznych, ale bardziej dlatego, że oto kultura, której przedstawicielem był znienawidzony przez niego Eryk okazała się starsza od jego ukochanego Imperium. Marek musnął lekko palcem ciekłokrystaliczny panel, by rozświetlić wyświetlacz, jednak zamiast tego przewrócił stronę.
Jego oczom ukazała się barwna ilustracja przedstawiająca wielkiego lykantropa rozrywającego na dwoje zakutego w stal rycerza. Było to bardzo realistyczne wyobrażenie – krew tryskała strumieniami, wnętrzności wypływały, twarz rycerza wyrażała bezgraniczne cierpienie, zaś wilkołak zdawał śmiać się w bitewnym szale.
Mógłby spokojnie przeżyć ten okres, hartowany od najmłodszych lat przez ojca-wojskowego w znoszeniu trudów i wyrzeczeń, gdyby nie sny, w jakie zapadał zaraz po rzuceniu się na łóżko.
Na początku przed oczyma przebiegały mu dziesiątki niezwiązanych ze sobą, chaotycznych do granic możliwości obrazów. Nie zapamiętał z nich nic, poza ogólną atmosfera zagubienia i dezorientacji.
Następne obrazy były już dłuższe, wyraźniejsze i nieco lepiej wryły mu się w pamięć. Najpierw wrócił sen, który przyśnił mu się tego dnia, gdy Alicja wyszła się przemienić i wróciła w koszulce klubu lotniczego. Znowu był w Marcji, znowu widział Widłowskiego, znowu szukał pomocy u swoich bliskich. Tym razem jednak dopuścili go, dostał od nich myśliwską strzelbę ojca i wycelował między kpiące oczy Eryka. Zdawało mu się, że czuje pod palcem chłód cyngla. Oddał dobry strzał, trafiając w lewe oko. Za nim rozległy się wiwaty, ktoś klepał go po plecach, ojciec, rodzony ojciec patrzył na niego z dumą. Czuł się wspaniale, otoczony rozradowanym tłumem i zignorował nawet to, że tuż po strzale sylwetka Eryka stała się szczuplejsza a jego dżinsy i bezrękawnik zmieniły się w błękitną sukienkę.
Radość Marka zaraz przemieniła się w przerażenie, gdy zobaczył długie blond włosy upadającej na ziemię kobiety. Zerwał się, ignorując niecichnące brawa za plecami. Dopadł do leżącej na twarzy Alicji i spojrzał z przerażeniem na rosnącą pod jej głową plamę krwi. Choć był to tylko sen, czuł jak wali mu serce, jak łzy rozpaczy palą mu policzki.
Obrócił się, by zawołać kogoś na pomoc, ale wszyscy byli już koło niego, wciąż gratulując świetnego strzału. Ojciec poklepał go po ramieniu i rzekł:
– Pięknie sobie z tą bestią poradziłeś! Zasłużyła sobie suka!
Marek nie wierząc w to, co słyszy, spróbował obrócić Alicję na plecy. Zdawała mu się strasznie ciężka, ale w końcu mu się to udało. Spojrzał na jej twarz, zakrytą zlepionymi krwią włosami i odgarnął je. Zamiast rany ujrzał jednak wściekłe wilcze oko, łypiące na niego z nienawiścią.
Chciał się odsunąć, ale w tym momencie na jego twarzy zacisnęły się dwie wielkie, szponiaste dłonie, mierzące zakrzywionymi pazurami kciuków w jego oczy. Czuł niemal ból rozrywanej skóry i odór bijący od pyska bestii, która jeszcze przed chwilą była jego narzeczoną.
Nim bestia zdołała pozbawić go oczu, obudziło go otrząsanie za ramię. Spojrzał w przerażoną twarz Marii i pokiwał głową, że już wszystko w porządku. Zjadł trochę Grikhy, wypił dzbanek wody i skorzystał z toalety. Potem połknął gorzką szczepionkę doustną i znowu zasnął.
Następne sny były spokojniejsze, ułożone jakby ze wspomnień sprzed lat, przez to nie tak szokujące i straszne. Było mu nawet dobrze, poza tymi momentami, gdy między obrazy z dzieciństwa wdzierały się te z ostatnich dni. Nie wiedział, czemu bał się szlachetnej przecież i inteligentnej twarzy Fabiusza Aureliusza, dlaczego budził się w nim niepokój na widok bezsilnych już przecież demonów i uwolnionych spod ich wpływu opętanych.
Wreszcie pojawiły się wizje, które zdawały mu się najgorsze ze wszystkich. Widział Alicję siedzącą na podłodze w jego letnim domku w Marcji, tak jak kiedyś siedziała naprzeciw niego w pierwszych dniach ich znajomości. Był to wspaniały okres, gdy dopiero się poznawali i teraz nawet tamte sprzeczki wspominał z pewnym rozrzewnieniem.
Jednak to nie on siedział naprzeciw Alicji. Tuż przed nią, zwinięty jakby w kłębek leżał wielki, czarny wilkołak, na którego lewym ramieniu błyszczała krwawoczerwonym blaskiem mała lambda. Canissi wpatrywała się w niego z zachwytem, zdawała się słuchać uważnie Widłowskiego, choć ten nie wypowiedział jeszcze ani słowa. Zaraz potem oboje wstali i przeszli do pokoju obok, gdzie zamiast pełnego plakatów pokoju Marka znajdował się wytapetowany na niebiesko pokój dziecinny. Pośrodku stała kołyska z wiszącą nad nim pozytywką. Jej melodia ledwo zagłuszała kwilenie niemowlęcia, na które zarówno Eryk, jak i Alicja patrzyli z niezwykłą czułością.
Tym razem obudził go Franco. Wyglądał już dobrze, widocznie Grikha przestała już na niego działać. Marek wstał i przyjął porcję pieczonych kiełbasek. De Marcia wciągnął aromatyczny zapach i spojrzał pytająco na uśmiechniętego od ucha do ucha Franco. Ten pokiwał głową i odparł:
– Gdy spałeś, zbadali cię tutejsi lekarze. Przed chwilą przyszły wyniki. Możesz wyjść na miasto.
Marek usiadł zaspany na łóżku, nie mogąc w pierwszej chwili skojarzyć, gdzie miał iść i po co. Dopiero widząc leżące przed nim, złożone w kostkę ubrania i solidne półbuty stojące koło łóżka zrozumiał, że kwarantanna dobiegła końca. Na stole stały już dwa półmiski pełne kiełbas, parówek i wędlin. Maria zabierała się właśnie do jednego z nich. Usiadł naprzeciw niej i sięgnął po talerz z dwiema sporymi kiełbaskami i kilkoma kromkami ciemnego chleba z sałatą. Czarna siedziała chwilę ze spuszczoną głową, dopiero po chwili wzięła się za jedzenie. Marek pojął, że dziewczyna modliła się przed posiłkiem. Alicja też ciągle to robiła, choć nie wiedział po co. Był zdania, że jak kucharz marny to i nawet boska interwencja nie przywróci smaku potrawie.
Marek postanowił przebrać się po śniadaniu, na wypadek, gdyby jakoś się pobrudził. Zresztą i tak łazienkę zajmował Franco, a de Marcii nie chciało się oglądać go w pełnej okazałości. Jadł w milczeniu, obserwując jak w czasie gdy on ledwo napoczął drugą kiełbaskę, Maria pochłonęła wszystko, co było na półmisku. Widział już możliwości Alicji pod tym względem, ale przy Czarnej nawet ona była niejadkiem.
Nagle stracił apetyt, choć wszystko było dobrze przyprawione i po Grikhce zjadłby wszystko, co tylko miałoby stałą konsystencję. Nie potrafił jednak odpędzić od siebie myśli, że jest tu obcy. Może było to spotęgowane tym, że spędził ostatnie dni w towarzystwie ludzi tak różnych od niego a tak wiele mających wspólnego z Alicją. Jednak czuł, że boi się tego, że gdy on będzie chciał wrócić do swoich, jego narzeczona postanowi zostać tutaj.
Widząc jego marsową minę, Maria spytała, czy dobrze się czuje. Skłamał, że tak i znów pogrążył się w rozważaniach. Gdy ostatnio się widział z Alicją, ta była na niego wściekła i rozżalona z powodu jego niedoszłej zdrady. Nie wiedział, czy Jętka opowiedziała jej, że był zbyt pijany, by do czegokolwiek doszło, ale i tak niesmak pozostał. Canissi mogła już nie chcieć widzieć Marka na oczy, o narzeczeństwie czy małżeństwie nie wspominając. Nieświadom jego rozterek Franco podszedł do stołu i pogroził mu palcem. Ubrany był w zapięty po szyję czarny, wojskowy mundur z czerwoną wielką lambdą na lewym rękawie. Zdawał się wręcz promienieć radością.
– Jedz, bo jak nie zobaczę pustego talerza, to cię nie wypuszczę – zagroził Markowi, biorąc prześcieradło ze swojego łóżka i kładąc je sobie na kolana. Zaraz potem zajął się swoim półmiskiem, zaś Maria poszła się przebrać. Wróciła po chwili w podobnym stroju, z tym że zamiast bluzy z herbem nosiła czarny bezrękawnik z niedużym dekoltem. Marek zjadł bez apetytu i poszedł się przebrać.
Tym razem ubranie nie było tak lekkie, jak poprzednie. Chyba tylko bielizna zdawała się wykonana z tego samego materiału, co strój, jaki nosił w czasie kwarantanny. Spodnie z szarego, solidnego materiału i koszula wierzchnia były szorstkie, ale wreszcie nie czuł się nagi. Założył zapinaną na zamek błyskawiczny bluzę i wyszedł do głównego pokoju. Franco stał już przy zakrytych żaluzją drzwiach i pomagał Marii upchnąć coś w niewielkim czarnym tobołku.
– Na pewno jest tam tylko to, co w nim wniosłam – zapewniała Czarna, ugniatając butem zawartość torby. – Musiałam to inaczej ułożyć.
– Ta, na pewno – uśmiechnął się Franco i wskazał Markowi czarny plecak lezący na jego łóżku. – To twoje. Osobiste rzeczy na czas pobytu. Szczoteczka, kubek, takie tam... Za chwilę wychodzimy.
Marek jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że za tą roletą, gdzieś w jakiejś sali czeka na niego Alicja. Porwał plecak i stanął przy wyjściu. Wpatrywał się w nie z nadzieją i strachem, pragnąc zobaczyć Alicję, ale jednocześnie wiedząc, że ma ona (przy jej stanie wiedzy jak najbardziej słuszne) powody, by rozerwać go na dwoje. Nagle zaczęły mu się pocić ręce, starał się uspokoić, ale uśmiechnięta twarz Lupema jeszcze bardziej wytrącała go z równowagi.
– Jeszcze tylko chwila – spróbowała uspokoić go Maria. – To musi trochę potrwać, bo po drodze jest spory korytarz i trzy bramki kontrolne. A i Franco dostał dobre wieści.
– Jakie niby? – rzucił opryskliwie Marek. Miał ochotę ugryźć się w język, bo zaczął rozładowywać stres na niewinnych osobach. Choć, gdy pomyślał, że są spokrewnieni z Erykiem, ta niewinność zdawała się jakaś mniejsza.
– Przyjedzie Marog – rzucił rozradowany Franco, jakby uznając, że de Marcia musi znać to imię. Gdy zobaczył uniesione wysoko brwi szlachcica, natychmiast wyjaśnił: – To głowa Rodu Klary, który specjalizuje się w wybudzeniach ze stanu Piekła. Zresztą Alicja najprawdopodobniej jest z Rodu Klary, więc ma już dwa powody, by przyjechać.
– Aha... – westchnął Marek, uświadamiając sobie, że Alicja nadal jest w śpiączce. Nie wiedział czemu, ale świadomość ta sprawiała, że czas oczekiwania na otwarcie drzwi dłużył się niesamowicie. W dodatku Franco i Maria zaczęli rozmawiać w swoim języku, verganie i zdawało się, że naigrawają się z niego, korzystając z jego nieznajomości tej mowy. Chyba zauważyli jego niepewność, bo zaraz Lupem wyjaśnił, o czym rozmawiali.
– Odbędzie się Wielka Narada Rodów – zaczął, wyraźnie podekscytowany tym faktem. – Czegoś takiego nie było od kilkunastu lat. Zresztą, to nic dziwnego. Wędrowcy i Ród Klary przekazują wieści sprawniej niż najnowocześniejsze technologie i nie ma powodu, by organizować zjazdy. Przynajmniej te oficjalne, bo kilka zlotów przy piwku to się zdarza każdego roku. Ale teraz padła Wygnana, rozbiliśmy Trzynastu, namieszaliśmy w rodzie cesarskim... Tak, to jest powód, by przyjechał sam Werg XXVII.
– To jakiś król czy coś? – spytał Marek, wnioskując, że to wyjątkowo ważna persona. Nagle zaczął żałować, że przez ostatnie dni nie zapoznał się z tutejszymi obyczajami i układami. Na pewno byłoby mu lżej, teraz musiał wejść w zupełnie obcy sobie świat, nie wiedząc nic ponadto, co usłyszał przy okazji.
– To Przewodnik Rodu Lupusa – odpowiedziała mu Maria, poprawiając swoją torbę. – Decyduje o tym, kto jest Lupusaidą a kto nie.
– Myślałem, że to kwestia tego, czy się zmieniasz, czy nie... – mruknął Marek, widząc, że będzie musiał zrozumieć zupełnie inną mentalność.
– To raczej decyzja honorowa i formalna – wyjaśnił Franco. – Możesz się zmieniać i wtedy będziesz tylko ibniwergi, Dzieckiem Wilka. Ale o tym, czy jesteś godny noszenia pieczęci rodowej na swoim ramieniu, decyduje Ród, a w jego imieniu Przewodnik. Musi rozpatrzyć to, czy kontrolujesz się, czy nie zhańbisz imienia Lupusa, czy będziesz się rozwijać. Musi cię zaakceptować do tego cały Ród.
– Raczej nie będę musiał spełniać tych wymogów – zauważył Marek, widząc, że taką przemowę lepiej wygłosić Alicji. – A jak nie zaakceptuje?
– Racja... – mruknął speszony Franco. – Coś długo nie otwierają. Ale jak nie zaakceptują cię jako pełnoprawnego członka Rodu, możesz jeszcze zostać Bęk... Co ja mówię...
Nim zdążył sprostować, żaluzja zakrywająca drzwi podniosła się cicho, ukazując szklaną płytę a za nią trzy ubrane na szaro kobiety o łagodnych, uśmiechniętych twarzach. Na głowach miały białe czepki, na dłoniach takież rękawiczki. Jedna z nich wciskała jakieś przyciski w panelu na ścianie po lewej, a za każdym naciśnięciem Marek słyszał syk jakby zwalnianej blokady. W końcu syknęło ostatni raz i drzwi otwarły się lekko. Po drugiej stronie Marek ujrzał długi, wyłożony jasnymi płytkami, pozbawiony okien korytarz oświetlony dwoma rzędami lamp. Na końcu holu znajdowały się spore metalowe drzwi, ozdobione jakimś herbem.
Wyszli z izolatki, ciesząc się choćby taką drobną odmianą. Marek nie wiedział, jak ma się przywitać z kobietami. Były wysoko postawione, czy były to jedynie służące? Posiadały jakieś tytuły czy choćby imiona?
– Witamy w domu, panie Frantshegho – powiedziała najwyższa z kobiet, kłaniając się lekko. – Witaj, panie de Marcia.
Po raz drugi się ukłoniła, potem spojrzała na Marię i rzuciła się jej w objęcia.
– Mario! – westchnęła. – Twój ojciec jest u nas! Straszna rzecz, straszna bitwa!
– Ale wygrana, Sabino! – pocieszyła ją Czarna, starając się opanować łzy. – Co z nim?
– Mistrz Graghor trzyma go w śpiączce i stara się ukoić jego cierpienia, ale... - szara siostra zająknęła się i dopiero po stanowczym spojrzeniu Franco dokończyła: – … podobno niewielka jest nadzieja nawet na to, że Marog go wybudzi.
– Niemożliwe! – wściekł się Franco. – Znam Maroga od wielu lat i wiem, że...
– Nie jest wszechmogący – powiedziała cicho Sabina, nie chcąc widocznie prowokować kłótni. Spojrzała na Marka i uśmiechnęła się. – Na szczęście, o ile w tej sytuacji cokolwiek można tak nazwać, pana narzeczona jest w lżejszym stanie. Pani Jętka zaś może w każdej chwili się wybudzić. Maria musi zdać raport, jak każdy Czarny po powrocie z misji, pan Franco powinien zdać raport Ghanowi. Pana de Marcię poproszę za mną, do poczekalni.
Marek spojrzał pytająco na Franco, nie wiedząc, co robić. Lupem tylko kiwnął głową, ruszając korytarzem. Przeszli razem do drzwi na końcu korytarza, które rozsunęły się przed nimi bezszelestnie. Z bliska de Marcia dostrzegł herb zdobiący odrzwia – wilkołaka w podartym płaszczu, z kosturem w ręce. Chciał zapamiętać układ rąk bestii, podejrzewając, że ma to znaczenie symboliczne. Zdołał jedynie uchwycić prawą dłoń spoczywającą na głowicy miecza i czerwony klejnot w głowicy broni.
Za drzwiami znajdowała się niewielka sala, z której wychodziły dwa wąskie korytarze. Maria i Franco bez zastanowienia skręcili za dwoma szarymi paniami w prawo, Markowi Sabina kazała iść za sobą w lewo. De Marcia czuł się nieco niepewnie opuszczony przez ludzi, z którymi spędził trzy najgorsze dni swego życia, jednak nie miał czasu o tym myśleć, gdyż zaraz jego przewodniczka podjęła rozmowę w aurianie:
– Pan jest narzeczonym naszej drugiej podopiecznej, Alicji? – spytała kurtuazyjnie, mijając kilka par drzwi z napisami w verganie. Kierowali się ku szarym, stalowym drzwiom na końcu korytarza.
– Tak – przyznał, starając się zapamiętać choć jeden z napisów. Na razie nie widział żadnych okien czy choćby lufcików, przez co nie wiedział nawet, jaka jest pora dnia. Wtedy uświadomił sobie, że tak właściwie, to nie wie, gdzie jest. W jakim kraju, mieście, czy choćby na jakim kontynencie? Może gdzieś w Askecie, może gdzieś w dżungli Południowej Coloumbii. Mogli być wszędzie. Właściwie nie. Była jeszcze sprawa tej tajemniczej „Granicy”, więc musieli być po jej drugiej stronie. Myśl o tym, gdzie jest, tak pochłonęła Marka, że doszły do niego tylko ostatnie ze słów, jakie wypowiedziała Sabina:
– … Marog rzadko tu przyjeżdża, ale, jak wszyscy z Rodu Klary, wystarczy, że usłyszy, że ktoś potrzebuje pomocy i rzuca wszystko i zaraz jest na miejscu.
Marek przystanął i spytał nieco zirytowany:
– A gdzie jest to „tu”?
– „Tu” jest tutaj – odparła żartobliwym tonem Sabina, zatrzymując się dopiero przed drzwiami. Otwarły się one bezszelestnie, ukazując owalną salę, której ściany pokrywały ekrany, na których wyświetlano panoramę jakiegoś miasta. – Oto poczekalnia. Pan Lupem kazał ją tak urządzić. Lubi patrzeć na krajobraz stolicy po powrocie zza Granicy.
– Rozumiem – mruknął Marek, przekraczając próg. Nagle poczuł jakąś dziwną tęsknotę za znanymi sobie miejscami: Casa de Marcia, Białogórą, nawet Kvartią, w której próbowano go swatać z pięcioletnią dziewczynką. Gdy zamknęły się za nim drzwi, zasiadł we wskazanym przez Sabinę, umieszczonym na środku pomieszczenia obrotowym fotelu. Przed sobą miał kilka skupisk białych domów o czerwonych dachach, wybijających się spośród morza zieleni.
– Jeśli będzie miał pan jakieś pytania, służę pomocą – szepnęła Sabina, stając za nim.
W pierwszej chwili Marek miał zamiar spytać, jak nazywa się to miasto, lecz jego uwagę przykuł jeden, większy budynek, rażący głęboką czernią swych ścian. Dziwna, umieszczona na wzgórzu budowla zdawała się podobna do starożytnych zigguratów, jednak to nie ona zwróciła uwagę de Marcii. Wzniesienie, na którym znajdował się czarny ziggurat, zdawało mu się dziwnie znajome. Zamiast jednak spytać się wprost i rozwiać od razu wszystkie wątpliwości, zaczął wyłuskiwać z wyświetlanej panoramy charakterystyczne budynki i osiedla i dopytywać się o ich nazwy i przeznaczenie. Dziwną, ogromną czarną górę postanowił zostawić na sam koniec.
Sabina odpowiadała bez zająknięcia, nieraz chcąc powiedzieć coś więcej, lecz Marek już namierzał kolejny punkt, czasem podchodził do samego ekranu i palcem wskazywał interesujący go obiekt.
– To Katedra Werga Wielkiego, na wzgórzu Podmurskim. Wzniósł ją... Tam znajduje się Pałac Rodu Ireny, zwanej też Kharemą, rezyduje tam głowa Rodu, Kha... Te domy to Zieleniec, jedna z najstarszych dzielnic... Tam znajduje się Pałac Lupusa, zimowa siedziba Werga XXVII, Przewodnika Rodu... Ten budynek to Akademia Białogórska, jeszcze nieukończona...
Marek słuchał odpowiedzi i układał sobie w głowie mapę widocznych obszarów. Na razie wszystko układało się w sposób, który coś mu przypominał, jednak wydawało mu się to powiązanie tak nieprawdopodobne, że czuł wręcz wstręt do samego siebie za to, że w ogóle rozważał tak irracjonalną możliwość. Ponownie spojrzał na czarną górę i przyjrzał się nagim zboczom wzgórza, na którym ją wzniesiono. Przywołał z pamięci dzień, gdy jako trzynastoletni chłopak pierwszy raz stanął w ruinach starej baszty na Wyspie Zamkowej, gdy spojrzał na miejsce, które odtąd miało być jego domem. Wpatrywał się w złote dachy Doma Aurora z taką nienawiścią, jakby to one były winne śmierci jego ojca i utraty rodzinnego majątku. Zapamiętał ten dzień tak dobrze, że teraz, wpatrując się w spokojną, czarną bryłę zigguratu, słuchając łagodnego głosu Sabiny, nie mógł powstrzymać płynącego do serca gniewu i żalu.
– Pałac Trzech Ghanów, zwany potocznie Czarną Górą, zbudowany w latach sto siedemdziesiąt trzy do sto dziewięćdziesiąt dziewięć. Choć jest wysoki na dziesięć pięter, jedynie dwa najwyższe pełnią funkcję urzędową. Rezydują w nim dwaj Ghanowie: Młody i Wielki. Stary Ghan tradycyjnie mieszka w okolicach dzielnicy vergańskiej. Pozostałe osiem pięter to praktycznie podest dla najwyższej kondygnacji. Za ich budulec...
– Starczy! – przerwał nagle Marek, zrywając się z fotela. Wiedział już wszystko. To miasto, będące jakby dokładnym odzwierciedleniem Białogóry, brak Aurian, niechęć do Imperium. Było to absurdalne, szalone i bez sensu. Ale jakby na złość de Marcii wszystko wskazywało na najbardziej absurdalne wyjaśnienie straszliwego podobieństwa między tak rożnymi przecież miastami. – Gdzie jest Alicja?! – krzyknął niemal Marek, podchodząc do drzwi, na których wyświetlał się wciśnięty między dwie rzeki obszar zabudowany wielki blokami mieszkalnymi.
– Proszę za mną – spokojnie odparła Sabina, dotykając niewielkiego panelu w ścianie. Drzwi otwarły się równie cicho jak poprzednio, jednak dla Marka był to hałas tak irytujący, że natychmiast ruszył w stronę miejsca, gdzie rozdzielił się z Marią i Franco.
Szli oni akurat korytarzem, wyraźnie poddenerwowani. Marek na ich widok przyspieszył i gdy tylko było to możliwe, chwycił Franco za kołnierz. Lupem w pierwszej chwili spojrzał na niego ze zdziwieniem, lecz zaraz odepchnął go lekko. De Marcia ledwo ustał na nogach, ale zaraz ponowił atak, dysząc wściekle. Tym razem powstrzymała go Maria, powalając go na ziemię.
– O co chodzi? – warknął Franco, zwracając się do Sabiny. Kobieta spojrzała wymownie w stronę poczekalni, na co Lupem odpowiedział lekkim uśmiechem. – Domyślny człowiek z ciebie – rzucił do de Marcii, próbując pomóc mu wstać.
Marek posłał Wędrowcowi jedynie wściekłe spojrzenie, wstał o własnych siłach i spytał:
– To mogę zobaczyć Alicję?
– Jak najbardziej – odparła Maria. – Chodź za mną.
Nie oglądając się na Franco, Marek ruszył za Czarną, ledwo za nią nadążając. Szli cały czas prosto, aż doszli do klatki schodowej. Wspięli się na drugie piętro, wyłożone oślepiająco białymi kafelkami i pachnące szpitalem. Czekał już na nich starszy człowiek w białym fartuchu. Uśmiechnął się, widząc zdyszanego de Marcię, co szlachcic odebrał jako przejaw szyderstwa. Nie pomagało ciekawskie spojrzenie wyłupiastych, siwych oczu staruszka czy dwuznaczny uśmiech na jego wąskich, spękanych ustach.
– Witam państwa, proszę to założyć, ja przygotuję sale na odwiedziny – przywitał się lekarz, podając Marii dwa fartuchy i dwie pary foliowych kapci. – Zaraz siostra Adela zaprowadzi państwa do chorych.
Staruszek odszedł szybko, jakby się dokąd spiesząc, a Marek czym prędzej założył strój ochronny. Nagle uświadomił sobie, że od trzech dni nie widział Alicji. Po raz pierwszy od kilku tygodni rozstali się na tak długo. Zazwyczaj spędzali ze sobą całe popołudnia, zwykle pojawiali się razem na wszystkich możliwych przyjęciach. I w tej chwili naszła go zupełnie inna myśl: Alicja nie wiedziała o jego niewinności w sprawie Jętki. Raczej nie urządziły sobie w celi szczerej rozmowy. Czyli prawdopodobnie przez cały ten czas Alicja była i jest przekonana, że pijany w sztok, wyzywając ją od dziwek, zdradził ją z prostytutką. Perspektywa szczerej rozmowy z kimś, kto potrafi jednym ciosem przebić kamizelkę kuloodporną, przerażała go i napawała pewnym rodzajem odrazy. Już kilka razy słyszał o tym, że Widłowski miewa ataki szału, w czasie których niszczy wszystko dookoła. De Marcia pobladł, gdy pomyślał, że Alicja też może kiedyś oszaleć i wymordować wszystkich uczestników jakiegoś przyjęcia.
– Coś się stało? – spytała Maria, patrząc na niego z zaniepokojeniem.
– Nic takiego – mruknął Marek, kucnąwszy, by poprawić foliowy but. Gdy się podniósł, zobaczył, jak zbliża się do nich niska staruszka o pomarszczonej twarzy. De Marcia podejrzewał, że ma przed sobą siostrę Annę, o której mówił wyłupiastooki lekarz. Ubrana była w śnieżnobiały fartuch z czerwonym symbolem umieszczonym na prawym rękawie. Przywitała się ona z Marią, jakby ignorując Marka. Przez dobre pięć minut rozmawiały w obcej mowie, uśmiechając się i trzymając za dłonie. Marek podejrzewał, że było to spotkanie starych znajomych, ale naprawdę chciał zobaczyć Alicję. Chrząknął wymownie, jednak bez rezultatu. Dopiero gdy Maria wskazała Marka ręką, staruszka spojrzała na mężczyznę swymi szarymi, mądrymi oczyma i spytała bez ogródek piękną aurianą:
– To pan jest tym dupkiem, przez którego musieliśmy wezwać Maroga? Ten kurwiarz i oszu...?
– Proszę siostry, on tego nie zrobił! – wyjaśniła szybko Maria, ruszając już w głąb korytarza. – Straszne nieporozumienie. Potem to siostrze wyjaśnię.
– Ja tam swoje wiem – burknęła Anna, spoglądając złowrogo na Marka. – Teraz proszę za mną. Ty się nie pchaj tak do przodu, Maria, bo cię z tyłu zabraknie.
Maria zatrzymała się i przepuściła siostrę, pokazując de Marcii, że może śmiało iść z nimi. Marek przez chwilę wahał się, jednak w końcu chęć zobaczenia Alicji przemogła strach przed tutejszym personelem. Dogonił kobiety przy szklanych drzwiach z zamkiem szyfrowym. Anna dała znać, by się odwrócili, a gdy to zrobili, kilka razy próbowała wbić właściwy kod. Gdy w końcu ktoś się zlitował nad nią i otworzył z drugiej strony, staruszka zaczęła narzekać w tutejszym języku.
Po jakimś krótkim rozkazie ze strony Anny, Maria dała Markowi znać, że mogą się odwrócić i iść dalej. Tym, kto otworzył staruszce drzwi, okazał się chudy i jakby zabiedzony szatyn w średnim wieku, ubrany w biały lekarski fartuch. Mężczyzna kiwał tylko głową, słysząc tyradę idącej dalej Anny i uśmiechał się łagodnie. Ukłonił się Marii i podał rękę Markowi. W chwili, gdy de Marcia chciał się przywitać, ku swemu zdumieniu poczuł coś jakby lekkie otumanienie i usłyszał w swojej głowie coś jakby głos:
„Witamy na Oddziale Przypadków Dziwnych, panie de Marcia.”
Zaskoczony Marek aż odskoczył, a lekarz uśmiechnął się szeroko, po czym przemówił na głos nieco łamaną aurianą:
– Nazywam się Korreor ibm Lupus haaw Kharema, jestem tu zastępco ordynator. Zajmuję się pana żona.
Marek spojrzał na lekarza nieco zdziwiony i zaraz wyjaśnił:
– Nie jestem mężem Alicji.
– Ale mieszkasz razem? – upewnił się Korreor, dając zniecierpliwionej Annie znak, że chce porozmawiać z gośćmi.
– Tak – odpowiedział Marek, czując, że będzie musiał się nieźle nagimnastykować, by to wyjaśnić. – Nie jesteśmy małżeństwem, tylko mieszkamy razem...
– I nie współżycie ze sobą? – spytał lekarz z uśmiechem na ustach. – To podobno lubiane po waszej strona, spać ze sobą przed zaślubiną.
Marek wiedział już, że Korreor i tak mu nie uwierzy. Alicja wiedziała, że wszyscy uważają, że skoro mieszkają razem, to już co najmniej kilka razy ze sobą spali „na próbę”. Oboje już do tego przywykli i ignorowali zarówno ciekawość ze strony kolegów Marka, jak i oburzenie tych, którzy upatrywali w tym zgorszenia i domagali się, by młodzi natychmiast zerwali ze sobą wszelkie kontakty. Bliscy znajomi i rodzina wiedzieli, że Alicja prędzej zastosowała się do zasady mniejszego zła i wykastrowałaby de Marcię, gdyby ten pozwolił sobie na coś więcej, niż pozwoliłaby sobie na zbyt wiele. Sam Marek doceniał ten nacisk, jaki jego narzeczona kładła na czystość. Między innymi dlatego, że wiedział, że jest bezpieczny, jeśli chodzi o różne wredne choróbska. Oszczędzał rocznie kilka tysięcy auri, które inni wydawali na leki i kondomy. A i zimny prysznic od czasu do czasu nikomu jeszcze nie zaszkodził. Od pewnego czasu dochodziła jeszcze jedna sprawa: nadludzka siła Alicji, mogąca być dość groźna w czasie miłosnych uniesień. Oboje bali się, że Markowi stanie się krzywda choćby w czasie radosnego powitania, czy w czasie nocy poślubnej. Wyrażenie „bezpieczny seks” nabiera zupełnie innego znaczenia, gdy jedno z kochanków jest zdolne urwać człowiekowi głowę.
– Nie współżyliśmy ze sobą – zapewnił Marek. Znowu poczuł to dziwne uczucie otumanienia, jednak tym razem Korreor odpowiedział normalnie.
– To dobrze – odparł, uśmiechając się. – Może chodźmy do chorzów. Mam teraz przechód.
Marek skinął głową i ruszył za lekarzem, który niemalże pobiegł truchtem w głąb korytarza. Anna znowu zaczęła marudzić pod nosem, a Maria przystanęła na chwilę, by poprawić foliowy kapeć. De Marcia przyglądał się uważnie kolejnym drzwiom, białym, z okrągłymi okienkami, przez które można było dojrzeć puste łóżka i różnoraką aparaturę. Sale miały spore okna, jednak wszystkie były zasłonięte szczelnie metalowymi żaluzjami. Korreor zatrzymał się pod ostatnimi drzwiami po lewej stronie korytarza i na klawiaturze panelu mieszczonego obok nich wbił kolejny kod. Drzwi otwarły się lekko i zastępca ordynatora wpuścił najpierw Annę, potem Marię i na końcu Marka. Sala była całkiem przestronna, jednak sporo miejsca zajmował aparat monitorujący funkcje życiowe leżącego pod oknem po prawej Eryka. Marek nie był zachwycony jego widokiem, nawet pomimo tego, jak Widłowski pomógł uwolnić Alicję z rąk demonów. Chory, choć nieprzytomny i obecnie spokojny, skrępowany był solidnymi, stalowymi linami. Zakrywające lewą stronę jego twarzy opatrunki były już przesiąknięte krwią i wymagały wymiany, więc Anna poszła po nowe bandaże i maści. W tym czasie Korreor rozmawiał z Marią w verganie, gdyż nie potrafił dobrać odpowiednich słów w aurianie. Marka niezbyt to interesowało, ale gdy zjawiła już się przysłana przez Annę młoda pielęgniarka o wściekle rudych włosach, by nie patrzeć na zmasakrowaną twarz Widłowskiego, wysłuchał tego, co powiedział jej lekarz.
– Z ojcem nie jest dobrze – zaczęła Maria, wychodząc z de Marcią na korytarz, by nie przeszkadzać w zmianie opatrunku. – Krzyk Banshee uderzył w niego znacznie silniej niż w Alicję, przez co został on niemal dosłownie strącony w otchłań piekielną. Gdyby użyć stopniowania używanego przez Ród Klary, ojciec jest w szóstym z siedmiu kręgów Piekieł. Jest w tak złym stanie, że odbija się to nawet na jego ciele. Co do Alicji, jak mówiłam, jest lepiej. Tutejszy przedstawiciel Zakonu Ognia, Ghaghor, ten z wyłupiastymi oczami, ocenia ją na drugi krąg. Ghaghor mógłby ją wybudzić, ale zdaje się, że woli pozostawić to Marogowi. Może chce po prostu zobaczyć go w akcji. To do niego podobne. Drań.
Marek spojrzał na Marię z niepokojem i spytał:
– Drań? Dlatego, że chce zostawić to lepszym od siebie?
– Nie! – odparła zirytowana Maria. – Sam mógłby to zrobić, ale woli, żeby Alicja cierpiała te niemal piekielne męki aż do przyjazdu Maroga! I to tylko dlatego, że nigdy nie widział wyrwania z takiego stanu!
– Niech to... – zaklął Marek. Alicja bała się tego, co nazywała Piekłem i robiła wszystko, by tylko nie popaść w ten stan. Jednocześnie koniecznie upierała się, by zaciągnąć narzeczonego ze sobą do Nieba. Oba te stany były dla Marka tak abstrakcyjne, że gdy słyszał o nich tam, na korytarzu szpitala, postanowił się jak najwięcej dowiedzieć. – Co to za „Piekło”? Co jej jest?
– Trudno to wytłumaczyć ateiście – zauważyła Maria, jednak po chwili milczenia podjęła próbę. – Wyobraź sobie, że budzisz się sam w obcym mieście, wszyscy chcą cię zabić, a gdy spotykasz kogoś bliskiego, ten okazuje się albo martwy, albo wściekły na ciebie za jakąś drobnostkę sprzed trzystu lat. Wszyscy wypominają ci wszystko, co kiedykolwiek zrobiłeś źle, choćby było to w przedszkolu. I do tego jest to śmiertelnie nudne. To jest Piekło.
– Rozumiem – mruknął Marek. Wiedział już mniej więcej, co miała na myśli Alicja, gdy mówiła o „oderwaniu od miłości Boga”. To musiało być dla niej straszne. Zawsze otaczała się kręgiem życzliwych osób, miała mnóstwo przyjaciół i ciężko przeżywała każde nieumyślne nawet przewinienie.
– Nie zrozumiesz, dopóki cię to nie spotka – odpowiedziała Maria, spoglądając w wizjer. Niemal w tej samej chwili Eryk zaczął się miotać na łóżku, napinając skrępowane stalowymi linami kończyny. Korreor i pielęgniarka natychmiast wyszli i zamknęli drzwi.
– Nic nie poradzą – wyjaśniła Maria, tłumacząc słowa lekarza. – Ojciec jest za silny, poza tym boją się, że zacznie chaotycznie przerzucać materię. Sala jest zabezpieczona, tu nam nic nie grozi, ale siedzieć w środku to zbyt wielkie ryzyko. Trzeba poczekać, aż atak minie.
W tym momencie rozległ się okropny zgrzyt i Marek spojrzał przez wizjer. Jedna z trzech lin przytrzymujących pierś Eryka pękła w połowie i stalowa witka przeszyła powietrze, przecinając na pół aluminiowy stolik. Opatrunek na twarzy Widłowskiego zsunął się, przez co Marek nim odwrócił wzrok, przez ułamek sekundy widział cieknącą po policzku zielono-żółtą ropę, wypływającą z poszarpanych, nierównych ran po pazurach. Pusty oczodół wydawał się cały zalany ciemną, niemalże czarną krwią.
– Przejdziejmy do panny Canissi – poradził Korreor, wydając jakieś polecenia pielęgniarce. Kobieta została przy drzwiach i bacznie przyglądała się pacjentowi. Lekarza podszedł do drzwi po drugiej stronie korytarza i ponownie wbił kod zabezpieczający na panelu obok. Tym razem pokój był większy i mieścił pięć łóżek. Zaraz pod oknem, koło aparatury monitorującej funkcje organizmów matki i dziecka, leżała Jętka. Była prostytutka spała na boku, przykryta zielonkawym prześcieradłem i chrapała cicho. Na stoliku obok leżała jakaś książka, więc Marek pomyślał, że z ciężarną jest znacznie lepiej niż z Erykiem i Alicją. W końcu ją i dziecko Eryka „jedynie” ranił sztylet, a tamta dwójka starła się z nimi.
Alicja leżała dwa łóżka dalej, podpięta do dwóch dziwnych sprzętów. Jeden ewidentnie monitorował pracę serca, drugi, od którego kable prowadziły do nałożonego na głowę Alicji gumowego czepka pełnego jakichś czujników. Widocznie to urządzenie monitorowało pracę mózgu. Marek spojrzał pytająco na Korreora, a gdy ten skinął głową, podszedł do swojej narzeczonej i usiadł na taborecie obok jej łóżka. Lekarze i Maria przeszli do Jętki i rozmawiali obok jej łóżka w swoim języku.
Alicja była blada, włosy miała mocno przycięte, zapewne, by móc podłączyć encefalograf. Oddychała równo, spokojnie, jakby po prostu spała. Czasem tylko Marek miał wrażenie, że śni jej się coś złego, bo krzywiła się przez sen. Marek nie sądził, że gdy ją ponownie zobaczy, będzie miał takie mieszane uczucia. Z jednej strony cieszył się, że Alicja żyje i są szanse na jej powrót do zdrowia. Z drugiej, bał się, że gdy już ją wybudzą, dziewczyna nie będzie chciała z nim rozmawiać, a może nawet będzie wrogo do niego nastawiona. Mimo swych wątpliwości cieszył się, że znowu widzi jej twarz. Po chwili zaczął przyglądać się każdemu detalowi jej ciała z osobna i zaczął się zastanawiać, skąd w ogóle kiedyś przyszedł mu do głowy pomysł, by uważać, że Alicja ma za płaski nos. Teraz zdawało mu się, że jej nos, oczy, usta i kości policzkowe są doskonale zgrane i nawet do twarzy jej z włosami do ramion. Jednak, gdy podeszli do niego Korreor i Maria, mruknął nieco rozżalony:
– Mogliście ich nie ścinać.
– Co?! – spytał zastępca ordynatora z przerażeniem w oczach. – Kogo ścielimy?!
Maria zaśmiała się lekko i przetłumaczyła poprawnie, na co Korreor odpowiedział nieco długim wywodem, który Maria streściła krótko i dobitnie:
– Wczoraj panna Alicja była łysa.
– Że co? – spytał zszokowany Marek. – Ale...
De Marcia zamilkł, by pozwolić Marii wszystko wyjaśnić.
– Kwarantanna – wyjaśniła Czarna. – Ze względu na jej stan postanowiono uwinąć się z tym jak najszybciej. Mieli nadzieję, że Ghagor się tym zajmie zaraz po dostosowaniu jej do tutejszej flory bakteryjnej, ale on przecież woli czekać na Maroga.
– Drań – skomentował postawę swego współpracownika Korreor. W tej chwili do sali weszła Anna, za nią zaś Lupem. Franco przywitał się ze wszystkimi i przez chwilę rozmawiał z Marią i Korreorem. W tym czasie Marek przyglądał się aparaturze, do której podłączono Alicję. Urządzenia były zaskakująco małe jak na tak zaawansowaną technologię. Największy jej element, ciekłokrystaliczny wyświetlacz, był wielkości zeszytu. Linie obrazujące różne rodzaje aktywności mózgu dziewczyny były wyraźne, tak samo drobne opisujące je napisy. To nie był sprzęt dla kogoś o słabym wzroku.
Nagle Alicja wyprężyła się i wydała z siebie zduszony jęk. Otwarła szeroko oczy, błyskając białkami. Zaraz do chorej doskoczyli Anna i Korreor, przytrzymując ją i aplikując jakiś zastrzyk. Linie na encefalografie wyszły poza skalę. Na szczęście to był jeden, pojedynczy atak, niemający porównania z tym, co miało miejsce u Widłowskiego.
– Wszystko w porządeku – zapewnił Marka Korreor, gdy Anna stwierdziła, że trzeba wymienić pościel chorej. – Chodźmy wszyscy do sali gościowej, żeby zczekać na Maroga. Pana nasłowiona jest w dobrych rękach.
Sala „gościowa” znajdowała się na parterze budynku, trzy piętra poniżej miejsca kwarantanny i pięć pięter poniżej Oddziału Przypadków Dziwnych. Było tu sporo ludzi, głównie ubranych w lekkie, przewiewne bluzy mężczyzn i kobiet w różnobarwnych, sięgających za kolana sukniach. Na wykładanej niebieskimi płytkami podłodze rozmieszczono jakby chaotycznie mnóstwo niskich, miękkich sof, na których najwyraźniej najwygodniejszą pozycją była pozycja półleżąca. W rogu Korreor szybko skierował Marka, Franco i Marię do skrytej za matową szybą części dla personelu. Nie uchroniło to ich od zostania najpierw przywitanymi przez jakąś miłą starszą panią w szarej sukni do kostek, a potem stania się obiektem zainteresowania prasy. Staruszka strasznie interesowała się włosami i twarzą Marka. Potem na placu przed budynkiem zaczęła się jakaś krzątanina. Starsza pani powiedziała szybko jakieś długie zdanie, zaśmiała się głośno i odeszła na swoją sofę, gdzie czekał na nią już siwy mężczyzna z opatrunkiem na lewym oku.
Tumult za oknem wywołało kilkunastu dziennikarzy, którzy tłoczyli się przy szybie i desperacko starali się zrobić jak najwięcej zdjęć. Niektórzy byli tak zdesperowani, że odpychali na boki swoich kolegów po fachu albo próbowali coś krzyczeć przez dźwiękoszczelną szybę.
W sali dla personelu, poza kilkoma sofami podobnymi do tych w sali głównej, znajdowała się wielka stalowa lodówka z ekspresem do kawy wbudowanym w boczną ścianę. Korreor spytał się, czy ktoś chce kawy albo herbaty i przyjął zamówienia od Franco i Marii. Marek zaryzykował i poprosił o to samo, co Maria. Choć nie wiedział co to „kaj”, miał nadzieję, że chodzi o herbatę.
– Tak przy okazji – spytał de Marcia, gdy ordynator zaczął grzebać przy ekspresie. – Czego chciała ta kobieta?
– Ta staruszka? – upewnił się Franco. Gdy Marek pokiwał głową, Lupem mruknął coś w swoim języku i po chwili odparł: – Zapewne chciała zobaczyć prawdziwego Aurianina. Tu nie mamy ich zbyt wielu, praktycznie nikogo, więc twoja twarz bardzo zwróciła jej uwagę. To pani profesor antropologii, Zofia Garczewska. Miła kobieta, ale nielubiana przez tutejszych. Nikt nie lubi Aurian. Mamy tu nawet taki zwrot: „znienawidzić jak Aurianina”.
– Jakoś nie widziałem zbytniego zainteresowania na sali moją osobą – zauważył Marek, zastanawiając się ponownie nad panoramą, którą widział w poczekalni. – Chyba tylko ona podeszła.
– Tylko ona nie miała ochoty zrobić ci krzywdy – zapewniła Maria, przyjmując od Korreora filiżankę herbaty z liści. – Tutaj Aurianami straszy się dzieci. Gdyby nie to, że byliśmy z tobą, wszyscy szybko by ci powiedzieli, co myślą o cesarzu.
– Rozumiem – zapewnił Marek, kiwając głową. – Odnosząc się do twojej definicji Piekła...
– Jesteś w auriańkim Piekle – dokończyła za niego Maria. Uśmiechnęła się przy tym lekko, a widząc zdezorientowaną minę de Marcii, dodała: – Ale jesteś tu w towarzystwie dwójki Lupusaidów, jesteś narzeczonym Lupusaidki, więc jakoś to będzie. Masz nas. No i zawsze możesz się powołać na Piąte Słowo Zakonu. Wiesz, miłosierdzie krzyżowców, te sprawy...
– Wielka mi to pociecha – mruknął Marek, po raz kolejny zastanawiając się, gdzie jest. Nie znał miejsca na ziemi, gdzie używano by takiego pisma, takiej mowy i gdzie takie wpływy mieliby wyznawcy krzyża. Ochłonął już po panoramie widzianej w poczekalni i przestał już rozważać fantastyczne teorie. Być narzeczonym wilkołaczycy to jedno, znalezienie się z nią w równoległym świecie przekraczało już granice absurdu i nienormalności.
– Uważaj na gości od Gharuga – rzucił szybko Franco. – Gdy zdawałem raport Staremu Ghanowi, Staruszek powiedział mi o ich ostatniej zadymie. Podobno znowu chcieli wyganiać ludzi z osiedli na ziemiach Rodu Klary.
– Wergorah. Tacy lokalni rasiści – wyjaśniła Markowi Maria. – Głównie Lupusaidzi wierzący, że ten świat został stworzony dla nich i tylko dla nich. A jeśli nie cały, to co najmniej Białogóra i okolice.
– Rozumiem – mruknął Marek. – Tacy jak nasi Aures?
– Nie – powiedział Franco. – Wasi Aures brzydzą się używać innego języka niż auriany. Nasi Wergorah czasami przez pół roku nie przyjmują ludzkiej postaci. Musieliśmy stworzyć specjalny zespół do rozpędzania ich zgromadzeń, bo jak się jeszcze opiją, to grożą, że rozwalą całe miasto. A jak jest ich choćby tylko dwudziestu i mówią to w takiej Kvartii, to ta groźba jest bardzo prawdopodobna. Dziękuję.
Korreor postawił przed Markiem pozbawioną jakiegokolwiek uchwytu miskę z herbatą, Franco i on z identycznych misek pili kawę. Lekarz wziął miskę do ręki i pociągnął długi łyk wrzącego napoju.
– Tego mi było natrzeba – westchnął, obcierając górną wargę. – Wergorah to nic. Pan Olaf jest zły jak os.
– Kto? – spytał Marek, widząc jak Franco krzywi się na dźwięk tego imienia.
– Pamiętasz, jak dziadek w czasie libacji usynowił oficjalnie ojca? – spytała Maria.
– No, tak – przyznał de Marcia, choć sam nieco wstydził się, że wtedy nie złożył podpisu pod tym aktem. – To jest ten oficjalny, pierwszy syn Franco?
– Tak – mruknął Wędrowiec. – Można powiedzieć, że stracił wszystko w wyniku mojej decyzji. Ma prawo być wściekły, Moja kochana żonka i mój synalek jak dotąd nie zareagowali, więc Ghan obawia się o życie Eryka. Ale skoro Olafuś jest wściekły, to zapewne już coś próbowali zrobić, ale im nie wyszło.
W tym momencie rozległo się pukanie w szklane drzwi. Korreor krzyknął coś w swoim języku i po chwili próg przekroczył młody mężczyzna w mundurze podobnym do tego, jaki nosił Lupem, jednak na plecy miał zarzucony szary płaszcz z godłem w formie wielkiego wilczego łba. Długie, czarne włosy trzymał spięte z tyłu głowy, wyraźnie skośnymi oczyma lustrował po kolei wszystkich zebranych, nawet na chwilę nie okazując nikomu życzliwości. Z niemal rzucającego się w oczy podobieństwa do Franco Marek odgadł, że jest to właśnie Olaf. Za synem Wędrowca wszedł wielki, brunatny lykantrop w szarym płaszczu. Lewą łapę bestia trzymała na gałce miecza przywieszonego przy lewym boku, prawą uniosła jakby w geście pozdrowienia. Gdy spojrzenie żółtych ślepi padło na Marka, ten mógłby przysiąc, że słyszy cichy warkot potwora. Mimo to zarówno Maria, jak i Franco zachowywali spokój.
– Witaj, Gharugu. Witaj, synu – przywitał się Lupem, wstając. – Znasz już Marię i mam nadzieję, że wiesz kim...
Olaf przerwał ojcu i zaczął wrzeszczeć, purpurowiejąc na twarzy. Wymachiwał zaciśniętymi pięściami i ciągle powtarzał jedno słowo: Erigh. Jego towarzysz był znacznie spokojniejszy, nawet próbował coś do niego mówić, ale nie odniosło to skutku. W końcu Franco postanowił zareagować.
– Czy oprócz obrażania swojego brata i naszych gości, twoja wizyta miała jakikolwiek cel? – spytał Wędrowiec, siadając. Olaf prychnął gniewnie i wyszedł w milczeniu. Gharug został jeszcze przez chwilę, rozmawiając z Franco w tamtejszej mowie. Maria dała Markowi znak, że wszystko jest w porządku i wszyscy usiedli z powrotem. Gdy lykantrop wyszedł, Franco wyjaśnił wszystko de Marcii.
– Gharug był, a może i nadal jest przyjacielem Eryka – zaczął Lupem, po przełknięciu kawy. – Znają się od lat, ale mają nieco inne podejścia do sprawy tego, jak powinny wyglądać stosunki między zwykłymi ludźmi a Lupusaidami. Wyjaśniłem Gharugowi, że jesteś narzeczonym jednej z nas, przez co zostałeś zaliczony do bardzo wąskiego grona „tych dobrych Aurian”. Tak więc jest was już dwóch, a raczej dwoje.
– To dość elitarne grono – zauważył gorzko de Marcia.
– Ale bardzo zasłużone – zauważył Franco z uśmiechem. – Ogólnie Gharug obiecał się modlić za Eryka i poprosić, żeby ludzie z jego oddziału robili to samo. Ich kobiety będą się modliły za Alicję.
– Miło z ich stro... – zaczął Marek ironicznym tonem, ale sam się ugryzł w język, i to nim twarz Lupem przybrała szyderczego wyrazu. De Marcia podejrzewał, że jeśli prawdą jest to, że stan Alicji i Eryka ma podłoże duchowe, to modlitwa może im znacznie pomóc. Pomyślał nawet, że mógłby sam zmówić jakąś modlitwę z prośba o uzdrowienie Alicji. Nie znał wprawdzie żadnych formuł, ale gdzieś słyszał, że nie jest to tak ważne, jak szczerość intencji. Już miał ochotę spytać, gdzie znajduje się jakaś kaplica, gdy rozległo się pukanie o szklane drzwi.
– Wejść – krzyknął Franco, po czym wstał i opuścił ręce swobodnie wzdłuż boków, jakby przygotowując się na odparcie ataku. Zamiast jednak bandy lykantropów w szarych płaszczach do sali wszedł okutany w biały fartuch, niski, pulchny staruszek o łagodnym spojrzeniu błękitnych oczu. Uśmiechnął się, widząc zebranych, ukłonił się głęboko i podszedł do stolika. Franco skłonił się jeszcze głębiej niż on, Korreor skłonił się lekko, najwyraźniej korzystając z godności gospodarza, a Maria przyłożyła rękę do piersi i rzuciła krótkie pozdrowienie i dała Markowi znak, by też okazał szacunek starcowi. De Marcia nie wiedział, jak się zachować, ale staruszek zaraz wyciągnął do niego dłoń i spytał:
– Pan musi być tym Aurianinem, którego dziwne koleje losu rzuciły za Granicę, tak?
– Tak – odparł nieco speszony Marek, na własnej dłoni czując, jak silne są dłonie starca. – Marco de Marcia.
– Marog ibm Lupus haaw Klara haaw Beata – przedstawił się staruszek. Zaraz potem usiadł koło Franco, naprzeciw Marka, a gdy wszyscy już spoczęli, zwrócił się do de Marcii: – Będę miał potem do pana kilka pytań, ale najpierw chcę opłukać wyschnięte gardło po uciążliwej podróży. Nalejesz mi trochę czystej wody, drogi Korreorze? – spytał Marog lekarza, a gdy miał już przed sobą miskę z wodą, uniósł ją do ust i lekko tylko je zwilżył, po czym kontynuował: – Podróżowałem z pewnym młodzieńcem z mojego Rodu i musiałem mu wszystko po kolei tłumaczyć. Nie pojmuje dzisiejsza młodzież, jak ważne jest to, by najpierw uleczyć rany ciała, a dopiero potem rany ducha. W zdrowym ciele, zdrowy duch. To chyba funkcjonuje po obu stronach Granicy, prawda? No, więc ja mu tłumaczę, że należy zapewnić każdemu naszemu podopiecznemu i każdej podopiecznej dom i pracę, a ten mi od razu, że trzeba ich jak najszybciej doprowadzić do zbawienia... Strasznie opornie mu wiedza wchodziła do głowy. Chyba gorzej niż temu tutejszemu łapiduchowi... Kogo my tu mamy?
– Ghagor, z pokolenia Oragha – odpowiedział Korreor. – Siedem razy prosiłer o kogoś lepszewer, ale odpowiadalicie, że na razie ma niepotrzeby.
– Przyznaję, że nie traktowałem poważnie twojego oddziału, drogi Korreorze – powiedział ze smutkiem w oczach Marog. – Zresztą jak cały Ghanat. Jak dotąd zajmowaliście się jedynie kilkoma lekko opętanymi, jeszcze trochę udręczeń, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek trafią do was uczestnicy bitwy z Trzynastką. W całym demonicznym świecie aż huczy. Mamy dwa razy więcej roboty, ale dwa razy łatwiejszej, bo Piekło przynajmniej na chwilę straciło ochotę do walki. Starają się uderzać, ale chaotycznie i bez fantazji. Wszyscy diabli boją się, że teraz to Aniołowie ruszą z kontratakiem. Demony proszą mnie, bym ich nie wypędzał, bo w Piekle każdy obrywa za porażkę Baala. To długo nie potrwa, ale trzeba się cieszyć tym, co mamy i korzystać. Ale chyba odszedłem od tematu...
– Dla mnie to ciekawe wieści – zapewnił Franco. – Czy jeśli Ghagor uznał, że Alicja Canissi, narzeczona pana de Marcii, znajduje się w Drugim Kręgu Piekieł, to jakie są szanse, by ją wybudzić?
– Ogromne! – krzyknął Marog. – Właściwie, to mogę to zrobić z marszu. Ale najpierw wolę zobaczyć, wybadać, z czym mam do czynienia. Co cwańsze demony lubią ukrywać się za plecami słabszych i w ten sposób zastawiać zasadzkę na słabszych przeciwników. Czyli nasi pacjenci słuchali wycia Banshee, tak? I jeden z nich ją zabił, tak? Oboje mają na sumieniu zabójstwo w obronie własnej, tak?
Franco potakiwał, a Marek przy ostatnim pytaniu zamarł.
– Chwila! – krzyknął Aurianin, zrywając się
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan - przez Rafał Growiec - 13-09-2012, 20:46
RE: Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan - przez Kruk - 10-07-2013, 21:58

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości