Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Wszedłszy między wrony, kraczże jak i ony
#7
Wrzucam drugi, ostatni fragment - dłuższy, tam się coś dzieje cały czas Wink. Miłej lektury!

Gdyby kto nagadał Tymonowi głupot podobnych temu, co sam wczoraj przeżył, ani chybi nie dałby mu wiary. Ale że przytrafiło się to właśnie jemu, to trzeba było się zastanowić. Dumał, czy to aby na pewno nie było tylko snem, ale kociokwik dobitnie temu przeczył.
Nosili z Ongusem jego pakunki do wieży, aż przyszła kolej na ten wielki kufer stojący z tyłu wozu. Tymon pamiętał, że wpatrywał się weń zmartwiony, gdy nagle czarodziej wlazł na furę i bez większego wysiłku chwycił skrzynię oburącz. Bez ostrzeżenia cisnął nią w przerażonego chłopa. A on, gotowy przyjąć cios, wystawił tylko ręce i, nie wiedzieć jakim cudem, też schwycił ciężki pakunek. Potem wszystko poszło tak szybko, że ledwo spamiętał.
A po wszystkim, ku jego szczeremu zaskoczeniu i radości, wolszebnik znowu zaproponował flaszkę, tym razem zwykłą. Później dodał jeszcze jedną. Krótko po tym rzeczywiście mógł mieć zaniki pamięci, głowy więc by nie dał, co się wtedy stało.
Tymon wyszedł przed dom i rozejrzał się. Dziadek, jak zwykle, siedział na ławce i wystawiał starą twarz do stojącego wysoko na niebie słońca. Znaczy późno, południe, pomyślał młodzieniec.
Zamknął z łoskotem drzwi, zwracając na siebie uwagę staruszka.
– O, wstałeś – stwierdził dziadzio. – Będziesz dziś co robił?
– A ja wiem? Odpocząłby człowiek po tym targaniu wczoraj.
Dziadek uśmiechnął się pod nosem.
– Odpoczywaj – odparł. – Obyś tylko jutro znów nie musiał, trza będzie królom trawy nakosić.
Od dawien dawna staruszek Tymona cieszył się reputacją najlepszego hodowcy królików w całych Wolszebnikach, a i dalej sięgała jego sława; również na targu, w pobliskim mieście Rakicice, gdzie chętnie kupowano od niego zwierzęta. Do tego miał recepturę na wyborny pasztet.
– Powiem ci, Tymonku – odezwał się znów staruszek – widziałem się dwa dni nazad ze starym Stachem Babiarzem z Kołolesia. Popili my, ugadałem się z nim, że mi ładnego samca pożyczy. – Na twarzy staruszka pojawił się uśmiech, w oczach błysnęły iskry zafascynowania. – Wielki jak prosię, jak żyję dawno… o…
Radość zniknęła z jego oblicza, zastąpiło je zdziwienie. Ku przerażeniu Tymona dziadzio legł bez ruchu na bok, na ławkę. W jego karku tkwił kolec długi na dwa palce. Tymon natychmiast skulił się, schronił pod płotem. Wyjrzał przez szparę pomiędzy poczerniałymi ze starości sztachetami.
Od strony sioła szedł tylko jeden z wieśniaków. Tymonowi zdało się nieprawdopodobne, by to za jego sprawą dziadek padł. Jak na potwierdzenie własnych myśli, ujrzał kolejny pocisk nadlatujący od strony lasu, trafiający i obalający przechodzącego chłopa.
Tymon spojrzał w drugą stronę, nie dostrzegł jednak niczego niezwykłego. Dopiero po chwili zauważył jakiś cień przemykający pomiędzy drzewami. Po nim kolejny i jeszcze jeden. Z lasu wychynęło kilka postaci odzianych w bure płaszcze i o twarzach umalowanych na zielono. Spod kapturów wystawały czarne włosy. Jeden z napastników przemykał bez nakrycia głowy, u tego Tymon zauważył dziwny kształt uszu – były długie i spiczaste, trochę jak u królików, tylko nieowłosione.
Co u diabła, rusali? pomyślał. Jego życie z dnia na dzień stawało się coraz dziwniejsze – najpierw ten eliksir, dziwne istoty jak z podań, drzewo… Drzewo! przypomniał sobie Tymon, miałem zerkać na nie! Od razu spojrzał w stronę wieży Ongusa i poza nią. Zaniepokoił się. Ponad chatami zobaczył magiczną roślinę, grubością pnia tylko trochę ustępującą szerokości Ongusowego domu. Dookoła niej sterczały poprzechylane, pod dziwnymi kątami, zwykłe drzewa.
Bez jakiegokolwiek konkretnego planu, zapomniawszy całkiem o dziadku, postanowił dobiec do magicznego tworu. Ruszył szybko, pochylony, mijając po drodze kilka bezwładnych ciał swoich krajan. Pod karczmą, stojącą po drugiej stronie wioski przy głównej drodze, padali kolejni, z lasu skąpanego w półmroku wychodziło coraz więcej postaci.
Był już tuż-tuż, niedaleko drzewa, o dziwo, nie trafiony przez żaden pocisk. Wtem poczuł mocne szarpnięcie, gdy ktoś pociągnął go za kamizelkę, obalił na ziemię i odciągnął na bok.
Tymon chciał już ucieszyć się, rozpoznawszy Ongusa, ale od tego pomysłu odwiodło go spojrzenie na jego wyraz twarzy.
– Do środka – warknął czarodziej, wskazując wieżę.
Chłop posłusznie wykonał polecenie. Domyślał się, że mag wiedział już o drzewie – nawet najgłupszy cap już by je zauważył, mieszkając w tak niewielkiej odległości. Nim spotka go kara ze strony Ongusa, Tymon miał nadzieję powiedzieć mu o rusałach biegających po wsi.
– Naprawdę – rzekł Ongus, jakby znużonym tonem, gdy tylko znaleźli się na górze – nie wiem, co sobie mogłeś wydumać, kradnąc coś z moich zapasów i używając tego; wybacz, że, póki co, oszczędzę ci ochrzanu aż do spokojniejszej chwili. Myślę, że wbicie ci do pustego łba czegokolwiek mogłoby potrwać zbyt długo, a akuratno, z twojego powodu zresztą, nie mamy zbyt wiele czasu.
Tymon poczuł się lekko urażony – coś tam zrozumiał i już powoli zaczynał żałować tego, co zrobił.
– Nie wysilaj się – podjął znów Ongus – z tłumaczeniem, co się stało i coś mi ukradł, bo tylko w jednym przypadku banda rusałów urządza sobie igrzyska, nie szczędząc ludzi zamieszkałych w osadach stojących im na drodze.
Westchnął.
– Wiesz chociaż, co się stało?
– Drzewo urosło. – Tymon wzruszył ramionami.
Ongus parsknął.
– Nie byle jakie drzewo. Rusali będą chcieli je teraz skolonizować. Zamieszkać na nim – dodał widząc, że chłop nie zrozumiał terminu. – Jak którymś uda się wygrać i wejść na nie, będą chcieli cię zrobić królem, bo tyś je posadził.
– Jak to "którymś"? – zdziwił się Tymon. – To oni nie chcą tam razem mieszkać?
– Ich plemiona biją się między sobą; kto wygra, ten zamieszka.
– Na razie to biją naszych, dziadzia i Pietrusa już zabili – przypomniał sobie ze smutkiem chłop. – Samo dziadzio mój rodzony przykazywał mnie, cobym królikom trawy nakosił, jak nadleciał kawałek kolca i go w kark dziabnął.
– Nie zabijają, tylko usypiają – uspokoił go Ongus. – Zginąć to ktoś może jak już tu zamieszkają, a do tego dopuścić nie można.
– A czemu, może chciał by ja być królem?
Mag spojrzał na niego z uśmiechem.
– E, nie chciałbyś i się nie nadajesz. – Machnął ręką. – Zresztą, nie masz nic do gadania.
Na chwilę zapadła cisza.
– Ale królem trochę pobędziesz – rzekł znów Ongus. – Ja polecę pod drzewo, spróbuję je ukryć pod jakąś iluzją, a ty pójdziesz do nich, do ciebie nie będą strzelać, zagadasz ich i powiesz, że drzewo znikło. Zresztą… – Uśmiechnął się. – Jak zobaczą, jakiego mają mieć króla, to może im się odechce…
Ongus umilkł nagle, spojrzał na Tymona.
– Co? – spytał chłop.
Ale odpowiedzi już nie potrzebował. Sam słyszał. Ktoś wchodził po schodach wieży. Z tego, co słyszeli, nie była to jedna osoba.
Ongus szybko zawinął kawałek dywanu, uniósł ukrytą pod nim klapę w podłodze.
– Żwawo, do środka – rzucił szeptem.
Weszli. Mag zamknął ich tak, żeby nie było widać przejścia. Stanęli na samej górze i nasłuchiwali.
– Pusto – usłyszeli. Ongus zdziwił się, że rusali rozmawiają po ludzku. Może przedstawiciele dwóch plemion o mocno różniących się dialektach postanowili mówić w bardziej znanym języku?
– Gdzieś ktoś musi być, przecież samo się nie posiało – odpowiedział drugi głos gniewnie.
Ucichło. Słychać było, jak chodzą po wieży, do uszu ukrywających się docierał dźwięk ich kroków. W końcu zwinęli dywan. Ongus zrozumiał to, gdy smuga światła wpadła do klatki schodowej przez szparę między deskami. Stanął na jak najwyższym stopniu, przycupnął, przyłożył ręce do klapy. Widząc jego poczynania, Tymon również przysposobił się do wyskoku.
– Pomóż mi z tym – usłyszeli szept jednego z obcych.
Ongus pomógł. Klapa odskoczyła z impetem.
– Sukin… – Jeden z rusałów zatoczył się do tyłu, trzymając za nos. Tymon już wyminął towarzysza, rzucił się na tamtego, chwytając go za poły płaszcza.
Mag spojrzał na drugiego przeciwnika, znieruchomiał, uniósł brew.
– Sergiej! – zakrzyknął ze śmiechem.
– Ze sto razy jużem ci mówił, stary dziadu – odparł równie wesoło tamten – matka mi dała Sergis.
Padli sobie w objęcia.
Tymon i drugi z napastników też ściskali sobie ramiona, choć w innych intencjach. Usłyszawszy okrzyki radości znieruchomieli, spojrzeli na swoich towarzyszy.
– O proszę, i pyskata gęba Voltora w końcu dostała nauczkę? – zwrócił się Ongus do drugiego z rusałów.
– Ano, ładnieś bnie urządził – odrzekł ów, puściwszy chłopa i chwyciwszy się za nos, z którego zaczęła kapać krew.
Po chwilach radości i powitań starych znajomych Ongus zrobił lekko zbolałą minę, załamał ręce.
– Chłopcy, zlitujcie się – jęknął – nie wyżynajcie mi całej wioski, dopiero com wczoraj się tu przeniósł. Jak się o tym dowie rada, od razu wywalą mnie na zbity pysk!
Jeden z rusałów, Sergis, uniósł ze zdziwieniem brwi.
– To po coś nas wzywał? Trzeba było nie siać tego drzewa…
– Ech… – stęknął mag. – To nie ja.
– Nie żartuj, okradli cię? – obruszył się Voltor.
Ongus spuścił głowę, wolno obrócił wzrok na przysłuchującego się Tymona.
– O, byłbym zapomniał, przedstawiam wam waszego nowego króla! – Wskazał chłopa, udając radosne ożywienie.
Rusali spojrzeli na Tymona, skrzywili się.
– Że niby on? – zbuntował się znów Voltor. – Przez złośliwość nam takiego wybrałeś?
– Sam się wybrał – mruknął mag. – I raczej nieświadomie.
Przybysze stali w milczeniu, cmokając i kręcąc głowami z niezadowolenia.
– Jak sami widzicie, nie macie za dużo do stracenia – podjął znów Ongus. – Pomóżcie mi zniszczyć to drzewo i ukryć całą sprawę.
– Jest tylko jeden problem, magu – odezwał się Voltor. – Być może już zapomniałeś, że obaj jesteśmy z jednego plemienia, a po tym twoim siole biegają członkowie jeszcze jednego.
– Racja, do tego raczej nie mamy szans w walce – dodał Sergis. – Ponieśliśmy już spore straty, poza kilkoma z bandy wszyscy nasi leżą już nieprzytomni, uśpieni przez wroga.
– A może gdybyście wyszli do nich z królem? – zaproponował Ongus. – Nie powinni go uznać i zaprzestać walki?
Sergis spojrzał na Tymona.
– Po prawdzie, może się udać…
– Więc nie mamy na co czekać, chodźmy!
– Hola! – powstrzymał maga Voltor. – O ile on – wskazał chłopa – jest naszym królem, byle jakim, ale zawsze, to ty im jesteś niepotrzebny. Jak tylko cię zobaczą, zrobią z ciebie śpiącego jeża.
– Zatem idźcie beze mnie…
Tymon, który już zapomniał, że jest rusalim królem, a z rozmowy mało zrozumiał, zaniepokoił się, gdy dwaj obcy podeszli doń.
– Gdzie mie tu? – Wyrwał rękę z uścisku. – Czego chcą?
– Idź z nimi – wytłumaczył cierpliwie Ongus. – Jesteś im potrzebny, nic ci nie zrobią.
– Potrzebny, a? – zaoponował chłop. – A co ja, widły, czy inszy instrument służebny?
Ech, pomyślał Ongus, stan umysłu podobny.
– Trzeba było mnie nie okradać – odparł jednak. – Nie miałeś jakoś z tym trudności, teraz też się nie próbuj opierać, bo się naprawdę rozzłoszczę.
Tymon posłuchał. Ruszył między dwoma rusałami w dół po schodach. Chwilę później Ongus podszedł do okna, by móc obserwować całe zdarzenie.
Wyszli we trzech na środek drogi, tuż za nimi ustawił się mocno przerzedzony oddział rusałów z plemienia Sergisa i Voltora.
– Mamy króla – dobiegły maga słowa tego pierwszego, wypowiedziane w rusalim języku.
Ongus dostrzegł, jak ze skraju lasu oraz ze wsi zaczęły podchodzić zakapturzone sylwetki. Dość nieśmiało, jakby uważając, czy nie jest to jakiś fortel przeciwnika. Kilku rusałów pojawiających się z naprzeciwka wyszło na środek drogi. Przez chwilę nic się nie działo, nikt nic nie mówił. Wtem wolszebnik zobaczył, jak ci przybyli nabijają broń strzałkami, przykładają do ust dmuchawki, wystrzeliwują… Powalili wszystkich, łącznie z Tymonem.
Ongus zbiegł pędem po schodach, wypadł na zewnątrz, wprawiając obecnych tam w osłupienie.
– Ach, nędznicy, bądźcie przeklęci! – wykrzyknął swym najbardziej tragicznym głosem, również używając języka przybyszów i unosząc ręce. – Jak śmialiście podnieść ręce na tego, którego chcieliście zwać swoim królem?! Nie zasługujecie tedy na to ani żadne inne drzewo! Bądźcie wygnańcami godnymi co najwyżej deptać leśną ściółkę i karpy martwych drzew!
Kilku już chciało uciszyć oskarżyciela, już przygotowało broń do strzału, ale wygrała w nich niepewność, poczucie winy, niczym trucizna, zaczęła drążyć ich serca i myśli, a twarze zzieleniały jeszcze bardziej.
Wystąpił jeden z nich.
– Skąd mieliśmy to wiedzieć? – bronił się rusał. – Nie wyglądał na króla…
– Zostało wam to powiedziane! – zagrzmiał Ongus. – Byliście zbyt głupi, pyszni, czy po prostu głusi, by tego nie usłyszeć?
– Jak możemy odpokutować występek?
Czarodziej oskarżycielsko wskazał przybysza palcem.
– Pójść precz, nim król się zbudzi, by nie musiał was skazywać na śmierć!
Oczy rusała zabłyszczały od łez, nie powiedział jednak nic. Dał znak swoim kamratom i zaczęli się wycofywać. Niechętnie i z niedowierzaniem, że się nie powiodło, ale wkrótce zniknęli. Został tylko mag pośród tłumu nieprzytomnych. Spojrzał na Tymona leżącego pośród rusałów.
Udany z niego król, pomyślał z rozbawieniem. Właśni poddani go nie chcieli, a do tego przez niego niechcący dopuścili się pogwałcenia ich prawa i tradycji.
Ongus polubił go. I może głupio to przyznać, ale właśnie za tę kradzież. Który z chłopów miałby na tyle odwagi i ciekawości, żeby narazić się wolszebnikowi?
Pomyślał o karze dla chłopa. Nie miał ochoty go gnębić, po prostu z czystej sympatii do niego. Dumał raczej o czymś łagodniejszym, o niespodziance wręcz. Uśmiechnął się pod nosem, gdy już wpadł na pomysł. Jakby ktoś mi tak zrobił, to na pewno byłaby kara, pomyślał. Wątpliwe, żeby i Tymon się ucieszył. Za to dziadzio będzie przeszczęśliwy…


***
Tymon obudził się przed rusałami. Widać, jego organizm był wprawiony w pokonywaniu substancji pozbawiających przytomności. Wsparł się na łokciu, wypatrzył Ongusa, podniósł się, otrzepał kolana i tors z piachu. Rozejrzał się i przypomniał sobie wydarzenia sprzed zaśnięcia.
– Gdzie rusali? – zapytał z lekkim niepokojem. – Ci szaleni?
Ongus wzruszył ramionami.
– Wygnałem ich do lasu, to i poszli.
– Co zrobim z drzewem?
– A, nic, niech sobie będzie. – Machnął ręką. – Więcej kandydatów już się nie pojawi.
– Nie srożysz się?
– A po co? Zmieni to co?
Tymon spuścił wzrok, zapadła chwila ciszy.
– A z tymi co? – podjął znów chłop, wskazując leżących rusałów.
– Lada chwila wstaną. Porozmawiam z nimi i też odejdą – odparł spokojnie Ongus. – Tymczasem chodźmy zobaczyć, czy ludzie z wioski się pobudzili.
– I dziadzio?!
– I dziadzio.
Tymon ruszył zdecydowanym krokiem ku swojej chałupie, Ongus szedł tuż za nim. Po drodze nie spotkali żadnego człowieka, śpiącego czy też przytomnego. Najpewniej pochowali się w domach ze strachu, że to jeszcze nie koniec boju, pomyślał wolszebnik.
Na miejscu z radością i odrobiną zdziwienia spostrzegli staruszka siedzącego, jak gdyby nic, na swojej ławeczce.
– O, caliście i zdrowi – przywitał ich. – To dobrze.
Uśmiechnęli się, pomilczeli chwilę.
– Dziwności, niech skonam – podjął dziadzio. – Zasnąłem chyba, czy jak?
– Siedzi dziadzio na tej ławce, jakby przyrósł – odparł Tymon – mógł się i zdrzemnąć z nudów.
Staruszek pokręcił głową, cmoknął.
– Ale coś długom musiał spać, patrzaj co nam za chałupą zdążyło wyrosnąć… – Obrócił się za siebie.
Tymon spojrzał w tamtym kierunku. Zamknął oczy i na powrót otworzył, nie dowierzając. Tam, gdzie zwykła rosnąć trawa, koniczyna i mlecz, zobaczył łodygi, liście i źdźbła tychże roślin, długie na dwa, trzy sążnie.
– Spojrzyj na tą trawkę – zachwycał się dziadzio. – Niby wielka jak trzcina, a młodziutkie i soczyste ma źdźbła. A ten mleczyk… Garncami można by z niego mleko zbierać, abo miód robić… Nic, tylko bierz i koś królom…
Tymon błagalnie spojrzał na wolszebnika.
– No, przynajmniej nie będziesz musiał daleko chodzić – odchrząknął tamten, poklepał chłopa po ramieniu. – A jakby sił ci zbrakło, wspomóc mogę, użyczyć małej flaszeczki na wzmocnienie.
Młodzieniec jeszcze raz, tym samym, pozbawionym nadziei, za to pełnym niedowierzania wzrokiem, popatrzył na burzan na swoim podwórku.
– Będę szedł – oznajmił Ongus. – Lada chwila rusały odzyskają przytomność, muszę porozmawiać z nimi i wytłumaczyć co nieco.
Odwrócił się na pięcie i odszedł, pozostawiając zszokowanego Tymona i uradowanego staruszka.
Nawet jeśli się domyśli, że ta trawa to ode mnie, pomyślał, to i tak nie powinien się zrazić. Chyba się pomyliłem przy ocenie wioski. Zdaje się, że tutaj będzie o wiele ciekawiej…
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Wszedłszy między wrony, kraczże jak i ony - przez kubutek28 - 20-07-2016, 21:42

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości