Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Nie ucz królika dzieci robić
#7
No to chyba wrzucę drugą, ostatnią część, aby (mam nadzieję) umilić Wam ten niedzielny wieczór i nie tylko...
Miłej lektury i bez dalszych zbędnych komentarzy, niniejszym przedstawiamSmile

Tedy, jako się rzekło, dojechaliśmy na targ. Dziadzio z Tadkiem obyczajem rozstawili kramik, od razu powodując niejaki ruch. Mało ważliwym zdaje mi się mówić o tym, kto przez cały dzień do nas zaglądał, kto mnie oglądał i dumał czy kupić, a nie kupił. Skrócę tedy opowieść do nieznanego mi spożywcy, który po niejakim czasie zadecydował o nabyciu mnie.
Podszedł do klatek. Z początku bez słowa, oglądając tylko ich zawartość, znaczy mnie i inne króliki. Dziadzio też, póki co, nie zaczepiał przybyłego, zawsze to należy dać spożywcy czas do namysłu, ułożenia myśli i obleczenia ich w słowa.
— Ile byś pan — rzecze do dziadzia w końcu widząc, że ów właśnie zarządza rozłożonym inwentarzem. Powiada: — Ile byś pan chciał za nie miedziaków?
— Za młode — mówi naraz dziadzio, mając widocznie przysposobioną wypowiedź — dwa miedziaki za sztukę. Za samiczkę cztery, za samca takoż. A za tego… — tutaj przerwał, spojrzawszy na moją klatkę, jak gdyby nad czymś dumając — jak za młodego, jeno dwa.
— A to czemuż? — zapytuje tamten. — Chory?
— Gdzież! — Dziadzio człek w handlu bywały, ni na chwilę nie stracił rezonu, swój towar potrafił, jak niewielu, przestrzec przed niepochlebnymi opiniami. — Samo, obrazuj pan sobie, znalazłem go u nas w siole, a jegoż zarządcy znaleźć nie mogąc, przywłaszczyłem. Teraz tylko nie mam serca przedawać go za pełną wartość, bo przecie darmo znaleziony, to i półdarmo należne go odstąpić.
Zadumał się spożywca ze słowy: — A to ci…
— A no właśnie — dopowiedział dziadzio, widząc, że potrwa to milczenie chwil parę. Trzeba ci wiedzieć, drogi Jeremi, że staruszek mój wyznaje zasadę, że skoro już podjęta została rozmowa, należy czasem, choćby i komunałem jakim, wspierać jej ciąg, nie pozostawiać luk, podobnież jak, dajmy na to, nieodpowiednimi są puste klatki w kramiku, chyba że stanowią jego osnowę. Poza tym zresztą dziadzio mówić nic nie musiał, bo oto tamten ocknął się ze słowy:
— Wezmę tedy, dziadku, tego znalezionego.
I wziął. Dziadek zapytał czy chce z klatką, tamten odrzekł, że ma worek, wyciągając go zresztą szybko zza pazuchy. Sądził być może, że dziadzio żądać będzie za klatkę dodatkowej zapłaty, a może prosto byłoby mu niewygodnie nieść.
Tak czy inaczej, wsadził mnie do wora, zapłacił i, pożegnawszy się z dziadziem, odszedł bez zwłoki.
Mimo niezbyt gęstego splotu mojego mojego pojemnika, poza smugami światła i cieniami, nie byłem w stanie widzieć nic. Po głosie to szybciej zdołałem poznać, jak długo mój nowy właściciel ostał się na targu. Opuszczając go wszedł w wyraźnie cichszą okolicę, co poznałem po zgiełku coraz bardziej pozostającym za naszymi plecami.
W tamtej to chwili, pomyślałem sobie, należne mi było upatrywać okazji do oswobodzenia się. Podumawszy chwilę nad obrazem całego pomysłu, zaraz przedsię go sobie brałem.
Mój nabywca musiał wracać sam. Nie wyrzekł ni słówka. To i lepiej, uznałem, bo jednego łatwiej przestraszyć. Odezwałem się, wpierw cicho:
— Zdrowyś!
Na to pozdrowienie przystanął, zaczął się, ani chybi, rozglądać, bo aż zamachał workiem. Nie znalazłszy źródła zawołania, ruszył powoli dalej.
— Zdrowyś! — mówię znowu.
Tym razem, zatrzymawszy się raz kolejny, poznał przyczynę głosu. Zajrzał do worka, później wyciągnął mnie zeń, chwytając za sierść na grzbiecie. Jął oglądać mnie z wszech stron, na koniec zawisłem obrócony doń twarzą… znaczy pyszczkiem w twarz. Uznałem, że sposobniejszej okazji do tego, com planował, próżno poszukiwać. Popatrzyłem nań i, starając się brzmieć z wszech miar jak najbardziej złowieszczo, rzekłem:
— Zjem cię żywcem i wyssę z kości szpik!
Trudno rzec, czy spowodowała to treść mej wypowiedzi, czy gwałtowne samo doświadczenie gadającego królika, starczy rzec, że przerażony mąż z jękiem miótł pustym workiem o ziemię, a mną, rzekłbyś na złość, wysoko w górę i uciekł wrzeszcząc. Nie bez bólu, choć, szczęśliwie, bez większych turbacji, zleciałem na drogę, którąśmy szli. Ubiegłem czym prędzej w bok, a stamtąd ku wierzbowemu burzanowi. Dalszą część historii znasz.

***
— Słowo daję… — Jeremi pokręcił głową. — Gdybyś mnie przywitał podobnymi słowami co i jego, już byś mnie powracającego nie obaczył.
— Niby na cóż miałbym? I jaki sens byłby w odpędzaniu ciebie? Z twej strony nic mi przecie nie grozi, starczyło jeno ujawnić ci, co zaszło…
— Jakoś od razuś nie chciał…
— A bo to ja wiedziałem, czy byś mi wiarę dał i co byś zrobił? Nie ma zresztą, co gdybać… Ważne, żeś się zjawił nieopodal, bo wracając samemu do dom ani chybi zwęszyłby mnie lis czy insza bestia zatracona, a wtedy koniec mój przyszedłby raz-dwa!
— Szkoda, żeś mi wcześniej o tym worku nie wspomniał… Mniej dziwnym by to wyglądało nieść cię weń, miast tak na rękach.
— Wielkie dzięki — pisnął Tymon. — Wolę wyglądać dziwnie, aniżeli nie móc oglądać nic w ogóle. Ale mówiąc już o dziwnościach, chcę przypomnieć ci, że niesiesz królika i rozmawiasz z nim.
— Ciekawym — podjął Jeremi po jakimś czasie milczenia. — Jak smakuje trawa czy siano? Przecie musiałeś jeść co przez te dni, a dziadzio nie karmił cię chyba samo marchwią i chlebem?
— No nie — przyznał Tymon. —Rzeknę tak: jadłem i jedno, i drugie, siano zresztą nawet dziś, koło wierzbowego burzanu pewnoś sam je widział. Zmieniwszy się w królika chyba zmienił się takoż mój smak, bo nawet smakowało. A może zwyczajnie tak smakują, nie wiem. Jak chcesz, możesz sam pójść popróbować.
— Nie spieszno mi… — Zawahał się, przerwał na szelest liści pobliskich zarośli. Przystanął, ku krzakom obrócił łebek również Tymon. Zaniepokojeni nie pomyśleli o ucieczce.
Na drogę wyskoczyło trzech mężczyzn z kijami. Ubrani po chłopsku, w lniane koszule i porty oraz futrzane kamizelki, obuci byli w proste ciżmy wiązane na rzemień. Jeden z nich stał z przodu. Widać, dowodził grupką.
— Oho — szepnął Tymon — oto i mój nabywca.
Jeremi dalej stał bez ruchu, trzymając na rękach królika. Jedyny znak życia ujawniał poprzez mimikę. A ta wyrażała strach. Tymon domyślił się, że właśnie w zamienionym w zwierzaka kompanie chłop pokładał teraz wszelką nadzieję. Jak stwierdził zamieniony kompan, z lekka pochopnie i niesłusznie.
— Takiż to proceder, a? — rzekł półgłosem nabywca Tymona. — Że niby zwierz znaleziony, taniej opchnąć, a później udać że gada, nastraszyć i w nogi? Ukrócim wam te praktyki. Tego starego kalicuna oszczędzę, niech ma, bo jeszcze na zabicie go pobijem i sądzić wezmą… Ale tobie, zgniłku, mordę wręcz należne obić, sprawiedliwości nauczyć.
Tymon zrozumiał jedno — w jakiś sposób tamten wmówił sobie z powodzeniem, że miał do czynienia ze zwyczajnym królikiem. Być może więc powtórne nastraszenie mogłoby wyrwać jego i Jeremiego z opresji.
— A ostrzegałem — rzekł królik do tamtego tym samym głosem, co wcześniej. — Wyłożyłem wyraźnie, co ci zrobię… Twym kamratom takoż mam powtórzyć, hę?
Trzej napastnicy cofnęli się. Ten pośrodku tylko odrobinę — być może podejrzewał, że jednak dziwny to jakiś zwierz.
— Tedy czarcia to sprawka — rzekł, odzyskawszy pewność siebie. — Tym chętniej wszystkich was przećwiczym, żeście jeden z drugim, młokos z dziadem, zaprzedali się temu diabelstwu futrzanemu.
— Dziadek nic wspólnego z tym nie ma — odrzekł Tymon donośniej. — Żadnego procederu nie masz, a starzec słusznie gadał, że mnie znalazł. Tedy, chcąc skórę uchować, ubiegajcie na powrót w zarośla, a stamtąd hen, w kibinimatry.
Zamieniony w królika, choć przemawiał pewnie, wyniośle wręcz, w środku bał się tego co będzie, jeśli jego wypowiedź nie znajdzie u napastników posłuchu. I rzeczywiście, nabywca spojrzał po swoich z nastroszonymi brwiami, dodając im otuchy.
— Czekaj, no… — Uderzył lagą w otwartą dłoń. — Obaczym, czyś ty, diable, z kamienia ulepiony, bo wcześniej jakimś miękkim się jawiłeś. Wybijem ci te kletwy wespół z ząbkami!
Już od pewnego czasu Tymon rozmyślał, czy w takiej postaci możliwe jest czynienie czarów. Szczerze wątpił, ale w tym momencie uznał, że należy spróbować czegokolwiek, co da choć cień szansy.
— Voleo fluggi! — pisnął pierwszą formułę, która przyszła mu do głowy. Choć w efekt zaklęcia wierzył tylko odrobinę, to i tak rozczarował się spostrzegłszy, że nie unosi się z ramion Jeremiego.
Stała się rzecz inna. Bo oto trzymający go chłop, co zauważył dopiero po kilku chwilach, wzleciał wraz z nim. Podobnie jak trzej napastnicy, rozpaczliwie machający rękami i nogami. Jeden, z dość niezwykłą przytomnością umysłu, podleciał zaraz do pobliskiego drzewa i ucapił się gałęzi.
— A mówiłem, byście spokojnie uszli — rzekł Tymon wesół, że mu się powiodło. Bardziej nawet, niż sobie wyobrażał. — Nie chcieliście, tedy dam wam jeszcze jedną szansę: miast tego ulećcie.
— C… coś zrobił? — wyjąkał nabywca felernego królika. — Zaniechaj tego! Opuść nas!
— Ciesz się — Tymon w międzyczasie przypominał sobie formułę odwracającą rzucone zaklęcie — że tylko tak cię pokarałem. Bo mogę i was w króliki pozamieniać. Albo prosto, jak jużem zapowiedział, żywcem zeżreć i szpik wyssać.
— Zaniechaj! Prosim! Odejdziem w pokoju!
Królik popatrzył na wznoszącego się napastnika i przyczepionych do gałęzi pomocników. Ten pierwszy był już dobrze ze dwa sążnie nad ziemią.
— Pewniście? Nie będziecie już pyskować i ubiciem straszyć?
Tamci, oczywista, zaprzeczyli. Tymon wiedział, że i tak musiałby ich odczarować. Nie pojmował dlaczego, ale zaklęcie zadziałało na wszystkich wokół. Nie widział więc powodu, by inaczej miałoby zadziałać to drugie.
— Jeremi, spłyń ku ziemi — polecił.
Choć też nieoswojony z całą sytuacją, chłop zamachał nogami i wolną ręką, kierując się na dół. Drugim ramieniem wciąż obejmował zaczarowanego królika.
— Voleo stagra — wypowiedział Tymon, gdy zawiśli około piędzi nad ziemią.
Jeremi i trzymany przezeń królik bezpiecznie opadli na ziemię. Podobnie pachołkowie nabywcy, uczepieni gałęzi drzew. Co innego sam kupiec, który nie domyślił się, że wzlatywanie może być niebezpieczne, gdy przyjdzie spaść. Również Tymon nie kwapił się z dobrą radą, chcąc trochę pokarać napastnika. Chłop zleciał na nogi, przewrócił się na zadek, podniósł ze stęknięciem i uciekł bez słowa, za to pośród głośnych jęków bólu i przerażenia. Pomocnicy pobiegli w ślad za nim, porzucając swoje lagi.
— Co… To… Jak… — wybąkał Jeremi, który też przecież bynajmniej nie spodziewał się zaklęcia i takiego rozwoju sytuacji.
— Nie na darmo — rzekł Tymon z satysfakcją — chadzam do wolszebnika. Może teraz zaczniesz rozumieć, czemu tak ochoczo.
— Mogę też tak?
Królik zapiszczał z uciechy. Takiego pytania się nie spodziewał i, szczerze mówiąc, nie znał odpowiedzi.
— Zajdziem do wolszebnika, to go zapytasz.
Było już koło godziny po południu. Dostrzegając charakterystyczne elementy wokół ustalili, że drogi pozostało im niewiele, a już na pewno bliżej im było do Wolszebnik, niż dalej.

***
— Dobry!
— Dobry — odpowiedział Ongus, nie odwracając głowy. — Co trzeba?
— Niechybnie waszej pomocy.
Jeremi wszedł po schodach wieży do okrągłego pomieszczenia. Siedzący przy stole, odwrócony do klapy w podłodze plecami czarodziej przepisywał coś. Widać już, już, chciał oderwać się od pracy, ale brakowało jeszcze odrobinę, by zainteresować się przybyłym. Ów natomiast czekał w miejscu, w ramionach wciąż trzymając królika.
— A cóż to… się stało, a? — zapytał czarodziej, dzieląc uwagę między chłopa i zwój.
— Zguba się odnalazła…
— Czyja?
— Po trosze to i wasza…
— Cóż takiego tedy? — Już, prawie zwrócił głowę, zapewne dopisywał ostatnie zdanie.
— Raczej któż taki — odezwał się Tymon piskliwym głosem, na dźwięk którego wolszebnik zareagował w mig. Obrócił się, aż przesunęło się krzesło. Powstał zeń i doskoczył do przybyłych. Jasnym było, że uświadomił sobie wszystko.
— Daj go tutaj. — Wskazał stół.
Jeremi pospiesznie wykonał polecenie.
— Złyś? — zawahał się Tymon.
— Skąd — odparł Ongus. — Cóż mogę poradzić, że mój uczeń miał ochotę na trochę zajęć praktycznych? Zresztą, nie dowiedziałem się jeszcze wszystkiego, aby móc się złościć. Nim się dowiem, pewnie mi przejdzie.
Wolszebnik zaczął myśleć nad czymś. W milczeniu, bo pozostali nawet nie ważyli się odezwać.
— Co zrobiłeś? — zapytał.
— Ja nie chciałem! Księgi tylko czytałem, kiedy…
— Przestań jęczeć! O konkrety pytam! Co zrobiłeś, żeś się przemienił?
— Oglądałem… — zająkał się królik — księgi z półki…
— Dużo tych ksiąg?
— A bo to ja patrzyłem? Z pół tuzina przekartkowałem.
— Był jakiś efekt poza przemianą?
— Chyba… nie… Nic innego się nie działo, nie widziałem.
— Oto co zrobimy — oznajmił czarodziej. — Zostawiłeś, na szczęście, otwartą księgę na stronie, z której przeczytałeś zaklęcie. Stąd wiem, jakim zaklęciem da się odczynić czar. Powiem ci, o czym masz myśleć i podsunę odpowiednią formułę, a wszystko powinno wrócić do normalności.
Odszedł ku półce z woluminami. Nie szukał długo odpowiedniego, prawdopodobnie przygotował go już wcześniej. Prawie od razu otworzył księgę na pożądanej stronie.
— Wyobraź sobie — rzekł do Tymona, zbliżając się doń z otwartym tomem — człowieka. Popatrz na mnie, na Jeremiego, ale najbardziej przypomnij sobie, jak sam wyglądałeś. Też to wszystko, co czułeś, o czym myślałeś, wszystkie twoje przywary w człowieczej postaci. Pojąłeś?
— Ta… — odparł królik, skupiając myśli.
— Już? — Ongus przerwał pytaniem ciszę trwającą od kilku chwil. Uznał, że chłop miał dość czasu. — Gotowyś?
Tymon nie był pewien, co Ongus rozumiał przez gotowość, ale kiwnął łebkiem.
Czrodziej podsunął księgę królikowi pod nos.
— Przeczytaj to.
— Opo memoribo — wyrecytował Tymon.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, spojrzał na towarzyszy i na swoją, króliczą wciąż, postać.
— Nic nie zaszło… — zasmucił się. — Może by spróbować czego innego?
Popatrzył na Ongusa, ów odwzajemniał spojrzenie, ale, jak Tymon zauważył, było ono jakieś inne, dziwne, tępe wręcz. Czarodziej milczał.
— Psia mać! — zaklął niespodziewanie Jeremi. Pozostali jak rażeni piorunem spojrzeli nań. — Wszystko się pochrzaniło! Zamieniliśmy się powłokami — wyjaśnił, jak się okazało, Ongus przebywający w ciele Jeremiego. Słusznie uznał, że trzeba wytłumaczyć zajście. Nawet Jeremi zamknięty w postaci czarodzieja zdawał się nie rozumieć, co się stało.
Ongus zamyślił się. Tymon próbował przypomnieć sobie, czy widział kiedykolwiek podobny wyraz twarzy u Jeremiego. Bez skutku.
— Rzucałeś zaklęcia jako królik? — zapytał czarodziej, drapiąc się po wieśniaczym ciemieniu.
— Samo dziś… — bąknął Tymon. — Mus było…
Ongus wydał z siebie jęk — ni to śmiech, ni to płacz.
— Dobra — oznajmił, tarmosząc twarz dłońmi. — Musimy przedsięwziąć co innego. Tym razem powinno poskutkować. — Chyba, dodał w myślach wolszebnik, żeś mi nadal wszystkiego nie powiedział, na przykład że w istocie jesteś gadającym królikiem zmienionym niegdyś w człowieka albo leśnym dziadem, który zmieniać się może w żywotne bez zaklęć. — Poczekajcie tu, zaraz wrócę… Potrzeba nam królika.
Nie usłyszawszy słowa odpowiedzi, zszedł po klatce schodowej. Tymon i Jeremi w milczeniu wsłuchiwali się w chyże kroki wolszebnika w młodszym ciele.
— To… — zaczął Tymon, próbując nie zapomnieć, że osoba przed nim z Ongusa ma nie więcej, jak tylko materialną powłokę — jak to jest być wolszebnikiem?
— A bo ja wiem? — bąknął Jeremi, wyraźnie zdziwiony wydawanym przez siebie głosem. — Niczego wolszebnego ja tam nie czuję… Tylko boli wszystko… I niemoc ogarnia taka…
— Stary przecie… A że wolszebnikiem jest, to pewno sobie dopomaga, by nie słabować i bólu nie doznawać.
— Niechaj wymyśla jakiś sposób czym prędzej… Bo się aż życia odechciewa w takiej zdziadziałej powłoce…
— O, pewno, wam najbardziej potrzebna jest przemiana… Przecie ciężej ci będzie znieść mieszkanie w wieży i boleści, niż moich parę księżyców zamknięcia w klatce, nim przyjdzie kto i przerobi na pasztet…
— Sam się zaczarowałeś — obronił się, o dziwo, Jeremi. — A później mnie wciągnąłeś do tych guseł… Ciesz ty się lepiej, że wolszebnik, nie bacząc na pierwsze niepowodzenie, dalej widocznie coś przedsiębierze.
Tymon nie odpowiedział, w myśli przyznając towarzyszowi rację. Jęli czekać na Ongusa, tak jak było im to przykazane. Bo cóż innego, zapytał siebie zmieniony w królika, mogli oni uczynić?

***
Głupi uczeń — mały kłopot, zdolny uczeń — duży kłopot. Kto by pomyślał, że Tymon będzie sam, z własnej woli, rzucał zaklęcia po tak krótkim czasie nauki? I kto by mógł przypuszczać, że uda mu się to, dysponując mózgiem tak słabym, jak u królika?
Ongus nie mógł wyjść z podziwu i niepokoju. Idąc ku domowi Tymona, rozmyślał o swoim uczniu i o zaklęciu, którego ofiarą on sam się stał. Wiedział, że chłop prędzej czy później wróci zmieniony w zwierzę. Jeszcze pewniejszym było to, że sam nie będzie umiał odczynić czaru. Takiej komplikacji, jaka miała miejsce, czarodziej ani trochę się jednak nie spodziewał. A zaszła ona właśnie z powodu zaklęć rzucanych przez chłopa w króliczej formie. Przez to Tymon związał się bardziej z umysłem zwierzęcia, tym samym z całym ciałem. Teraz należało przetransferować jaźń chłopa do nieznajomego, ale podobnego organizmu, czyli innego królika. Stamtąd powinno udać się człowiekowi powrócić do własnej formy. A jeśli chodzi o Ongusa i Jeremiego, z zaklęciem przywracającym do ich własnych ciał nie powinno być najmniejszego problemu. Ów mógłby się pojawić, gdyby zwlekał z zamianą — oddana Jeremiemu w dzierżawę Ongusowa postać, mówiąc wprost, starzała się z każdą chwilą, jako że chłop nie wiedział nic o czarodziejskiej długowieczności.
Dotarłszy pod chałupę Tymona, spostrzegł dziadzia siedzącego, jak zwykle, na ławeczce pod płotem.
— Dzień dobry… Dziadku — Ongus nie miał pojęcia, jak Jeremi zwracał się do staruszka.
— Dobry.
— Z frasunkiem przychodzę. Pomoglibyście.
— A co tam trzeba?
— Królika… Ale na chwilę tylko…
— Cóż gadasz? — obruszył się dziadzio. — A na co na chwilę?
Ongus zastanowił się zakłopotany. Nie myślał, co mógłby powiedzieć staruszkowi, a uznał, że nie powinien mówić prawdy. A przynajmniej nie dosłownie.
— Cudaczna sprawa — wybąkał w końcu. — Coś tam wolszebnik prosił, że mu potrzebny do guseł… Mówił, że sprawdzić chce, czy da się królikowi futra ubarwienie zmienić.
— A to czemu sam nie przyszedł, a ciebie wysyła?
— Bo on tylko wspomniał — Ongus zawahał się — że królik by mu się przydał, a ja mu na to, że mu przyniosę skądsiś. Nie mówiąc przy tym skąd, ale od razu o was pomyślałem.
Dziadzio pobujał się na ławce w zamyśleniu.
— To idź, weź sobie, już ja nie będę wstawał — oznajmił. — Jak wejdziesz do chliwka, to po lewo, z samego wierzchu, z wtórej klatki od drzwi licząc. Młodego, coby żalu wielkiego nie było, jeśliby go jednakowoż zatracił… I uważaj tylko…
— Żeby nie udrapał?
— Nie… Tymona już trzeci dzień nie ma, przez co i mnie pewno czeka nieszczęsny los… Wpierw on, tera ty do wolszebnika leziesz; nie wiada, co on tam robi i co z tego wyniknie…
Ongus stłamsił w sobie wszelkie tłumaczenie, czy opryskliwą reakcję. Uznał, że zarzut, choć niesłuszny, był poniekąd uzasadniony.
— A bo właśnie — Czarodziej mruknął, udając jakiś sekret, którego nie powinien mówić, ale jednak powie — mówił coś, że z pomocą królika chce Tymona odnaleźć. Nie pytajcież jak, bo mi przecie sposobu samego nie wyjawił, zresztą, nie spamiętałbym…
— O, tyle dobrego — odparł dziadzio, widocznie wskrzeszając w sobie iskrę nadziei.
— Takoż i ja myślę. Idę tedy po tego królika, może poskutkuje.
Choć udawał chłopa, były to również słowa samego Ongusa.

***
— Idzie — pisnął Tymon, słysząc kroki na schodach.
— I dobrze… Niech przychodzi czym prędzej, bo boli wszystko…
Do pomieszczenia wszedł Jeremi, a raczej, jak musiał przypomnieć sobie Tymon, Ongus w ciele tegoż pierwszego. Na rękach niósł wystraszonego, siwego królika.
Rozejrzał się, napotykając pełne napięcia spojrzenia.
— Najpierw my — rzekł czarodziej do swojej postaci i jej obecnego użytkownika. Odłożył królika na stół, obok Tymona. Zwierzę, o dziwo, nie uciekało, skuliło się tylko i siedziało, jak zapewne sądziło, obok podobnego sobie.
Czarodziej ustawił Jeremiego, sam stanął naprzeciw, trzymając go za barki. Choć Tymon oglądał wszystko z boku, wyranie zauważył moment zamiany. Znać go było po twarzach, które, mimo że pozostały przy tych samych ciałach, to tak jakby przeniosły się razem z właścicielami.
Jeremi zamrugał, sterując już swoim ciałem puścił Ongusowe ramiona. Z widocznym uśmiechem i ulgą obejrzał własne dłonie. Tymon domyślił się, że chłop przestał też odczuwać bolączki, będące udziałem tamtego w czasie uwięzienia w starczej postaci.
Wcale niezaskoczony czarodziej również spojrzał na swe dłonie, kiwnął głową i podszedł do królików. Unosząc oba za sierść, ustawił je naprzeciw. Zaklęty w jednego z nich chłop zastanowił się przez chwilę, czy oby na pewno Ongus wciąż pamiętał o tym fakcie. Obchodził się z nimi dość stanowczo i nie mówiąc nic. Chłop tłumaczył sobie, słusznie zresztą, że czarodziej chciał całą sytuację rozwiązać jak najszybciej i bez zbędnego rozkojarzania się.
Czarodziej pokrótce wyjaśnił Tymonowi, co powinien zrobić i, sposobem dość podobnym co wcześniej ludzie, króliki zamieniły się ciałami. Zostało tylko wrócić chłopu jego naturalną postać.
— Zrobisz to, co przykazałem ci na samym początku — polecił Ongus. — Skup się.
— Jeśli ci się nie uda — dodał, przyniósłszy z regału tę samą księgę — w teorii będzie można powtórzyć cały proces. Jednako, w wyniku niepowodzenia możesz zmienić się w bestię, której odpowiednik trudno będzie znaleźć lub stworzyć, więc radzę się postarać, nie tylko ze względu na swoje dobro.
Czarodziej raz jeszcze podkreślił, na czym Tymon ma skupić myśli. Nim podsunął chłopu pod nos księgę i wskazał zaklęcie, zapobiegawczo posadził swego ucznia na ziemi. Tymon, zapamiętawszy zaklęcie, jął myśleć o ludzkiej postaci.
— Opo memoribo — wypowiedział wreszcie.
Zaczął rosnąć, co wziął za dobry znak. Przybierając człowieczą formę, zakrył czym prędzej krocze — był nagi, choć wcześniej, będąc królikiem, nie przywiązywał do tego tak wielkiej wagi. Jeremi i Ongus, zrozumiawszy co zaszło, wyrozumiale odwrócili wzrok.
— Łachy moje gdzie? — rzekł z ulgą swoim człowieczym głosem Tymon.
— A gdzieś leżą tam za tobą, w kącie — odpowiedział czarodziej, nie obracając się.
Chłop rozejrzał się, dostrzegłszy swe rzeczy dopadł doń i ubrał się pospiesznie. Cisza, która nastała po tym procederze była oznaką dla pozostałych, że mogą już się odwrócić, nie krępując towarzysza. Tymon rzucił okiem na swoją postać, jakby dopiero odzianie się zakończyło przemianę.
Ongus pokiwał głową z ulgą. Kątem oka dostrzegł królika, na widok którego nasrożył brwi.
— Miejmy nadzieję, że dziadzio dostatecznie ucieszy się z twego powrotu — zwrócił uwagę pozostałych. — Bo królika oddać mu jednako nie mogę.
— Czemuż to? — zdziwił się Tymon.
— Później ci wyjaśnię…
Ongusa zaniepokoił szczegół, na który osoba niezajmująca się zaawansowanymi czarami nie zwróciłaby uwagi. A gdyby nawet, na pewno nie przejmowałaby się tym. Otóż królik miał nieco większą głowę, co było wynikiem zaklęć Tymona, rzucanych przezeń w tej postaci, a oznaczało przystosowywanie się zwierzęcia do czynienia magii. Innymi słowy, chłop pozostawił mu część swoich zdolności, z których królik mógłby bezwiednie korzystać. Wytwór taki — trudno nazwać go zwykłym inwentarzem — należało jak najszybciej zabić. W przeciwnym razie wręcz otwarłaby się furtka do zagrody, na której pasło się stado zwane kłopotami.
— Idę — oznajmił wesoło Tymon. — Pokażę się dziadziowi, niech się więcej nie zadręcza.
Jeremi bez słowa ruszył w ślad za nim.
Ongus podszedł do królika wciąż siedzącego na stoliku. Ucapił go za sierść, uniósł, spojrzał w oczy. Pomyślał o nożu lub innym narzędziu, którym miałby zadać cios. Coś zmieniło się, wydawać by się mogło, w bystrych oczach zwierzęcia. Zupełnie jak oczy Tymona i zupełnie jakby królik przechwycił tę myśl. Czarodziej wzdrygnął się, starając więcej nie patrzeć na oczy stwora. Ruszył zniszczyć zarodek tego, co w przyszłości mogłoby przynieść katastrofę.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Nie ucz królika dzieci robić - przez kubutek28 - 16-02-2018, 01:13
RE: Nie ucz królika dzieci robić - przez kubutek28 - 16-02-2018, 13:50
RE: Nie ucz królika dzieci robić - przez Gunnar - 16-02-2018, 14:44
RE: Nie ucz królika dzieci robić - przez Gunnar - 16-02-2018, 18:14
RE: Nie ucz królika dzieci robić - przez kubutek28 - 17-02-2018, 01:41
RE: Nie ucz królika dzieci robić - przez kubutek28 - 18-02-2018, 18:50
RE: Nie ucz królika dzieci robić - przez Gunnar - 19-02-2018, 11:03

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości