Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#27
Rozdział 7
Pachnąca spirytusem biel korytarza przyprawiała o mdłości. Strach czaił się za każdym zakrętem. Jasne, opalizujące w przerażającym świetle zapalanych na noc kinkietów ściany kryły w sobie niewypowiedziane tajemnice ludzkich dusz, zamkniętych tutaj na zawsze. Agata czuła wyraźnie ich obecność, ale wskutek uspokajającego działania podawanego jej co godzinę leku nie mogła z nimi skontaktować się. Do wywołania dusz potrzebna była czysta, niczym niezmącona świadomość, a medykament odbierał możliwość długotrwałej koncentracji na jednej czynności.
Myśl o ucieczce ze szpitala przyszła nagle. Wyrwała ją z niespokojnej drzemki i długo stała, wpatrując się w nią bez ruchu. W końcu cofnęła się i skinęła palcem. Agata wstała z łóżka, rozumiejąc, że niespodziewany gość nie da jej spokoju. Myśl poprowadziła ją w stronę łazienki, potem skręciła w kierunku wyjścia. Stała teraz na końcu korytarza, kiwając długim, kościstym palcem. Dziewczyna bała się i, drżąc z przejęcia, patrzyła na stojącą w oddali myśl.
„Idź sobie!” – krzyknęła w duchu. – „Nie chcę stąd wychodzić! Jeśli chcesz marznąć na dworze i tułać się po ulicach w środku nocy, to proszę bardzo, ale ja tam nie idę.”
Myśl patrzyła na nią dużymi, błękitnymi oczyma i uparcie kiwała palcem. Agata niepewnie postąpiła krok do przodu i zatrzymała się tuż przed drzwiami dyżurki. Przez moment poczuła nieodparte pragnienie zawrócenia do swego pokoju, ale natrętna istota nie dawała jej spokoju.
„Idź sobie!” – powtórzyła bezgłośnie i cofnęła się. Nagle ogarnął ją strach. Poczuła, jak oplata ciało długimi, zimnymi mackami i ciągnie ku stojącej na końcu korytarza myśli.
– Nie! – wrzasnęła na cały głos, półprzytomnie chwytając za klamkę. Zamek ustąpił bez oporu, drzwi otworzyły się na oścież i Agata z całym impetem runęła na zimną, śliską posadkę dyżurki.
Drzemiący w fotelu lekarz poderwał się gwałtownie i odruchowo chwycił za głowę.
– Pani Agato… – wyszeptał, pomagając jej wstać. W oczach widniały mu jeszcze resztki niedawnego snu. Widziała jakieś zalane słońcem pole i czyjąś zamazaną twarz.
Stłuczone kolana bolały piekielnie i była pewna, że będzie miała siniaki.
– Boję się – szepnęła cicho.
W milczeniu posadził ją w fotelu, z którego przed chwilą wstał i kucnął tuż obok obitej czarnym, pękającym gdzieniegdzie skajem poręczy.
– Czego? – zapytał łagodnie, patrząc na nią spod gęstych, kruczoczarnych brwi. Oczy miał duże, zielone i przenikliwe jak rentgen. Niejasno przypomniała sobie, że już kiedyś go gdzieś widziała. Kroplówka, sen… Jej sercem targnął strach.
– Myśli – odparła. – Ona chciała, żebym stąd wyszła…
– Rozumiem… A czy pani chce stąd wyjść?
– Nie wiem – szepnęła i opuściła głowę. Czuła się rozbita i zmęczona, nie chciała nigdzie iść.
Lekarz milczał chwilę, nerwowo bębniąc palcami po ciemnej, śliskiej powierzchni poręczy.
– A czy nie chciałaby pani wrócić do swojego pokoju? Tam mogłaby pani to spokojnie przemyśleć, a rano wszystko byśmy na trzeźwo omówili. Co pani na to? – Wstał i wyczekująco wyciągnął dłoń w jej kierunku.
Zaufała mu, sama nie wiedząc, dlaczego. W ciszy odprowadził ją pod same drzwi pokoju, poczekał, aż się położy i spytał, czy woli spać przy świetle czy w ciemności. Odpowiedziała, że nie chce spać.
– Nieładnie, pani Agato, nieładnie – mruknął, lekko kiwając głową. – Musi pani spać, inaczej znowu przyjdzie do pani ta straszna myśl. Poza tym, jeśli zdecyduje się pani stąd wyjść, to lepiej, żeby w drogę ruszyła pani wypoczęta… Mam zgasić lampkę, czy nie?
– Nie… Boję się ciemności…
– Rozumiem… – Uśmiechnął się po ojcowsku. – Proszę się przespać.
– Dobrze. – Podciągnęła kołdrę pod samą szyję i rozprostowała nogi. – A jutro będziemy mogli o tym porozmawiać?
– Oczywiście, że o tym porozmawiamy. Będę do pani dyspozycji do południa. – Uśmiechnął się znowu i wyszedł, życząc dobrej nocy.
***
***
Pukanie do drzwi rozległo się parę chwil po tym, jak ubrana w zbyt obcisły kitel pielęgniarka przyniosła Agacie śniadanie. Niewielka, wypełniona zimną owsianką miseczka nie wzbudzała apetytu, ale wiadomo było, że nie ma co liczyć na jakiekolwiek udogodnienia. Kiedy ostatnio chora poprosiła o podgrzanie porannej papki, usłyszała od stojącej w drzwiach sanitariuszki tyradę na temat braku czasu. Wolała więc tym razem dać sobie spokój i zjeść to, co podano.
Właśnie zagłębiała łyżkę w mało apetycznie wyglądającej masie, gdy za plecami stojącej pod drzwiami kobiety w kitlu rozległo się ciche pukanie. Pielęgniarka doskoczyła do klamki, szarpnęła i wrzasnęła na cały korytarz:
- Nie wolno!
Po drugiej stronie drzwi rozległ się śmiech.
- Nawet mnie pani zabroni? – zapytał znajomy, syczący głos.
Sanitariuszka wymamrotała coś półgłosem i cofnęła się. Do pokoiku wszedł mężczyzna, który w nocy zaprowadził Agatę z powrotem do łóżka. Grubaska w fartuchu podeszła do chorej, zabrała jej miskę z niedojedzoną owsianką i skierowała się do wyjścia. Gdy mijała próg, lekarz musnął naczynie palcami i skrzywił się.
- Proszę to podgrzać i wrócić – rzucił, po czym zwrócił się do pacjentki: – Jak się pani czuje, pani Agato?
Agata milczała dopóty, dopóki drzwi za „kolumbryną” nie zamknęły się całkowicie. Mężczyzna w kitlu usiadł na niskim, stojącym obok posłania taborecie i patrzył na chorą z lekkim, życzliwym uśmiechem. Nie ponaglał jej ani słowem, nie wykonał żadnego gestu, który mógłby oznaczać zniecierpliwienie. Po prostu był i czekał, tak samo, jak Samael tamtego wieczoru, kiedy pojawił się po raz pierwszy.
Kobieta poczuła, że łzy napływają do oczu. Z trudem powstrzymała się od płaczu.
- Dobrze – wykrztusiła w końcu.
- To w takim razie dlaczego pani płacze? – Pochylił się w jej stronę, opuszkami palców dotykając pościeli. Kręcony, podobny do pejsa pukiel wysunął się mu zza ucha, psując idealną symetrię dokładnie zaczesanych włosów. Poprawił go natychmiast, nie odrywając zamyślonego spojrzenia od bladej, zmarszczonej twarzy pacjentki.
- Nie wiem – odparła. – Smutno mi…
Uśmiechnął się, a wokół zielonych, dużych oczu zakwitło kilka uroczych zmarszczek.
- Domyślam się, że pobyt w szpitalu nie należy do najweselszych wydarzeń w pani życiu, ale nie jest chyba tak strasznie, co? Proszę pamiętać, że zawsze może mi pani zgłosić swoje zastrzeżenia… Wyspała się pani?
- Chyba tak. W zasadzie nic mi się nie śniło…
Z trudem powstrzymał uśmiech i poprawił się na taborecie.
-  Czy odczuwa pani teraz jakiś niepokój, strach?
Agata zaprzeczyła, nie patrząc rozmówcy w oczy. W głębi duszy budziło się poczucie czyjejś obecności. Była niemalże pewna, że nie są sami. W pokoju musiał być ktoś jeszcze, ktoś niewidoczny dla ludzkiego oka, a przecież tak wyczuwalny zmysłami serca.
- Samael – szepnęła, nerwowo rozglądając się dookoła.
Lekarz drgnął niespokojnie, w jego zielonych, hipnotyzujących oczach zapłonął zmieszany z gniewem strach.
- Kto? – zapytał, wyraźnie starając się zapanować nad drżeniem głosu.
- Samael – powtórzyła. Widziała go teraz wyraźnie. Stał tuż za plecami mężczyzny w nienagannie uprasowanym kitlu. Twarz demona była prawie przezroczysta, ale i tak widać było, że się uśmiecha. Agata odruchowo podciągnęła nogi pod brodę. Strach powoli podpełzał do ramy łóżka.
- Co się stało? Co pani zobaczyła? – dociekał doktor, delikatnie biorąc ją za rękę. Dłoń miał zimną, zupełnie jak ten, który stał za nim. Agacie zdało się, że oczy lekarza nagle stały się martwe.
Chora szarpnęła się, wydając z siebie głuchy okrzyk najczystszego przerażenia. Duch zaśmiał się bezgłośnie i położył palec na ustach. Po chwili opuścił rękę, a w jego zielonych, martwych oczach zamigotało rozbawienie. Powoli sięgnął do ramienia psychiatry i lekko klepnął nieskazitelnie czysty, biały materiał kitla. Lekarz drgnął, jakby poczuł dotyk stojącej za nim zjawy. Źrenice rozbłysły mu dziwnym, przerażającym płomieniem.
- Zimno tu. Zamknę okno, bo jeszcze się pani przeziębi. – Wstał i podszedł do okna. Rama zaskrzypiała głucho, a za szybą mignęły wodniste ślepia Myśli.
Samael wciąż stał w niewielkiej odległości od taboretu.
- No, od razu lepiej. – Psychiatra jak gdyby nigdy nic minął demona i usiadł na stołku.
- Pan też go widzi? – zapytała cichutko Agata, drżącą ze strachu ręką wskazując w kierunku zjawy.
- Proszę? Nie dosłyszałem… - Mężczyzna w kitlu pochylił się w stronę posłania.
- Czy widzi pan kogoś za sobą?
- Za mną? O czym pani mówi? – Położył jej trupio zimną dłoń na czole. Poczuła, jak dziwnie przyjemny chłód rozchodzi się po ciele. – Już spokojnie, spokojnie… Niech pani zaśnie.
Zamknęła oczy. Senność powoli oplotła zmęczony strachem umysł. Cichy, kojący głos lekarza rozlegał się w otaczającej ją ciemności.
- Zaśnie pani i będzie pani długo, długo spała. Nie będzie się pani nic śniło, a strach zniknie. Niech pani śpi… Już pani śpi… Spokojnie, nic się pani nie śni… Nic…
Przyjemny chłód zniknął, ustępując miejsca przytulnemu ciepłu. Agata poczuła, jak miękka, pachnąca spirytusem kołdra otula ją ze wszystkich stron. Głos cichnął z minuty na minutę, aż w końcu zacichł zupełnie. Gdzieś na obrzeżu świadomości rozległo się ciche skrzypnięcie zamykanych drzwi. Sen przypełzł bezgłośnie jak duch.
***
Poranek nie zapowiadał dobrego dnia. Inspektor obudził się wściekły na cały świat. W głębi duszy czuł, że zaczynający się dzień przyniesie kolejną, trudną do rozwiązania zagadkę. Do pracy dotarł zdenerwowany i myślał, że nad niczym nie będzie mógł się porządnie skupić. To, co zobaczył na miejscu, rozwiało wszelkie jego wątpliwości.
Za biurkiem nieboszczyka Walczaka siedział zmarły we własnej osobie, przy czym nie wyglądał zupełnie na istotę z zaświatów. Sierżant powstał na spotkanie inspektora, ale Lejka nie widział nic, poza ciemnymi, zasnuwającymi horyzont plamami.
Ocknął się na zapleczu komisariatu, otoczony wianuszkiem troskliwych podwładnych.
– Co się panu stało, inspektorze? – pytali jeden przez drugiego.
– Gdzie Walczak? – wychrypiał.
– Tu jestem – radośnie zawołał sierżant. – Czym mogę służyć?
Odpowiedź runęła w ciemność. Gdzieś w oddali rozległ się przeciągły ryk syreny pogotowia.
Otrzeźwił go mocny zapach świeżo parzonej kawy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył były dwie siedzące naprzeciw łóżka postacie. Obie miały na sobie białe, szpitalne kitle. Jedna z nich trzymała w ręku beżowy, wysłużony kubek z jakimś niebieskawym, zamazanym znaczkiem. Z naczynia unosił się gęsty, pachnący kawą dym.
– Pamiętasz jeszcze jidysz, mój drogi? – zapytał nagle syczący, gdzieś już słyszany głos spod ściany.
Zapytany zaśmiał się i odpowiedział coś cichutko. Był to otyły, łysiejący już trochę mężczyzna po czterdziestce. Wyglądem przypominał doktora Dolittle’a, brakowało mu tylko nieodłącznej małpki.
– Veynik, veynik, ober dort s shtendik epes – odparł ze śmiechem drugi głos, którego właściciela skrywał półmrok. – Nauka nie poszła w las, widzę. A powiedz mnie… – Nachylił się do ucha grubaska i zaczął coś szeptać.
Słuchający odganiał się od natrętnego szeptu, śmiał się i czerwienił na przemian. Lejka chrząknął, chcąc zwrócić na siebie uwagę rozmawiających. Zielony, nerwowy błysk oczu ordynatora przeciął panujący pod ścianą półmrok.
– Aj, już się pan ocknął? Tak prędko? – zapytał syczącym szeptem profesor i wstał. – Jak to dobrze, inspektorze, jakże to dobrze…
– Skąd znasz mojego pacjenta, Izmael? – burknął, podejrzliwie mrużąc tonące w tłuszczu oczka, grubasek.
– Aj, albo to ja ludzi nie znam, Starkiewicz. Znam ja ich, aj jak znam.
– Przestań się wydurniać!
– A co tobi nie pasuji, aj, Starkiewicz? Ty się mnie krew twoja rodzona, lwowska nie wypieraj… – Z przekornym uśmiechem odpalił psychiatra, specjalnie przekręcając słowa. Czynność ta najwyraźniej irytowała grubaska, gdyż poczerwieniał i zaczął nerwowo sapać.
– Gdzie ja jestem? – słabym głosem zapytał Lejka, z wysiłkiem patrząc w znajomą twarz profesora.
– Hde? U profesora Starkiewicza, na SOR takeż zwanem – odparł Lewij, uważnie wpatrując się w purpurowe od gniewu oblicze kolegi.
Starkiewicz zaczerwienił się jeszcze bardziej i ryknął:
– Przestań durnia odstawiać! Zawsze ci mówiłem, że się na psychiatrę nie nadajesz. Widzę, że miałem rację, bo wariujesz i za każdym razem jest coraz gorzej…
–  Na siebie spójrz, kochanieńki.
– Nie mów do mnie „kochanieńki”!
Psychiatra złożył dłonie w błagalnym geście i patrzył na zagniewanego profesora z niewinnym, irytującym uśmiechem. Tamten uspokoił się nieco, odetchnął i uśmiechnął się.
- Tym razem ci wybaczam – sapnął. Lekarze zachichotali, po czym psychiatra zwrócił się do inspektora z pytaniem o to, jak się czuje.
Lejka odparł, że dobrze i zapytał, dlaczego znalazł się na SOR’ze. W odpowiedzi usłyszał, że zemdlał na komisariacie i trzeba było go przewieść do szpitala na Mokotowie.
„Mokotów” – niejasno rozumował policjant. – „W takim razie dlaczego Lewij tu jest?”
Kiedy zadał nurtujące go pytanie, lekarze zaśmieli się, a Starkiewicz wyjaśnił, że psychiatra z właściwą sobie natrętnością wprosił się na oddział. Był tak bezczelny, że przyszedł z własnym kubkiem i kawą.
– A co, miałem dać się otruć? – odpalił Lewij i zrobił minę tak obrażoną, że inspektor z trudem powstrzymał się od śmiechu.
– Skąd się o pańskim wypadku dowiedział, to tylko jemu jednemu wiadomo. Jakieś żydowskie sztuczki pewnie… – ciągnął grubasek.
– Aj, znowu żydowskie. Wasze, gojskie. Ta twoja sekretarka to wszystko dla paru uśmiechów powie.
– Tylko nie moja, Izmael! Licz się ze słowami! Ja mam żonę!
Psychiatra wzniósł oczy do nieba i uśmiechnął się tak niewinnie, że pokoikiem znów zatrząsł śmiech. Starkiewicz spojrzał na kolegę zgorszony i palnął jakieś umoralniające przemówienie. Psychiatra odpalił, że jeśli ładna, to się wybacza.
– Zamilcz, szatanie!
– A żebyś wiedział, że zamilknę… Ale prawda jest jedna i każdy ją zna. – Lewij uśmiechnął się słodko i spojrzał na zegarek. - No, zasiedziałem się. Żegnam panów – rzucił, podchodząc do drzwi. Starkiewicz doskoczył do niego w oka mgnieniu.
- Zaczekaj, odprowadzę cię – zaproponował i skinieniem pożegnał Lejkę.
W salce zapanowała cisza, przerywana tylko lekkim poszumem stojącej przy łóżku aparatury. Chwilę po wyjściu lekarzy zjawiła się pielęgniarka, zmieniła jakieś igły i inspektor zapadł w spokojny, ciężki półsen. Śnił mu się dziwny, niepokojący w swej wymowie sen…
Stali naprzeciwko siebie. Już dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy.
Sierżant postąpił krok do przodu i chwycił inspektora za rękę. W oka mgnieniu znaleźli się na jakiejś zalanej słońcem polanie. Walczak uśmiechnął się i lekko popchnął Lejkę. Policjant stracił równowagę i upadł na pachnące świeżością kłosy pszenicy. I wtedy stało się to, czego inspektor najbardziej chciał uniknąć. Zimne, pachnące zgnilizną wargi sierżanta znalazły się tuż przy ustach Lejki. Pocałunek był prędki i przyprawił Lejkę o mdłości.
Inspektor zerwał się z krzykiem. W pokoju było już ciemno, zegar na ścianie wskazywał godzinę trzecią trzydzieści nad ranem. Coś rozbłysło pod ścianą zielonkawym, przerażającym światłem. Lejka ostrożnie podniósł się na łóżku, zrzucając przy tym kołdrę na podłogę. Lewij natychmiast przygasił wzrok i podszedł do posłania.
– Skąd pan się tu wziął? – zapytał cicho policjant.
– Służba nie drużba – odpowiedział z tajemniczym uśmiechem i rozpłynął się w powietrzu. Coś zimnego musnęło inspektora po policzku.
– Witamy w Drewnicy… – zawołał czyjś głos z oddali, chwilę potem rozległ się śmiech.
Lejka półprzytomnie wybiegł na korytarz. Kłujące zimno sparaliżowało go na chwilę, ale inspektor przemógł się i ruszył w stronę wyjścia. Jakaś ubrana na biało postać przecięła mu drogę.
– Co pan tu robi? – odezwał się ostry, syczący głos.
– Boję się – bez związku wyszeptał Lejka.
– Tutaj, na korytarzu? Nie może pan się bać gdzie indziej?
– Nie…
– Jeszcze jeden! – Z udręką zawołał ordynator i ostrożnie podprowadził policjanta w kierunku dyżurki. W małym, przytulnym pokoiku było jasno i spokojnie. Za stołem, wsparty rękami o blat, drzemał jakiś gruby, podobny do małpy sanitariusz.
– Pietruszkiewicz, ruszże się, gałganie! – wrzasnął śpiącemu wprost do ucha profesor i przemocą posadził policjanta w fotelu. Sam zaś usiadł na krześle po drugiej stronie stołu i długo patrzył na inspektora nieobecnym, zmęczonym wzrokiem.
– Pełnia – powiedział w końcu i kazał sanitariuszowi wyjść. – Kiedy dacie mi w końcu spokój? – zapytał cicho i dodał: – Czego się pan boi?
– Snu…
– O masz! Ta myśli, ten snu! Wesoła rodzinka, nie powiem! A co się panu śniło? – Głos psychiatry złagodniał, a na ustach pojawił się lekki, wyćwiczony uśmieszek.
– Mój zmarły podwładny…
– Ten Walczak?
Lejka przytaknął i opowiedział cały swój sen. Gdy skończył, Lewij z impetem opadł na oparcie krzesła i głośno westchnął.
– Powiem tak: pan teraz pójdzie spać, a rano o wszystkim porozmawiamy – zaordynował i gestem przywołał stojącego za szybą pielęgniarza.
– Nie chcę spać…
– Cholera jasna! – zaklął na cały głos profesor i…
Czyjaś ciepła, delikatna dłoń mocno szturchnęła go w ramię. Inspektor otworzył oczy i ujrzał stojącą nad sobą pielęgniarkę. W pokoju było jasno, przez niedokładnie zasunięte zasłonki do środka zaglądało wczesno popołudniowe słońce.
– Wszystko w porządku? – spytała troskliwie.
– Czy jest jeszcze pan Lewij? – zapytał cicho.
Pielęgniarka przytaknęła, wyjęła komórkę i natychmiast gdzieś zadzwoniła.
Psychiatra zjawił się niemalże od razu. W dłoni trzymał niedopalony do połowy papieros. Uwagę sanitariuszki na temat tego, że w szpitalu nie wolno palić skwitował prośbą o nie ingerowanie w najnowsze metody prowadzenia terapii. Kobieta kiwnęła głową i wyszła nic nie mówiąc.
– Co się stało?– spytał, siadając na krześle u wezgłowia.
Lejka odchrząknął i odpowiedział cały swój sen.
– Interesujące… – zauważył profesor, zaciągnął się głęboko i przeciągle wypuścił dym. Milczał dłuższą chwilę, aż w końcu zawyrokował: - Stres i przemęczenie. Ponownie proponuję panu urlop.
– Nie mogę. Mam dużo pracy, a w dodatku… Agata mnie potrzebuje.
Ordynator zakaszlał, zgniótł w palcach niedopałek, wyrzucił go do kosza na śmieci i długo nad czymś myślał.
– Oczywiście, ale proszę pamiętać, że bardziej przyda się jej brat zdrowy, niż schorowany i pełen nerwów – powiedział w końcu i wstał. – A, byłbym zapomniał! Mam dla pana dobrą wiadomość. Wieczorem profesor Starkiewicz planuje pana wypisać, więc proszę się dobrze sprawować. I jeszcze: dziś w nocy wróci ten, kogo pan szuka. – Uśmiechnął się i wyszedł.
Chociaż rozmowa nie wniosła zbyt wiele, inspektor poczuł się znacznie lepiej. Nie rozumiał dlaczego, ale czuł, że sama obecność psychiatry działa nań w sposób dziwnie uspokajający. Strach zmalał, nerwy uspokoiły się. Spokoju nie dawało mu tylko ostatnie zdanie profesora. Kto miał wrócić? Kogo inspektor szukał tak bardzo, że jego powrót miałby być dla niego powodem do radości?
Podczas wieczornego obchodu profesor Starkiewicz kazał pielęgniarzom wypełnić formularz wypisania pacjenta ze szpitala i wręczył go Lejce z triumfalnym, radosnym uśmiechem.
– Niech pan uważa na tego Lewija. Niezłe z niego ziółko… – szepnął, odprowadzając inspektora do samych drzwi szpitala.
„Niech pan uważa… Łatwo mówić” – pomyślał policjant, wsiadając do zamówionej na jego nazwisko taksówki. Domyślał się, kto to zrobił, ale nie śmiał nawet o tym myśleć.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - przez Grafoman - 21-02-2017, 13:56

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości