Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pieńko
#4
Część druga, ostatnia - niniejszym przedstawiam i zapraszam do lekturySmile

– Ot, chcieli, to mają – burknął prowadzący grupę gospodarz. – Nikt ich stąd nie ruszał ani wyprowadzał. Jak ich zaczarowało, tak stoją.

– A was – zauważył przytomnie któryś ze zbiorowiska – czemu nie zaczarowało?
– Bo nas nie było.
– To skąd wiedzą, że ich tu zaczarowało – ciągnął ten sam ciekawski – a nie, dajmy na to, kto nie zaklął po chałupach i tu przyprowadził?
– A bo ja byłem – rozgorączkował się ten drugi mieszkaniec Wolszebnik.
– Był ów – potwierdził skinieniem znów pierwszy. – Ale, jak to na godach, popili wszyscy, a on więcej od nich i czar nad nim władzy nie miał.
Ochotnicy nie wypytywali dalej. Pokiwali tylko głowami, wymienili spojrzenia, biorąc sobie do serca tę cenną metodę przeciwstawiania się złym urokom.
Jóźwik tymczasem nie udzielał się ani słowem. Nasłuchiwał tylko po drodze, zaczął też wypatrywać wolszebnika zamieszkującego to sioło. Nie czekał długo – ów wychynął spomiędzy sparaliżowanej gawiedzi, strasząc tym trochę przybyłych.
– Zdrowiście – powitał ich. Od razu widać było, że to czarodziej – był stary, ale ruchliwy, do tego miał spojrzenie, z którego biła niezmierzona mądrość. Stolarz aż uśmiechnął się, bo patrząc w oczy tamtego od razu poczuł się bezpieczniej, pragnął wypowiedzieć swój kłopot i wiedział, że otrzyma pomoc.
– Ilu nas jest? Raz, dwa, czsz, hm, hm… – Czarodziej podliczał każdego z przybyłych skinieniem. – Trzynastu ze mną, dobrze. Serdecznie witamy w Wolszebnikach, choć, jak sami widzicie, nie najlepszy to czas dla naszego sioła. Dzięki, żeście zechcieli przyjść pomóc. Nic ciężkiego do roboty nie mamy, choć na nas trzech to było dość. Bo tylko takie zwykłe rzeczy: poobrządzać, czasem ugotować albo chleba upiec dla reszty… Kto co ma robić, jeszcze ustalimy. Czasem ja i ów tutaj, Tymon, będziemy musieli pewnie odstępować od pracy, by zająć się czym innym. Podobnie i Tadyk – wskazał wspomnianego – bo on jako jedyny widział trochę zajście z całym tym urokiem.
Wolszebnik skończył. Rozeszli się, by pokazać wszystkim gdzie co będą robić: jeść mieli w karczmie, noclegi – jeśli ktoś mógłby zostać – przygotowali w gospodzie i chałupach nieopodal.
Jóźwik, chcąc zaczepić czarodzieja, trzymał się go bliżej. Nieco zachęcony zrobionym przezeń pierwszym dobrym wrażeniem, postanowił wyjawić swój kłopot wcześniej, niż przedtem zamierzał.
– Panie dobry, zaradźcie – rzekł, pociągnąwszy tamtego lekko za łokieć. – Pomoc mi potrzebna.
Ów odwrócił głowę, spojrzał z lekkim uśmiechem.
– Sądziłem, że to wy przyszliście pomóc nam. Cóż to, jakaś pożoga była? – Odniósł się do derki, pod którą stolarz krył się dotąd. – Tedy zamieszkajcie ile trzeba u nas, w wiosce. No już, tak tylko sobie dworuję. Mówcież, co trzeba? – mruknął na końcu, bo Jóźwik zniechęcony żartem głośno cmoknął i pokręcił głową.
– Nie przez pożogę dali mi ten łachman, choć też wdziałem go nie bez przyczyny. – Wzdrygnął się od przejmującego powiewu, jakby przypominającego mu o niepełnym ubiorze. Zamilkł, ale na chwilę, bo wolszebnik patrzył tylko nań uważnie i w oczekiwaniu. – Nie miałem sposobności się ubrać, bo coś siedziało u mnie w chałupie… A nawet chciało zadusić we śnie, szczęście, żem się obudził. Nie wiem, dusiołek, czy coś inszego…
Czarodziej uniósł brwi i otworzył usta w zdziwieniu.
– Tymon – przywołał swego pomocnika, uniósłszy wzrok ponad stolarza. – Chyba mamy zjawę.
Wezwany też nastroszył się, zaraz podszedł do rozmawiających. Za nim, bez słowa, podążył ów wcześniej nazywany Tadkiem.
– Mówcie. – Wolszebnik znów zwrócił się do Jóźwika, już w obecności dwóch przybyłych. – Jakże to was chciało zadusić?
– A siadł na mnie, ów dusiołek czy inne licho… Zacisnął mi rączki na gardle, pozbawiając tchu. Przebudziłem się, zdołałem niecnotę odrzucić i uciec z chałupy.
– Jak wyglądał?
– Jak ludzik… – Stolarz wzruszył ramionami… – Mały, o taki o z wysokości. – Pokazał ręką trochę wyżej nad swoje kolana.
– Pewnyś pan jest? – wtrącił Tymon. – Nie byłeś pan podpity?
– Gdzie podpity… – Jóźwik ucichł na chwilę. – Robiłem wieczór wcześniej, a przy robocie nie piję.
Wszyscy zamilkli, dumając nad tym, co zostało wypowiedziane.
– Temu tak się wybrałem. – Jóźwik zwrócił się do Tymona, ów skinął głową. – Za tym dusiołkiem nie było nawet jak się odziać.
– Wcześniej, niż myślałem – mruknął Ongus – przyszło nam pozostawić na trochę naszych nowych pomocników.


***
Stara piastunka drzemała. Jasnym było, że Nadziejki, gdy tylko dostała małego chłopca z drewna, spętanej powrozami nie zaciągnąłbyś do robótki u boku niani. Dziewczynka zaraz wybiegła z lalką na dwór, by pochwalić się rówieśnikom. Za namową taty nadała jej imię, Pieńko – wszak zabawka wyrzeźbiona była z pnia. Mała wróciła po niedługim czasie – akurat napadało trochę śniegu, więc odniosła ludzika i poszła z innymi lepić bałwana. Opiekunka nie namyślała się długo, nim postanowiła wykorzystać darowany czas na odpoczynek. Przed snem zaczęła robić na drutach sweterek dla lalki. Może jeśli Nadziejka spostrzeże, że się da, sama się kiedyś do tego będzie garnęła.


Pieńko? Może być i Pieńko. Imię takie w sam raz do zapamiętania. I do powtarzania go w trwodze i do straszenia nim małych dzieci.
Straszenia przez piastunki, takie jak ta tutaj. Drzemała, zaciskając pomarszczone dłonie na parze drutów; na jednym z nich nawleczony był zaczęty przed kilkoma chwilami kawałek robótki. U stóp babiny zaś leżał kłębek włóczki. Ludzik podszedł doń, kopnął lekko, rozwijając. Jeszcze parę razy. Swoją drogą, pomyślał, dalej rozplątując sznurek, zabawne, że wpierw byłem uduszony ja, teraz los daje szansę odpłacić się tym samym, już drugi raz. Myśl o pierwszej, nieudanej próbie prawie mu zepsuła nastrój. Jednako, wszak człowiek uczy się na błędach. Może warto przyjąć tę metodę zabijania? Duszenie? Niech wiedzą, kto ja zacz i pożałują, żem zawisł w poprzednim ciele za niewinność.
Rozwinął kilka kolejnych zwojów włóczki, złożył ją parę razy i rozpiął między rączkami, łapiąc za końce.
Chyba nie ma co zostawać ciągle w tym samym miejscu – myślał w międzyczasie. Zwłaszcza, że ten pierwszy, stolarz, uciekł, widząc kto go dusi. Gdyby nie on, można by spróbować pozostać niezauważonym, ale teraz lepiej pozwolić trwodze rozsiewać się bardziej przez gadanie i plotki gawiedzi, niż częste ubijanie.
Stanął za fotelem z włóczką w rękach. Spojrzał na wystający znad niego, nakryty czepkiem, czubek głowy staruchy. Znieruchomiał na krótką chwilę, skoczył na poręcz, zaraz owinął sznurkiem szyję drzemiącej jeszcze piastunki. Zacisnął. Babina obudziła się, przerażona i zszokowana. Odrzuciła druty i robótkę. Chwyciła w pierwszym odruchu podłokietniki siedzenia, wyprężyła się. Po tym, ciągle charcząc, próbowała rwać okowy z szyi, jednak raczej paznokciami rozdrapywała skórę.
– Gchrh… – wydusiła babina, walcząc o powietrze.
Zupełnie jak ja, nie dalej jak wczoraj, pomyślał Karlik. Z zaciekawieniem też zauważył, że niania w szoku nie próbowała zrywać po jednym włóknie sznurka – co byłoby o wiele bardziej skuteczne – a chciała odjąć od krtani wszystko naraz.
Z każdą kolejną chwilą sięgała dłońmi do szyi z mniejszą zażartością, coraz rzadziej tłukła nogami o podłogę. W końcu znieruchomiała. Pieńko utrzymał chwyt jeszcze trochę, kierowany poprzednią nieudaną próbą. Tym razem ofiara nie uciekła, nawet nie drgnęła. Zabójca odstąpił od staruchy usatysfakcjonowany.
Zaczął rozważać, czy choć trochę uprzątnąć miejsce zbrodni. Z jednej strony chciał przecież siać trwogę, w tym celu więc, zdawało mu się, warto było pozostawić ślady. Myślał jednak, czy w ten sposób nie przyczyni się do ułatwienia zadania śledzącym go. Poprzestał na nawinięciu włóczki na kłębek. Uznał zaraz, że mały w tym sens, skoro ślady na szyi staruchy jednoznacznie wskazywały przyczynę śmierci. Na końcu wybił dziurę w oknie izby, uciekł na zewnątrz.


***
Jóźwik zbliżył się pierwszy. Nie wkroczył jednak do domu, uchylił tylko drzwi i puścił przodem czarodzieja Ongusa i jego ucznia. Przeczekał jeszcze chwilę na zewnątrz, jakby spodziewając się usłyszeć ze środka krzyki lub odgłosy walki. Potem też wszedł.
W pomieszczeniu panował półmrok i oczom zajęło trochę, nim odzwyczaiły się od jasnego słońcem i śniegiem podwórka. Pachniało drewnem, jak to u niego w domu. Najbardziej wyczuwał lekki aromat lipy, jej wióry leżały jeszcze na klepisku.
– Nikogo ani niczego – mruknął Tymon.
Jóźwik dostrzegł pozostałości wcześniejszej walki, a raczej napaści. Miał wrażenie, że były to tak subtelne ślady, że ktoś postronny mógłby je pomylić z bałaganem panującym w warsztacie.
Spojrzał na stół w pracowni.
– O – zauważył – musi wójt był.
– Czemu?
– Ludzika nie ma. Wójtównie robiłem, taką lalkę z drewna.
Ongus i Tymon spojrzeli po sobie.
– Lalkę? – powtórzył ów pierwszy.
– Ano.
– Ludzik? Z drewna? Być może wielkości tego dusiołka, co to was napadł?
Jóźwik postał chwilę w bezruchu i milczeniu. Zaraz uniósł brwi, otworzył szeroko oczy. Rozdziawił też usta, choć wciąż nie mówił nic.
– Tak jest – dopowiedział za niego czarodziej, kiwając głową. – Najpewniej nie był to żaden dusiołek, prędzej stworzenie chciało zabić swego stwórcę.


***
– Ile to… Drugi raz już dziś pana widzę. Ale ani razu z królikami, jak to kiedyś.
– Dziś nie, dziś tylko o, ziomkowi pomagamy.
– A szkoda, bo w opolu posucha, kurcza, moglibyście ze starszym panem więcej za sztukę żądać. – Zagadujący spojrzał ukradkiem na Ongusa, ale jasnym było, że to nie ów staruszek, który wraz z Tymonem zwykle sprzedawał na rynku w Rakicicach.
– No nie, dziś nie – powtórzył Tymon, powoli się oddalając. Tamten próbował jeszcze podejść, ale ostatecznie pomruczał coś pod nosem, pogadał sam do siebie i został.
– Chodź, chodź – ponaglił wolszebnik ucznia. – Licho nie śpi, gotowe znów komuś krwi napsuć.
Ruszyli znów we trzech przez plac do domu wójta. Skoro nie zastali dusiciela w domu stolarza, nie widzieli powodu, by nie mógł być u władyki właśnie.
– A jak go znajdziemy? – podjął temat Tymon. – To co, spalić? Czy odczarować jakoś?
– A jak sądzisz?
– Jak robak drewno toczy – wtrącił Jóźwik z nutą żalu – to nikt raczej nie bawi się w wykrajanie go, tylko spalić trzeba.
– Dobrze powiedziane – skinął Ongus. – Ale tutaj ważne też będzie poznanie przyczyny uroku. Bo może być, że spalimy lalkę, a czar wejdzie znów… w kurę chociażby, czy takiego królika. Najlepiej nam złapać licho, czy cokolwiek by to nie było. Popatrzymy, zbadamy, palenie może poczekać. Weźmiemy, wrzucimy do jakiegoś worka; zmieści się, co?
Stolarz skinął.
– O. Jako że już niedługo będzie zmierzchać, pewnie poszukamy noclegu gdzieś tu, w Rakicicach.
– Coś zbyt łatwym się zdaje to wszystko – bąknął Tymon.
– Nikt nie powiedział, że takie będzie – odparł Ongus ze wzruszeniem ramion. – Może być, że przy całym rejwachu ubabrzemy się cali w pocie, krwi i… trocinach, że tak się wyrażę. Wręcz głupim jest przypuszczać, że nie napotkamy trudności. Tymczasem chodźmy…
Przerwał. Byli niedaleko domu wójta, właściwie mieli budynek w zasięgu wzroku, gdy usłyszeli za sobą sapanie i jakieś okrzyki. Trochę zdziwili się, bo ku nim biegł Tadyk. Przystanęli w oczekiwaniu.
– Oj, jesteście – wystękał. – Dobrze, jużem myślał, że was nie znajdę, po całych Rakicicach będę musiał szukać…
– Co się stało? Czemuś tak pilno przyleciał?
– Oj, panie, dobra nowina! – Przybysz zwrócił się do wolszebnika podniesionym i drżącym z radości głosem. – Urok osłabł, opuścił jednego zaklętego!
– Jakże to? – Ongus zmarszczył brwi.
– Ano! Pan młody… Janek… ożył – wysapał Tadyk. – Do obiaduśmy się gotowili, w karczmie, gdy i ów się przyłączył. Nie gadał nic, to i ledwo go zoczyłem. Bo tamci, co do robót przyszli, nie znając go, nawet nie zwrócili nań uwagi. Próbowałem z nim zamienić słów kilka, ale siadł i siedział tylko niemrawy, jakby jakim obuchem po łbie dostał. Przykazałem tedy reszcie, by się nim zajęli, nakarmili i napoili jak będzie chciał, a sam czym prędzej wyruszyłem szukać was.
– I tylko on? – Ongus zdawał się mniej uradowany nowiną, bardziej zaskoczony. Widać, tego się nie spodziewał. – Jak mijałeś chochoła i zaklętych, to wszyscy inni się ostali?
– Tak mi się widzi. Jednako, dokładnie nie sprawdzałem, skoro było jak dawniej, a przybiegłem zawiadomić was.
Wolszebnik mruknął, pogrążył się w zadumie. Nie miał na to jednak dużo czasu.
Usłyszeli kobiecy pisk, dochodzący od strony domu wójta. Spojrzeli po sobie, ruszyli w tamtym kierunku. Nawet Tadyk, który jeszcze nie zdążył do końca odsapnąć po poprzednim wysiłku.
Będąc wewnątrz, nie mieli kłopotu ze znalezieniem źródła zamieszania. Część domowników już tam była, w pokoju na piętrze, inni jeszcze dobiegali. Tam też dotarli czterej przybysze.
Młoda pokojówka szlochała, wstrząsana dreszczami w objęciach wójtowej. Koło nich stał też wójt i jeszcze dwoje innych ze służby. Wszyscy ustawili się półkolem za fotelem, gdzie spoczywał trup piastunki. Przed nim w nieładzie leżała rozwinięta włóczka, druty, fragment robótki. Wybito jedną z szyb okna, szklane ułomki walały się nieopodal, wiatr wlatywał przez otwór dwóch piędzi.
Ongus wystąpił naprzód, bez słowa zaczął oględziny. Obejrzał staruszkę, później leżący sznurek, rozpoznając w nim narzędzie zbrodni. Przez dziurę, którą uznał za drogę ucieczki, wyjrzał na zewnątrz.
– Pozwól pan na chwilę, stolarzu… – odezwał się wolszebnik.
Rzemieślnik zbliżył się do okna.
– To wasza lalka?
– Mhm – mruknął Jóźwik ponuro, widząc drewnianego ludzika leżącego na zewnątrz budynku.
– Chodźcie, no, na dół – polecił znów Ongus. Do nikogo konkretnie nie mówił, ale wywołani wiedzieli, o kogo chodzi. Tymon, Jóźwik i Tadyk podążyli za nim, na zewnątrz, na tył domu wójta.
– Ciekaw jestem, czy to rzeczywiście jego dzieło, choć wręcz nie potrafię uwierzyć, że mogło być inaczej – mruknął już na dole czarodziej – i czy to już jego koniec.
– Nos mu wypadł – zauważył Tymon.
Wolszebnik podszedł do kukiełki. Obrócił ją stopą, twarzą do góry. Dziura po leżącym nieopodal sękatym lipowym kawałku nadawała lalce jakiegoś upiornego wyglądu. Właściwie, znając poczynania Pieńka, już wcześniej ten uśmiech przerażał, a z brakującym nosem jeszcze bardziej.
– Tymon, macie jakąś pustą klatkę? – zapytał Ongus. – Solidnie postrojoną, z drobnym oczkiem, żeby można było ją było przenieść?
– No zawsze – potwierdził zaczepiony. W myślach dodał, że dodatkowe pojemniki warto mieć na wszelkie wypadki, ale takiego szczególnego wypadku nie przewidywał nigdy.
– Spętać, wrzucić go całego i mieć baczenie, najlepiej jeśli będę go miał u siebie, w wieży… – Zamilkł na chwilę. – Mówisz, że zbudził się tylko jeden? – Wolszebnik zwrócił się tym razem do Tadka.
Ów w pierwszej chwili nie zareagował, zdziwiony, podobnie jak pozostali, treścią i adresatem pytania. Później skinął.
Ongus uniósł głowę, spojrzał na dziurawe okno u góry. Potem znów na drewnianą lalkę.
– Nie podoba mi się ta zbieżność liczbowa.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Pieńko - przez kubutek28 - 01-03-2019, 21:12
RE: Pieńko - przez Eiszeit - 04-03-2019, 13:51
RE: Pieńko - przez kubutek28 - 05-03-2019, 08:05
RE: Pieńko - przez kubutek28 - 08-03-2019, 21:15
RE: Pieńko - przez Gunnar - 31-03-2019, 13:24
RE: Pieńko - przez Eiszeit - 09-03-2019, 11:34
RE: Pieńko - przez kubutek28 - 12-03-2019, 21:32
RE: Pieńko - przez Eiszeit - 12-03-2019, 22:21
RE: Pieńko - przez Miranda Calle - 15-03-2019, 08:37
RE: Pieńko - przez kubutek28 - 20-03-2019, 22:18
RE: Pieńko - przez Gunnar - 27-03-2019, 14:04
RE: Pieńko - przez kubutek28 - 12-04-2019, 00:32
RE: Pieńko - przez Gunnar - 15-04-2019, 16:37
RE: Pieńko - przez PannaPoranna - 15-05-2023, 14:40

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości