Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#29
Po dłuższej rozłące z Via Appią wracam w jej szlachetne progi. Mam nadzieję, że poniższy rozdział przypadnie Wam do gustu. Smile
Rozdział 8
Następnego dnia po wyjściu ze szpitala Lejka pojechał do pracy. Nie miał zamiaru korzystać z przysługującego mu wolnego dnia. I tak miał już zbyt wiele zaległości, spowodowanych tym, że w ostatnim czasie skupił się bardziej na ratowaniu Agaty niż rozwiązywaniu zawodowych zagadek.
Na komisariacie czekało nań kilka rutynowych, nudnych formularzy. Wypełnił je szybko, pragnąc czym prędzej porozmawiać z oficerem dyżurnym na temat ucieczki Samaela. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem przestępca uciekł, nie pozostawiając po sobie ani śladu. W celi nie widać było żadnych oznak przygotowywania ucieczki, zamek był w najzupełniejszym porządku, nietknięty. Nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek próbował go otwierać czymś innym niż klucz, który posiadał tylko dyżurny funkcjonariusz. Przegląd monitoringu również nic nie wniósł. Na terenie komisariatu jak i w jego okolicy nie zarejestrowano żadnych podejrzanych ruchów ani osób.
Uporawszy się z ostatnią rubryką, Lejka wezwał do siebie oficera dyżurnego i poszedł z nim do celi, w której przebywał zbiegły przestępca.
– Już tam dzisiaj byłem… Żadnych śladów – oznajmił dyżurny, powoli otwierając drzwi. Wszedł pierwszy, a z jego ust wyrwał się krzyk najczystszego przerażenia. Odwrócił się, blady jak ściana i drżącą ręką wskazał inspektorowi coś w głębi celi.
Lejka przymrużył oczy, chcąc dojrzeć coś w otaczającej go ciemności i o mało nie wrzasnął. Ostatnim wysiłkiem woli zapanował nad sobą i kazał oficerowi zapalić światło.
Na niskiej, twardej pryczy siedział, oparty plecami o ścianę, filigranowy, ubrany na czarno mężczyzna o dużych, zielonych oczach. Spojrzenie miał martwe i pełne wyrzutu.
– Panowie – rzekł cichym, syczącym głosem. – Zawsze wchodzicie bez pukania?
Policjanci stali na progu jak zamurowani. Inspektor czuł, że jego płuca odmawiają mu posłuszeństwa, a serce z każdą sekundą coraz mocniej obija się o żebra.
– Samael… – wyszeptał słabym głosem i mimowolnie chwycił się drżącą dłonią framugi. Świat zawirował mu przed oczyma, jasne światło żarówki to gasło, to znów jaśniało pełnym, żółtawym blaskiem.
– Tak, to ja – odparł ślepiec, wbijając w stojących na progu mężczyzn zmęczone, niewidzące spojrzenie. – Cóż pana tak dziwi, inspektorze? Jestem tu od dwóch dni, nigdzie nie wychodziłem, wczoraj nie dostałem obiadu, a pan jeszcze się czemuś dziwi? Nie, to nie do pomyślenia! – Samael wstał i, macając ręką po ścianie, podszedł do wyjścia. Policjanci cofnęli się odruchowo. Obaj byli gotowi przysiąc, że wczoraj aresztanta nie było. – Ma pan do mnie, inspektorze, jakąś sprawę? Mam pójść na przesłuchanie? – Wyciągnął przed siebie drobne, zadbane dłonie i złączył nadgarstki. – Mogą mi panowie kajdanków nie zakładać, nie ucieknę… – Pomilczał chwilę, uśmiechnął się i powoli wrócił na pryczę. – Nie to nie. Nie chcecie mnie przesłuchać, nie trzeba.
Lejka głośno przełknął ślinę i milczał, jak zaklęty wpatrując się w martwe oczy mordercy. Nie, nie było wątpliwości, że jego zniknięcie było genialnie urządzoną iluzją. Przypomniał sobie rozłupane na pół kajdanki… Nie, niemożliwe. To nie może być…
– Wobec tego proszę pozwolić mi zostać w samotności – poprosił aresztant, ostrożnie kładąc się na rozrzuconym, skotłowanym posłaniu. – Chciałbym się przespać, bo dziś w nocy był u was taki harmider, że nawet trup cierpiałby na bezsenność… – Ziewnął. – Jakieś pytania, panowie? – spytał surowo i zmrużył oczy.
– Nie, nie… – wyszeptał inspektor i czym prędzej wycofał się na korytarz. Oficer dyżurny pospiesznie zamknął drzwi na klucz.
– O matko… – szepnął, opierając się plecami o zimny, chropowaty tynk.
– Matko jedyna – niczym echo powtórzył Lejka. W głowie miał totalny zamęt. Nagle coś na kształt nieuświadomionego do końca przeczucia ścisnęło mu serce.
Inspektor bez słowa udał się do swojego gabinetu i zamknął drzwi na klucz. Drżącą ręką sięgnął po komórkę i wystukał na klawiaturze numer telefonu ordynatora. Po kilku szarpiących nerwy sygnałach w słuchawce rozległ się cichy, nieprzyjemnie syczący głos.
– Słucham?
– Panie Lewij… Ja… – Lejka jąkał się, chcąc zyskać na czasie. Powoli otworzył drzwi gabinetu i zaczął skradać się w stronę celi. – Ja chciałem panu bardzo podziękować za… – Przytknął ucho do framugi celi i dodał: – Za tę taksówkę wczoraj. Jak mam się odwdzięczyć?
– Nijak się pan nie musi odwdzięczać. – Głos rozległ się tuż nad drugim uchem inspektora.
Policjant z wrażenia upuścił słuchawkę. Domyślał się, że (jeśli jego przypuszczenia okażą się prawdziwe) usłyszy głos Lewija, ale po drugiej stronie drzwi. Odpowiedź natomiast rozległa się tuż obok jego ucha, zupełnie jakby profesor wypowiedział je, stojąc tuż za nim. Policjant odwrócił się i ujrzał majaczącą w półmroku korytarza postać psychiatry.
– O Jezu… – wyszeptał.
– Niestety, to tylko ja. Na Jezusa będzie pan musiał jeszcze troszkę poczekać – powiedział Lewij, figlarnie mrużąc oczy.
– Skąd pan się tu wziął?
– Służba nie drużba – odparł ordynator i uśmiechnął się. – Pańska siostra dziś w nocy dostała bardzo silnego ataku furii. Od drugiej jest nieprzytomna…
Lejka odruchowo spojrzał na zegarek. Dłuższa wskazówka nieubłaganie sunęła w kierunku godziny trzeciej popołudniu.
– Dlaczego pan nie zadzwonił?
– Nie mogłem.
– Jak to?!
Psychiatra machnął ręką i po chwili milczenia wyjaśnił, że sprawa jest zbyt poważna, by omawiać ją przez telefon. Policjant poczuł, że słabnie. Nogi ugięły się pod nim, a serce ścisnęło się, przeczuwając najgorsze. Strach zawładnął każdą komórką jego ciała. Oczyma wyobraźni widział najstraszniejsze rzeczy, jakie tylko mógł sobie wyobrazić. Widział ją, jak leży w białej, zalanej łzami i krwią pościeli, nieprzytomna, blada jak ściana, nieruchoma. I tylko cichy poszum aparatury świadczy o tym, że żyje. Nie wiedział, skąd wzięła się krew, ale wyobrażenie to przeraziło go tak bardzo, że zaczął powoli zsuwać się po zimnej, chropowatej ścianie. Gdyby nie podtrzymujące go ręce profesora, upadłby niezawodnie.
– Ja jeszcze nic nie powiedziałem, proszę pana – łagodnie zauważył lekarz i ostrożnie podprowadził inspektora w kierunku wyjścia.
Chłodne, jesienne powietrze otrzeźwiło trochę spętany strachem umysł, ale przerażenie i słabość pozostały, a do nich dołączyła się myśl o uderzającym podobieństwie obu mężczyzn.
„To ten sam człowiek…” – półprzytomnie rozumował Lejka, bezwolnie ulegając sadzającym go na siedzeniu pasażera dłoniom ordynatora.
Asfalt zlewał się w jedną, szaro–granatową masę, a ciałem policjanta wstrząsnęły mdłości. Zatrzymali się na poboczu. Próby zwymiotowania nie odniosły najmniejszego skutku, poza tym, że ucisk w gardle zelżał, a powietrze stało się mniej duszące, lżejsze.
Strach nie zostawiał inspektora ani na chwilę, wzmagał się ilekroć spojrzał w stronę wpatrzonego w umykającą między kołami drogę ordynatora.
„Tak, te same oczy, ta sama twarz. Ten sam, ten sam. Niemożliwe, a jednak ten sam… Ten sam…” – myślał policjant, czując, że jest bliski utraty zmysłów. – „Kim on jest?”
Horyzont zasnuła gęsta mgła. Omdlenie przyszło nagle i rymsnęło na inspektora całym swoim przerażającym ciężarem. Ostatnią rzeczą, jaką widział, był długi, szary mur.
„Drewnica” – zagrzmiało gdzieś w podświadomości i wszystko runęło w ciemność.
***
Inspektor długo nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Nie mieściło mu się w głowie przede wszystkim to, że aresztant znikał i pojawiał się w sposób niedający wychwycić żadnego zaplanowanego działania.
Podczas śniadania, które spożywał w szpitalnej stołówce, zadzwonił doń oficer dyżurny i poinformował, że Samael znów zniknął, co prawda nie do końca bez śladu. Tym razem na pryczy znaleziono broszkę, przedstawiającą klęczącego anioła.
– Co?! – wrzasnął Lejka tak głośno, że siedzący przy stołach obok personel spojrzał nań z dezaprobatą. – Idź do archiwum i zobacz, czy broszka jest w sejfie.
Dyżurny przez chwilę milczał, po czym wydał z siebie nieartykułowany okrzyk zgrozy i coś ciężkiego upadło na podłogę. W słuchawce zapanowała cisza.
– Cholera jasna! – zaklął inspektor i cisnął komórkę na stół. Szklanka z herbatą przewróciła się, a złocista, gorąca ciecz powoli rozlała się po lśniąco białym obrusie. – Cholera jasna! – powtórzył policjant, wstając. Nagle poczuł czyjąś obecność za plecami, ale nie zdążył się odwrócić, kiedy dobiegł go cichy i szemrzący niczym szmer górskiego strumienia głos:
– Nieładnie jest przeklinać. – Ordynator uśmiechał się pobłażliwie, tak jak dorosły uśmiecha się do dziecka, które używa niezrozumiałych dlań słów.
Inspektor zapłonił się i wybąkał słowa przeprosin. Lewij pokiwał głową i cicho poprosił przechodzącą obok salową o zmianę zabrudzonego obrusa. Po czym zwrócił się do inspektora:
– Czy miałby pan dla mnie chwilę czasu, inspektorze? Mam panu do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy.
Lejka bez słowa skinął głową i obaj skierowali się w stronę gabinetu ordynatora. Do pomieszczenia weszli w milczeniu. Cisza trwałaby jeszcze dobrych kilka chwil, gdyby policjant nie zdecydował się przejść do sprawy.
– Słucham pana – ponaglił.
Ordynator uśmiechnął się gorzko i wyjaśnił, że stan Agaty pogarsza się w godziny na godzinę.
– I to mają być te ciekawe wiadomości? – spytał zduszonym głosem inspektor. W głowie miał zupełną sieczkę, nie był w stanie nawet przypomnieć sobie, jak się dokładnie nazywa.
Lewij, przymrużając oczy, odparł, że musiał jakoś przygotować policjanta na przyjęcie smutnej informacji.
– To w takim razie ma pan kapitalny sposób… – prychnął Lejka, z gniewem patrząc na profesora. Miał niesamowitą ochotę poderżnąć mu gardło.
– Niechże się pan nie gniewa… To jeszcze nie koniec – wyszeptał z nieprzeniknionym uśmiechem lekarz.
Inspektor czuł, że jego cierpliwość znajduje się na skraju wyczerpania. Ostatkiem sił powstrzymał się od krzyku.
– Co jeszcze? – wysyczał.
Ordynator milczał chwilę, nerwowo bawiąc się kosmykiem czarnych jak noc włosów. Okręciwszy go sobie wokół palca, odczekał parę sekund, po czym opuścił dłoń na kolana i uśmiechnął się.
– Dziś w nocy pańska siostra wypluła to… – powiedział cicho, wyciągając w stronę inspektora niewielki, czarny grzebyczek z trzema wyłamanymi ząbkami.
Lejka poczuł, że serce i płuca za chwilę odmówią mu posłuszeństwa. Zdziwił go nie tyle fakt, że grzebyczek nagle znalazł się u Agaty, ale to, iż pojawił się on w dłoni profesora znikąd. Psychiatra nie nachylił się, nie sięgnął do żadnej ze swoim przepastnych kieszeni, nie wziął do rąk żadnej torby. Po prostu okręcił kosmyk włosów wokół palca…
– Niemożliwe… – wyjąkał policjant, oszalałymi oczyma patrząc na dobrze mu znany przedmiot.
– Co jest niemożliwe? – z troską w głosie zapytał lekarz, uważnie wpatrując się w pełne strachu spojrzenie inspektora.
Zapytany nie odpowiedział, tylko zerwał się nagle z fotela i wybiegł, po drodze wywracając na podłogę cały stos papierów.
– Wariat – mruknął z niezadowoleniem profesor, ostrożnie zbierając porozrzucane dokumenty.
***
Kobieta siedziała nieruchomo w fotelu, patrząc bezmyślnie w czarny kształt trzymanego w ręku kieliszka. O szybę bębniły krople zaczynającego się deszczu, a na poręcz fotela raz po raz spadały ciężkie, słone łzy. Dogasający papieros boleśnie parzył palce, ale profesorowa nie zwracała na to uwagi. Dużo bardziej od bólu ciała zajmował ją ból, który powodowały wspomnienia dzisiejszego popołudnia.
Inspektor pojawił się niespodziewanie. Wzrok miał pusty, pełen strachu.
– Kim on jest? – zapytał od progu, mierząc ją oszalałym spojrzeniem.
– Kto? – spytała.
– Pani mąż…
– Mój mąż? – powtórzyła w zadumie. – Jest moim mężem…
– Kim jeszcze?
Bez słowa odwróciła się i poszła do kuchni. Przyniosła stamtąd kieliszek, butelkę wina i kilka ciasteczek. Nagle uświadomiła sobie, że ona również nic tak naprawdę nie wie o tym, którego nazywała mężem. Zrobiło się jej smutno, jednocześnie gdzieś na dnie serca zapłonął gniew.
– Niech się pan napije, uspokoi i wszystko mi po kolei opowie – poprosiła, sadzając gościa przemocą na kanapę. Podała mu napełnione do połowy szkło. – Do dna – szepnęła, uśmiechając się.
Policjant długo patrzył na krwistoczerwony płyn w kieliszku, po czym wychylił całą zawartość naczynia jednym prędkim haustem. Sposób, w jaki to zrobił, nie wiedzieć czemu przypomniał jej Dawida. Poczuła lekki ucisk w okolicy serca, a w jej oczach mignęła żądza… Opanowała się jednak, wiedząc, że drugiego ciosu cierpliwość Izmaela nie wytrzyma. Z drugiej strony czuła niesamowitą ochotę zemszczenia się za wszystkie te zignorowane uśmiechy i prośby, za lata, spędzone w zupełnym oddaleniu, za każdą przelaną po cichu łzę. Pomyślała nawet, że inspektor byłby dobrym narzędziem zemsty. Zdenerwowany, bezbronny mężczyzna, niby brzydki i nie w jej typie, a jednak tak łatwy do omotania. W jednej chwili z cichej, spokojnej terapeutki Sara przeobraziła się w odrzuconą, zdesperowaną i szukającą zemsty lwicę.
„Ale gdyby tak…” – myślała, nalewając jeszcze jeden kieliszek wina i jednym uchem słuchając zagmatwanej opowieści inspektora. – „A niech go szlag z całymi zasadami…”
Paplanina policjanta coraz mniej ją interesowała. Raz po raz kiwając głową, rozmyślała nad szczegółami zemsty. Wiedziała, że Izmael do domu wracał około dwudziestej. Zegar za plecami gościa wskazywał za dwadzieścia siódmą. Miała więc ponad godzinę na to, by przygotować się do głównego ataku. Przestała myśleć o konsekwencjach, nie obchodziło ją nic, poza zemstą. Gniew prędko rozpalił uśpiony umysł, oczy mimowolnie zaczęły śledzić każdy gest rozmówcy, który prędko miał stać się ofiarą jej misternego planu.
Czy to za sprawą strachu, czy też uwarunkowań genetycznych, Lejka pijaniał nadzwyczaj prędko. Już w połowie drugiej lampki widać było, że nie jest w stanie ułożyć sensownego zdania, przez co jego i tak skomplikowana wypowiedź stawała się coraz bardziej niejasna. Sara ostrożnie nachyliła się w stronę blatu tak, by niby to niechcący zawadzić palcem o dłoń policjanta. Zegar zaczął wybijać siódmą. Spojrzenia profesorowej i policjanta spotkały się. Gospodyni lekko pochyliła się do przodu tak, by poczuć ciepło oddechu inspektora.
„Dawid” – pomyślała, niby to nieświadomie przysuwając się do Lejki w taki sposób, by ich kolana dotknęły się. Inspektor chciał odsunąć się, ale stracił równowagę i runął na wznak na oparcie kanapy. – „Myśl, że to Dawid” – powtórzyła, kładąc dłonie na ramionach leżącego. Jego usta miały smak wina i wanilii…
Dalej wszystko potoczyło się zbyt prędko, by mogła to dokładnie pamiętać. Dość, że ich przyłapał. I znowu nie zrobił nic, by ją ukarać. Nie uderzył jej, tylko gestem kazał Lejce ubrać się i zniknął wraz z nim w ciemnym prostokącie framugi. Nie słyszała żadnych słów, tylko cichy, pijany jęk i straszny, szaleńczy śmiech. Chwilę później na schodach zagrzmiały czyjeś pospieszne, niepewne kroki. Potem rozległo się skrzypnięcie drzwi i na progu stanął Izmael. Był blady jak ściana, oddech miał nierówny, charczący. Patrzył jej w oczy, a po policzkach płynęły mu łzy. Spojrzenie było błędne, pełne pytań i niemego wyrzutu.
– Sara – zaczął chrapliwie. Chciał dodać coś jeszcze, ale zachwiał się i chwycił drżącą dłonią framugi. Twarz wykrzywił mu grymas straszliwego bólu. Zaczął kaszleć, jakby się dusił. Wyszeptał coś cicho, osuwając się na podłogę. Żona pierwszy raz w życiu widziała go w takim stanie i nie miała pojęcia, co zrobić. Wiedziała, że nie da się dotknąć. Bez słowa minęła więc próg i podeszła do telefonu.
Karetka zjawiła się nagle. Sara nie pamiętała nawet, kiedy zadzwoniła na numer alarmowy.
– Ostry stan przedzawałowy, ale da się wyleczyć. Niech się pani nie martwi… – uspokajał lekarz. Była ósma wieczorem.
Teraz zegar nad głową profesorowej wskazywał dwanaście minut po drugiej, za oknem czerń nocy już dawno straciła na intensywności. Sercem Sary targnął ból. Wstała powoli. Wciąż jeszcze słabo jej było na myśl o tym, że omal nie wpędziła do grobu tego, któremu dziesięć lat temu przyrzekła wierność.
Drzwi pokoju Izmaela były otwarte na oścież. Migotliwe światło chylącego się ku zachodowi Księżyca oświetlało nagle wychudłą, ściągniętą smutkiem twarz męża. Nie spał. Tęczówki świeciły mu w ciemności, odbijając nikłe światło nocnego słońca. Patrzył bezmyślnie w ciemny prostokąt drzwi. Kobieta stanęła na progu, nie śmiejąc wejść do pokoju. Chciała porozmawiać, wyrzucić z siebie duszącą pustkę, ale wiedziała, że nie ma z kim rozmawiać. Cofnęła się i cicho zamknęła drzwi. Musiała dać mężowi czas na to, by zdecydował o wymiarze kary. Za pierwszym razem mógł przymknąć oczy na jej zachowanie, ale teraz, gdy sytuacja powtórzyła się po raz drugi…
Była pewna, że nie uniknie sądu. Według Prawa za cudzołóstwo groziła kara sto razy gorsza od tej, którą Izmael nałożył na nią po pierwszej zdradzie. Pedantyczne utrzymywanie przepisowej odległości było niczym w porównaniu z linczem, jaki stosowała gmina wobec cudzołożnicy. Kobietę, która zdradziła męża, traktowano jak zmarłą, nie mówiono do niej ani słowa, a w sklepie omijano szerokim łukiem, nie patrząc w oczy. Z każdej strony tchnęła na nią pogarda i oburzenie, jej przyjaciółkom zabraniano jakichkolwiek rozmów. Kara była trudna do zniesienia, a wszechobecna niechęć potęgowała w upadłej poczucie winy, co często prowadziło do mniej lub bardziej udanych prób samobójczych.
Sara osobiście znała kobietę, która po zdradzie została poddana sądowi rabinów. Mieszkańcy gminy kamienowali ją spojrzeniami, a wszystkie znajome po kolei wyrzekały się jej, mówiąc, że nie chcą znać ladacznicy. Biedna niewiasta płakała, ale sąd był nieubłagany. Na salę wezwano kochanka i męża i obaj wyrzekli się znajomości z nią. Następnego dnia po rozprawie ciało kobiety znaleziono nad brzegiem jeziora. Była martwa, w ręku ściskała list rozwodowy. Czarne potoki atramentu spłynęły po papierze, tworząc na nim bezładny znak ostatecznej hańby. Kilka metrów dalej leżało ciało jej kochanka. Oboje mieli podcięte żyły...
Wyczerpana niewesołymi wspomnieniami profesorowa zasnęła, kuląc się w zimnym, lepkim półmroku przedświtu. Poręcz fotela boleśnie wpiła się jej w plecy, ale nie miała siły na zmianę pozycji.
Po kilku godzinach obudziła ją drgająca na pograniczu jaźni świadomość czyjejś obecności. Czuła na sobie czyjś uważny, natrętny wzrok. Nie otwierając oczu, podniosła się z fotela i przeciągnęła. Zdrętwiałe mięśnie bolały tak mocno, że aż jęknęła.
– Wyspałaś się? – zapytał znajomy głos.
Sara rozwarła powieki. Izmael siedział na kanapie i patrzył na nią spod rzęs. W jego spojrzeniu nie było gniewu, jedynie cicha, pełna bólu rezygnacja. Miał na sobie szary garnitur w drobne prążki, który zakładał tylko na nadzwyczajne okazje. Obok, dokładnie złożony, leżał tałes. Wiedziała, co to oznacza, ale wolała o tym nie myśleć.
– Byłeś w synagodze? – spytała obojętnie, nie patrząc mu w oczy.
– Tak. Rabbe każe cię pozdrowić.
Kiwnęła głową na znak podziękowania. Jej serce przeszył dreszcz. To, że Izmael rozmawiał z rabinem w tygodniu, nie mogło wróżyć niczego dobrego. Domyślała się, że nie spotkali się przypadkowo i że rozmowa dotyczyła jej zachowania.
– Widziałeś rebetzin?
Zaprzeczył energicznym ruchem dłoni i odparł, że nie minął jeszcze czternasty dzień połogu żony rabina.
– To urodziła dziewczynkę? Coś mi się zdało, że chłopca… – powiedziała obojętnie i, nie czekając na odpowiedź, wyszła.
Jej duszą targał strach. Czuła, że kara za grzech jest nieunikniona i prędzej czy później nastąpi. Pozostawało tylko czekać na list rozwodowy, który niewątpliwie jest już w przygotowaniu. Nie wątpiła w to, że Izmael znajdzie przychylnych świadków, a rozprawa odbędzie się szybko i sprawnie. Miejscowy bejt din słynął z niezwykle prędkiego rozpatrywania wniosków o rozwód. Wystarczyło, że ktoś napomknął mimochodem o chęci rozwodu, a sąd już na drugi dzień zasiadał na pierwszą rozprawę. Na orzeczenie z reguły czekano do następnego tygodnia, by dać sędziom i stronom szansę na spokojne przemyślenie sprawy podczas szabatu. Tylko w szczególnych przypadkach postanowienie ogłaszano jeszcze przed piątkowym zachodem słońca.
„Jeśli naprawdę rozmawiał z rabinem, to do rozprawy został mi dzień, może dwa. Szabat jest za trzy dni… Cztery dni na to, by znaleźć mieszkanie i zacząć się przenosić…” – myślała, z rozpaczą siekając włoszczyznę na rosół. – „Zadzwonię do Rywki, może mi coś poradzi…”
Łzy napłynęły Sarze do oczu, a sercem raz po raz szarpał gniew na samą siebie. Dlaczego uległa pragnieniu zemsty? Dlaczego nie pomyślała o konsekwencjach, cały czas spychała je na dalszy plan, jakby zupełnie nie istniały? Czemu dała się ponieść fali gniewu, zapominając o zdrowym rozsądku?
Ostry, lśniący nóż w dłoni wydał się bardzo kuszącym przedmiotem. Podniosła go i spojrzała nań pod światło. Ostrze było niedawno polerowane, ostre jak brzytwa. Jedno cięcie…
„Wystarczy. To na pewno nie boli…” – myślała, z dzikim uwielbieniem patrząc na nóż.
Ostrze błyszczało w drżącej, spowitej magicznym światłem wczesnego poranka dłoni. Blada, cienka skóra z pulsującymi pod nią niebieskawymi żyłkami napawała grozą, ale niosła ze sobą dziwną ufność w przyszłe ukojenie.
– To nie boli – powtórzyła na głos i ostrożnie przyłożyła nóż do przegubu.
Krawędź żelaza była zimna i ostra, wystarczyło tylko trochę ją docisnąć do skóry i pociągnąć w bok. Profesorowa zawahała się, cofnęła ostrze i uklękła na zimnej, białej posadzce. Gorzkie, duszące łzy spłynęły po policzkach.
– Nie chcę… – szepnęła, rzucając nóż na podłogę. Wiedziała, że nie ma odwagi, by zrobić ten jeden, ostateczny krok. – Nie! – wyjęczała przeciągle, zakryła twarz dłońmi i zaczęła kiwać się w te i z powrotem. Słone, ciężkie łzy rozpryskiwały się na błyszczących płytkach, a ich smak przyprawiał o mdłości. – Nie chcę! – powtórzyła głośniej, wstała i zaczęła krążyć po kuchni, wrzeszcząc: – Nie chcę!... Nie chcę!
Nie pamiętała, kiedy do kuchni wszedł Izmael i jak to się stało, że jakiś czas później ocknęła się w swojej sypialni z igłą od kroplówki w przedramieniu. Za oknem panował wieczorny półmrok.
– Nie chcę… – wymamrotała, półprzytomnie rozglądając się po pokoju.
– Czego nie chcesz? – Cichy, łagodny głos męża przeszył otulający ją mrok. Zimna, drobna dłoń o długich palcach lekko musnęła rozpalone czoło. – Masz gorączkę. Nie zimno ci?
Uniosła się na wolnym od igły łokciu i przecząco pokręciła głową. Uśmiechnął się, a na dnie jego źrenic mignęła troska.
– Po co mi to? – Spojrzała pytająco na wiszącą nad łóżkiem kroplówkę.
Wyjaśnił coś półgłosem, ale mówił tak cicho, że zrozumiała tylko słowa: „próba samobójcza” i „utrata krwi”.
– Chciałam się zabić? – zapytała drżącym z przejęcia szeptem.
Przytaknął powoli i, nie spuszczając z niej oczu, sięgnął po stojącą na stoliku szklankę z jakimś ciemnobrązowym płynem. Podniósł naczynie do ust, w powietrzu zapachniało kawą.
– Nie tylko chciałaś, ale prawie to zrobiłaś, mayn lib – powiedział, odstawiając szkło na stolik.
Serce jej się ścisnęło na dźwięk dawnego przezwiska, jakim mąż zwykł ją nazywać przed obiema zdradami. Poczuła wzrastające poczucie winy, łzy zaciążyły pod powiekami. Blade, drżące wargi wyszeptały bezużyteczne zupełnie słowa przeprosin. Odpowiedział lekkim skinieniem dłoni, jakby chciał powiedzieć, że to, co się stało nie ma najmniejszego znaczenia. Milczeli przez chwilę, patrząc sobie w oczy.
– Dlaczego mnie nie zostawiłeś na podłodze? – zapytała w końcu. – Zasługuję na taką śmierć…
Zaśmiał się, ale nie było w tym śmiechu radości.
– Nie mnie sądzić, na jaką śmierć zasługujesz. Jestem lekarzem, a moim obowiązkiem jest pomóc człowiekowi w potrzebie.
Nieuchwytny cień trwogi zasnuł jej duszę.
– Pomogłeś mi z obowiązku?
Milczał chwilę, bębniąc palcami o wezgłowie łóżka.
Po chwili wstał. Uśmiechał się, tajemniczo i uroczo jak zawsze, gdy nie chciał powiedzieć całej prawdy. To, czego się domyśliła, sprawiło, że poczuła przyjemne, pełne otuchy ciepło, do którego w nie miała najmniejszego prawa.
„Może jednak rozwodu nie będzie…” – myślała, patrząc na to, jak Izmael majstruje coś przy woreczku z roztworem. Czuła, że na duszy robi się lżej, choć od tamtego wieczoru nie zamienili ze sobą ani jednego znaczącego słowa. Nagle jej duszą targnął strach. – „A może to ostatnia przysługa?” – przebiegło przez myśl. Nieświadomie napięła wszystkie mięśnie, a niepokój zaczął zaciskać się wokół gardła.
– Rozluźnij się, bo muszę ci zrobić zastrzyk – rozkazał cicho. W dłoni trzymał strzykawkę z jakimś przezroczystym płynem, a drugą ostrożnie położył jej na czole. – Jeśli się nie rozluźnisz, będzie bolało – dodał.
– Co to jest?
Uśmiechnął się tylko i lekkim, nawykłym ruchem wbił jej igłę w przedramię. Nawet podczas robienia zastrzyku trzymał się od niej najdalej, jak to było możliwe. Przezroczysta, nieznana ciecz zaczęła powoli wpełzać w głąb spiętego niepokojem ciała.
– Na obniżenie gorączki – wyjaśnił, wyjmując igłę. – Zaśniesz, a potem poczujesz się dużo lepiej.
– A jeśli nie zasnę? – Próbowała zatrzymać go za wszelką cenę. Nie chciała się rozstawać, pragnęła tylko tego, by dał jej szansę się wytłumaczyć. Nie musiał przebaczać, nie musiał nawet nic mówić. Wystarczyłaby po prostu jego obecność. Nie mogła przecież umrzeć ze świadomością tego, że odchodzi ze świata, nie rozmówiwszy się z człowiekiem, który tyle dla niej zrobił. Z zaświatów na pewno nie będzie mogła mu niczego wyjaśnić tak, jakby chciała.
– Zaśniesz, nie martw się – zapewnił z uśmiechem i podszedł do drzwi.
– Ale nie na zawsze? – Chwyciła się ostatniej deski ratunku i usiadła na łóżku, z dziecinną nadzieją patrząc mu w twarz. Wiedziała, że to nic nie da, mimo to wciąż próbowała wmówić sobie, że w postępując w ten sposób go zatrzyma.
– Nie, nie na zawsze, Saro – zapewnił, tłumiąc ziewnięcie. Najwidoczniej sama wzmianka o śnie przypomniała mu o tym, że jest zmęczony. – Pośpisz najwyżej do południa. Kiedy się obudzisz, zadzwoń mnie od razu, nie wstając. Telefon masz tu. – Wskazał na niziutką szafeczkę obok posłania. – Muszę ci zmienić lek.
– Myślisz, że nie wiem jak to się robi?
– Wolę ci nie ufać. Po prostu zadzwoń – poprosił i wyszedł, życząc dobrej nocy.
Chciała coś krzyknąć, ale przeklęty lek już zaczął ją usypiać. Nie miała siły otworzyć ust. Sen przyszedł zupełnie bezszelestnie. Poddała mu się, bezbronna i zrezygnowana. Poczucie winy znów zalało powoli, sztucznie usypiający umysł.
„Jeśli się nie obudzę, nic się nie stanie. Parę miesięcy pochodzi w czerni, znajdzie sobie wierną i uczciwą kobietę, wezmą ślub… Nie będą sobie nawzajem kłamać” – myślała, bezwolnie zanurzając się w lepkiej otchłani pierwszego półsnu.
***
Od chwili, w której Lejka w pośpiechu wybiegł z mieszkania państwa Lewij, minęło jeszcze zbyt mało czasu, by inspektor mógł zrozumieć, co się z nim stało. Nie pojmował powodu, dla którego uległ z nagła rozbudzonej żądzy, nie rozumiał, dlaczego nagle znalazł się w pachnących goździkami objęciach profesorowej. Nie mieściło mu się w głowie, co sprawiło, że stał się najpodlejszym z ludzi i przywłaszczył sobie kobietę, do której nie miał najmniejszego prawa.
Siedząc na zimnych, chropowatych schodkach, prowadzących do zaplecza komisariatu, rozmyślał nad tym, gdzie pójść. Noc była zbyt duszna, by mógł spędzić ją w mieszkaniu, a jednocześnie zbyt chłodna, by zostać na dworze. Mdłe poczucie winy nie pozwalało mu na jasną ocenę sytuacji, a mimo to był w pełni świadom tego, że swoim postępowaniem przekreślił nie tylko siebie, ale i ewentualne leczenie Agaty. Nie było mowy o tym, by zadzwonić do ordynatora. Wyjaśnienia takich spraw powinny dokonywać się w cztery oczy, bez świadków, najlepiej z bronią w ręku. Przy czym posiadać ją powinien tylko ten, którego znieważono. Inspektor po raz pierwszy w życiu zapragnął śmierci i to takiej, którą przyjąłby z rąk profesora. W pewnym momencie zachciało mu się pojechać do szpitala, wręczyć psychiatrze naładowany rewolwer służbowy, a samemu stanąć pod ścianą i czekać na zasłużoną karę za cudzołóstwo.
„Takie grzechy zmyć można tylko krwią” – pomyślał niespodziewanie inspektor i w tej samej chwili w kieszeni zabrzęczała komórka. Serce mu zadrżało, gdy spojrzał na ekran.



"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - przez Grafoman - 16-05-2017, 20:18

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 3 gości