Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#20
Rozdział 5 (wersja zmieniona)
Lejka z prędkością burzy wpadł na schody. Był zdenerwowany niedawno przeczytaną wiadomością o tym, że stan zdrowia Agaty się pogorszył. Sms wysłano około godziny czwartej nad ranem, ale Lejka odczytał go dopiero w chwili, gdy czekał na tramwaj, którym zawsze dojeżdżał na komisariat. Po zapoznaniu się z treścią wiadomości, inspektor od razu zadzwonił do oficera dyżurnego i nie tłumacząc się wcale oznajmił, że dzisiaj do pracy nie przyjdzie. Potem błyskawicznie zawrócił w stronę domu, wsiadł do samochodu i pojechał do Ząbek. Na miejscu od razu zaprowadzono go pod drzwi gabinetu ordynatora. Towarzyszący policjantowi w drodze na górę pielęgniarz bez słowa zniknął w czeluściach korytarza, zostawiając Lejkę samego naprzeciw białych, drewnianych drzwi.
Lejka zapukał jeszcze raz, ale nie otrzymał odpowiedzi. Postanowił więc nacisnąć na klamkę. Zamek ustąpił bez oporu. Inspektor wszedł do środka i rozejrzał się po pomieszczeniu.
W gabinecie panował półmrok tak gęsty, że inspektor musiał dobrze wytężyć wzrok, by zobaczyć siedzącą w fotelu naprzeciw okna postać psychiatry. Pokryta kruczoczarnymi lokami głowa lekarza spoczywała nieruchomo na zielonym, miękkim zagłówku. Oczy były zamknięte i tylko nierówny szmer oddechu zdradzał, że ordynator żyje. Lejce zrobiło się żal śpiącego, ale niepokój o siostrę był o wiele silniejszy od współczucia.
– Panie Lewij – powiedział półgłosem.
Lekarz zerwał się z fotela, niczym rażony prądem. Zamrugał parokrotnie, bezmyślnie patrząc na stojącego przed nim policjanta.
– Już pan przyjechał? – wymamrotał półprzytomnie, mocno zaciskając powieki palcami. – Myślałem, że będzie pan pod wieczór. – Westchnął i zakaszlał parokrotnie.
– Zwolniłem się ze służby. Co z Agatą?
– Z Agatą? – Lekarz spojrzał na Lejkę tak, jakby pierwszy raz słyszał imię jego siostry. – A, z Agatą… Teraz jest z nią nieco lepiej, ale dzisiejsza noc… – Załamał ręce i westchnął. Wzrok miał nieobecny i zupełnie pusty.
– Aż tak z nią źle?
Inspektor musiał dwa razy powtórzyć pytanie, nim dotarło ono do świadomości ordynatora. Lejka zaczął podejrzewać, że jego rozmówca śpi z otwartymi oczami.
– Nie… – odpowiedział w końcu psychiatra, rozglądając się półprzytomnie dookoła. Sprawiał wrażenie człowieka odurzonego jakąś silnie działającą substancją. – Nie jest z nią aż tak źle, jak można by było się tego spodziewać, ale nie jest najlepiej… Miała halucynacje, szarpała się, wrzeszczała coś bez ładu i składu. – Machnął ręką. – Dostała dużo leków uspokajających, musieliśmy ją związać… Ogólnie sytuacja jest już stabilna, ale nie radzę oczekiwać cudu. Ona tak prędko stąd nie wyjdzie – podsumował i z westchnieniem ulgi opadł na oparcie fotela. Lekki, ciepły wiatr zaplątał się w firankę, odsuwając ją na bok. Smużka światła padła na twarz ordynatora.
Lejka podążył wzrokiem za smugą i omal nie krzyknął z przerażenia. Wydało mu się, że patrzy na trupa. Psychiatra był blady jak ściana, nawet czerń jego brwi straciła na intensywności. Klatka piersiowa unosiła się w ciężkim, nierównym rytmie, zupełnie jakby lekarz nie mógł złapać tchu.
– Wszystko w porządku? – zapytał policjant, kładąc rękę na dłoni rozmówcy.
– Tak. Jestem po prostu cholernie… – Ostry, nagły napad spazmatycznego kaszlu nie pozwolił Lewijowi dokończyć zdania. Ordynator natychmiast zasłonił usta dłońmi. Pomiędzy palcami mignęło mu coś białego. Policjant domyślił się, że to inhalator. Widział taki sam u swojej zmarłej dwa lata temu matki.
Niewiele myśląc, inspektor podszedł do okna i otworzył je na oścież. Kaszel ustawał powoli. W końcu lekarz odsunął ręce od twarzy.
– Przepraszam – wykrztusił, odkładając inhalator na stojący obok fotela stolik. – Nie przeszkodzi panu, jeśli zapalę?
– Pan pali? – zdziwił się Lejka.
Lekarz przytaknął, wstał i, podszedłszy do stoliczka, zaczął przekładać zawalające go papiery. W końcu znalazł to, czego szukał: srebrną, niewielkich rozmiarów papierośnicę. Wieczko odskoczyło z cichym trzaskiem. Biały rządek papierosów zabłysnął w półmroku. Lewij wyjął jednego z nich, zamknął pudełko i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kitla, skąd wydobył czarną, krótką cygarniczkę.
– Ma pan może zapalniczkę? – wysyczał przez zaciśnięte na szklanej rurce zęby. – Gdzieś mi się moja zapodziała.
Lejka usłużnie obszukał kieszenie. Wkrótce pudełko niedawno kupionych zapałek zachrobotało między palcami. Migotliwy płomyczek oświetlił na moment trupio bladą twarz ordynatora.
– Dziękuję – powiedział Lewij, mocno zaciągając się papierosem. W powietrzu zapachniało czymś, co z całą pewnością nie było czystym tytoniem.
– Dziwnie pachnie. Co to jest? – Inspektor podejrzliwie zmrużył oczy.
– To? Preparat o działaniu rozkurczowym. Wszystko pochodzi z legalnego źródła, proszę się nie martwić. Wygląda jak zwykły papieros, ale bardzo skutecznie chroni przed kolejnymi napadami astmy. – Lekarz uśmiechnął się niewinnie i usiadł na powrót.
W pokoju przez chwilę panowało milczenie.
– Czy mógłbym się teraz zobaczyć z Agatą? – zapytał w końcu Lejka, w napięciu patrząc na to, jak profesor co jakiś czas leniwym ruchem strzepuje popiół do stojącej na blacie popielniczki.
Ordynator uśmiechnął się i kiwnął głową. Inspektor zrozumiał, że właśnie otrzymał zgodę na spotkanie z siostrą. Do wyjaśnienia miał tylko dwie rzeczy: ile czasu będzie mógł z nią rozmawiać i czy obecność personelu w pokoju jest konieczna. W odpowiedzi usłyszał tylko:
– Najwyżej pół godziny. Tak.
Policjant zdziwił się, że zazwyczaj kwieciście wypowiadający się profesor tym razem odpowiedział mu tak oszczędnie. Wszystko jednak było zrozumiałe i Lejka wyszedł. Chciał zapytać jeszcze o wiele rzeczy, ale nie miał sumienia zasypywać pytaniami półprzytomnego lekarza, w którego rękach znajdowała się najważniejsza w jego życiu osoba.
Inspektor zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest zależny od psychiatry i wiedział, że nie zdoła oprzeć się żadnemu żądaniu ze strony ordynatora. Rozumiał też, że musi dbać nie tylko o Agatę, ale także o dobre samopoczucie leczącej ją osoby. „Dobry lekarz to zdrowy lekarz” – pomyślał, wchodząc do małego pokoiku o białych ścianach. Za nim cicho jak cień wsunął się pielęgniarz.
Agata siedziała nieruchomo na łóżku, wsparta plecami o wysoko spiętrzoną poduszkę. Jej ciemne, kręcone włosy opadały na białą, szpitalną piżamę. Były zmierzwione i poplątane, a to sprawiało, że całe oblicze nabrało nieuchwytnego zmysłami wyrazu szaleństwa. Oczy, niegdyś duże i błyszczące, zmatowiały, zapadły się w głąb bladej, zapłakanej twarzy.
Inspektor zbliżył się do siostry, czując na sobie uważny wzrok stojącego pod ścianą sanitariusza. Agata nie spojrzała nawet w stronę gościa. Lejka uklęknął naprzeciwko chorej i wpatrzył się w nią. Jej spojrzenie było puste i martwe jak otchłań. Było w nim coś przerażającego i bezgranicznie smutnego zarazem.
– Poznajesz mnie? – zapytał po długiej chwili milczenia.
Nie odpowiedziała, nie wykonała najmniejszego ruchu, tylko w oczach na ułamek sekundy mignął blask wracającej przytomności. Pamiętając o zaleceniu ordynatora, inspektor zaczął mówić o tym, co mu się przydarzyło od czasu ich ostatniej rozmowy. Przy wzmiance o rozmowie z profesorem uśmiechnęła się. Nie był to jednak uśmiech radości. W tym dziwacznym, nagłym grymasie był gniew, ale w oczach płonął paniczny strach.
– Nie – szepnęła cicho.
Policjant przerwał opowiadanie i wpatrzył się w jej wargi.
– Co mówisz? – zapytał z nadzieją.
Z ust chorej wyrwał się stłumiony jęk.
– Nie! – powtórzyła i zacisnęła splecione na kolanach palce tak mocno, że aż zbielały. –Nie wypowiadaj jego imienia. To demon. Rozumiesz?– Spojrzała mu w oczy. Wzrok miała pełen przestrachu, ale nie było w nim ani krzty szaleństwa. – On przyszedł tu, aby mnie zabić, rozumiesz? Stasiu, on mnie zabije! Zabierz mnie stąd, proszę. Zabierz… – wyszeptała błagalnie, opadła na poduszkę i zaczęła powtarzać: – On mnie zabije, zabierz mnie stąd, on mnie zabije…
Lejka poczuł, że czyjaś dłoń klepie go po ramieniu. Była to ręka pielęgniarza.
– Proszę wyjść. Zaopiekujemy się nią. Będzie dobrze – wyszeptał sanitariusz. W drugim ręku trzymał strzykawkę z jakimś bezbarwnym płynem.
Policjant chciał zaprotestować, ale ze spojrzenia pielęgniarza zrozumiał, że lepiej tego nie robić. Wyszedł bez słowa, ufając w obietnicę mężczyzny w kitlu. Nie miał zresztą innego wyjścia, jak tylko zaufać. Czuł się przygnębiony i rozbity, potrzebował rozmowy. Pierwszą osobą, o której pomyślał, był Lewij. Niewiele myśląc, podążył w stronę gabinetu ordynatora. U drzwi spotkał go ten sam, co poprzednio, zwalisty pielęgniarz i oznajmił, że profesora nie ma.
– Już raz mi pan powiedział, że go nie ma – prychnął ze złością policjant i postąpił krok do przodu.
Sanitariusz odsunął się trochę w bok, uśmiechnął dziwacznie i szepnął:
– Naprawdę go nie ma. Jakieś pół godziny temu wyszedł.
– Dokąd? – Inspektor czuł, jak ogarnia go furia.
– Nie wiem…
– Nie wie pan? – ostro spytał Lejka i naparł na pielęgniarza. Tamten odsunął się jeszcze bardziej, a w jego oczach mignął strach.
– Domyślam się, że do domu… Ale nie jestem pewien.
Policjant uśmiechnął się tak jak zwykł to robić podczas przesłuchań, gdy podejrzany przyznawał się do zarzucanego mu czynu.
– Dziękuję – odparł oschle i odszedł pospiesznie.
Po drodze do domu państwa Lewij zobaczył siedzącego na ławce chłopca o kręconych, płomiennie rudych włosach. Obok niego siedziała pielęgniarka. Trzymała w dłoni pluszowego misia z naderwanym uszkiem. Dziecko raz po raz spoglądało w stronę okna na drugim piętrze, kobieta zaś za każdym razem odwracała jego uwagę, trącając ramię chłopca guzikowym nosem zabawki.
– Nie bój się. Mama zaraz wyzdrowieje – zapewniała, komicznie kiwając głową misia. Mały na chwilę zdawał się zapominać o tym, co działo się na górze. Patrzył na zabawkę, która tańczyła pod wpływem wprawnych manipulacji sanitariuszki. Pielęgniarka śmiała się przy tym głośno, jakby chcąc zagłuszyć dochodzące z półotwartego okna odgłosy rozmowy.
Scena ta dziwnie poruszyła serce i umysł inspektora. Przystanął na środku alejki i przyglądał się siedzącym na ławce postaciom. Chłopiec miał około ośmiu lat. Pielęgniarka wyglądała na dwadzieścia parę, a jej energia i ludzkie podejście do małego wskazywały na to, że niedawno skończyła studia. Była całkiem niebrzydka.
– No, nie smuć się. Wszystko będzie dobrze – pocieszała dziecko. Chłopczyk spojrzał na nią żałośnie i zaczął płakać. Pielęgniarka chciała go objąć, ale wyrwał się, ocierając łzy.
– Tata mówi, że nie wolno mi płakać, jeśli chcę być mężczyzną – wyszeptał, chowając twarz w małych, umazanych tuszem dłoniach. Inspektor przyjrzał mu się uważniej. Dziecko miało na sobie szkolny mundurek z szarawego materiału.
„Pewnie dzisiaj miał pójść do szkoły, ale coś się stało” – pomyślał policjant i przygryzł wargi. Dziecko coś mu przypominało. Przymknął oczy.
Ze spowijającej pamięć ciemności wyłonił się przed nim duży, rzęsiście oświetlony słońcem plac. Wokół widniały niezliczone ilości straganów ze słodyczami, zabawkami i innymi upragnionymi przez dzieci rzeczami. Lejka wpatrzył się w to wspomnienie.
Tak, pamiętał dokładnie duży plac, bijące od bruku ciepło, zgiełk świątecznego dnia. Był początek roku szkolnego, a on, ubrany w ładny, jasny garniturek przechadzał się z matką i ciocią po ulicach Ciechocinka. Tego dnia właśnie po raz pierwszy dane mu było poznać swoją szkołę, w której spędzić miał następne dwanaście lat życia. Był tak uradowany perspektywą poznania nowych kolegów, że nie posiadał się z radości i hasał wszędzie, gdzie się dało. Ciotka, oczywiście, ganiła go za takie zachowanie, mówiąc, że jest już dużym chłopcem i nie wypada mu skakać przez krawężniki i schodki, ale matka pozwalała mu na to. Była mądrą kobietą i wiedziała, że z dniem drugiego września nastanie dla małego Stasia zupełnie nowa epoka.
– Niech się wyszumi – mówiła z uśmiechem. – Niech pobiega.
Ciotka wzruszała tylko ramionami i mruczała coś pod nosem o rozpieszczaniu dzieci.
Wspomnienie z placu urwało się niespodziewanie, ustępując miejsca innemu widokowi. Przed oczyma inspektora wyrósł duży, beżowy budynek. On, odziany w szkolny mundurek, wybiegł na schody i z nadzieją rozejrzał się po podwórzu. Pod bramą zobaczył machającą do niego ciocię. Staś wydał z siebie triumfalny okrzyk i z impetem ruszył w dół. Biegł prędko, lecz nagle, jak na złość, wystająca z chodnika płytka uniosła się jeszcze bardziej i chłopiec runął jak długi na twardy bruk. Spodnie mundurka rozdarły się na kolanie, a na jasno–zielonej tkaninie rozkwitła niewielka plamka krwi. W oczach uczniaka zabłysły łzy. Kuśtykając, zbliżył się do ciotki i wtulił twarz w jej szeroki, czarny płaszcz.
– Co ty robisz? – krzyknęła nagle, odskakując. – Nie płacz, nie wypada! Stasiu, jak ci nie wstyd? Taki duży chłopiec, a beczy… Spójrz, jak się wszyscy na nas patrzą! Fe, Stasiu, fe! Powiem tatusiowi! – mamrotała, prowadząc go pod rękę w stronę przystanku autobusowego.
Wspomnienie zgasło i Lejka poczuł nagłą potrzebę wytłumaczenia chłopcu, że płacz nie jest niczym złym i nie należy się go wstydzić. Skręcił i zaczął powoli iść w stronę siedzących. Kobieta odwróciła się na dźwięk jego kroków i obrzuciła go nieprzyjaznym spojrzeniem. Wyraz anielskiej dobroci zniknął z jej okrągłej, otoczonej jasnymi lokami twarzy. Inspektor cofnął się i udał, że idzie w stronę bramy. Pielęgniarka wróciła do rozmowy z chłopcem. Melodyjny i uspokajający głos kobiety oddalał się w miarę jak policjant odchodził od ławki.
Lejka patrzył w ziemię. Cień przesuwał się po chrzęszczącym piasku alejki.
– Szukał mnie pan? – Zagrzmiało gdzieś z boku.
Policjant odwrócił się i ujrzał wpatrzone w siebie trawiastozielone oczy ordynatora.
– Tak – odparł machinalnie. – Szukałem pana.
Lewij uśmiechnął się lekko i spojrzał na siedzącą pod lipą parę.
– To coś ważnego? Mamy nową pacjentkę i…
– Rozumiem. To jej syn?
Psychiatra przytaknął.
– W takim razie poczekam. Chciałem tylko porozmawiać na temat Agaty. Powiedziała coś, co mnie zaniepokoiło. Ale poczekam – powiedział..
– Dobrze. Nie powinno mi to zająć zbyt wiele czasu. – Lekarz wskazał w kierunku chłopca.
– Niech pan się nie spieszy, ja poczekam – zapewnił Lejka i odszedł powoli w prawą odnogę alejki.
Po chwili przystanął i odwrócił się. Nie mógł przestać patrzeć na chłopca, który tak bardzo przypominał mu jego samego sprzed lat. Dziecko poderwało się na widok Lewija i skłoniło lekko głowę. Ordynator wydawał się być zaskoczony zachowaniem chłopca. Lejka zawrócił i przystanął za drzewem. Ciekawość była silniejsza od dyskrecji. Słyszał wyraźnie każde słowo.
– Siadaj – poprosił psychiatra. Chłopiec usiadł posłusznie, nie podnosząc wzroku.
Lewij wymienił z pielęgniarką kilka znaczących spojrzeń. Kobieta wstała i zniknęła wśród drzew, zabierając ze sobą misia z naderwanym uszkiem.
– Skąd wiesz, jak mam na nazwisko? – zapytał lekarz po chwili milczenia.
Mały podniósł głowę.
– Tate mi mówił. Poza tym, umiem czytać. – Wskazał na przypiętą do klapy kitla plakietkę.
– Chytry jesteś. A twój tata to niezły gaduła, skoro tak wszystko rozpowiada. – Profesor uśmiechnął się.
– Wiem, reb Izmael. Co z mamą?
– Z mamą? – powtórzył Lewij. Po jego śniadej, zmęczonej twarzy przebiegł cień smutku. – Wszystko będzie dobrze. Jest tylko trochę smutna i musi tu zostać na jakiś czas. Da sobie radę, jest silna.
Chłopiec pokręcił głową i zacisnął usta.
– Ona jest słaba, bo ciągle płacze. Cokolwiek tate by jej nie powiedział, ona płacze – powiedział po chwili.
Psychiatra uśmiechnął się smutno i wziął dziecko za rękę. Mały nie cofnął dłoni. Policjant domyślił się, że zna Lewija nie od dziś i dlatego nie boi się z nim rozmawiać.
– Wiesz, Achimek, płacz nie jest oznaką słabości. Twoja mama jest dużo silniejsza, niż ci się wydaje. Każdy ma prawo do płaczu.
– Nawet mężczyzna? – zapytał chłopiec, nieufnie odsuwając się od lekarza. Profesor puścił dłoń dziecka i uśmiechnął się.
– Każdy, Achim, każdy ma prawo zapłakać. Nawet mężczyzna – wyszeptał tak cicho, że Lejka prawie nie usłyszał ostatniego słowa.
Chłopiec milczał. Po chwili przymknął oczy, a po jego bladych, pokrytych piegami policzkach pociekły łzy. Z początku nieśmiałe, potem było ich coraz więcej. Mały zaczął chlipać.
Do ławki podszedł nieznajomy Lejce mężczyzna w ciemnym, urzędniczym garniturze.
– O, Achimek… – W jego głosie zabrzmiało zdziwienie.
Lekarz chrząknął znacząco i położył sobie palec na ustach. Nieznajomy zamilkł, usiadł obok syna i przytulił go.
– No, płacz, płacz. Będzie ci łatwiej. Mama niedługo wróci do domu – wyszeptał po chwili, gładząc dziecko po naelektryzowanej, rudej czuprynie.
– Zostawię was. Jeśli coś się zmieni, zadzwonię. – Lewij wstał i po przyjacielsku położył rękę na ramieniu mężczyzny.
– Dobrze, zadzwoń. Odbiorę nawet w nocy – zapewnił nieznajomy i uśmiechnął się smutno.
Lekarz pochylił się nad chłopcem i zajrzał mu w twarz.
– Nie martw się, Achim. I nie zapominaj, że każdy ma prawo do płaczu. Jesteś silny, dasz radę… No, lecę. Trzymajcie się.
Ojciec i syn powstali jednocześnie. Każdy z nich pożegnał się z ordynatorem. Po chwili usiedli na ławce i przytulili się znowu. Obaj płakali.
Lejka pospiesznie otarł cisnące się do oczu łzy i odszedł od drzewa, aby nie sprawiać wrażenia, że podsłuchiwał. Aby jakoś usprawiedliwić fakt, że stoi, naprędce wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Zapalił jednego z nich i zaciągnął się najmocniej, jak potrafił.
Lewij akurat skręcał w alejkę, w której stał inspektor.
– Jestem do usług – powiedział, gdy tylko znalazł się obok policjanta.
Lejka udał zdziwienie nieoczekiwanym pojawieniem się ordynatora i spytał:
– Zapali pan?
Profesor odmówił, tłumacząc się, że pali tylko w przypadku ataku astmy. Inspektor natychmiast zgasił papierosa. Szli chwilę w milczeniu.
– Chciał pan porozmawiać o Agacie, prawda? – zapytał nagle lekarz.
Policjant przytaknął i pokrótce streścił swoją rozmowę z siostrą. Lewij słuchał go uważnie, raz po raz kiwając w skupieniu głową.
– Myśli pan, że myli mnie z kimś, kogo widziała we śnie i kto ją przeraził? Bardzo możliwe, w końcu nie wyglądam zbyt atrakcyjnie – zażartował w końcu.
– Ale ja nie wiem, skąd to się bierze. Ona twierdzi, że jest pan inkarnacją demona, który chce ją zabić. Martwi mnie to, bo nigdy wcześniej nie mówiła niczego podobnego.
– Takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza przy stanach silnego wzburzenia. Powinno to minąć za kilka dni. Przepiszę jej nowy lek.
– A czy… – Zaczął inspektor. Nie dokończył jednak myśli, bo w kieszeni zabrzęczał mu telefon. Odebrał, nie patrząc na ekran. Miał nadzieję, że to nic pilnego.
– Pan Lejka? – Głos po drugiej stronie był piskliwy, lekko podenerwowany.
– Kto mówi?
– Walczak – odparł tajemniczy rozmówca po drugiej stronie. – Chciałem powiedzieć, że jeszcze go nie znaleźliśmy… Szukamy wszędzie, ale… Panie inspektorze… Ja nie wiem, co ja mam robić. – Sierżant zaczął zawodzić. Inspektor wsłuchał się dokładnie w dobiegające ze słuchawki łkanie i zrozumiał, że nie rozmawia z Walczakiem. Sierżant nigdy się nie mazgaił, przynajmniej wtedy, gdy był trzeźwy…
„Trzeźwy…” – powtórzył w myślach Lejka. – „Upił się, gnojek!”
– Panie Walczak, niech pan natychmiast przestanie beczeć, do cholery! – wrzasnął. – Jeśli go nie znaleźliście, to proszę natychmiast wracać na komisariat i się tam zameldować u dyżurnego. I proszę się uspokoić!
Sierżant odburknął coś i rozłączył się.
„Zaraz…” – myślał inspektor. – „Przecież on… Nie, niemożliwe… Niemożliwe!” –Piekący ból przeszył jego mózg na myśl o tym, że właśnie rozmawiał z duchem zamordowanego podwładnego. – „Trupa widziałem na własne oczy. Niemożliwe, żebym się pomylił!” – Ciało inspektora przeszedł dreszcz.
– Przepraszam, ale muszę niezwłocznie jechać do pracy – powiedział i zaczął biec w stronę ulicy. Ordynator krzyknął coś niewyraźnie, ale było już za późno.  
Lejka z całym impetem uderzył się o bramę. Zapomniał, że zawsze jest zamknięta na klucz.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był zapach przesiąkniętego spirytusem ubrania pielęgniarzy.
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - przez Grafoman - 30-01-2017, 21:47

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 3 gości