Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#43
Wrzucam hurtowo, od razu dwa rozdzialy. Smile Po dłuższych przemyśleniach przechrzciłem inspektora z Lejki na Wickerta. Mam nadzieję, że się nie obrazicie.

Rozdział 11
Wczesny, jesienny poranek miał smak świeżo parzonej kawy i niedawno wypalonego papierosa. Sara Lewij już drugi kwadrans stała przed lustrem i, paląc jedną cygaretkę za drugą, patrzyła w swoje odbicie w tafli gładkiego, lśniącego szkła. Jej głowę zaprzątały smutne, przerażające myśli. Z pokoju Izmaela od świtu dochodziły odgłosy wypowiadanej półgłosem modlitwy, a szelest kartek świadczył o tym, że mąż całkowicie pogrążył się w studiowaniu Tory. Wiedziała, że czytał Pismo zawsze przed podjęciem jakiejkolwiek ważnej decyzji, ale z tak skrajnym zachowaniem zetknęła się po raz pierwszy. Przez cały wczorajszy dzień odmawiał jedzenia, nie wypalił ani jednego papierosa i, była tego pewna, czuwał do późna, o ile w ogóle się położył. Lekki niepokój ścisnął jej serce.
Nie śmiała wejść do sypialni męża, bała się spojrzeć mu w oczy. Przerażało ją to, co mogła zobaczyć w tych oczach, w których przez wiele lat widziała tylko powoli gasnące uczucie. Teraz, była pewna, byłyby martwe, pełne smutku i gniewu. Bała się ich przytłaczającej, głębokiej zieleni. Nie chciała, żeby tęsknota, którą zawsze odczuwała, patrząc mu w oczy, ponownie ścisnęła ją za gardło teraz, gdy wszystko miało się ku końcowi. Złowieszczy szelest listu rozwodowego miał na zawsze oderwać ją od tak dobrze znanego spojrzenia, skryć je za kotarą bezterminowej rozłąki. Nie, nie miała siły o tym myśleć. Nie teraz, nie przed czasem…
– Sara. – Głos rozległ się tuż za jej plecami. Nie odwracając się od lustra, szybko spojrzała w bok. Stał nieco z tyłu, poza zasięgiem wypolerowanej na błysk tafli. Jak zawsze o tej godzinie, miał na sobie szlafrok i brązowe pantofle ze skóry.
– Drugi raz cię wołam. Wszystko w porządku? – Podszedł lekkim, wyuczonym krokiem klezmera. Chociaż nigdy na dobrą sprawę nie należał do tego bractwa o wiecznie zapatrzonych w partyturę spojrzeniach, to jednak posiadał, za sprawą ojca, wiele charakterystycznych dla jego członków cech. Chociażby uśmiech… Zawsze subtelny, tajemniczy jak sama muzyka, stale przyciągający i odpychający zarazem. Zrozumiała, że będzie jej tego uśmiechu brakowało.
– Tak, w porządku – odpowiedziała, siląc się na obojętność. – Za to ty kiepsko wyglądasz. – Rzuciła mu zatroskane spojrzenie spod długich, lekko podmalowanych rzęs. – Spałeś dzisiaj?
– Nie – uciął krótko i zniknął za drzwiami łazienki. Wyszedł stamtąd po piętnastu minutach. Wilgotne od pary wodnej kosmyki kruczoczarnych włosów nadawały jego bladej od bezsenności twarzy demoniczny, przerażający wyraz.
– Jeszcze tu stoisz? – rzucił w przelocie, uśmiechając się tak, jakby rozprawa miała się nigdy nie odbyć. Sara drgnęła i odwróciła się od lustra.
– Stoję. Zastanawiam się, jak ułożyć włosy – odparła sucho, chociaż wcale nie chciała zabrzmieć szorstko. Zaśmiał się cicho, zupełnie jakby ożył w nim dawno zapomniany, studencki Izmael, ten, który pomagał jej wybrać buty na ślub znajomej, ten sam, który w dniu zaręczyn, zamiast ją pocałować, wrzucił do stawu.
– Włosy, powiadasz? – Przystanął w drzwiach swojego pokoju, oparł się bokiem o framugę i zlustrował ją od góry do dołu. Spojrzenie miał roześmiane, zupełnie niepasujące do atmosfery zbliżającej się ceremonii rozwodu. – Kok odpada. Zostaw tak jak teraz.
– Jestem mężatką… – szepnęła, spuszczając wzrok. Wiedziała, że nie może pokazać się w bejt din z rozpuszczonymi włosami. Rabini uznaliby to za zniewagę i dowód skrajnej rozpusty.
– Pierwszy raz słyszę, by moja żona była mężatką! – zażartował. – Daj rękę.
Cofnęła się, zdziwiona nagłym żądaniem. Lekko zmieszana, poprawiła tkwiący na wskazującym palcu pierścionek ślubny. Zgodnie z tradycją, miała go zwrócić mężowi podczas rozwodu.
– No? – Wyciągnął w jej kierunku drobną, zawsze zadbaną dłoń.
Ostrożnie położyła mu palce na ręku. Izmael uśmiechnął się i lekkim, zwinnym ruchem zdjął z palca srebrną, zdobną w motywy roślinne obrączkę.
– Teraz też jesteś mężatką? – spytał, chowając pierścionek do kieszeni szlafroka.
– Według Prawa wciąż jestem.
– A według znaków? – Uśmiechnął się figlarnie. – Nie masz znaku zamęścia. Nic się nie stanie, jeśli rozpuścisz włosy, nie mając na palcu znaku, świadczącego o tym, że do mnie należysz.
Zaśmiała się mimowolnie. Czuła, że Izmael próbuje w żart obrócić całą atmosferę przygotowań do rozwodu. Być może podał o rozwód tylko dlatego, że nieopatrznie, w porywie gniewu przyznał się rabinowi do tego, że został zdradzony. Rabin, postępując zgodnie z Prawem, zmusił go do napisania getu i rozkręcił wokół całej sprawy małe, ale śmierdzące piekiełko. Gubiąc się w domysłach, Sara postanowiła nie narażać się na rozczarowanie. Wiedziała, że za to, co zrobiła, nie należy się jej nic, oprócz chłosty.
– Co ci się dzisiaj stało? – zapytała, wracając do czesania długich do pasa, lśniących niczym onyksy włosów. – Śmiejesz się, jakbyśmy się wcale nie szykowali do rozwodu, tylko na ślub naszych dzieci.
– Czyżbym o czymś zapomniał? – Spojrzał na nią znacząco. – Mamy jakieś dzieci?
Uśmiechnęła się. Nie, nie chciała od niego odchodzić. Powoli docierało do niej, że on chyba też nie.
– Nie, nie mamy. To tylko porównanie…
Odetchnął z udawaną ulgą.
– A już myślałem, że to skleroza…
Zaśmiali się oboje. Sara poczuła, że jakaś dawno zerwana więź zaczyna się powoli, w tajemniczy sposób odbudowywać. Zrobiło się jej lżej na sercu. Postanowiła zaryzykować.
– Dobrze, rozpuszczę włosy pod warunkiem, że zagrasz Paganiniego – oznajmiła, naprędce spinając włosy w kok.
Rzucił jej z pozoru obrażone spojrzenie i prychnął.
– A cóż to: bunt? – Uniósł brwi. – Stawiasz mi warunki, kobieto? Nieładnie, aj, nieładnie… – Pogroził żartobliwie palcem i zniknął w głębi swego pokoju.
Profesorowa długo jeszcze tkwiła przed lustrem, nie mogąc zebrać myśli. Nie mieściło się jej w głowie, że Izmael tak podejrzanie prędko przeszedł do porządku dziennego nad tym, co zrobiła. Nie wspomniał ani słowem o tym, jak bardzo jest na nią wściekły i planuje wyciągnąć konsekwencje z jej postępowania. Po prostu przyszedł do domu wczoraj wieczorem i, wyraźnie zdenerwowany, oznajmił, że jutro o dwunastej mają oboje stawić się u rabina. Kiedy spytała, dlaczego, odpowiedział tylko, że chodzi o list rozwodowy i wyszedł. Pobiegła za nim, mając nadzieję, że powie coś jeszcze, ale przystanął tylko na progu, spojrzał głęboko w oczy i wycedził przez zęby: „Idź spać.”. Drzwi trzasnęły sucho, bezdusznie. Płakała do późna, nie mogąc zrozumieć, dlaczego wszystko dzieje się tak nagle i bez jej wiedzy. Popełniła błąd, to prawda, zgrzeszyła, ale czy z tego powodu miałaby zostać pozbawiona prawa do wiedzy o tym, co się z nią dzieje? Nawet skazanych powiadamia się o dacie egzekucji z parodniowym wyprzedzeniem… Z zamyślenia wyrwał ją ostry jak brzytwa głos męża:
– Zebrałaś się, kobieto?
– Jeszcze nie.
Westchnął, teatralnie załamując ręce i przewrócił oczyma tak komicznie, że uśmiechnęła się mimo woli. Ubrany był w ten sam szary garnitur w prążki, w którym widziała go dzień po incydencie z inspektorem. Pod krawatem, z lekko kręcącymi się przy skroniach włosami wyglądał naprawdę elegancko. „Widzę go po raz ostatni” – pomyślała i łzy napłynęły jej do oczu.
– To się zbierz z łaski swojej. Masz pięć minut.
Rzuciła mu pełne smutku spojrzenie i wyszła z przedpokoju. W sypialni wyjęła z szafy pierwszą lepszą czarną sukienkę w małe, dobrze podkreślające sylwetkę kwiatki, włożyła ją i naprędce znalazła pasującą do reszty torebkę. Buty nałożyła w pośpiechu, balansując na jednej nodze. Mało nie rozdarła sobie przy tym nowiutkich, czarnych rajstop. Izmael stał w drzwiach, przyglądając się jej poczynaniom z ironicznym uśmiechem na wąskich, krwistoczerwonych ustach.
***
Po nerwowej, spędzonej na rozmyślaniach nocy inspektor już od godziny dwunastej warował pod drzwiami sekretariatu, chociaż dla odwiedzających otwierano go o pierwszej. Chciał dowiedzieć się czegoś na temat stanu zdrowia Agaty. Na oddział dzwonił wielokrotnie od samego rana, jednak żadnej konkretnej informacji nie udało mu się od dyżurnego sanitariusza wykrzesać. Za każdym razem powtarzała się ta sama sekwencja: pielęgniarz wściekle wzdychał, zaglądał do rejestru chorych i odpowiadał, że stan pani Wickert nie poprawił się jeszcze na tyle, by mogła przyjmować wizyty. Na pytanie, kiedy będzie to możliwe, padała odpowiedź wymijająca i bardzo niejasna. Wobec tak rażącej dezinformacji, policjant postanowił osobiście zjawić się w sekretariacie. Na miejscu usłyszał tylko:
– Musi pan o to spytać profesora Lewija. Tylko on ma prawo o tym zadecydować.
Policjant wiele razy próbował dzwonić do psychiatry, ale za każdym razem słyszał, że abonent jest poza zasięgiem. Kiedy Wickert zjawił się tego ranka w sekretariacie, dyżurny pielęgniarz westchnął ciężko i bez słowa zaczął grzebać w zawalających biurko papierach. Nic nie wskazywało no to, by w przeciągu minionej godziny sytuacja uległa jakiejkolwiek zmianie.
– Nie może się pan zobaczyć z chorą bez zgody ordynatora – beznamiętnie wypalił mężczyzna w kitlu i wrócił do bezmyślnego stukania w klawiaturę. Lubieżny wyraz jego młodzieńczej, znudzonej twarzy zdradzał, że wcale nie zajmuje się przepisywaniem leżących na biurku dokumentów.
– A wie pan, gdzie jest ordynator? Od wczoraj nie mogę się do niego dodzwonić – wyszeptał Wickert, powoli tracąc nadzieję. Młody człowiek niechętnie oderwał wzrok od monitora i odparł oschle:
– Wczoraj źle się czuł po transfuzji i w zasadzie go nie widziałem.
– A dzisiaj? – Policjant czuł, że zaczyna tracić cierpliwość. Miał ochotę chwycić leniwego młodzieniaszka za klapy i porządnie obić mu twarzyczkę.
– Dzisiaj... – ospale powtórzył pielęgniarz, bawiąc się myszką od komputera. – Nie wiem.
– A może pan do niego zadzwonić?
– Przecież sam pan mówił, że nie odbiera.
Inspektor zagryzł dolną wargę i pokiwał głową. Nie chciał nikomu wyjaśniać powodów, dla których profesor najprawdopodobniej unika rozmowy z nim. Przez chwilę wydało mu się, że czuje subtelny zapach perfum profesorowej.
– Niech pan do niego zadzwoni… – niemalże błagalnie wyszeptał Wickert, przechylając się przez blat. Kątem oka zauważył, jak młodzieniec szybko zmienia zakładki na monitorze.
Twarz sanitariusza pozostała kamienną.
– Proszę – dodał policjant, patrząc mu prosto w oczy.
Młody człowiek ziewnął ostentacyjnie i uśmiechnął się do przechodzącej obok pielęgniarki.
– A co jeśli nie zadzwonię? Po prostu stwierdzę, że mi się nie chce, hę? – zapytał zaczepnie, odrzucając głowę do tyłu. – Co mi pan zrobi?
Wickert odetchnął głęboko i zacisnął pięści tak mocno, że poczuł, jak paznokcie wbijają się w skórę.
– Powiem mu, że, zamiast pracować, bryluje pan na portalach randkowych – wysyczał.
– Ty skurw… – syknął młodzieniec, ale poprawił się natychmiast. – Przepraszam… Już do niego dzwonię – Zerwał się z fotela i podszedł do telefonu – Nie odbiera – powiedział po chwili, odkładając słuchawkę.
Inspektor uśmiechnął się triumfalnie.
– I tak nie wierzę, że do niego dzwoniłeś. Ale pamiętaj: mam na ciebie haka – dodał znacząco i wyszedł, trzaskając drzwiami.
– Niech mi pan z łaski swojej nie demoluje miejsca pracy. – Dobiegający z końca korytarza głos od razu wprawił serce policjanta w niespokojne drżenie.
Ordynator stał na samym końcu holu. Z niewiadomych powodów nie miał na sobie kitla, jedynie długi, ciemnoszary płaszcz i wszystko wskazywało na to, że całkiem niedawno pojawił się na oddziale. Wickert bez słowa podszedł do lekarza i stanął przed nim jak wryty. Wiedział, że ordynator ma pełne prawo spoliczkować go na środku szpitala. Milczenie trwało dobre parę chwil, uderzenie nie następowało i inspektor zaczynał się powoli niecierpliwić.
– Gdzie pan był jak pana nie było?! – gniewnie wypalił po dłuższej chwili milczenia. Wyszedł widocznie z założenia, że najlepszą formą obrony jest atak. – Dzwoniłem co najmniej dziesięć razy!
– Nie mam żadnych nieodebranych połączeń od pana. – Ordynator wzruszył ramionami, nagle pstryknął palcami i dodał: – Tak w ogóle, to najpierw mówi się „dzień dobry”, łaskawco.
Policjant odchrząknął i posłał profesorowi wyzywające spojrzenie. Był zbyt rozgniewany i zmęczony, by podporządkowywać się jakimkolwiek żądaniom rozmówcy.
– Jak to nie ma pan nieodebranych połączeń?! – wrzasnął. – Dzwoniłem do pana, począwszy od ósmej rano, a pan śmie twierdzić, że… Niech mi pan natychmiast pokaże komórkę!
– Zwierzęcą czy roślinną życzy pan sobie zobaczyć? – Lewij na moment wyszczerzył śnieżnobiałe zęby w groźnym uśmiechu mającego za chwilę ugryźć wampira.
– Telefoniczną, do kurwy nędzy!– Wickert czuł, że powoli traci panowanie nad sobą. – Proszę pokazać mi pański telefon komórkowy.
Profesor uniósł gęste, kruczoczarne brwi i uśmiechnął się. Na końcu korytarza otworzyły się drzwi i wyszła z nich młoda, nieco pucołowata pielęgniarka w towarzystwie pomarszczonej, starszej pani w szpitalnej piżamie. Obie powoli skierowały się w stronę wyjścia na taras.
– Byłbym zobowiązany, gdyby nie klął pan w obecności pacjentów – wysyczał lekarz i postąpił krok w kierunku klatki schodowej.
Wickert w pierwszych odruchu cofnął się, zagradzając sobą przejście na schody.
– Niech mi pan pokaże telefon – powtórzył twardym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Ordynator zachichotał tak przeraźliwie, że siedzący w sekretariacie pielęgniarz upuścił myszkę. W zapadłej po nagłym wybuchu śmiechu ciszy słychać było, jak klnie półgłosem. Widocznie wysłał wiadomość nie tam, gdzie zamierzał.
„Dobrze mu tak, draniowi” – pomyślał policjant.
– A nakaz konfiskaty pan ma? – nieoczekiwanie zapytał Lewij.
– Nie pańska sprawa…
Ciemna z natury twarz doktora zaczerwieniła się lekko. Wszystko wskazywało na zbliżającą się kolejną falę piekielnego śmiechu.
– To w takim razie proszę zniknąć mi z oczu – skwitował ordynator, wyminął Wickerta i zniknął w czeluściach klatki schodowej.
Inspektor bez namysłu rzucił się na schody, po drodze potrącając podobnego do małpy sanitariusza, który właśnie staczał się na dół.
– Pana ordynatora nie ma! – rzucił potomek Australopiteków w kitlu.
– Zamknij się pan! – odkrzyknął policjant i już chciał pobiec dalej, ale zatrzymał się w pół kroku i zbiegł na dół: – Chociaż nie… Mów pan, gdzie jest Agata!
Grubasek zamachał pulchnymi rękoma.
– Nie mam zielonego pojęcia!
– A pasiate pan masz?! – wysyczał Wickert, biorąc pielęgniarza za klapy fartucha. – Gdzie ona jest? – Pchnął zdębiałego ze strachu rozmówcę w stronę drzwi.
Pietruszkiewicz zatoczył się, oparł plecami o ścianę i jęknął:
– Tam, gdzie była, ale nie mogę pana tam wpuścić. Nie mam na to zgody…
– On zgody nie da, wiem o tym. Chcę się po prostu z nią zobaczyć, rozumiesz, gałganie?
– Wypraszam sobie! – wrzasnął grubasek, a jego twarz spurpurowiała z wysiłku. Wydał z siebie parę cichutkich kwiknięć, po czym nieoczekiwanie chwycił Wickerta za obie ręce i załamał je do tyłu tak, że inspektor nieoczekiwanie znalazł się twarzą do ściany.
– Nie ze mną takie numery, policjantku… – wycharczał Pietruszkiewicz i gwałtownie pchnął policjanta w kierunku drzwi wyjściowych. – Uspokój się, to pogadamy – powiedział, zamykając ciężkie odrzwia przed nosem zszokowanego Wickerta.
Lekki, jesienny wiatr zaigrał w naelektryzowanej od gniewu czuprynie inspektora.
„Odpowiesz mi za to, draniu” – zagroził w myślach i ruszył truchtem w stronę bramy. Niezwłocznie potrzebował ruchu i paru głębszych na uspokojenie.
Obskurny, ząbkowski barek przy torach nie zachęcał do wejścia, ale policjant czuł, że nie ma innego wyjścia, jak tylko porządnie się napić.
„Inaczej rozniosę cały szpital w drobny mak” – myślał, patrząc jak ociekający tłuszczem barman sięga po butelkę wódki, napełnia jej zawartością brudny, obtłuczony kieliszek i stawia go na barze. Smak trunku był obrzydliwy, ale myśli natychmiast wróciły na właściwy tor. – „Sprawa sądowa o zniszczenie mienia państwowego… Tego mi jeszcze brakuje…”
– Jeszcze dwie – polecił Wickert, rzucając dwudziestozłotowy banknot na stół.
***
Swoją ostatnią noc w domu Sara postanowiła spędzić na pakowaniu się. Dochodziła północ, pokój coraz bardziej zapełniał się walizkami, a serce profesorowej coraz głębiej tonęło w rozpaczy. Czuła się tak, jakby popsuła jakiś misterny, knuty godzinami plan.
Nie pamiętała, kiedy dokładnie wybiegła z sali rozpraw. Wiedziała jedno: musiała uciec od jego spojrzenia jak najprędzej i rzucić się w kipiącą rzekę przygotowań do wyjazdu. Tylko to mogło ją uratować od ostateczności. Nie chciała przecież przyznać się przed rabinem do tego, że wciąż go kocha. Nie miała prawa odmówić przyjęcia getu, więc uciekła chwilę przed tym, jak list zaszeleścił w drżących rękach Izmaela.
Mąż przez całą rozprawę zachowywał się tak, jakby nie był do końca pewien swej decyzji. Podpisanie getu na oczach rabina oznaczałoby, że uważa swoją decyzję za nieodwołalną i pewną, on tymczasem, podpisując, odwrócił się tak, by Szojke nie mógł widzieć biegu sunącego po kartce pióra. Oddając list sędziemu, uśmiechnął się do niej i bezgłośnie wyszeptał: „Nie wierz”. Nie była jednak pewna, czy to, co widziała, było prawdą, czy tylko okrutną grą rozpalonego zdenerwowaniem umysłu.
Pamiętała, że Izmael krzyknął coś niewyraźnie, gdy ruszyła w stronę wyjścia. Nie zatrzymała się jednak i przyspieszyła kroku.
Gdzieś w głębi mieszkania skrzypnęły drzwi. Wiedziona wieloletnim instynktem, wstała powoli. Czuła się tak, jakby miała za chwilę zwymiotować. Nim zdążyła wyjść na korytarz, w drzwiach salonu stanął Izmael. Był blady jak ściana. Bez słowa minął ją, podszedł do stołu, wziął do ręki stojący na blacie wazon, obejrzał dokładnie pod światło i cisnął o podłogę. Szkło rozsypało się po całym pokoju. Sara drgnęła, ze strachem patrząc w płonące gniewem oczy męża.
– A więc bunt?! – krzyknął zduszonym, nieswoim głosem. – Mówiłem ci, żebyś doczekała do końca. Prosiłem, byś nie wierzyła żadnemu słowu rabina, prosiłem, byś mi zaufała, a ty… – Wysyczał jakieś stłumione, niejasne przekleństwo. – A ty… Nie mam już prawa ci nakazać, więc tylko poproszę: weź to i przeczytaj! – Rzucił w jej kierunku pomiętą, złożoną we dwoje kartkę papieru i zręcznie wymijając poukładane stosy pakunków wyszedł.
Nachyliła się, by podnieść leżący u nóg list. Poczuła bijący od papieru zapach tytoniu i lekką, subtelną woń synagogi. Ostrożnie rozłożyła kartkę, podeszła do okna i zaczęła czytać.
Ja, Izmael, syn Jakuba, syna Abrahama, syna Joachima (…) syna Jakuba, oddalam Ciebie, Saro, córko Joela, syna Izaaka, syna Andrzeja (…) synów Izraela. Daję Ci wolność, oddaję wszystko, co wzięłaś z domu Twego ojca Joela (…) synów Izraela.
Przyjmij wolność, jak przyjęłaś obrączkę, weź ją i czyń, co zechcesz. Jesteś wolna, nie mam już nad Tobą władzy. Listem tym zrywam więzy małżeństwa, przywracam Ci nazwisko Twego ojca Joela (…) synów Izraela.
Niech Cię B–g Najwyższy błogosławi, Saro z domu Joela.
Poniżej widniały podpisy rabina i sędziów. Nie było jednak nigdzie poszarpanej, znajomej parafki.
„Nie podpisał…” – przebiegło jej przez myśl, a serce zabiło jak szalone. Zerwała się z krzesła, wybiegła z salonu. Nie pukając do drzwi, wpadła jak burza do sypialni Izmaela. Kipiał w niej gniew. Mąż stał w na wpół otwartym oknie, paląc papierosa.
– Ty chamie! – wrzasnęła. – Jak możesz?! – Rzuciła mu kartką w twarz. Uśmiechnął się lekko, zgasił papierosa i zamknął okno. Znała ten uśmiech, na poły kpiący, na poły poważny.
– Mówiłaś coś, mayn lieb?
– Tak! Jak mogłeś, pytam, zhańbić mnie na oczach bejt dinu?! Jak mogłeś mnie zaciągnąć pod sąd i nie dać mi listu?! – Zamachnęła się z impetem, chcąc uderzyć go w twarz.
Chwycił jej rękę w pół ruchu, zaśmiał się i przemocą posadził w fotelu. Patrzył w oczy długo, aż wyparował z niej cały gniew. Nie mogła, nie chciała się na niego gniewać…
– Jak mogłem dać ci list, skoro wybiegłaś, zanim go podpisałem?
– Nie podpisałeś! – Wyrwała mu kartkę z rąk. Rozłożyła ją na szybie i stuknęła w miejsce, gdzie powinien znajdować się podpis.
– Nie podpisałem… – powtórzył, patrząc na list. – A wiesz, czemu? – Spojrzał jej w oczy. Poczuła, jak zalewa ją dziwna fala tęsknoty i ulgi.
– Bo mi się nie chciało – wyjaśnił po dłuższej chwili milczenia, opuszczając wzrok.
– Jak to?! Chciało ci się rozmawiać z rabinem, rozpętać całe to piekło, a nie chciało ci się podpisać tego papieru?! – Zatrzęsła się ze złości.
– Rozmyśliłem się – odpalił, wstając. – Za pół godziny muszę być w szpitalu. Czegoś jeszcze ode mnie potrzebujesz?
– Za pół godziny? Od kiedy zaczynasz dyżur o drugiej w nocy?
– Nie mam dyżuru, po prostu muszę wyjść…
– Bo co? Boisz się mnie?
Zaśmiał się i zaprzeczył ledwo widzialnym ruchem rąk. Odwzajemniła uśmiech i wstała.
– Jeśli nie boisz się, to daj mi dowód…
Uniósł brwi, choć widać było, że rozumie, o co jej chodzi.
– Pocałuj mnie.
Załamał ręce i przewrócił oczami. Potem przyłożył dwa palce do ust i musnął nimi jej policzek.
– Oto dowód. Pozwolisz mi wyjść, kobieto? – Postąpił krok w stronę drzwi. Odsunęła się, zawstydzona. Czego mogła oczekiwać od tego, który przez ponad dziesięć lat patrzył na nią jak na siostrę?
– Idź… – szepnęła, nie patrząc mu w oczy.
– Dziękuję. – Przestąpił przez próg i rzucił cicho: – Dobranoc. Telefon mam przy sobie.
***
Noc była ciemna i cicha. Komisariat już dawno zasnuła senna cisza. Inspektor od dłuższego czasu siedział nieruchomo, wpatrzony w ciemny prostokąt okna. Duszę targało mu złe przeczucie.

Rozdział 12
Tamta noc miała barwę atramentu i pachniała łzami. Słonawy ich posmak dusił, chwytał za nogi, przeszkadzał iść. Łzy były wszędzie, wyzierały z każdego kąta, przypominając o niedawno poniesionej stracie.
Matka umarła dwa miesiące temu, ale pustka po niej dręczyła Agatę każdej nocy. Bała się zostać sama, namówiła więc brata na wzięcie urlopu zdrowotnego. Chciała, by został z nią najdłużej, jak było to możliwe. Niestety, musiał wyjechać. Drzwiczki wieczornego autobusu zamknęły się za nim, a Agata uświadomiła sobie czekającą w domu samotność. Myśl o wszechogarniającej żałobie przeraziła ją tak bardzo, że błąkała się po polach do późna, szukając ukojenia w mrocznej atmosferze zapadającej nocy. Do chałupki wróciła grubo po północy. Powitał ją strach i głuche bicie zegara.
Agata zaryglowała drzwi, zasłoniła wszystkie okna, sprawdziła otwory wentylacyjne. Przerażenie dokuczało jej coraz mocniej. Usiadła na łóżku i wpatrzyła się w ciemność. Nie miała nadziei na to, że zaśnie. Chcąc zająć czymś rozpalony rozpaczą umysł, zaczęła przypominać sobie wszystkie znane jej imiona duchów. To zawsze pomagało, gdy nie mogła się uspokoić.
Tamtej nocy jednak bała się tak bardzo, że nawet kilkukrotne powtórzenie całego spisu złych duchów nie dało jej upragnionego spokoju. Agata uklękła przy posłaniu i zaczęła bezmyślnie powtarzać jedno, ostatnie na liście imię demona zniszczenia.
– Samael, Samael, Samael…
Coś z impetem uderzyło o szybę. Kobieta wzdrygnęła się. Chciała wstać, ale poczuła na ramieniu czyjąś drobną, zimną dłoń. Nie śmiała odwrócić głowy, ale ciekawość wkrótce przemogła strach.
„Czyżby Staś wrócił bez uprzedzenia?” – pomyślała, powoli przekręcając szyję. Przerażenie ścisnęło jej gardło, gdy spojrzała za siebie.
Za nią, pogrążony w zimnym półmroku późnej nocy, stał niewysoki, ubrany na czarno mężczyzna. Zerwała się, odruchowo cofając się w kierunku okna. Chciała odwrócić się i pchnąć okiennicę, ale bała się, że każda chwila nieuwagi skutkować może niespodziewanym atakiem.
– Kim pan jest?! – wycharczała, z trudem łapiąc powietrze.
Nieznajomy postąpił krok do przodu i położył obie dłonie w okolicy serca. Ukłonił się, szepcząc przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Agata patrzyła na to przedstawienie skamieniała ze strachu i zdumienia. Nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Tajemniczy przybysz tymczasem wyprostował się, strzepnął z czarnego płaszcza jakiś niewidoczny pyłek i uśmiechnął się. Oczy miał przerażająco zielone i martwe. Nie było w jego spojrzeniu nic groźnego, a stłumiony, zielonkawy blask nie budził w niej strachu. Intuicja podpowiadała, że nieznajomy nie jest człowiekiem.
– Kim jesteś? – powtórzyła łagodniej.
– Mam wiele imion, Agato. Nie będę ich wymieniał, bo siedmiu dni i nocy by na to nie starczyło. – Uśmiechnął się. – Chcę ci pomóc.
Bezwolnie usiadła na posłaniu. Pierwszy raz w życiu udało się jej wywołać ducha bez uprzednich mozolnych przygotowań i zaklęć. Po eleganckim, dobrej jakości ubraniu domyśliła się, że nie ma przed sobą byle zaświatowego chłystka. Zjawy „niższego sortu” z reguły nie pojawiały się pod postacią bogato ubranych, filigranowych młodzieńców o arystokratycznych, delikatnych rysach. Ten, którego widziała przed sobą, musiał pochodzić z „wyższych sfer”. Zielony blask martwych oczu, rozjaśniający panujący w pokoju półmrok, nie sugerował niebiańskiej proweniencji nieznajomego. Agata wiedziała, że anioły rzadko kiedy emitowały światło tylko za pomocą źrenic. Świeciły raczej w całości.
– Pomóc? – wykrztusiła. – W czym?
Zaśmiał się, jakby właśnie usłyszał najbardziej niedorzeczne pytanie na świecie.
– Chcesz się zobaczyć z matką? – Zbliżył się do łóżka. – Nie bój się. Nie skrzywdzę cię. – Położył trupio zimną dłoń na poduszce. Poszwa natychmiast zaczęła dymić. Natychmiast oderwał rękę od zwęglonego materiału i cofnął się.
– Pardon, zapomniałem, że tu u was wszystko, czego nie dotkniesz, płonie – wyjaśnił, uśmiechając się. – Chcesz ją zobaczyć, czy nie? – Pstryknął palcami i w oka mgnieniu pojawił się za nim niziutki, biały taboret o wyraźnie szpitalnym pochodzeniu. Usiadł ostrożnie i wpatrzył się w punkt ponad głową Agaty. – Mów.
Milczała, nie mogąc zebrać myśli. Wiedziała, co kryje się pod tym z pozoru bezinteresownym pytaniem. Nie chciała wchodzić w zbyt bliską zależność od demona, jakimkolwiek diabelskim arystokratą by nie był. Bała się też trochę tego, co mogło wyniknąć z odmowy, postanowiła więc chwilę pomilczeć.
– No, dziewczyno? Boisz się? – Krwiożerczy uśmiech nie znikał z jego ciemnej, dokładnie wygolonej twarzy.
Zaprzeczyła cichutko, nie patrząc mu w oczy. Zaśmiał się, z wdziękiem zasłaniając usta zadbaną, drobną dłonią o długich, szponowatych palcach. Poczuła, jak zalewa ją fala nieuzasadnionej ufności. Nie bała się już. Śmiech demona był ludzki, trochę nieprzyjemny, syczący, ale niczym nie przypominał piekielnego chichotu, z jakim stykała się podczas poprzednich rozmów ze sługami zła. Decyzję podjęła w oka mgnieniu.
– Daj mi się zastanowić. Nie mogę tak od razu odpowiedzieć.
Przestał się uśmiechać i wstał. Taboret zniknął tak nagle, jak się pojawił.
– W porządku. Pomyśl. Gdy będziesz już wiedziała, odezwij się. – Położył na stoliku nocnym zielonkawą, malutką wizytówkę i rozpłynął się w powietrzu.
Podeszła do stoliczka. Kartonik był szorstki w dotyku, pachniał siarką.
Prof. I. Lewij
ul. Rychlińskiego 1, Ząbki
Pochyłe, stylizowane na kaligrafię pismo obudziło w niej dziwne uczucie niepokoju. Agata wzruszyła ramionami i wrzuciła kartonik do szufladki. Od tamtej pory co noc śniła o ciemnozielonych, martwych oczach tajemniczego rozmówcy.
***
Noc była ciemna i cicha. Komisariat już dawno zasnuła senna cisza. Inspektor od dłuższego czasu siedział nieruchomo, wpatrzony w ciemny prostokąt okna. Duszę targało mu złe przeczucie.
Leżący na biurku telefon zawibrował cichutko. Wickert podskoczył i wpatrzył się w ekran. Miał trzy nieodebrane połączenia i jedną nieodczytaną wiadomość. Serce zadrżało mu, gdy odczytał smsa.
„Panie, jedź Pan do chałupy. Drzwi zamknięte, ale coś się skrobie, jakby myszy latały. Pozdrawiam, Świebodka”
Nie, mogło być pomyłki. Sąsiad był człowiekiem solidnym, nie mógł wysyłać nieprawdziwego zawiadomienia. W mieszkaniu musiało się coś stać i należało to jak najprędzej sprawdzić. Inspektor postanowił, że nic złego się nie stanie, jeśli opuści komisariat na jakieś pół godziny.
„Ochroniarz też może w końcu coś porobić” – dorzucił, naprędce wkładając kurtkę. Przechodząc przez stróżówkę mocno zastukał w szybkę. Mężczyzna wzdrygnął się, skrzywił i kiwnął głową. Wickert był pewien, że zaśnie natychmiast po tym, jak samochód inspektora zniknie mu z oczu, ale nie miał czasu na wydawanie jakichkolwiek rozkazów.
Pod blok podjechał po około dziesięciu minutach. Drzwi do mieszkania były zamknięte, nie dochodziły zza nich żadne odgłosy. Policjant ostrożnie wyciągnął klucz i włożył go do zamka. Przekręcił go ostrożnie, jednocześnie lewą ręką odpinając kaburę pistoletu. Rewolwer przyjemnie ochłodził spoconą ze zdenerwowania dłoń. Z bronią w garści zanurzył się w zimnej ciemności korytarza.
Mieszkanie wyglądało na puste. Ostrożnie zapalił światło w salonie. Nikogo nie było, jedynie lampka przy radiu świeciła się, jakby ktoś niedawno go używał. Na półce obok głośnika leżała płyta.
„Upiór w operze”. Nie, inspektor jak żyw nie słuchał opery. Płyta nie mogła należeć do niego. Ktoś musiał ją podrzucić. Tylko kto? Wickert rozejrzał się nerwowo po pokoju. Na parapecie zauważył niski kieliszek, obok niego stała popielniczka z niedopalonym do połowy papierosem.
„Bezsens” – zaśmiał się w duchu policjant. Wystarczyło jedynie zdjąć odciski palców, wrzucić do bazy danych i namierzyć złodzieja. Coś jeszcze musiało się pod tym kryć. Podskórnie wyczuwał, że naiwność złoczyńcy jest tylko blagą, maską, którą niepotrzebnie nałożył, by zrealizować swój cel. Tylko jaki cel? Pobieżne oględziny salonu i sypialni nie wykazały zniknięcia niczego wartościowego. Została jeszcze kuchnia. Ale cóż mógł z niej zabrać złodziej? Komplet nierdzewnych sztućców z czasów PRL’u? Czy butelkę mleka z lodówki? A może brudną, leżącą w zlewie od wczoraj patelnię po jajecznicy? Na samą myśl o tym policjant omal nie parsknął śmiechem.
Kuchnia przedstawiała się zwyczajnie. Jedynie drzwi do miniaturowych rozmiarów spiżarni na tyłach pomieszczenia były otwarte.
„Widocznie, wychodząc ich nie zamknąłem” – pomyślał policjant i już miał odłożyć rewolwer na miejsce, gdy usłyszał za plecami ciche, podejrzane skrzypnięcie. Inspektor odwrócił się i omal nie zaklął. Za nim, pogrążony w nieprzyjemnym półmroku stał filigranowy mężczyzna o zielonych oczach. Uśmiechał się złowieszczo. Policjant niewiele myśląc wycelował pistolet prosto w drobną postać tajemniczego intruza.
– No, no, spokojnie, panie Wickert. Rewolwer się panu na nic nie przyda, naboi szkoda. – Znajomy, nieprzyjemnie syczący głos wprawiał w nerwowe drżenie.
– Co pan tu, do cholery, robi?! – wychrypiał Wickert, nie spuszczając włamywacza z muszki.
Zapytany zaśmiał się przeraźliwie.
– Czekam na pana.
– Co?! Pan kpi?! Przecież to włamanie!
Lewij szeroko otworzył zielone, przerażająco świecące w ciemności oczy.
– Widzi pan jakieś złamane zamki, wybite szyby, cokolwiek? Ach, tak! – Pstryknął palcami i zaśmiał się. – Papieros! Przyznaję się, ukradłem panu papierosa z szufladki. I trochę koniaku z barku. Nic więcej, może mnie pan przeszukać. – Rozłożył ręce i postąpił krok do przodu. – Nie chce pan? No, cóż… Pańska wola…
– Gadaj pan, jakżeś się tu znalazł!
– Zwyczajnie. Przeszedłem przez ścianę. Nie umie pan przechodzić przez ściany? Dziwne. Myślałem, że zdolność ta jest konieczna, jeśli pracuje się w policji… No, ale skończmy z żartami. Mam do pana interes. – Uśmiechnął się lekko i skrzywił nieznacznie. – Nie chciałbym jednak omawiać tak poważnej sprawy pod groźbą rozstrzelania…
Oniemiały z gniewu policjant opuścił rewolwer i jęknął cicho. Niespodziany gość tymczasem wykonał półobrót, eleganckim gestem wskazując w kierunku krzesła.
– Może pozwoli mi pan usiąść? Trochę nastałem się, czekając na pana…
Wickert kiwnął półprzytomnie głową. Lewij usiadł na krześle, westchnął i założył nogę na nogę.
– Czy mógłby pan schować to nieprzyjemne akcesorium? – spytał poirytowanym tonem, wskazując na rewolwer. – Trochę niebezpiecznie się czuję…
Inspektor bez słowa schował pistolet do kabury i z głuchym jękiem opadł na stołek naprzeciw psychiatry. Nie wiedział, dlaczego nie wrzeszczy i nie dzwoni po policję, ani dlaczego nie wyrzuca intruza na zbity pysk. Spokojna zieleń oczu niespodziewanego gościa działała nań dziwnie obezwładniająco.
– Chce pan zapewne wiedzieć, o co chodzi? Po ten cały cyrk z włamaniem, płytą i tak dalej?... Chciałem stworzyć nastrój, nadać dramatyzmu scenie, która za chwilę na się tu rozegrać. Czuje się pan dość zdołowany, bym mógł przystąpić do rzeczy, czy mam jeszcze coś dodać? Jakieś płomienie, zapach siarki? – Uśmiechnął się, odsłaniając idealnie równe, białe zęby.
Inspektor nieświadomie kiwnął głową. Nie chciał już dłużej bawić się w domysły. Nie chciał stawiać oporu. Bał się reakcji siedzącej przed nim postaci.
„Teraz przynajmniej jestem pewien, że Samael i Lewij to ta sama kreatura” – pomyślał z dziwną ulgą i westchnął. Poczuł dreszcze, a ustach mu zaschło, jakby nic nie pił od tygodnia.
– Nie? – Demoniczna istota o dwóch tożsamościach uniosła brwi i zatarła drobne, zadbane dłonie. – Sprawa jest następująca: zabraniam panu widzeń z Agatą. Jako lekarz stwierdzam, że nie ma sensu, by pan się z nią widywał. Po co rozpalać serce nadzieją, którą wkrótce ugasi śmierć? Nie ma to najmniejszego medycznego sensu…
– Nie jesteś lekarzem, nie jesteś nawet człowiekiem… – wycharczał policjant, zrywając się z krzesła. – Nie łżyj więc i mów jasno, o co ci chodzi!
– O, nie spodziewałem się tego po panu! Cóż za tupet, co za emocje! Brawo! – Demon zachichotał i uderzył otwartą dłonią w stół. – A teraz stul gębę i słuchaj, nędzna istoto. Od dziś nie zobaczysz Agaty. Zapomnij o niej. Zapomnij, że kiedykolwiek była. Zapomnij, radzę ci szczerze. I nie zadzieraj ze mną. Zrozumiałeś? Morda w kubeł i żeby cię moje oczy na oddziale nie widziały. Dla twojego własnego dobra. Ona należy do mnie i nic ci do tego, rozumiesz?
Policjant milczał chwilę, nie mogąc zebrać myśli. Z mowy ordynatora domyślił się, że Agata wkrótce umrze. Nie chciał na to pozwolić, pragnął ocalić ją za wszelką cenę. Nawet jeśli oznaczać by to miało zawarcie paktu z samym diabłem. Wyprostował się, zdecydowany na wszystko.
– Rozumiem. Jeśli ktoś ma wkrótce umrzeć, to zabierz mnie. Ją zostaw w spokoju.
Demon zaśmiał się przeraźliwie, aż stojące na stole szklanki zabrzęczały niepokojąco, a żarówka mignęła parokrotnie. Wszystko coraz bardziej zaczęło przypominać niskonakładowy horror.
– Bohater! Myślałem, że takich już nie ma na tej ziemi… No, gratuluję odwagi, panie inspektorze, ale nie o to w wszystkim chodzi. Agata mi coś kiedyś obiecała, sprzedała mi to na kredyt. Zapłaciłem jej, a ona ma mi po prostu oddać towar, rozumie pan?
– Czym jej zapłaciłeś? Oddam wszystko, co do grosza… Zostaw ją tylko.
Lewij westchnął przeciągle i zerknął na zegarek.
– Późno już, a pan musi wracać na komisariat. Przyjedź pan jutro do szpitala, to się rozmówimy. Tylko nie bierz pan żadnych pieniędzy. U nas są bez wartości… – Lekarz pstryknął palcami i w oka mgnieniu zniknął. Inspektor podskoczył i zaklął.
– A czym mam zapłacić? – rzucił w pustą przestrzeń przed sobą.
– Na razie niczym. Idź spać, człowieku, a mnie zostaw w spokoju. Dobranoc!
Coś mocno uderzyło policjanta w ramię.
– Panie inspektorze, zmiana warty! Wstawaj pan, już ósma! – darł się nad uchem śpiącego z głową na biurku Wickerta oficer dyżurny.
Inspektor półprzytomnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Znajdował się w komisariacie, za oknem panował jesienny, rześki poranek. Rosnąca za oknem jabłoń pokryła się leciutkim szronem.
– Dziękuję, kolego. – Uśmiechnął się do podwładnego, jakby nic się nie stało i wstał. – Dobrej służby. I uważaj na Samaela – rzucił, pospiesznie nakładając kurtkę. Imię aresztanta wzbudziło w nim strach. Przed oczyma znów stanął mu Lewij. Potrząsnął gwałtownie głową i wyszedł z komisariatu. Dzień zapowiadał się ładnie. Po drodze do domu Wickert nie mógł wygonić z pamięci dziwacznego snu. Coś mu podpowiadało, że jest on częściowo prawdziwy…
***
– Jaka dusza?! O czym pan bredzi? – Słuchawka aż trzeszczała od podniesionego głosu psychiatry. – Z Agatą wszystko w porządku. A jeśli nie może pan spać, to zapraszam do apteki po melisę, a nie do mnie pan dzwonisz jak wariat! Nie mam dyżuru w piątki wieczorem, proszę to sobie raz na zawsze zapamiętać!
– Ja wiem, że jest późno, ale cały dzień o tym myślałem… Przestraszyłem się – tłumaczył inspektor. – Przepraszam… Wypiłem wczoraj trochę i może stąd… – skłamał, pożegnał się i odłożył komórkę. Dzwonienie do Lewija w sprawie niezwykłego snu nie miało najmniejszego sensu. Telefon zawibrował cichutko.
Proszę jutro do szpitala nie przyjeżdżać. Dobranoc Panu. Z poważaniem, Lewij
„No, to się załatwiłem…” – pomyślał Wickert. – „Sen jednak miał w sobie trochę prawdy. Dureń ze mnie…” – dorzucił, podchodząc do kredensu. Nieodkorkowana jeszcze butelka wina czekała na niego tam, na samym dnie szafy. Nie miał w zwyczaju pić dla uspokojenia, ale teraz poczuł przemożną chęć zamroczenia się alkoholem. Czuł, że bez niego zwariuje.
„Najwyżej jutro nie pójdę do pracy” – pomyślał.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - przez Grafoman - 24-07-2017, 15:48

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości