Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#35
UWAGA: powyzej zamiescilem zmienione nieco pod wzgledem fabularno-stylistycznym wersje rozdzialow 5 i 6 Zrobilem to tu, aby nie mnozyc watkow. Mam nadzieje, ze ci, ktorzy jeszcze nie doszli do tych rozdzialow, rzuca laskawym okiem na zmiany. Tych zas, ktorzy juz dobrneli do obecnego rozdzialu, serdecznie zapraszam do pozostawienia sladu pod zmienionym wersjami. Kazde wytkniecie bledu to dla mnie ogromny skarb. Smile
Pozdrawiam,Graf

Rozdział 9
Noc była piękna, w sam raz na samotny spacer po ciemnym, pachnącym nadchodzącą jesienią przyszpitalnym parku. Gwiazdy rozsiewały wokół swój olśniewający, magiczny blask, a Księżyc w pełni zdawał się być piękniejszy niż kiedykolwiek. Nawet nuty w jego świetle wyglądały bardziej zjawiskowo i tajemniczo.
Izmael uśmiechnął się, wodząc wzrokiem po partyturze. Lekki, nocny wiatr rozwiewał mu płaszcz i włosy, ale ordynator nie zwracał na to uwagi. Nuty, jedyne jego powierniczki lat kawalerskich, znów śmiały się doń z białej, delikatnej jak jedwab kartki, rozłożonej na ciemnym, drucianym pulpicie.
Skrzypce leżały tuż obok, na ławce, ciche i posłuszne jak zawsze. Nie miał jednak odwagi ich dotykać bez upewnienia się, że jeszcze pamięta nuty. Nie grał od bardzo dawna, a jeśli nawet zdarzało mu się spojrzeć na partyturę, robił to tylko przelotnie, po to jedynie, by poczuć słodko–gorzki posmak wspomnień z młodości.
Pamięć, zawsze tak niezawodna i jasna, tej nocy postanowiła widocznie zrobić sobie wolne. Nuty, kiedyś czytelne jak własny charakter pisma, teraz jawiły się czymś zupełnie niezdatnym do odcyfrowania. Przeklęta pięciolinia milczała nienawistnie, nie chcąc zdradzić zapisanych na niej dźwięków. Izmael zamknął oczy i skupił się na patrzeniu w nieprzeniknioną, pulsującą w rytm uderzeń serca, ciemność. Z mroku powoli wyłonił się obraz dawno zmarłego ojca, skąpanego w przytulnym cieniu baldachimu. Słowa rozbrzmiały nagle, wszystko wokół zapachniało tak, jak wtedy, w dniu ślubu.
„Kiedy zabraknie ci łez, sięgnij po skrzypce” – mówił ojciec, dobrodusznie mrużąc oczy. Jego pomarszczona, pokryta siwym zarostem twarz zaczęła niespodziewanie topnieć, ustępując miejsca innemu obrazowi. Pod mocno zaciśniętymi powiekami rozkwitł widok dużej, przystrojonej kwiatami sali. Nad suto zastawionymi stolikami unosił się upojny zapach wina, a na parkiecie nie było nikogo, nie licząc niewielkiej orkiestry. Profesor rozpoznał dziesięciu brodatych świadków, rabina, Sarę, stojącą na drugim końcu sali w białej, zwiewnej sukience… Było duszno i tak gorąco, że nawet teraz, stojąc na zimnym, wilgotnym wietrze Izmael poczuł bijący od wspomnienia żar. Nie, nie mógł się mylić. To musiało być ich wesele. Nigdy potem nie widział Sary w jasnym ubraniu. Zupełnie jakby zaczęła nosić żałobę po utraconej wolności…
Obraz zmienił się znowu, tym razem psychiatra zobaczył sam siebie, jakby nagle wyszedł z ciała i stanął po drugiej stronie stołu. W pomieszczeniu nadal było duszno, wszyscy goście w dalszym ciągu siedzieli bez ruchu, orkiestra zamilkła, czując, że nikt jej już nie słucha.
– Zagraj coś, Izma! – zawołano nagle ze wszystkich stron.
Blady ze szczęścia Izma usłuchał, wziął skrzypce i zaczął grać. Palce, nawykłe do strun, ślizgały się po nich lekko, tańcząc. Weselnicy zakołysali się w rytm melodii, na ich twarzach zagościł uśmiech. Wtedy skrzypce grały radośnie, a skrzypek przekonany był, że zabraknąć może mu w życiu tylko łez radości. O, jakże się mylił! Jakże się mylił!...
Dreszcz upokorzenia przeszył serce z siłą, podobną do pchnięcia sztyletu. Wspomnienie zniknęło, a ordynator znów poczuł wielką, piekącą rozpacz. Ręka bezwiednie sięgnęła po skrzypce, partytura nagle zniknęła pod zalewającą oczy falą łez. Coś na dnie duszy pękło i nagle spod drżącego smyczka popłynęły tkliwe, lekkie niczym muśnięcie pióra dźwięki. Melodia z każdą minutą nabierała mocy, a gniew i rozpacz wyparowywały powoli pod jej wpływem.
Grał bez zastanowienia, nie patrząc na nuty. Pod koniec drugiej godziny przerwał na chwilę, chcąc rozprostować zgrabiałe od nocnego chłodu palce i zrozumiał, że nie może tego zrobić. Dłoń kurczowo zacisnęła się na gryfie, a każda próba jej rozprostowania powodowała trudny do zniesienia ból. Jakaś część duszy ordynatora błagała o dalszą grę, zupełnie jak człowiek pogrążony w rozpaczy prosi o kolejny kieliszek wina w nadziei, że zagłuszy nim palący od wewnątrz smutek. Lewij poddał się temu błaganiu i grał, choć coraz trudniej było mu utrzymać instrument. Ręce omdlewały pod jego ciężarem, ale nie było siły, która zmusiłaby smyczek do zaprzestania szaleńczego tańca po strunach. Nie liczyło się nic, czas stracił znaczenie, istniała tylko melodia i silny, trawiący ręce ból. Palce lewej dłoni bolały coraz bardziej, a każdy nowy dźwięk powodował cierpienie, podobne do tego, jakie wywołuje przy każdym kroku obtarta do kości pięta. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Z każdym taktem umysł odzyskiwał przyćmioną rozpaczą jasność, a duszący ból duszy znajdował ujście w każdej kolejnej kropli krwi, skapującej po gryfie na alejkę. O świcie zakrwawione skrzypce powędrowały do futerału, a w duszy zapanował spokój.
Ból rozciętych strunami palców powrócił ze zdwojoną siłą w chwili, gdy ordynator próbował prawą ręką otworzyć drzwi, lewą zaś odruchowo mocno zacisnął wokół uchwytu futerału. Stłumione, przeciągłe syknięcie przecięło martwe powietrze przedświtu. Zamek ustąpił bez oporu i profesor znalazł się w obcym, zimnym półmroku przedpokoju. Drzwi zamknął na klamkę, wiedząc, że nie da rady znaleźć klucza tak, aby nie obudzić Sary. Ostrożnie, starając się nie zaplamić materiału, zdjął płaszcz i powiesił go na wieszaku. Skrzypce położył na szafce i najciszej jak mógł udał się do łazienki. Tam zapalił światło.
To, co zobaczył, przerosło jego najśmielsze obawy. Lewa dłoń była cała we krwi, zaschłe jej płaty tworzyły chropowatą, pachnącą żelazem powierzchnię, po której spływały cienkie, wijące się strużki koloru czerwonego wina. Zimna woda z kranu nie przyniosła niestety ulgi, zmyła jedynie zakrzepłą krew i na chwilę odsłoniła podłużne, dosyć głębokie nacięcia grubości strun. Lewij w pierwszym odruchu zdezynfekował palce spirytusem. Kilka razy musiał mocno ugryźć się w język, by nie syknąć z bólu, jaki powodowała dotykająca do ranek gaza.
Ponieważ nie było sensu bandażować całej dłoni, profesor poprzestał na prowizorycznym przewiązaniu najbardziej poszkodowanych palców: wskazującego, środkowego i serdecznego. Pospiesznie zmył resztki krwi z umywalki, umył się, owinął w szlafrok i wyszedł z łazienki, mając nadzieję, że Sara śpi. Nie miał najmniejszej ochoty jej widzieć. Czuł wściekłość połączoną z ogromnym, przygniatającym zmęczeniem. Pragnął jedynie chwili spokoju i ciszy. Po drodze do sypialni wziął z przedpokoju skrzypce. W pokoju ostrożnie schował je na dno garderoby. Zamknąwszy ozdobione lustrem drzwi szafy, położył się do łóżka i długo patrzył w rzednącą ciemność przedświtu. Sen przyszedł bezszelestnie.
***
Inspektor długo zastanawiał się nad tym, czy warto dzwonić do ordynatora. Niepokój o Agatę przygniatał go coraz bardziej. Miał dziwne przeczucie, że siostra znajduje się w ogromnym niebezpieczeństwie. I to za jego sprawą. Jednej nocy śniło mu się, że widzi ją, leżącą na metalicznie połyskującym blacie stołu kostnicy, za drugim razem patrzyła nań, a w oczach widniał obłęd i strach.
– Boję się. Zabierz mnie stąd! – krzyczała, wyciągając przed siebie blade, powykręcane przerażeniem ręce.
Budził się wtedy zlany zimnym potem, a serce łomotało mu jak szalone.
„Zostawiłem ją” – myślał z rozpaczą. – „Zapomniałem… Zniszczyłem…” – Zrywał się jak opętany z łóżka, biegał po pokoju i wielokrotnie wyjmował z szuflady komórkę, chcąc zadzwonić do profesora i wszystko czym prędzej wyjaśnić. Chciał także poprosić o spotkanie z siostrą, ale wiedział, że nie może tego zrobić ot tak, jakby nic się nie stało. Musiał najpierw umówić się na rozmowę z Lewijem i wyjaśnić swoje postępowanie. Próbował zrobić to wielokrotnie, ale za każdym razem rezygnował, rzucał telefon na materac, krył twarz w dłoniach i długo, długo płakał. Nie miał odwagi stanąć przed tym, którego obraził. Bał się poddać jego woli, przerażała wymyślność kary, jak mogła go spotkać za to, co zrobił. Wmawiał sobie, że był to przypadek, perfidna prowokacja ze strony Sary, ale wiedział, że to nieprawda. Nie był przecież pijany do nieprzytomności, pamiętał dobrze smak jej warg i zapach ciała. Mógł odmówić, ale nie zrobił tego. Okłamywał się więc, chcąc przed samym sobą skryć świadomość tego, jak bardzo podle postąpił.
Tamtego ranka, gdy przebudził się z niespokojnego, męczącego snu, poczuł, że dojrzała w nim odwaga do tego, by pojechać do Ząbek i wszystko wyjaśnić. Postanowił zobaczyć się z ordynatorem. Pospiesznie ubrał się, wsiadł do samochodu i popędził do Drewnicy. Na miejscu dowiedział się, że ordynatora nie ma i że nie przyszedł on do pracy.
– Chodziłem do mieszkania, ale go nie ma – zapewniał podobny do małpy pielęgniarz.
– Kiedy pan tam ostatnio był?
– Czy ja wiem… Gdzieś tak z godzinę temu…
Lejka nerwowo spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta.
– Może już wrócił? – mruknął.
– Nie wiem. Ja tam drugi raz nie idę. Drzwi zamknięte, na korytarzu cisza i jakoś tak mroczno… Czuję, że tam coś nieczystego się stało. Kłótnią pachnie. I coś ciągle skrzypi, a na dodatek zimno jak w trupiarni! Nie idę, choćbyś mnie pan miał żywcem ćwiartować! – zarzekał się australopitek, machając pulchnymi rękami. W jego błękitnych, tonących w tłuszczu oczkach widniał zwierzęcy strach.
Mocno podenerwowany inspektor obrócił się na pięcie i wyszedł. Był już w połowie drogi do domu, w którym mieszkał ordynator, gdy jakieś niejasne przeczucie ścisnęło mu serce. Czy nie powinien najpierw zobaczyć się z Agatą?
„Nie… Najpierw muszę wyjaśnić swoje postępowanie” – postanowił i ostrożnie nacisnął przycisk dzwonka.
W odpowiedzi usłyszał długą, szarpiącą nerwy ciszę. Wszystko zamarło w bezruchu i tylko żarówka nad wejściem kołysała się w te i z powrotem, wprawiając umysł inspektora w niespokojne drżenie.
„Dlaczego to zrobiłem?” – pytał, wiedząc dobrze, że nie usłyszy odpowiedzi. Wiedział także, że bez zgody ordynatora nie zobaczy Agaty i to martwiło go najbardziej. Z zamyślenia wyrwało go ciche skrzypnięcie klepki. Obejrzał się, ale nie zobaczył nikogo. Zimne macki strachu podpełzły do serca i zdało mu się, że słyszy szepty. Odruchowo wycofał się ze skąpanego w półmroku korytarza i ruszył truchtem w stronę głównego budynku szpitala. Nie miał nadziei na to, że któryś z pielęgniarzy pozwoli mu zobaczyć się z Agatą. Chwytał się biegu jak tonący brzytwy, chciał wysiłkiem zdusić dręczący go niepokój, ale nic nie wskórał. Zatrzymał się przed drzwiami wejściowymi i nagle, nie myśląc, zawrócił w stronę bramy, za którą stał samochód.
Pospiesznie wsiadł do auta i wyjechał w wąską, pachnącą jesienią uliczkę. Pędził jak szalony, drżąc na całym ciele. Czuł, że zaczyna trawić go lepki żar poczucia winy i nieuzasadnionego przeczucia zbliżającego się niebezpieczeństwa.
„Zostawiłem ją… Zniszczyłem” – myślał, skręcając w stronę komisariatu. Chociaż nie miał dziś służby, postanowił zatopić się w pracy w nadziei, że zmęczenie uwolni go na chwilę od duszącej niepewności i wyrzutów sumienia.
Oficer dyżurny zdziwił się, widząc Lejkę na progu, a zdumienie jego sięgnęło zenitu, kiedy inspektor obwieścił, że zwalnia go z dyżuru.
– Idź, zostanę na noc – powiedział Lejka z uśmiechem i wypchnął podwładnego za próg. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, a serce policjanta przeszył strach. Dopiero teraz uświadomił sobie, że został sam w komisariacie, pod jednym dachem z człowiekiem, który znika i pojawia się niczym duch. Za dnia strach nie miał nad nim władzy, ale w nocy… Inspektor wolał o tym nie myśleć.
***
– Izma… Izma… – Natrętne wołanie wbijało się ostrym klinem w spowitą snem świadomość profesora.
Głos był cichy, łagodny i skądś dobrze znany, nie był to jednak głos Sary, ani żadnego z pielęgniarzy. Lewij ostrożnie otworzył oczy i długo nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Nie miał pojęcia, skąd nagle w jego sypialni wziął się najważniejszy człowiek gminy: rabin Jakub Szojke. Siedział w fotelu pod oknem i patrzył na zwisającą z ramy łóżka narzutę.
Upewniwszy się w końcu co do tego, że zarówno długie, komicznie chwiejące się przy każdym ruchu pejsy, jak i cała postać rabina nie są wytworem półprzytomnej wyobraźni, ordynator pospiesznie podniósł się z posłania i złożył przepisowy, pełen szacunku ukłon, jaki należy się osobie, noszącej zaszczytny tytuł nauczyciela. Rabbe Jakub wstał również i odkłonił się w milczeniu. Po powitaniu znów usiadł w fotelu, Lewij zaś marzył jedynie o tym, by jak najprędzej przeprosić, wyjść i ubrać się w coś stosowniejszego niż zwykły, bawełniany szlafrok. Wiedział jednak, że z racji na znaczną różnicę wieku i pozycji nie wypadało mu zaczynać rozmowy. Stał więc z lekko spuszczoną głową, nie patrząc gościowi w oczy i czekał, aż ten się odezwie.
– Szalom, synu klezmera – zagaił przybyły po dłuższej chwili milczenia. – Zawsze tak długo śpisz? – Wskazał gładką, białą niczym zwój Tory dłonią w kierunku zegara. Dochodziła jedenasta.
– Wybacz, rabbe, długo nie mogłem zasnąć – odparł Izmael, na krótko patrząc w wyblakłe, jasnobrązowe oczy rabina. – Od której czekasz, rabbe?
Jakub zaśmiał się perliście, ukazując pożółkłe, krzywe zęby.
– Od pół godziny. Ale nie nudziłem się… Proszę cię tylko, byś nie mówił do mnie „rabbe”. Jestem tu… powiedzmy, prywatnie… Chciałbym porozmawiać z tobą jak mąż z mężem, jak mężczyzna z mężczyzną, Żyd z Żydem, lekarz z lekarzem, ojciec z… – Szojke zająknął się nagle i pospiesznie przeprosił.
Lewij uśmiechnął się pobłażliwie i machnął ręką na znak, że rabbe nie ma za co przepraszać. Jakub odchrząknął, odwzajemnił uśmiech i podjął przerwaną przemowę:
– Znam cię od dawna, Izmael. Twój ojciec grał na moim pierwszym weselu, ja byłem na brit mila jego pierworodnego syna, on uczył moją córkę gry na skrzypcach, byłem na weselu jego syna, płakałem na jego pogrzebie, a teraz miałbym patrzeć na to, jak potomek mego przyjaciela rozwodzi się? Chcę o tym z tobą porozmawiać, zapytać, czy na pewno to przemyślałeś, czy uważasz swoją decyzję za nieodwołalną i słuszną.
Lewij wyczuł, że zanosi się na długą perorę. Ostrożnie podniósł więc dłoń, jakby chcąc przerwać ciągnącą się w nieskończoność nić przemowy rabina. Manewr ten nie uszedł uwadze rozmówcy, który zamilkł i wyczekująco spojrzał na ordynatora.
– Wybacz, że ci przerywam, rab… Przepraszam… Jakubie. Cieszę się, widząc cię u siebie i chciałbym cię podjąć jako gospodarz, nie jak chory. Pozwól mi więc wyjść na chwilę i przebrać się.
– Rozumiem. – Rabin skinął współczująco głową i opuścił wzrok, jakby zawstydzony tym, że nie okazał się domyślniejszy. – Idź, ubierz się. Zaczekam…
Profesor uśmiechnął się, wziął z krzesła już z wieczora przygotowane ubranie i wyszedł. W drodze powrotnej z łazienki postanowił wpaść na chwilę do Sary i sprawdzić, czy się nie obudziła. Był prawie pewien, że jeszcze śpi, ale wolał zmienić jej kroplówkę zawczasu. Rozmowa z rabinem mogła potrwać aż do wieczora, a lek nie mógł czekać tak długo.
***
Wieczór nadpełzał powoli. Najpierw mrok zastukał w szybę, po czym ostrożnie, niby powiew lekkiego, jesiennego wiatru otworzył niedomknięte okno i stanął na parapecie. Obok niego stał strach, a jego zimne, zwiewne macki sięgały podłogi. Agata uniosła się na łokciu i jak zahipnotyzowana patrzyła w duże, ziejące otchłanią oczy ciemności. Macki strachu wydłużały się z każdą sekundą, pierwsze z nich oplotły już szyję leżącej na łóżku kobiety. Czuła opanowujące ją zimno, którego źródło zdawało się być gdzieś głęboko w jej wnętrzu. Nienawidziła tego uczucia, ale nie miała na nie innej rady, jak tylko zamknąć oczy i zasłonić się kołdrą. Już miała zacisnąć powieki, gdy jej wzrok padł na niewielki, wystający ze ściany dzwonek. Bez namysłu nacisnęła nań, przykryła się kołdrą i czekała na efekt.
Drzwi otworzyły się niemalże natychmiast. Agata rozpoznała kroki grubej, gburowatej pielęgniarki o przerażająco niskim głosie. W myślach zazwyczaj nazywała ją „kolumbryną”, ale teraz nie miała siły nawet na tę drobną złośliwość. Strach sparaliżował całe ciało, a jedyną rzeczą, która mogła ów paraliż zatrzymać, była obecność innej osoby. Nieważne, czy lubianej, czy nie. Liczyło się tylko to, że człowiek ten był realny, dotykalny i istniejący poza straszliwym światem halucynacji, które Agatę pętały coraz częściej.
– Czego paniusia chce? – zagrzmiała nad uchem „kolumbryna”, jednocześnie zasłaniając wypłowiałe od słońca żaluzje.
– Boję się… – wybełkotała chora, ostrożnie zerkając w stronę okna. Strach zniknął, a mrok rozpłaszczył się na szybie niczym ciemny, tchnący zimnem witraż. Przyćmiona przerażeniem świadomość zaczęła powoli ożywać.
Gruba pielęgniarka bez słowa wyjęła z kieszeni ciasno opinającego jej tłuste kształty fartucha komórkę i zaczęła stukać w klawisze.
– Zadzwonię po doktora. Nie mam cierpliwości do paniusinych wynurzeń… – wyjaśniła z uśmiechem, przykładając słuchawkę do ucha.
– Nie… – zduszonym głosem poprosiła Agata. Perspektywa spotkania z człowiekiem, który do obłędu przypominał demona ze snu, przerażała ją dużo bardziej niż fakt, że może zostać niewysłuchana. – Niech pani nigdzie nie dzwoni… Proszę… – Złożyła ręce jak do modlitwy i wpiła w tonącą w tłuszczu twarz sanitariuszki błagalne spojrzenie. Ta zmiękła, odłożyła komórkę do kieszeni i zapytała:
– Chce paniusia coś na sen?
Chora przytaknęła skwapliwie. Miała nadzieję, że spowodowana lekiem utrata świadomości chociaż częściowo wyzwoli ją od pętającego gardło przerażenia.
„Kolumbryna” odwróciła się z ciężkim westchnieniem i zaczęła szperać po kieszeniach.
– Nie mam. Musi paniusia zaczekać – oznajmiła po około pięciu minutach poszukiwań. – Zaraz wrócę…
Wyszła, zostawiając niedomknięte drzwi, przez które wpełzał strach. Jego długie macki owinęły się wokół ramy łóżka. Gdzieś na horyzoncie, niewyraźna i jakby rozpływająca się w strugach nieistniejącego deszczu, zamajaczyła myśl. Miała duże, błękitne ślepia. Wyciągnęła kościstą rękę w kierunku Agaty i kiwnęła kilkakrotnie długim, kościstym palcem.
– Chodź – szeptały jej sino blade usta.
Chora wrzasnęła z całych sił. Myśl zbliżyła się do łóżka, strach rozpłaszczył się pod jej prześwitującymi nogami niczym wierny pies. Agacie zdało się, że słyszy ciche skomlenie. Nagle trupio niebieska postać zaczęła nabierać kształtów, puchnąć i zmieniać barwę. Po chwili stała się białą, olbrzymich rozmiarów kulą.
– No, co się paniusia tak patrzy? – zagrzmiała sanitariuszka. Halucynacja rozpadła się pod wpływem jej głosu.
– Nic… Boję się… – wyjęczała chora, bezwolnie poddając się przewracającym ją na plecy rękom pielęgniarki. Chwilę potem poczuła ukłucie. Ciepły, narkotyczny spokój zaczął otulać jej umysł. Po paru minutach nie widziała już nic, oprócz wszechogarniającej ciemności.
Gdzieś na dnie jaźni zaczął wykluwać się obraz pary zielonych, świecących niczym u kota oczu.
– Jest… – pomyślała Agata, z niezrozumiałym dla samej siebie upojeniem wpatrując się wyłaniającą się z mroku twarz demona. Widok jego oczu z niewiadomych powodów zaczął działać na nią uspokajająco i była mu za to uspokojenie bezgranicznie wdzięczna.
Westchnęła, gdy owionął ją lekki, znajomy zapach koniaku i siarki. Gdyby nie krępowały jej pasy, uciekłaby z nim z tego więzienia.
– Musisz spłonąć, królowo… – wyszeptał cicho, siadając w nogach łóżka.
– Spłonąć… Spłonąć… – szeptała, a jej ciało przebiegał dziwny, rozkoszny dreszcz za każdym razem, gdy słyszała dźwięk swoich słów.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - przez Grafoman - 11-06-2017, 14:37

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości