Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Złodzieje marzeń [Świat Dysku]
#6
Przepraszam za post pod postem. Dalszy ciąg:

Zegar wybił dwunastą. Wszystko ucichło. Tak jakby cały świat ugrzązł na chwilę w owocowej galaretce. Tylko strzeżeniowiedźmowa lalka nadal chwiała się nad kominkiem. Nadeszła łyżka. Oczywiście metaforyczna i zburzyła cichą równowagę lepkiego deseru. Na dywanie wylądowało kilka grudek sadzy, a w kominie ktoś kaszlał.
- Ciociu! - zawył Kubuś. - To Wiedźmikołaj!
-Tego się właśnie obawiam - powiedziała Esme i chwyciła pogrzebacz. Poprawiła kapelusz.
- Udajemy, że śpimy! - wrzeszczała Magrat z dziką furią w oczach. - Udajemy, że śpimy! Inaczej nie będzie prezentów! - Położyła głowę na poduszce, która zmieniła się w dynię.
- CHŁO, CHŁO, CHŁO! - zajęczał komin raz jeszcze.
W płomieniach pojawiły się wysokie, czarne buty. Babcia zacisnęła dłoń na pogrzebaczu... Machnęła. Mocno i szybko. Postać cała w sadzy zachwiała się i wylądowała na dywanie, wypalając w nim pokaźną dziurę.
- Nam nie żal kapusty! - zaśpiewał chłopiec rozpaczliwym głosem, starając się załagodzić zaistniałą sytuację. - Nam nie żal kapusty!
Wiedźmikołaj trzymając się za głowę wstał i zaczął nerwowo podrygiwać w rytm strzeżeniowiedźmowej pieśni.
-Esme, bądź tak dobra i zgaś moje buty - wyszeptał otrzepując ubranie. - Wołaj Zębuszkę!
-Gytha?! - babcia Weatherwax podała pogrzebacz Kubusiowi. - Magrat, przynieś ten dzbanek pełen lemoniady. Leży na stole.
Na środku salonu stała Gytha Ogg. Buty jej dymiły, a w ręku trzymała swój ostatni ząb. Uśmiechała się... Tuż obok niej krzątała się któraś z licznych antropomorficznych personifikacji. Zapisywała w notesie dokładne dane. Dodawała, odejmowała i mnożyła jak kalkulator, dymiąc przy tym niczym stuletni smok. Coś dziwnego działo się z jej oczami.
- Ćwierćdolarówka dla szanownej pani - zadźwięczał słodziutki głosik. - Naprawdę dobry ząb. Zadbany i pokaźnych rozmiarów - zniknęła.
Z magią działy się dziwne rzeczy. Siekacz niani wisiał w powietrzu, tam gdzie chwilę wcześniej jaśniała twarz wróżki. Zawirował i z perfekcyjną doskonałością wpasował się w szczękę Gythy. Za jej plecami nad komikiem wisiały skarpety wypełnione prezentami. Znowu to zrobił. Dla Wiedźmikołaja czas nie istniał...
- Za udany koncert! - Just A-Psik podniosła w górę kufel. Piła tylko produkty sygnowane swoją roześmianą twarzą. -
- Za udany koncert! - odpowiedziała chórem kapela, sącząc wodę z Ankh rozpuszczoną w soku jabłkowym. Była gorsza niż alkohol. Zabijała niemal samym zapachem. Dziwnym trafem od kiedy reklamowała ją dyskowa gwiazdka, sprzedaż wzrosła czterokrotnie. “Pij wodę z Ankh - z nią każdy posiłek będzie doskonały” - głosiło hasło. I rzeczywiście. Kto raz spróbował tego specjału, był pewien: przy jego smaku nawet kamień bił cukrową słodyczą.
- Mam tylko nadzieję, że organizatorzy zapłacą za szkody - Just poprawiła grzywkę. - Byłam pewna, że Sto Lat to wieczne i nieśmiertelne królestwo.
Po sali przetoczyła się fala śmiechów. Było po północy. Noc Strzeżenia Wiedźm. Najkrótszy dzień w roku. Zupełnie niezwykły. Czysta, biała kanwa dla zgłosek przeznaczenia.

Wiele dni i wiele nocy,
Chociaż serce mi się kraja,
Miałam chęć by grochem z procy,
Strącić z sań Wiedźmikołaja.

Melodia zawisła w powietrzu. Padał gęsty śnieg.

Prezentów na palcach nie zliczę,
A w myśl wewnętrznego spełnienia,
Głośno wam wszystkim życzę,
Wesołego Strzeżenia! Wesołego Strzeżenia!

O dziwo, strzeżeniowiedźmowa pieśń brzmiała nie najgorzej nawet w ustach człowieka, który tylko udawał, że śpiewa. Drobne płatki opadały na dłoń Just. W jej oczach skrzyły się łzy. Usiadła na stopniu prowadzącym do drzwi kuchennych. Światło sączyło się przez szparę. Było drogą do domowego ciepła. Głowa mimowolnie opadła na ręce. W pannie A-Psik coś drgnęło. Nie było to serce - ono drga zawsze, nie były to zęby - nie czuła zimna, drgnęła ta zapomniana cześć - dusza. W świecie pełnym materializmu i sztucznych piosenkarzy umierały uczucia.
Drzwi gospody wyleciały z hukiem. Właściwie wyleciałyby, gdy to nie było Ankh-Morpork. Tu zamki były potrójnie wzmocnione. Wysoki mężczyzna, ubrany jak średniej rangi skrytobójca, wylądował na podłodze. Nie wypuszczał z rąk podskakującej, dymiącej skrzynki. Jęknął. Otworzył usta i wysilił się na cichy szept:
- Weź to... Należy, zdaje się, do ciebie - zwrócił się do postaci w szlacheckim kapeluszu z piórkiem.
Zamknął oczy. W bibliotece, gdzieś poza czasem, księga spadła z półki. Po chwili już nie żył. Ten fakt byłby z pewnością niezwykle wstrząsający, ale... to było Ankh. Te słowa tłumaczą naprawdę wiele. W końcu niewiele jest miast gdzie złodzieje i mordercy działają, w legalnych z punktu widzenia prawa, organizacjach.
ZNOWU TO SAMO, stwierdził Śmierć tnąc szybko i precyzyjnie. Obejrzał swoje dzieło. Duch był mały i wątły, nie pasował do ciała. PROSZĘ PANA, MY JUŻ PÓJDZIEMY.
- Dobrze - odparł skrytobójca przyglądając się czaszce ukrytej pod kapturem. - Doskonała robota. Ostrze siódemka i dębowy trzon, wzmacniany mosiądzem jeżeli się nie mylę.
SKĄD WIESZ?
- Uczyli mnie tego w szkole - odparł niemal bez zastanowienia. - Jeszcze jedno...
MOŻESZ MÓWIĆ. MAMY DUŻO CZASU, Śmierć bawił się pustą już klepsydrą z wygrawerowanym imieniem - za życia integralną częścią stojącego przed nim człowieka.
- Zawsze czekałem na ten moment - duch skrytobójcy uśmiechnął się. - I teraz jestem pewien. Najgorszym, najpaskudniejszym potworem którego widziałem, najstraszniejszym nocnym koszmarem, była moja teściowa.
Szkielet z wdzięcznością zajaśniał czerwonym światłem i basowo zarechotał oczodołami.
Emocje opadły. Tak właściwie, w ogóle ich nie było. Skrytobójcy często giną z rąk skrytobójców. To normalne. W skrajnych przypadkach zdarzają się również staruszki z mosiężnymi kandelabrami. Te takie najbardziej bezbronne. Jeden cios świecznikiem i potencjalny morderca udaje się na prywatną audiencję do Śmierci. Just A-Psik wróciła do środka, zwabiona dziwnymi odgłosami. Usiadła koło perkusisty i spojrzała w stronę ciała leżącego na dębowej podłodze. Tylko najlepsze gospody stać było na dębowe deski. Patrycjusz, do którego należała tajemnicza, dymiąca skrzynka, przeszukiwał kieszenie. Wił się przy tym jak boa i raz po raz rzucała klatchianśkie przekleństwa. Ze złością wgryzł się nawet w rondo kapelusza, nie zdejmując go jednak z głowy. Ozdobne pióro zawisło w powietrzu.
“Cóż za temperament”, pomyśleli zapewne wszyscy zebrani. “Obcokrajowiec, ot co!”
Szlachcic podszedł do kominka i cisnął skrzynkę w ogień. Z czułością pacnął ją pogrzebaczem. Wyszedł. Było nadal po północy. Noc Strzeżenia Wiedźm.

Magrat chwyciła się za głowę. Na stole w salonie stała Niania Ogg. Miała na sobie czarny, długi płaszcz. Potrząsała kocimi uszami. Machała rękami, kłócąc się równocześnie z Kubusiem.
Jestem superbohaterem! - krzyczała. - Muszę mieć superbohaterskie przewisko. A ono zawsze się kończy na “man”. Ja się na tym znam. Wnuczek mi opowiedział. Złoty chłopak! Mam też supermoce. Mój wzrok zamienia wszystko w ogórki! Mogę wyciągnąć z rękawa tuzin kajmanów. A moje uszy... Słyszą tęskny śpiew bananowej mamy, gdy przychodzi jej żegnać synów * A przychodzi jej to robić często. W końcu banany to ryby wędrowne i przemieszczają się z rzek do mórz *. Jestem Nianioman! Drżyjcie bandyci Lancre i całych Ramtopów!
- Wcale nie, ciociu! - jęczał Kubuś, unikając spojrzenia opiekunki. - Jesteś czarownicą i tyle. Superbohaterowie nie noszą pidżamy, a tym bardziej nie zakładają skarpet na ręce.
Gytha zeskoczyła ze stołu, zrzucając przy okazji półmisek z faszerowaną dynią. Rzuciła chłopcu gniewne spojrzenie.
- Widziałeś jak leciałam? Moje supermoce działają! Są wspaniałe! Patrzę na ciebie i widzę, że zaczynasz zamieniać się w warzywo. Doskonała zieleń!
Babcia Weatherwax siedziała w głębokim fotelu. Na szyi zawiesiła sobie tabliczkę głoszącą : “ W RASIE POTSZEBY JEZDEM NORMALNA “ . Próbowała robić na drutach, ale wyraźnie jej to nie wychodziło. Salon był naprawdę ładny. Prawie całkowicie zajęty przez kominek - wielki i marmurowy. Magrat zabrała go któregoś razu z zamku. Nikomu to nie przeszkadzało. Koniec końców wielka dziura w południowej ścianie nie jest niczym nadzwyczajnym. Pokój pomalowano na pomarańczowo. Wściekle pomarańczowo. Esme rzuciła okiem na masę tłumiącą się między krzesłami, z której co chwila wypadały słowa. Miała wrażenie, że nie długo zacznie się deszcz zębów. Poprawiła kapelusz i głosem wybitnego znawcy oznajmiła:
- Gytho, on zawsze wyglądał jak ogórek. - Uniosła w górę kłębek włóczki. - Kubusiu, powinieneś się już położyć. Energię będziesz marnował jutro w spiżarni i piwnicy. Dobranoc.
- Tak jest, proszę cioci! - Chłopiec ruszył w stronę drzwi, powinno się rzecz, że niechętnie. - Nianiomanie, jeszcze się spotkamy! - rzucił przez ramię. - Dobranoc...
Zostały same. Trzy wiedźmy, jak za najlepszych lat. Zawsze było: “my”, nie “ja”, ale zawsze był też osobny dom. Nie do końca radziły sobie ze współpracą. Wspólne mieszkanie nie było dobrym pomysłem. Każda miała swoje dziwactwa, a w przypadku niani - same dziwactwa. Babcia Weatherwax codziennie, punkt dwunasta włączała swoją sowę. Kręciła korbką, aż do momentu gdy trzaskała sprężyna. A sowa huczała... No, można tak powiedzieć. Poza tym Esmeralda lubiła machać pogrzebaczem * Prawie tak dobrze jak Susan Sto-Helit, ale ona nie powinna się liczyć. Odziedziczyła twarde i chwytne kończyny górne po Śmierci* Magrat z kolei wszystko zamieniała w dynie. Nie chciała, ale zamieniała. W końcu była chrzestną wróżką. Były też amulety. Całe stosy. Na szczęście, przeciw insektom i chorobie morskiej. Także te dezaktywujące inne. Gythę Ogg można pominąć. Należy tylko wspomnieć, że potrafiła założyć skarpetki. Jak zwykła mawiać babcia: “ To, że się lubi żaby, to nie znaczy że miło jest dostać sproszkowaną ropuchą w twarz.”. Oczywiście miała rację. Miała rację niemal za każdym razem. Pomyliła się jednak gdy wraz z nianią i tobołkiem podróżnym zmaterializowała się przed drzwiami z miedzianą tabliczką głoszącą: “ Szanowna Pani M. Garlic”. Z dachu zsunęła się niewielka śnieżna lawina. Ptaki zerwały się do lotu.
Z magią działy się dziwne rzeczy, zupełnie jak z czekoladowym puddingiem. Tylko magii nie było na dywanie ani na ścianie, ona wypełniała powietrze. Czarodziejska kula Magrat z wielką gracją huknęła o nos Gythy. Zawirowała i zajaśniała smutnym światłem. Rzuciła obraz. W dogasającym palenisku leżała skrzynka kuta żelazem. Czarownice patrzyły w milczeniu i wyraźnym skupieniu. Po kilku godzinach wstało słońce. Kości babci Weatherwax donośnie zatrzeszczały. Zastyganie w określonej pozycji coraz gorzej im wychodziło. Stwierdziła z radością, że wstał nowy dzień. Było dużo po północy. Minęła Noc Strzeżenia Wiedźm.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Złodzieje marzeń [Świat Dysku] - przez Donaldmaniak - 22-08-2011, 19:58
RE: Złodzieje marzeń [Świat Dysku] - przez Met - 07-12-2011, 00:06

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości