Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 1
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pierwotni
#1
Masywny kadłub samolotu, przebijał się przez rozrzedzone powietrze. Dwa silniki, podobne do tłokowych, osadzone na szerokich skrzydłach burczały miarowo. Pilot siedzący na niewygodnym fotelu, trzymał sztywno kierownicę umieszczoną na drążku sterowniczym. Uwielbiał swój samolot. Tylko ten model został wyposażony w przejrzyste szyby osadzone na kulistym kadłubie, które w każdej sytuacji zapewniały doskonałą widoczność.
Siedzenie obok niego było puste. Przewidziany przepisami lotniczymi, drugi pilot przebywał na urlopie. Firmy przewozowej nie było stać na dodatkowe etaty, zatem porucznik rezerwy Poznański stał się jedyną nadzieją na dowiezienie żywności, do stacji badawczej „Seven”.
Powolna maszyna minęła, z prawej strony, czubek jednej z trzech ogromnych piramid, postawionych jedna, obok drugiej. Były cztery razy większe niżeli te egipskie. Zniesiona prawdopodobnie przez tę samą cywilizację. Snuto nawet teorię że ci właśnie ci ludzie, dali początek ziemskiej cywilizacji.
Przez kilka tysięcy lat w zupełności wystarczyło, by rozżarzone piaski pustyni pochłonęły te kamieniste kolosy aż do połowy.
Zawsze, kiedy trasa przelotu prowadziła przez tą skarbnice wiedzy, na temat poczynań ludzkości, nijako w hołdzie dla nich przechylał prawe skrzydło nieco w dół i obserwował je w zadumaniu. Tym razem jednak nie było czasu na ten osobliwy rytuał, ponieważ cel podroży znajdował się w pobliżu. Spojrzał z ukosa na kamienisty czubek pierwszej z piramid, a kiedy cel obserwacji powoli przesunął się za kadłub natychmiast zwrócił uwagę na czarne punkciki, do których prowadziła nitka dużo jaśniejszego piasku.
Pod zabudowaniami stacji w środkowej części drogi, widać było kolejne budynki, tym razem w kolorze otaczających ją piasków pustyni.
Reka pilota w skurzonej rękawiczce pochyliła miarowo drążek w lewą stronę i skręciła kierownicą, a ślizgający się po prądach powietrza niczym łudź metalowy gigant, nie bez oporów, skierował się w kierunku niewielkiej wioski, poziomując przy tym skrzydła..
Poznański nigdy nie używał kasku lotniczego, który niemal zawsze wisiał na haku, wbitym w ścianę, obok prostokątnych drzwi, prowadzących do kabiny. Jego rozczochrane, nieco posiwiałe włosy, średnio raz na całe miesiące widziały się z grzebieniem. Zawsze ograniczał się do nałożenia sporej warstwy żelu i umodelowania fryzury na płasko, z niewielkim wachlarzem na szczycie głowy.
Brązowa kurtka, pilotka ze skóry, zaopatrzona w wysoki kołnierz i zabezpieczona gumką zaciskową w dolnej części doskonale chroniła człowieka, przed licznymi przeciągami, które często występowały w nie szczelnej kabinie.
Biały szal owinięty w okół szyi, dopełniał wszelkich ról ochronnych przed zimnem.
Czerwona lampka nad okrągłym wysokościomierzem zaświeciła się nagle, a ukryty gdzieś w kokpicie głośnik wydał metaliczny i piskliwy dźwięk ostrzegawczy. Już widać już było wyraźne zabudowania. Wszystkie domy w wiosce wykonano z ciemnej gliny. Każdy z nich miał co najwyżej dwa piętra. Ręce ciągle zaciśnięte na kierownicy, wypoziomowały kadłub..
Poznański rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś ubitego kawałka gruntu, bo na przyzwoity pas startowy nie było co liczyć.
Kiedy skończył przelot nad wioską, skierował dziób maszyny, w kierunku zabudowań stacji badawczej. Przeklął w myśli, kiedy południowe słońca zaświeciły mu prosto w twarz. Zmrużył oczy i maksymalnie wytężył wzrok.
Miarowe burczenie silników zaczęło powoli przygasać. Pilot odruchowo spojrzał w obie strony. Obracające się do tej pory bez awaryjne łopaty obu silników obracały się teraz miarowo, ale stanowczo za wolno. Nic nie dało odruchowe chwycenie za klucz w stacyjce, który był umieszczony tuż za drążkiem sterowniczym. Kilka gwałtownych obrotów w okół osi. Zero skutku. Cisza, jaka zaległa w pulpicie nie była by najmniej oznaką dobrych wieści. Słychać było tylko świst powietrza przez nieszczelne okna.
Poznański miał za sobą całe lata służby w siłach powietrznych, dlatego zaistniała sytuacja nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Znów wytężył wzrok w poszukiwaniu miejsca do lądowania, jednak tym razem nie musiało ono spełniać jakichkolwiek form bezpieczeństwa.
Uważnie przyjrzał się wydmą i stwierdził że ma sporo szczęścia. Żadna z nich nie wyglądała zbyt solidnie, a to oznaczało że lądując nie rozwali maszyny i będzie ono o połowę łatwiejsze.
Skręcił powoli na zachodni skraj, coraz wyraźniejszych budynków. Spróbował rozluźnić mięśnie w oczekiwaniu na chwilę prawdy. Uporczywy głośnik znowu dał znać że znajduje się za nisko, wiercąc mu dziury w uszach.
Kadłub z niebywałą gracją prześliznął się po wierzchołku pierwszej, z wysokich wydm. Ostatnia chwila swobodnego lotu nie trwała zbyt długo, ponieważ skrzydła straciły swoją siłę nośną, a kilka ton żelastwa wbiło się w wierzchołek następnej, ponad wymiarowej kupy piachu. Przednia szyba natychmiast wypadła, w częściach na zewnątrz i ślizgając się w dół po niezbyt ostrym dziobie samolotu, pomknęła na piasek.
Ponieważ Poznański nigdy nie zapinał pasów bezpieczeństwa, on również wylądował brzuchem, na wierzchniej warstwie rozgrzanej stali. Zdołał tylko zasłonić twarz, obiema rękoma, zanim zrobił kilka fikołków spadając w dół. Uderzył kręgosłupem w miękki piasek. Leżał tak przez kilka chwil, zanim otworzył oczy.
Spojrzał nieco nie przytomnie, na trzy słońca na niebie. Jedno mniejsze od drugiego. W ustach czuł piasek, oraz suche powietrze. Był cały obolały, ale chyba nic nie złamał. Podniósł się na rękach i rozejrzał do o koła. Wszędzie wydmy, a wiatr cały czas szumiał mu w uszach.
Było niesłychanie gorąco, a piasek wywiewany stopniowo z jego włosów leciał mu do oczu. Usunął go rękoma pośpiesznie z grzywki i niezdarnie podniósł się na chwiejnych nogach. Stanął w rozkroku i obrócił się za siebie. Spojrzał w górę, w wzdłuż poharatanej ściany wydmy. Kiedy w końcu jego wzrok dotarł do smutno wystającego z fragmentu kadłuba, zrozumiał że czeka go trudna podróż. Na początek i na próbę wbił szpic wojskowego buta w miękki piach, który natychmiast zasypał mu niemal pół golenia. Niezdarnie niczym Armstrong na Księżycu zrobił następny krok, jednak tym razem podpierając się lewą ręką o ścianę piasku, żeby nie stracić równowagi.
Kiedy wreszcie wspiął się na szczyt, był cały zlany potem. Kurtka została gdzieś w połowie dystansu, a niebieska koszula była czarna od potu. Cały czas zadawał sobie pytanie czemu nie słyszy nawoływania poszukującej go obsady stacji. Spojrzał na jej budynki z góry i ocenił że w tych warunkach, czeka go następna godzina marszu.
Najpierwej jednak skierował się w kierunku częściowo zasypanych drzwi wejściowych samolotu. Otworzył je, jednym zdecydowanym kopniakiem i zajrzał do ładowni. Pasy, którymi przymocowano drewniane skrzynie z wodą i puszkami zdały egzamin i wytrzymały.
Podniósł zamaszyście butelkę wody, która walała się po podłodze. Wypił ją duszkiem niemal całą, nie zwracał przy tym uwagi na typowy odgłos miętego plastiku, z którego była zrobiona.

Trzy słońca wisiały na wysokości horyzontu i dawały już nie wiele światła, kiedy stanął na twardym gruncie, który otaczał stalowe budynki. Natychmiast skierował się, w stronę pierwszego z nich. Kiedy dotarł do drewnianych drzwi, plastikowa klamka drgnęła. Delikatnie je uchylił, a zawiasy najwyraźniej w proteście zaskrzypiały delikatnie. Pomieszczenie było wąskie, ale za to doskonale uporządkowane. Kilkanaście łóżek, stojących zagłówkami, na wzajem do siebie, ustawiono wzdłuż dłuższej osi, dzielącej pomieszczenie na pół. Obok każdego stała niewielka szafka z drewna.
Ten ład i porządek zakłócały otwarte drzwi od szaf, przy jednej ze ścian. Były wyższe o głowę od Poznańskiego i oblepione różnymi, bardziej lub mniej dowcipnymi naklejkami. Delikatnie przesunął palec po krawędzi jednych z drzwi i otworzył je na oścież. Zobaczył tylko stosy uporządkowanych ubrań i zdjęcie jakiejś ślicznotki, przyklejone do ich wewnętrznej części. Spojrzał na zegarek. Szpic małej wskazówki znajdował się w okolicach siódmej.
Nadgorliwcy.

Stwierdził oschle. Nie było sensu szukać radiostacji. Pomijając fakt że nie wypadało mu rozporządzać się czymkolwiek w gościnie, to nie miał zielonego pojęcia o radiostacjach naziemnych, zatem trzeba było odnaleźć gościa, który miał na ten temat jakieś pojęcie. Przypuszczalnie wszyscy archeolodzy nadal tkwili w najbliższej piramidzie. Odwrócił się na pięcie i wyszedł tą samą drogą, którą minutę wcześniej wszedł do pomieszczenia.
Kiedy stanął, przed otwartymi drzwiami spojrzał nieco w górę, na wielką bryłę,która wystawała spoza wydmy. Dostrzegł również zrytą kołami samochodów drogę, prowadzącą w tamtą stronę. Było zdecydowanie za daleko żeby iść piechotą i dotrzeć na miejsce przed czasem, kiedy wszyscy zbiorą się z powrotem. Z pomocą przyszedł mu widok podstarzałego łazika, zaparkowanego nieopodal. Okolica raczej była wolna od złodziei, dlatego z pewnością ktoś zostawił kluczyk w stacyjce. Poznański usiadł wygodnie na okurzanym fotelu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył, więc nie pozostawało nic innego jak nacisnąć pedał gazu i wrzucić pierwszy bieg.
Drewniany drążek od zmiany biegów nie bez przeszkód, dał się nastawić na pierwszy z nich. Przy drugim i trzecim było zdecydowanie łatwiej. Specjalnie zaprojektowane opony, z myślą o piaskowej nawierzchni, bez problemowo pokonały pierwsze metry. Częściowo dzięki szerokim wypustką po obu stronach bieżników opon. Niestety twórcy nie przyszło do głowy, że na tak miękkim i nie stabilnym gruncie, przydało by się wyposażyć go w nieco lepsze amortyzatory, dlatego nieźle trzęsło, gdy Poznański wrzucił czwarty bieg.
W stylu mistrza kierownicy zajechał przed wejściem, złożonym jedynie z trzech kamieni, z pośród których dwa służyły jako wsporniki, a trzeci podtrzymywał je od góry. Bardziej z przyzwyczajenia, aniżeli z konieczności wygiął do góry wajchę od hamulca ręcznego i wyskoczył na zewnątrz. Rolę zapory przed nieproszonymi gośćmi niegdyś z pewnością pełnił granitowy kamień, który ktoś wykorzystując jakiś dźwig odsunął na bok.
Poznański wspiął się po dwóch stopniach, których fragmenty wciąż wystawały z piasku i śmiało wszedł do środka. Pewny siebie zdołał pokonać następne metry, gdy wyrosła przed nim kamienna ściana, dokładnie z tego samego budulca co dwie inne, otaczające go z obu stron.
Dwa następne przejścia rozchodziły się w obie strony. Jedna z nich, ta po prawej wydawała się o połowę szersza, co skłoniło go do wybrania tego kierunku. Ginące światło od wejścia niemrawo oświetlało zakurzoną posadzkę z płyty z śladami czyiś butów, co upewniło go, że wybrał właściwie.
Stawiając energicznie kroki doskonale wiedział jaką awanturę zrobi załodze, za to że nikt nie pilnował radia. Całkowite ciemności nadeszły w miarę szybko, co zmusiło początkującego poszukiwacza przygód, do wyciągnięcia z prawej kieszeni spodni miniaturowej latarki, która po włączeniu dała nie wiele światła, ale pozwalała przynajmniej orientować się w sytuacji.
Zatrzymał się dopiero w rozległej komnacie, tak długiej że do jej końcowych ścian nie sięgało nie wiele warte światło. Pilot przeklną pod nosem i zrobił jeszcze krok do przodu. Egipskie ciemności otaczały go teraz ze wszystkich stron. Czuł że traci orientację. Teraz zaczął się martwić, ponieważ zdawał sobie doskonale sprawę, że prawie na pewno zabłądzi i może się nie wydostać z czeluści tego labiryntu komnat i korytarzy.
Odwrócił się z powrotem i delikatnie stąpając po kamiennych płytach zaczął maszerować.
Dopiero teraz zauważył ze te płyty są jakieś inne. Śmiało można było przypuszczać że zostały pomalowane jakąś czerwoną farbą. Przykucnął i palcem wskazującym najpierw dotknął podłoża, a następnie przejechał nim w swoim kierunku. Przystawił go do nosa i powąchał. Pachniało gliną. Nie był archeologiem, ale doskonale wiedział że jeżeli coś ma inną budowę od całej reszty, to jest czymś wyjątkowym.
Całe pomieszczenie wypełniło echo całkiem podobne do kapiącej wody, jednak było zdecydowanie ostrzejsze. Kiedy wstał promień latarki oświetlił czyjąś twarz, która swoim wyglądem w zdecydowany sposób różniła się od tych, które do tej pory widział. Nieznajomy miał podłużaną czaszkę, która w świetle latarki miała kolor niebieski i była całkowicie łysa.
Durze oczy były również podobne do ludzkich, z tą różnicą że wydawały się całkowicie białe, poza niewielkimi źrenicami. Czarne plamki patrzyły na niego w taki sposób że wszystkie włosy stanęły mu dęba. Srokaty nos i spiczasta szczęka pozostawały zupełnie bez wyrazu.
Choć wszystko w tej istocie wydawało się więcej niż niezwykłe delikatnie obniżył promień latarki, który oświetlił kolejno szeroką szyje i nagi tors, któremu niewiele brakowało do atlety.
Siły specjalne potrafiły na wiele przygotować człowieka. Doskonale znosił bul, nie miał również problemów z zachowaniem zimnej krwi w nagłych sytuacjach i podczas tortur. jednak nikt nigdy nie poinstruował go, jak się zachować podczas pierwszego w dziejach ludzkości spotkania z obcą cywilizacją, bo że jej przedstawiciel właśnie stał nieruchomo przed nim, nie było żadnych wątpliwości. Podczas trwania pełnej nerwów chwili w myślach zakiełkowało mu pytanie co się u diabła stało z uczestnikami badań ? Czy ta istota ich po prostu zjadła ? Czy żywiła się ludzkim mięsem ? Przecież czymś musiała.
Potężne uderzenie w kark z pewnością zaoszczędziło mu wielu nerwów, a niewystarczający strumień światła natychmiast zalała czerń.

Najpierw poczuł chłód kamienia na potylicy, potem twardy grunt pod plecami, równie zimny, albo nawet bardziej. Powoli otworzył oczy. Kamienna ściana przed nim, złożona z nierównomiernych brył, barwą przypominała raczej mur z czasów ziemskiego średniowiecza. Świetliki, które umieszczono pod dachem dawały sporo światła, ale nie wystarczająco by oświetlić całe pomieszczenie. Chociaż ich podłużane kształty były znacznie szersze, a niżeli wyższe cienkie snopy światła, wypełniały niewielką celę.
Dwie postaci siedziały zmarniałe przy ścianie. Czarne sylwetki były drobne, o typowo kobiecych kształtach. Obie siedziały z głowami położonymi, na wygiętych kolanach. Obok znajdowały się w podobnych pozycjach następne, tym razem o zdecydowanie męskich posturach.
Poznański dźwignął się niezdarnie do góry, pomagając sobie przy tym rękami i usiadł przy ścianie. Nadal był ogłuszony. Jedna z kobiet podniosła powoli głowę do góry i stwierdziła oschle :
- Patrzcie, obudził się.
- Witamy wśród żywych.
Zauważył ktoś inny.
- Żebyś jednak nie powiedział tego w złą godzinę.
Odpowiedziała jakaś kobieta.
- Dobra – zaczął Poznański – zacznijmy od banalnego pytania : co się tutaj u diabła dzieje ?
- A nie widać ? - odparła następna z dziewczyn z wyraźną pretensją i nutką nonszalancji – wszyscy jesteśmy porwani, przez obcych warto dodać.
Powiedziała to w taki sposób że od razu zrobiło mu się głupio, dlatego postanowił nie zadawać więcej oczywistych pytań. Wstał i stanął przy jednym ze środkowych świetlików, który znajdował się dokładnie na wysokości jego oczu. Dostrzegł tylko znajome piramidy, a nieco zboku dziwnie wyglądającą wydmę, której kształt mógł sugerować że zasłania podobne pomieszczenie.
- kim jesteście ? - mrukną pod nosem mrużąc oczy.
- Jesteśmy archeologami – zaczął żałośnie jeden z mężczyzn – uniwersytet wysłał nas tutaj żeby zbadać pochodzenie piramid. Przez pierwszy tydzień, a nawet chyba miesiąc wszystko szło jak po maśle. Znaleźliśmy kilka ciekawszych artefaktów, oraz rozszyfrowaliśmy pismo hierogramiczne, starsze nawet od ziemskiego Egiptu. Wynikało z niego że pierwsi Egipcjanie dotarli na ziemię właśnie stąd. Wszyscy byliśmy nie lada podnieceni tym pierwszym, na prawdę potwierdzającym tę szaloną teorię znaleziskiem - tu przerwało mu „Ekhm” jednej z dziewczyn. Mężczyzna odwrócił wzrok w jej stronę i dodał :
- Przykro mi Andżelika, ale chyba wszyscy tak myślimy.
- Ale ty debilu musiałeś nacisnąć tą dźwignię !
Ofuknęła go cienkim i za razem piskliwym głosikiem.
- Wrodzona ciekawość – skwitował tą wypowiedź krótko – inaczej nie był bym archeologiem, no ale wracając do tematu. Wtedy coś zaterkotało, zahuczało i pokazali się oni.
- Oni ?
Zapytał niemal że rutynowo Poznański.
- tak oni, cała masa przedstawicieli innego gatunku aniżeli homo sapiens, co gorsza mający historyczny zatarg z nami, ponieważ byli kiedyś naszymi niewolnikami.
- Niewolnikami.
Powtórzył Poznański
- Tak daleko przed Izraelczykami i całą resztą historii.
- Kto by pomyślał ... – zdziwił się Poznański – więc tak stare jest niewolnictwo.
Spojrzał na szczyt pierwszej z brzegu piramidy i dodał :
- ciekawe co kombinują
- Nic nie jadłem od 2 dni, bardziej martwi mnie skąd wziąć trochę jedzenia.
- A ty kim jesteś ?
Zapytał się w stylu wścibskiej nauczycielki jedna z kobiet.
- No cóż – odparł nonszalancko z nienagannym, polskim akcentem – ja właśnie przyleciałem do was z żywnością.
Odwrócił się na pięcie i za łożył ręce za siebie. Zrobił kilka kroków przed siebie dodając :
- A tym czasem zostałem porwany przez obce formy życia, które na dobry początek chcą mnie zagłodzić na śmierć.
Niemal że natychmiast poczuł ciężkie spojrzenia na swoich plecach. Tknięty przeczuciem rozejrzał się baczniej po obydwu ścianach. Obie nosiły ślady podobnych okien, z tą różnicą że zasypanych piaskiem. Odwrócił się w kierunku pierwszej z nich i w grobowym milczeniu podszedł bliżej. Wyciągną lewą rękę i wbił palce dłoni w grubą warstwę piachu, którego cześć natychmiast dołączyła do tego na podłodze. Wyraźnie zachęcony sukcesem wsadził resztę dłoni w nowo powstały otwór.
Poruszał nią w obie strony, po czym gwałtownie wyciągnął. Oczom wszystkich zebranych, ukazał się niewielki otwór.
Poznański zbliżył się o duży krok i wyjrzał przez niego, na zewnątrz mrożąc przy tym oczy. Przez nie równe krawędzie dziury zobaczył kolejną, nie naturalnie wyglądającą wydmę. Uśmiechnął się pod nosem i mruknął do siebie :
- No pięknie
Jedna z dziewczyn wstała z ziemi i zbliżyła się do jego pleców. Kidy Poznański przesunął się na bok, sama wyjrzała. Nie zauważyła nic interesującego. Zapytała z pełnym napięcia głosem :
- Co „No pięknie” ?
Dopiero teraz światło, które padało z okien oświetliło w całej okazałości jej twarz. Miała kościste policzki i długie blond włosy, które dla własnej wygody za pięła w kucyk.
Brązowe szorty, sięgające ledwie do kolan, dodatkowo skróciła zaginając ich brzegi. Biały top, który nie sięgał nawet do pępka, był nieco podobny do koszulki polo. A to dzięki kołnierzykowi, który sięgał aż do zwężenia sporego dekoltu, w kształcie litery V. Kolczyk wbity w jej brew zdawał się tylko dodawać jej uroku.
Patrzyła się w jego oczy, nie kryjąc napięcia. Zaskoczony zdecydowaną reakcją kobiety spuścił wzrok i niczym niegrzeczny dzieciak ustawił się w pewnej odległości od jednego z rogów pomieszczenie.
- Pewnie nasi towarzysze spali bardzo długo ...
Zaczął
- Miliony lat – natychmiast odparła pani archeolog w ciąż nie spuszczając z niego wzroku i zupełnie jak by chciała go zaatakować postąpiła krok w jego kierunku. Poznańskiemu przejechał zimny dreszcz po plecach, ale mimo wszystko wziął się w garść i Odchrząknął :
- w takim razie za na pewno zapomnieli o chyba ważnym fakcie – zanim jego towarzyszka niedoli zdołała wykonać następny krok dodał :
- Jesteśmy uwięzieni w systemie bunkrów, każdy mądry dowódca, albo wręcz generał, łączy rzeczone bunkry w jakiś sposób z twierdzą.
- Są drzwi – zauważyła blondynka z krzywym uśmieszkiem przyklejonym do ust, który wydawał się wyraźnie świadczyć o wyższości pani z wyższym wykształceniem od byle odźwiernego.
- Drzwiami to nas tutaj wprowadzono.
Odparł Poznański podnosząc w zamyśleniu kciuk i wskazując nim na nic więcej, tylko kamień otoczony czterema deskami. Podszedł do niego ledwo pochylony z ciągle splecionymi rękoma na plecach i dodał :
- Tak wysoce rozwinięta cywilizacja, żeby dokonać takiego wielkiego dzieła, jaki widzimy za oknami, raczej na pewno nie ograniczyła się do tej jednej możliwości.
- Wczoraj próbowaliśmy odnaleźć jakieś ukryte przejścia i nic z tego nie wyszło.
Wtrącił się dobrze zbudowany mężczyzna, który siedział po turecku przy rogu ściany. Rozprostował nogi i podtrzymując się rękoma tylnej ściany wstał nieco niezdarnie.
Miał na sobie luźną koszulę wizytową i czarne bojówki. Z ich lewej kieszeni wystawał kijek jakiegoś pędzelka, lub czegoś w tym guście.
Poznański po raz kolejny rozejrzał się dookoła. Podszedł do ściany i delikatnie dotykając kamieni opuszkami palców powiedział w zamyśleniu :
- Może źle szukaliście.
Zaraz potem odwrócił się w stronę swojej niedawnej rozmówczyni i spuścił wzrok.
Kucnął i przejechał palcem po resztkach piasku. Natychmiast zauważył dopiero co odsłonięte wgłobienie. Cofnął palec ponownie w to miejsce i jadąc opuszkiem palca wzdłuż niego narysował cienką linię. Kiedy palec zatrzymał się na jej końcu natychmiast zaczął kreślić następną, prostopadłą. Minęło może kilka minut, a środek podłogi rzeźbił już spory kwadrat.
Poznański wstał niczym rasowy archeolog, a zarazem intelektualista i zwrócił się do mocno podirytowanej pani archeolog, o blond włosach :
- Teraz pani wybaczy, ale zajmę się swoją pracą.
Ponownie przykucnął, ale tym razem otwartą dłonią, kolejno przejechał w pobliżu wszystkich linii. Kiedy dostrzegł mały prostokąt wyprostował wszystkie palce i nacisnął. Kamienny zgrzyt wypełnił pomieszczenie, ale tak niemrawo że chyba usłyszała go tylko najbliższa pani archeolog. Krawędź włazu osunęła się najpierw delikatnie w duł, a potem z jeszcze głośniejszym zgrzytem spadłą gwałtownie.
Całe towarzystwo natychmiast nachyliło się nad czarną dziurą. Ci co siedzieli niezwłocznie wstali i podbiegli na miejsce.
- I co teraz ?
zapytał ktoś z tłumu.
- Nic ... ja wskakuje wy czekacie.
- Na co ? na śmierć głodową ?
Sądząc po barwie głosu była to kobieta.
- Nie jak nie wrócę za około pięć godzin. Wytrzymacie. Jak nie to to ruszajcie za mną i próbujcie znaleźć jakieś wyjście.
- Wiesz jacy jesteśmy głodni ?
Ofuknęła go dobrze znana pani archeolog.
- Wiem, ale musicie wytrzymać, bez waszego wyszkolenia militarnego w niczym mi nie pomrzecie, a z pewnością zaszkodzicie.
Pani archeolog nie przyznała mu bezpośrednio racji, ale odwróciła się w kierunku jednej ze ścian i usiadła przy niej potulnie. Poznański nie zwrócił nawet uwagi, czy reszta towarzystwa wzięła z niej przykład, tylko wskoczył do dziury.
Dzięki bogu, jama nie była aż tak kłębka, a nasz super bohater wylądował na czterech łapach. Co da się również zrozumieć korytarz był całkiem zaciemniony. Jednak prehistoryczni budowniczy okazali się należycie zapobiegliwi i umieścili przy jednej ze ścian drewniany uchwyt z zamocowanym w nim Drążkiem i owiniętą wokół niego szmatą. Wystarczyło, tylko wyciągnąć zapałki z prawej kieszeni bojówek.
Poznański odpalił ostrożnie zapałkę, przecierając ją o zniszczone pudełko. Kiedy przyłożył ją do szmaty, ta natychmiast buchnęła płomieniem. Podniesiona pochodnia rozświetliła jasnym płomieniem sporą część wąskiego korytarza.
Pilot nie sądził żeby na drodze znalazły się jakieś pułapki, dlatego dziarskim krokiem ruszył przed siebie. Tunel nie okazał się być zbyt długi. Kiedy stanął przed stalowymi prętami, wbitymi w ścianę odruchowo spojrzał do góry.
Stalową pokrywę, która zagradzała mu dalszą drogę udało mu się dostrzec, dopiero kiedy wystawił rękę z pochodnią nieco wyżej. Nie miał pomysłu co zrobić z pochodnią, dlatego wyrzucił ją w głąb korytarza, który przed chwilą przemierzył. Korzystając z resztek światła odczepił kikut ze ściany i wsadził do większej kieszeni spodni..
Wspiął się na zakurzone szczeble drabiny. Teraz był niemal pewien że prawie na pewno nie uda mu się wrócić, ponieważ z drugiej strony ich nie zauważył. Mając nadzieję że mózgowcy, jednak usłyszą jak będzie wołał pokonał ostatnie stopnie. Przystawił otwartą dłoń do pokrywy i spróbował ją dźwignąć. Ustąpiła bez najmniejszego problemu z głuchym zgrzytem. Ostrożnie wyprostował rękę w łokciu, a następnie przesunął niemal że z namaszczeniem na bok.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego że nie może zostać usłyszany. Zaskoczenie było jedyną bronią, którą dysponował, no i może poza kijem od pochodni. Położył delikatnie swoje drzwi do wolności na kamienistym podłożu, potem przesunął jeszcze kawałek po gruncie.
Wystawił głowę i rozejrzał się w sytuacji. Widział przed sobą strasznie kiepsko oświetlony korytarz. Kiedy spojrzał w bok, zobaczył tylko ciemność. Nasuwało mu to przypuszczenie że zaraz znajdzie się w jakimś nowym korytarzu. Dziarsko wyszedł na górę i profilaktycznie wyciągnął pochodnię przed siebie. Tunel był długi tylko na kilka kroków, więc po zaledwie sekundzie dotarł do dziury w ścianie, na jego końcu. Podczas marszu dotknął z ciekawości jednej ze ścian. Miała dotyk podobny do stali, jednak to nie była stal. Chropowata powierzchnia, podobna była do kamiennej. Pojedyncze cegły miały pochyłe krawędzie, zupełnie jak w starych kamienicach w europie środkowej, z której się wywodził. Cały czas rozglądał się za źródłami światła. Pomimo że nie było go wiele to jednak istniało. Oparł jedną z rąk na krawędzi dziury i delikatnie wychylił się za kamienny próg.
Obszerne pomieszczenie nie było w całości widoczne. Głębokie cienie w okolicach rogów wyglądały wyjątkowo posępnie, a na wykonanej z czerwonej cegły róże na środku widać było drzwi, które zupełnie nie pasowały do epoki.
Podłużana szyba, biegła przy jednej z ich krawędzi, a okrągła klamka, z wyżłobieniem połyskiwała niemrawo w ostatnich resztkach światła. Poznański zauważył również coś na kształt przycisku. Był okrągły w kolorze czerwonym, albo pomarańczowym.
Wcisnął go delikatnie, nie bez wahania. Usłyszał jedynie delikatny zgrzyt nieużywanych od tysiącleci zębatek. Gdy z szyby buchnęło jasne światło i zalało jego spoconą twarz natychmiast przymknął oczy i pociągnął za klamkę. Trzeba było około minuty czasu, żeby wzrok przyzwyczaił się, do tak intensywnego światła. Poznański nie należał do ludzi cierpliwych i natychmiast wszedł do okrągłej windy wykonanej – jak oceniał – z polerowanej stali, która jakimś cudem przez te wszystkie tysiąc lecia nie uległa zakurzeniu.
Namierzył coś na kształt tablicy rozdzielczej z pięcioma przyciskami, o wyglądzie stożków. Wszystkie były otoczone okrągłymi wyżłobieniami. Każdy z przycisków, w górnej części miał wyrzeźbiony symbol. Najpierw dotknął najwyższego, ale się zawahał.
- Co będzie jak drzwi otworzą się w samym środku centrum dowodzenia, albo czegoś w tym stylu ?
Natychmiast pozbył się te myśli z głowy i odważnie wcisnął przycisk. Kiedy mechanizm zawył odwrócił się w stronę drzwi.
- teraz nadeszła chwile prawdy
Powiedział sam do siebie, nie był z byt pewny siebie.

Drzwi odsunęły się na bok, znikając w lewe części otworu. Ściana z podłużanym otworem stanął przed nim posępnie. Natychmiast poczuł dreszcze w skutek chłodnego wiatru, który go zaatakował. Ostrożnie zrobił krok na przód, rozglądając się przy tym we wszystkie strony. Zdołał tylko zorientować się że chyba wylądował na samym szczycie jednej z piramid. Niewielkie pomieszczenie stożka wyglądało nie lada posępnie. Ściany wykonane z żółtego kamieni wydawały się być milczącymi świadkami wydarzeń z przed tysiąca lat, chociaż prócz nich i ziemistej podłogi nic ni dostrzegł. Zrobił następny, tym razem ostatni krok przed siebie i wyjrzał przez osobliwe okno. Natychmiast dostrzegł kolumnę jakiś pojazdów mechanicznych sunących, dobrze znaną mu z powietrza drogą. Tworzyły rzadko spotykaną mozaikę cieni na tle żółtego podłoża i czerwonego nieba.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Pierwotni - przez jaroslaw.juszkiewicz - 14-03-2012, 15:32
RE: Pierwotni - przez Janko - 14-03-2012, 19:02

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości