Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan
#4
Jutro teologia moralna, więc wrzucamy kolejny rozdział.

[/align]
IV

[align=justify]– Żryj! – ryknął Edward Widłowski, zrzucając łokciem pustą butelkę po wódce i ciskając pod stół ogryzione niedbale udko kurczaka. – Żryj, gnoju!
Eryk uchylił się lekko przed ogromnym dla niego udkiem i znudzony wyszedł spod ogromnego blatu. Pokręcił głową widząc, jak oczy jego ojczyma rozpalają się czerwonym, złowrogim blaskiem, pozbawiona klosza lampa zamigotała, a wiatr za wybitymi szybami zaczął wyć potępieńczo.
– Żryj, kundlu! – ryknął Edward, a jego przepity głos odbił się echem między obdrapanymi ścianami ciasnej kawalerki na Widłach. Nawet jego podarty, brudny mundur Mobilnych Oddziałów Pretorii Obywatelskiej zdawał się powiewać, odsłaniając wychudłe ciało. – Żryj!
– Stul dziób! – warknął Eryk w odpowiedzi, zastanawiając się, gdzie jest. Było to bardzo dokładne odwzorowanie kawalerki na Widłach, będącej własnością Edwarda Widłowskiego. Eryk spędził tam dwa lata, w czasie których przeżył tylko dlatego, że potrafił zakraść się do sąsiada i podkraść coś z lodówki. Nie był to sen, zawsze śnił sny czarno-białe, będące samymi obrazami, bez zapachu i dźwięku. Nie było to wspomnienie, bo choć widział wszystko z perspektywy raczkującego dziecka, widział swe ciało dorosłe i ze wszystkimi bliznami, także tymi spod Balów Wielkich. Co gorsza, lewe oko przesłaniała mu jakby mgła, co mogło być skutkiem ciosu Banshee. Łącząc moc Wypędzonej i atmosferę grozy, rozpaczy i samotności, którą jakaś wola próbowała roztoczyć wokół niego, doszedł do niezbyt pokrzepiającego serce wniosku.
– Żryj! – ryknął ponownie Edward, zrywając się na równe nogi. Eryk mimowolnie skulił się, wspominając ataki furii ojczyma-sadysty. Zaraz jednak uniknął podkutego buta Edwarda i spróbował go powalić na plecy, napierając na kolano prawej nogi. Iluzja byłego MOPO-wca uderzyła w iluzję stołu, roztrzaskując się na setki drobnych cząstek. Kawałki mięsa, kości i mózgu pływały w wielkiej kałuży krwi, a bezzębne wargi, które jakimś cudem ocalały w jednym kawałku zaczęły wrzeszczeć: – Morderca! Morderca!
– Odezwał się święty – zakpił Eryk. – A ja myślałem, że w Piekle będzie choć trochę ciekawie.
Nim się obejrzał, Edward znów stanowił całość. Tym razem miał na sobie kompletny kombinezon bojowy, uzbrojony był w pałkę i tarczę z białymi literami „MOPO” wymalowanymi na obdrapanej błękitnej blasze. Twarz MOPO-wca zakrywała nieprzezroczysta zasłona hełmu, co było nawet nieco bardziej przerażające od piekielnego błysku w oczach.
Eryk wytrzymał pierwsze natarcie ojczyma, po czym Edward stanął dwa swoje kroki od niego i podniósł zasłonę. Spod niej wyjrzała twarz mężczyzny bardzo podobnego do Franco, jednak znacznie młodszego i jakby bardziej wyluzowanego. Eryk podejrzewał, że widzi oblicze Erigha Lupem, brata Franco. Nawet niezbyt zaskoczyło Eryka to, że z ust jego wuja zaczęły się sypać inwektywy dotyczące kobiety, o którą obaj rywalizowali.
– To dziwka! To kurwa! Ruchałem ją trzy razy! – wrzeszczał Erigh. – Po trzy razy w każdy zasraną dziurę w jej grubym cielsku!
– Przecież wiem, że łżesz... – westchnął Eryk, odwracając się plecami do iluzji. Słysząc zbliżające się kroki, odwrócił się, gotów zadać cios. W ostatniej chwili powstrzymał rozpędzoną pięść. Zorientował się, że pokój już był dostosowany do jego rozmiarów, jednak nie poprawiło mu to nastroju. – To już chwyt poniżej pasa.
Ubrana w czarną, krótką, lateksową spódniczkę i podobny obcisły stanik brunetka zaśmiała się kpiąco.
– Poniżej pasa potrafię chwycić na wiele sposobów – szepnęła zalotnie, sięgając ręką do krocza Eryka. Ten odtrącił ją i odszedł na kilka kroków, uważnie przyglądając się kobiecie, która najprawdopodobniej miała być karykaturalną wersją jego matki. Znał ją tylko z jednego zdjęcia, jednak nie miał wątpliwości, że to ona. Ta sama twarz, te same oczy, kolor włosów. Nie zgadzało się jedno: charakter.
– Moja matka nie była dziwką – ryknął Eryk bardziej do gospodarza niż do iluzji.
– Byłam dziwką! – szepnęła kobieta udająca Beatę Hebel. – Dupczyłam się z twoim ojcem za kasę... Bo miał jej dużo. Kupował mi prezenty, drogie ciuchy, zabierał do klubów... A w zamian mógł wsadzać co chciał, gdzie chciał.
– Stul pysk, bo nie z tobą gadam – warknął Eryk, mimowolnie czując, jak wzbiera w nim gniew. Przez wiele lat tak właśnie o niej myślał, uważał, że sprzedała go wojsku w zamian za kilkanaście tysięcy auri. Teraz jednak wiedział – wiedział! – że było inaczej.
– Jakby był brzydki, też bym mu dała – kontynuowała kobieta, masując się po kroczu. – Zresztą dawałam każdemu, bo mam szeroką cipkę... A nieraz dwóm nara...
Nie wytrzymał. Runął na przeklętą iluzję i jednym ciosem skręcił jej kark. Mimo to kobieta nie umilkła.
– Więc tu cię boli! – krzyknęła, obracając głowę na właściwe miejsce. – Dobrze wiedzieć... Ale co się dziwisz? Taka nasza kurewska natura. Lubimy dawać dupy i udawać święte dla takich naiwnych rycerzyków. Jak masz trzy auri to dam ci ze trzy razy i będę udawać słodkie, niewinne dziewczę, skrzywdzone przez zły świat... Jak twoja Jętką, która jakby mogła, to by wyskrobała twojego bachora, żeby znowu dawać się rypać za bilet do kina!
Eryk starał się nad sobą zapanować, ale gniew i odraza były silniejsze. Podszedł do kobiety i jednym ruchem wyrwał jej serce. Nie milkła, choć rozszarpał ją na strzępy, coraz bardziej wściekły i bezlitosny. Starał się nie słuchać tego, co mówi masakrowane ciało, ale nawet gdy odstąpił od niej i zakrył uszy zakrwawionymi dłońmi, słyszał jak opisywała ona swoich kolejnych kochanków. Po chwili znów stała przed nim cała i zdrowa, tym razem jednak była w zaawansowanej ciąży. Głaskała brzuch i szeptała do niego czule, paląc jednocześnie śmierdzącego papierosa. Eryk starał się odwrócić wzrok, ale widział to nawet gdy zamknął oczy.
– I jak się masz, moje ty sto tysięcy auri? – spytała, patrząc w oczy Erykowi. – Ładnie tak zagryźć mamusię na śmierć? A ja już miałam ochotę, żeby mój Edziu mi dał swojego...
– STUL PYSK!!! – wrzasnął Eryk. Kobieta zaśmiała się i zgasiła papieros na swoim brzuchu. Zaraz ciemna, gęsta krew zalała jej nogi.
– Zaczęło się... – szepnęła, naciskając dłońmi z całej siły na brzuch. – Zaraz wyjdzie...
Eryk splunął i postanowił odejść. W przedpokoju przeskoczył przez Franco, który obmacywał jakąś złotowłosą kobietę i wypadł na korytarz. Zalała go fala jasnego światła. Znalazł się w obskurnym szpitalu, pełnym brudu i dymu tytoniowego. Przed jedną z sal zobaczył uśmiechniętego złośliwie Edwarda Widłowskiego, ubranego w czarny garnitur. Łysy MOPO-wiec palił papierosa, z którego wydobywał się duszący opar.
– Chodź – zachęcił pasierba. – Zobacz, jak ją urządziłeś...
W tym momencie rozległ się bolesny kobiecy krzyk, a z sali wypłynęła fala jasnej krwi. Eryk odbiegł, nie chcąc dawać satysfakcji demonowi, jednak gdy tylko skręcił w boczny korytarz, znalazł się na sali porodowej. Krew sięgała mu do kostek, chlupocząc w ciemnych, wyjściowych butach. Teraz Eryk miał na sobie garnitur, niemal taki sam, jak ten, który nosił jego ojczym. Edward stał teraz obok łóżka, na którym leżała Beata. Eryk widział bladą twarz swojej matki, zachodzące mgłą oczy i czuł, że kobieta już nie żyje. Mimo tego jej brzuch nadal się poruszał w rytm uderzeń małych piąstek. W końcu napięta skóra rozdarła się, a cztery drobne pazury rozcięły brzuch od krocza po piersi.
Eryk odwrócił wzrok, przypominając sobie, że to tylko iluzja. Wiedział, że to wyglądało inaczej, że poród przeszedł prawidłowo, że jego matka powiesiła się sama.
– Ale to ty ją zabiłeś – rzucił bezlitośnie Edward, jakby czytając w jego myślach. – Gdyby nie ty, twoja matka żyłaby.
– Milcz, skurwysynu! – ryknął Eryk, zupełnie tracąc nad sobą panowanie. – To przez ciebie! To ty ją do tego doprowadziłeś! Ty ją zabiłeś!
– Nie zwalaj winy na mnie – odparł urażonym tonem Edward, stając koło okna. – Może masz trochę racji. Zabiliśmy ją razem.
Eryk jednym skokiem dopadł do ojczyma, chwycił go za gardło i pasek u spodni i uniósł nad głowę.
– Spierdalaj – powiedział, miotając mężczyznę za okno. Potem zamknął oczy, próbując się opanować. Starał się kontrolować oddech, ale serce biło mu jak oszalałe. Najpierw usłyszał trzask spadających na podłogę odłamków szkła, potem chlust wody. W pierwszej sekundzie się zdziwił, potem zaraz starał się przygotować na kolejną porcję tortur. Poczuł, jak owiewa go fala ciepłego powietrza, a słońce zaczyna grzać skórę. Teraz był nagi, miał krótko ścięte włosy a na lewej piersi wytatuowany numer I. Po lewej miał bezkresny ocean, po prawej zalesiony stok stromej góry, nad sobą bezkresne niebo. Było tu jak w raju. I był to kiedyś dla niego raj – Isla Paradiso, miejsce stworzone specjalnie dla niego. Teraz myślał o tej wyspie zupełnie inaczej, ale widocznie ktoś chciał zagrać na jego wspomnieniach. Nie zdziwił się nagle, gdy po obrzydliwych wizjach dotyczących jego matki, w takim miejscu usłyszał znajomy, dziewczęcy głos.
– Aureliusz! – krzyknęła nadbiegająca plażą trzynastolatka. Zatrzymała się, by rozpuścić długie, kruczoczarne włosy i pomachała do niego. Z daleka dostrzegł spory siniak na jej lewym udzie. – Co tu robisz? Piastun cię woła!
– To skoro już jesteście iluzjami, to racz mu powiedzieć, żeby się ode mnie od-pier-do-lił! – wrzasnął Eryk, odwracając się plecami do Aurelii. Kiedyś szalał na jej punkcie, przeżył z nią swój pierwszy raz i rozpacz po jej stracie doprowadziła go obłędu. Ale pamiętał, że ten siniak na udzie nabiła sobie schodząc z drzewa w dniu, w którym generał Santus postanowił wysłać po Eryka bandę najemników. Ludzi, którzy w sytuacji zagrożenia nie mieli oporów przed strzelaniem do bezbronnych dzieci.
– Aureliuszu... Co się dzieje? – spytała zdziwiona dziewczyna, łapiąc go za rękę i prowadząc jego dłoń ku swojej piersi. – Może chcesz znowu...
– Stul pysk!!! – wrzasnął Eryk, wyrywając jej się i ruszając biegiem wzdłuż plaży. Nie rozumiał jak to jest, że ta iluzja zdaje mu się taka prawdziwa. Wiedział co się stanie za kilka godzin, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że przez te kilka godzin znowu byłby szczęśliwy. Między tym, jak Aurelia powiadomiła go o tym, że Piastun chce się z nim widzieć, a lądowaniem najemników upłynęło siedem godzin wypełnionych zabawą, śpiewem, tańcami. To były pierwsze urodziny, jakie Eryk obchodził, jeden z najszczęśliwszych dni w jego życiu. Skończył się największą rzezią.
Zbyt dobrze pamiętał, co się wtedy stało. Czuł, że ucieczka nic nie da, jednak myśl o tym, że zaraz zobaczy, jak jego przyjaciele, bliscy, ukochana giną albo zabici przez wojsko, albo przez niego samego, nie pozwalała mu się uspokoić. Dobiegł na kamienistą plażę, nad którą wznosiła się stroma skarpa. Zatrzymał się, widząc, jak z oceanu wychodzi Edward. Tym razem przypominał on topielca, miał rozdęty brzuch a z jego rozwartych ust ciekła brudna, śmierdząca zielonkawa woda. Nie musiał mówić – wystarczyło, że wskazał palcem szczyt urwiska, skąd zaczęły dochodzić Eryka jęki kochającej się namiętnie pary.
Kolejny atak był już celniejszy. To nie było kłamstwo. Eryk wiedział, że gdy podniesie oczy, zobaczy Aurelię w objęciach któregoś z chłopaków z wyspy. Nie miał zamiaru zastanawiać się, czy zobaczy z nią swojego najlepszego przyjaciela, Hortensujsza, czy może kogoś z dalszych znajomych. Odszedł, starając się udawać, że nie słyszy nic z kolejnych wyzwisk, jakie rzucała w jego stronę Aurelia. Wiedział, że tamta, prawdziwa Aurelia, którą on nazywał „Promykiem Słońca”, nie nazwałaby go nigdy „jajolizem”, „skurwielem” czy tym bardziej „pchlarzem”. Nikt na Isla Paradiso nie znał tych słów, a już szczególnie tego ostatniego. Demon zaczynał się zapominać, coraz bardziej odstępował od pokazywania prawdy, a skupiał się na ataku za pomocą kłamstw. Eryk nie bał się kłamstw, zbyt wiele czasu doskonalił się w ich zwalczaniu, by teraz dać się zwieść.
Mimo to iluzja, która nagle się przed nim pojawiła, poruszyła Eryka do głębi. Czym innym było kłamstwo, czym innym ukazanie tego, jak zarządcy wyspy wykorzystywali Aurelię. Teraz jednak postawiono przed nim prawdę o tym, jak on sam się zachowywał. Widział, jak Aurelia siedzi na plaży i nawleka na rzemyk muszelki wyłowione przed chwilą z wody. W tym momencie wydawała mu się tak niewinna i cudowna, że świadomość tego, co za chwilę się stanie sprawiała, że palił go wstyd i obrzydzenie do samego siebie. Chciał odwrócić wzrok, ale nawet gdy zamknął oczy i starał się myśleć o czymś innym, widział siebie wracającego do Aurelii po bójce z Hortensjuszem – z lekko podbitym okiem i mnóstwem krwi na rękach. Widział, jak dziewczyna podchodzi do niego i próbuje go wypytać o to, co się stało. Widział, jak rzuca ją na ziemię i obraca na plecy...
Nie wytrzymał. Rzucił się na samego siebie, lecz iluzja natychmiast się rozpłynęła.
„Nic się zmieniłeś” – rozbrzmiał głos gdzieś w jego głowie. – „Nadal traktujesz kobiety jak dmuchane lalki, które można wybzykać i rzucić, gdy się znudzą.”
Eryk wiedział, że tak nie jest. Świadomość, że biorąc udział w bitwie w Balach Wielkich, ratuje życie Jętce, dodawała mu sił i motywacji. Mimo to iluzja tym razem przedstawiała jego samego z czasów Isla Paradiso i nagą Jętkę leżącą w tej samej pozycji co Aurelia przed chwilą. Dziewczyna była zupełnie obojętna na to, co robił Eryk, starający się rozsunąć jej nogi.
„Dlatego związałeś się z dziwką”
– Stul dziób... - syknął Eryk, za wszelką cenę starając się powstrzymać wyrzuty sumienia.
„Tak jest, lubisz tylko dziwki, bo żadna inna by cię nie chciała”.
– Gówno wiesz!
„Lubisz robić to na pieska, lubisz robić za rycerza w lśniącej zbroi...”
– Milcz!
„A potem ruchasz je we wszystkie dziury! Cała twoja rodzina taka jest!”
– Morda w kubeł!
Eryk starał się uspokoić, ale słowa demona, który go tu więził, poruszały jedną z najbardziej wrażliwych strun w jego duszy. Jego dziadek był najemnikiem, ojciec i wuj mordercami, on sam zabijał ludzi, których mu wskazano. Mówiło się, że cała ta gałąź jest obciążana jakimś przekleństwem, jakąś nieodpartą żądzą mordu. W głowie Eryka zaświtała myśl, że nie miał innego wyboru, że to nie jego wola, a zwykłe przeznaczenie kierowało jego czynami...
W tym momencie morze zafalowało i z piany wyłonił się posuwający się powoli szereg ponurych postaci. Na samym przodzie szli ubrani w ciemne mundury bojowe najemnicy – potwornie okaleczeni, młodzi mężczyźni, trzymający w dłoniach urwane głowy, ręce czy podtrzymujący wylewające się z rozszarpanych ciał wnętrzności. Jakby na złość Erykowi, mimo tak strasznych obrażeń, wciąż jęczeli boleśnie i skarżyli się na ból, jaki im zadał. Już chciał odwrócić wzrok od tego makabrycznego pokazu, gdy spomiędzy fal wyłoniła się jasna głowa Aurelii.
Była ona naga, cała zalana krwią, cała zakrwawiona, choć krew, zamiast mieszać z morską wodą, zdawała się spływać jej aż do stóp. Jej twarz wyrażała ogromne cierpienie i ból, potęgując tylko ból jaki rozpalił się w sercu Eryka. Dziewczyna najbardziej krwawiła z rozszarpanego brzucha, skąd wystawała mała, pokraczna, porośnięta rzadkimi kudłami rączka.
Za Aurelią szedł długi szereg dzieci, nastolatków – jego przyjaciół i znajomych z Isla Paradiso. Widział ich zmasakrowane twarze, rozbite głowy, ślady po pazurach na piersiach. Czuł smród z rozerwanych jelit i zapach krwi cieknącej strumieniami z przegryzionych tętnic. Z każdą kolejną wyłaniającą się z wody sylwetką, Eryka ogarniał coraz większy żal i rozpacz. Wiedział, że nie mógł im pomóc, gdy ginęli i wiedział, że wielu z nich zginęło z jego ręki. Wtedy wpadł w szał i nie oszczędzał nikogo, gdyż był zbyt zamroczony bólem, by myśleć i rozróżniać wrogów od przyjaciół. Czuł, że zwalnia to choć trochę od odpowiedzialności, jednak ta myśl zaraz stała się kontrastem dla następnego wspomnienia, które przywołała kolejna wychodząca z wody grupa.
O ile rzeź na Isla Paradiso wskutek silnych emocji niemal nie zapisała się w jego pamięci i zostało z niej tylko kilka luźno powiązanych ze sobą obrazu, to masakra na Isla Buena dręczyła go co noc. Isla Paradiso to był szał, na Isla Buena działał systematycznie i z zimną krwią, mszcząc się na niewinnych ludziach za doznane krzywdy. Dzięki swym Darom zapamiętał wszystko. I teraz wróciło wszystko, w pełnej gamie zapachów, barw, dźwięków i smaków. Zapach perfum młodej, blondwłosej studentki, której skręcił kark, widok wnętrzności wylewających się z rozprutego brzucha siwego profesora, smak krwi bryzgającej z przegryzionej tętnicy dozorcy, krzyk ciężarnej brunetki, który urwał się, gdy Eryk jednym uderzeniem rozbił jej czaszkę.
Gdy na plażę wyszedł kończący tę potworną procesję bezgłowy trup w laboratoryjnym kitlu, Eryk usłyszał za sobą śpiew i radosne okrzyki. Znał je dobrze. To była uczta na jego cześć. Choć starał się zamknąć oczy i zwrócić w stronę oceanu, zaraz zobaczył przed sobą kilka ułożonych w podkowę stołów i zasiadający przy nich tłum. To tu udali się wszyscy ci, którzy wyszli z morza. Jedli, pili, niektórzy nawet tańczyli, wznosząc toasty na jego cześć. Starał się odwrócić wzrok, lecz gdzie nie spojrzał, widział to, co każdej nocy dręczyło go w snach.
Widział Aurelię, której jej ulubiony sok pomarańczowy wylewał się przez rozerwany pociskiem dum-dum żołądek. Widział Brutusa, który jedyną, lewą ręką nabierał do skorupy kokosa winogron. Słyszał, jak śpiewa blondynka ze skręconym karkiem, jak próbuje śpiewać jej narzeczony z przegryzionym gardłem. Widział, jak niemal bezgłowa ciężarna kobieta starannie wybiera ze stołu odpowiednie dla jej stanu dania i jak gładzi ona ręką siny brzuch.
Nie mogąc odwrócić oczu, Eryk był zmuszony oglądać to, co go przerażało bardziej niż zapach krwi, śmierć i zniszczenie. Widział, że zabijał ludzi. Ludzi, którzy mają swoje życia, swoje nawyki, swoje miłości i swoje pragnienia. Widział to i wiedział, że za każdym razem, gdy zabijał, niszczył to wszystko, ranił nie tylko tych ludzi, ale też ich rodziny, bliskich, znajomych. Ledwo przeszło to przez jego myśl, a już spomiędzy tropikalnego gąszczu zaczęły wychodzić setki ludzi, młodych starych, kobiet, starców i dzieci.
Ten nowy tłum pogrążony był w smutku, ubrani w ciemne, żałobne szaty ludzie patrzyli to na swych uczestniczących w koszmarnej biesiadzie bliskich, to na stającego się umknąć przed ich spojrzeniami Eryka. Widłowski słyszał, jak żałobnicy zaczynają szemrać, jak coraz więcej twarzy zwraca się w jego stronę. Czuł, że to na nim skupia się cały żal, ból i gniew tych ludzi, że za chwilę ruszą na niego, by pomścić swoich bliskich, by rozerwać go na strzępy, by wymierzyć mu to, co sam nieraz nazywał „sprawiedliwością”.
W końcu ruszyli. Najpierw poleciały kamienie, które uderzały Eryka ze wszystkich stron, choć linczujący go ludzie stali przecież tylko przed nim. Czuł, jak otoczaki rozcinają mu skórę i jak zaczyna krwawić po uderzenia piąstką kilkuletniego dziecka. Mimo to nie tyle nie mógł się ruszyć, co nie chciał tego robić. Patrzył tylko na zbliżający się rozwścieczony tłum, na kije i łańcuchy niesione przez zalanych łzami ludzi i czekał na deszcz ciosów, który spadł zaraz po tym, jak doszedł do niego siwowłosy staruszek z pałką.
„Walcz, zniszcz ich... Potrafisz, możesz, lubisz to robić...” – zachęcał wszechobecny głos demona. Eryk jednak wiedział, do czego zmierza przeklęty duch i postanowił zrobić mu na złość. Wiedział, że gdyby chciał, taka gromada nie stanowiłaby dla niego problemu. Jednak to byli tacy sami ludzie, jak ci, których uśmiercił na Isla Paradiso. Po prostu zapewne zabici i ranni dołączyliby się do uczty, a z lasu wyszłaby następna grupa żałobników. Nie mógł sobie pozwolić na akceptację zasad gry diabła. Musiał wytrzymać, choć zdawało się, że ból wywołany kolejnymi uderzeniami zdaje się wzrastać wraz z tym, jak zirytowany biernością Eryka demon coraz goręcej zachęcał go do walki.
„Dalej, zerwij się i powyrywaj im flaki! Rozbij ich zakute łby! Jesteś Lupusaidą, bitwa to twój żywioł! Jesteś stworzony do tego, by zabijać! Więc zrób, co do ciebie należy i zajeb ich jak psy! Noż, weź rusz swoje pedalskie dupsko i rozpierdol ich na drobne, jebane kawałeczki!”
Nagle głos demona ucichł, ciosy i ból zniknęły. Eryk ostrożnie wstał i rozejrzał się powoli. Był sam na plaży, jedynymi odgłosami był szum fal i trzask zamkniętych przeciągiem drzwi w niewielkiej drewnianej chatce. Choć była to dla niego wielka ulga, Eryk wiedział, że nie może sobie pozwolić na odpoczynek czy rozluźnienie. Poczuł za to znajomy zapach smaru i starej tkaniny.
– Martinez... – szepnął Eryk, rozglądając się. Czuł obecność starego zakonnika nie tylko węchem, ale zdawało mu się, że coś próbuje się przedrzeć do jego myśli. Spróbował się otworzyć na przekaz mentalny, zdjąć te wszystkie zabezpieczenia, które przez lata nakładał z pomocą Czarnych, jednak zaraz poczuł, że demon stara się to wykorzystać. Natychmiast znów się zamknął, co demon uznał za swój tryumf. Plaża w jednym momencie znów się zaludniła, jednak zaraz iluzja rozwiała się wraz z okrutnym, pełnym nienawiści rykiem. Morze wezbrało i zaczęło uderzać w plażę wielkimi, spienionymi falami, zerwał się porywisty wicher, łamiący drzewa i zrywający poszycie z dachów chatek. Nie wiadomo skąd, nad całą wyspą zawisła ciemna, burzowa chmura. Eryk jednak nie czuł ani porywu wiatru, ani wilgoci zalewającej go wody. Był to dobry znak, dowód na to, że iluzja zaczynała słabnąć.
Nagle Widłowski poczuł, jak uderzenie wiatru utrudnia mu oddech, a spieniona fala zwala z nóg. Natychmiast wydostał się z lodowato zimnej wody i spojrzał na niebo. Wokół szalała wichura, unosząca ze sobą wyrwane z korzeniami drzewa i chmury kurzu. Deszcz siekł Eryka po twarzy, sprawiając irytujący, lecz niezbyt silny ból. A nad tym wszystkim rozbrzmiewał złowieszczy, okrutny śmiech.
„Nawet ty nie dajesz mi rady!” – tryumfował demon. – „Nawet ty, który pogoniłeś Lilith Dupodajkę, nie dajesz rady wielkiemu Azazelowi! Jakiż ja jestem zajebisty!”
Eryk zamarł przerażony. Domyślał się, że Martinez, kimkolwiek czy też czymkolwiek jest, jest potężny. Musiał taki być, jeśli pokonał Lilith. Jeśli nawet on nie był w stanie wydostać go z tego miejsca, nikt nie mógł tego zrobić. Nagle Eryk poczuł się pośród tej wichury słabszy i bardziej bezbronny niż pyłek.
„Tu jest twoje miejsce, Pchlarzu!” – zagrzmiał Azazel, a lodowata fala zakryła Eryka aż po czubek głowy. Mimo że uszy miał zalane wodą, Widłowski słyszał doskonale każde słowo demona. – „Od początku tu było miejsce was wszystkich! Po to was stworzono, byście sczeźli w gnojówce, pierdolone Pchlarze! Od początku miał was w dupie, bo od razu jak powstaliście, wiedział, że musicie skończyć w Piekle! Mogę o nim powiedzieć wszystko, ale nie to, że nie był w stosunku do was kurewnie konsekwentny!”
Fala niosła Eryka ku nagim, ostrym skałom. Próbował oprzeć się tej ogromnej masie wody, lecz nawet jego siła nie wystarczyła, by sprostać temu zadaniu. Jeden z najpotężniejszych Lupusaidów mógł tylko patrzeć na zbliżające się do niego kamienie. Ciśnięty kolejną falą Widłowski nie był w stanie nawet się osłonić.
Gdy już miał się rozbić o skały, poczuł powiew gorącego, suchego powietrza. Eryk upadł na kamieniste podłoże. Ledwo opanował szok wywołany tym nagłym skokiem temperatur, a już poczuł, jak ziemia drży, jakby tuż obok przechodziła ogromna armia. Z początku nie miał zamiaru wstawać, by nie widzieć tego, czym chciał go dręczyć demon, jednak świadomość, że może zaraz zostać wdeptanym w ziemię, zmotywowała go do podniesienia się na rękach.
Znajdował się na szczycie niewielkiego pagórka. Gdzie okiem nie sięgnąć rozciągała się górzysta, pustynna dolina, przecinana przez rzekę, która jednak niosła zbyt mało wody, by zazielenić coś więcej niż wąski pas ziemi. Po drugiej stronie tego strumyka, wśród wielkiego tumanu kurzu, szła powoli długa, rozciągnięta na wiele kilometrów kolumna pieszych. Eryk nie widział, czy to wojsko, czy też jakiś lud wędrowny, w każdym razie poznał źródło tego drżenia ziemi. Nim się obejrzał, już stał kilka metrów od tego pochodu. Nawet jeśli byli to cywile, to nie bezbronni. Byli to olbrzymi, najniżsi z nich kilkukrotnie przewyższali rosnące z rzadka na brzegu strumyka palmy. Różnili się między sobą. Eryk dojrzał nie tylko jednookich dzikusów we włochatych skórach, ale także zakutych w piękne, złote łuskowe pancerze kolosów o szlachetnych twarzach i dziesiątkach par rąk. Widział potężnych mężczyzn, noszących gigantyczne włócznie i niosące po kilka ogromnych łuków dzikie, półnagie kobiety. Zdawali się oni wszyscy groźni, ale jednocześnie wspaniali i pełni chwały. Towarzyszyły im ogromne krowy, dawniej zapewne tłuste, teraz jednak wychudzone tak, że sterczały im żebra.
– Nasze potomstwo... – syknął z zachwytem Azazel, pojawiając się kilka metrów za Erykiem. Widłowski nie odwracał się, słyszał jedynie, jak żwir chrzęści pod stopami idącego w jego stronę demona i postanowił czekać na odpowiedni moment do ataku. Nie wiedział, czy ma sens używać agresji wobec nieczystego ducha, ale po tym wszystkim, co zobaczył, co wycierpiał, choćby rozdarcie naskórka Azazelowi sprawiłoby mu dziką radość.
Gdy tylko uznał, że demon zbliżył się dostatecznie, zamachnął się i spróbował uderzyć na wysokości twarzy rosłego mężczyzny. Trafił dokładnie między wężowe oczy osadzone głęboko w zielonkawym, gadzim pysku. Mimo tego Azazel nawet nie drgnął, jakby cios trafił w litą skałę, choć i takie zdarzało się Widłowskiemu kruszyć. Demon wyszczerzył tylko cztery rzędy drobnych, podobnych do igieł kłów i oddał cios. Eryk poczuł, jak uderzenie wypycha mu powietrze z płuc. Widział, jak z zawrotną prędkością oddala się sylwetka demona, ubranego w bogatą, wyszywaną drogimi kamieniami szatę, stojącego dumnie w cieniu dwóch wielkich, czarnych skrzydeł.
Widłowski wylądował tuż pod stopami olbrzyma o siedmiu parach wielkich, zakończonych szponami włochatych rąk. Zamroczony ledwo uniknął bosej stopy, która mogła zmiażdżyć go jak robaka. Ledwo dysząc, odczołgał się od tego potwornego pochodu, starając się zebrać siły do walki. Nie zdziwił się, gdy ujrzał zakończone złotymi kopytami, porośnięte szarą sierścią koźle nogi. Pomiędzy nimi zwisała końcówka przyrodzenia.
– Jesteś głupcem – burknął Azazel, następując Erykowi na prawą dłoń. Widłowski nie wyobrażał sobie nigdy, że można poczuć tak wielki ból. Demon oparł cały ciężar swego ciała na zmiażdżonej już dłoni i przekręcił kopyto, wywołując kolejny atak bólu. Eryk wrzasnął, aż jego głos zagłuszył kroki olbrzymów i odbił się echem na wzgórzach. Zdawało mu się, że całe jego ciało włożono do rozpalonego pieca. Azazel wyszczerzył zęby i syknął z rozkoszą. – Muzyka dla moich jebanych uszu. Odpłata za ćwierć miliona lat zasranych upokorzeń! Za traktowanie nas jak pierdolonych śmieci, które można wypierdolić w cholerny ogień, jak przestaną działać tak jak się chce! Kazał nam zająć się tym światem!
Demon zrobił krok w stronę maszerującej kolumny gigantów, uderzając kopytem w bok Eryka. Ten znowu wylądował niebezpiecznie blisko pełznącego na dwunastu parach odnóży podobnego do pająka wielogłowego stwora. Bestia ominęła leżącego pod nią człowieka, choć jej kończyny mogły bez trudu przebić go na wylot. Eryk opanował spazm bólu i unikając ruchu ranną dłonią, odpełznął na kilka metrów. Czuł, że na pewno ma złamanych kilka żeber, cały jego prawy bok pulsował bólem.
– Uparty jak osioł... – burknął Azazel. – Zrozum, że nie masz szans. Jeśli nawet ten chudy skurwiel nie dał rady cię wyciągnąć, to nikt tego nie zrobi! Tu jest twoje miejsce! Tu jest miejsce was wszystkich!
Szponiastą dłonią demon chwycił Eryka za kark i uniósł go w górę. Widłowski natychmiast skorzystał z okazji i zadał cios lewą ręką. Rozorał wysadzaną klejnotami zbroję i poczuł, jak drapie paznokciami o twarde łuski skóry. Nie zranił demona, ale miał jeszcze szansę go upokorzyć, zirytować. Gdy ten w gniewie cisnął Erykiem na kilkanaście metrów, Widłowski zacisnął palce na materii szaty.
– Skurwielu! – ryknął Azazel, gdy jego piękny strój odleciał razem z Erykiem na szczyt pobliskiego wzgórza. Jedynie na chudych, garbatych plecach pozostał niewielki strzęp zaklinowanej między skrzydłami materii. Demon naprężył kościste, niezgrabne ciało, zakrył się skrzydłami i zaryczał wściekle. – Z czego się śmiejesz?!
Eryk zaczął rechotać jeszcze w locie. Azazel nie zdążył zakryć tego, co miał – a raczej: „czego nie miał” – między nogami. Ból żeber był niczym w porównaniu z widokiem upokorzonego zdradzeniem swojej bezpłciowości demona. Przyrodzenie, które Eryk widział przedtem, było jedynie przyczepionym do szaty ozdobnikiem. Nim się obejrzał, szata rozwiała się i znów zakrywała ciało Azazela, a nowe przyrodzenie wlekło się za idącym demonem po ziemi. Widłowski obrócił się na lewy bok i starał się opanować śmiech. Przyjemność przyjemnością, ale czuł, że jedno z żeber przebiło mu płuco.
– Tylko po to pozwolił wam przetrwać! – ryknął demon. – By odebrać nam naszą chwałę!
– Jaką? – spytał Eryk, krztusząc się krwią. Czuł, że to przeżyje, ale nie będzie to przeżycie lekkie, łatwe i przyjemne. – Kiedy wam zabraliśmy sztucznego kutasa?
– Ich nam zabraliście! – ryknął Azazel, wskazując maszerujących gigantów. – Nasze potomstwo! Naszą chwałę! Oto stworzyliśmy coś doskonalszego niż zasrany zlepek gliny! Oto stworzyliśmy istoty godne panować nad Ziemią i Niebem! A On nas za to wypędził sprzed swego oblicza! I posłał was... Żebyście zrobili miejsce tym łajzom z Eden.
W tym momencie Eryk usłyszał odległe granie rogu. Obejrzał się lekko i zobaczył wielką chmurę kurzu unoszącą się na horyzoncie. Giganci też ją widzieli. Zwrócili się w tamtą stronę, jakby oczekując nadciągającego zagrożenia. Zaczęli zbierać się w oddziały i już po chwili Eryk mógł wyróżnić centrum, skrzydła i odwody potwornej armii. A tymczasem na odległych wzgórzach zaczęły pojawiać się zwarte szyki nadciągających nieprzyjaciół. Giganci czekali, rycząc jakąś ponurą pieśń wojenną, lecz odpowiedziało im jedynie rytmiczne wycie.
– Po to powstaliście! – ryknął Azazel, wpatrując się z nienawiścią w zbliżającą się hordę lykantropów. – By zniszczyć nasze dzieło! By niszczyć i zabijać! By trafić do Piekła!
Eryk prychnął, widząc, jak demon wpada w kaznodziejskie uniesienie. W głębi serca jednak poczuł, że musi tu przyznać rację Azazelowi. Ten, kto ich stworzył, nie dał im kłów i pazurów na ozdobę. Instynkt łowcy, zdolności bitewne, kult wojownika – to wszystko od zawsze dręczyło Eryka. Teraz to, co usłyszał z ust demona, jedynie spowodowało, że inaczej zaczął to rozumieć. Do tej pory myślał, że tylko jego rodzina była skrzywiona. Jednak podejrzewał, że gdyby prześwietlić nawet Ród Klary, zapewne znalazłoby się kilku morderców i gwałcicieli. Sam przecież odkrył, że uchodzący za ideał ojca i doskonałego pana domu Tytus Canem był osławionym Rzeźnikiem z Brzezin.
Może iwemwergi byli od początku zepsuci, ze swej natury przeznaczeni na potępienie? Może ich przeznaczeniem było wylądować tu, w Piekle?
Jeśli tak było, on był jednym z tych, którzy najbardziej na to zasłużyli. Spojrzał na będącą coraz bliżej armię lykantropów i musiał przyznać, że była to armia doskonała. Poruszali się w kilku olbrzymich, zwartych grupach, okrążając powoli szyki gigantów. Do tej pory szli powoli, oszczędzając siły. Dopiero teraz przyspieszyli kroku, nacierając z kilku stron na porykujących olbrzymów.
Gdy w końcu obie armie się starły, rozpoczęła się kilkugodzinna walka. Eryk patrzył na tę masakrę i coraz bardziej podupadał na duchu. Widział, jak ci giganci padają rozszarpywani przez może i znacznie mniejszych, za to działających w watasze przeciwników. Nie oglądając się na straty, wojsko lykantropów opadało jednego potwora za drugim, podcinając mu nogi długimi, zakrzywionymi szablami i przebijając gardła włóczniami, dobijali powalonych. Przez kilka długich godzin, Eryk oglądał tę masakrę, ze zgorzknieniem przyglądając się, jak kilku czarnych lykantropów powala na ziemię olbrzymią wieloręką kobietę i jak uczepione jej piersi dzieci giną kolejno pod mieczami wilkoludzi.
– Tacy jesteście – syknął Azazel. – Wszyscy! Mordercy, gwałciciele... Sługusy wiernie wypełniający zasrane rozkazy... Trzeba było bić nasze potomstwo? To biliście! Trzeba było mordować pod Balami? To mordowaliście!
Eryk chciał coś powiedzieć, zaprotestować, ale nie miał sił. Czuł, że demon zaraz wyciągnie kolejny ponury epizod z historii, kolejny dowód, kolejny zarzut. Zbyt wiele było prawdy w słowach demona, by można je było po prostu odrzucić.
– Widzisz... – mruknął Azazel, wskazując na oddalającą się z pobojowiska armię lykantropów. – Zrozum, że ze mną nie wygrasz. Zrozum, że będziesz tu tkwił już zawsze. Masz jednak szansę. Możemy żyć w zgodzie... Wystarczy, że zegniesz przede mną karku. Przyznaj, że jesteś tylko wypierdkiem, który...
– Chrzań się – przerwał Eryk, starając się zagłuszyć rosnącą w jego sercu pogardę do samego siebie. – Kłaniać się gościowi ze sztucznym wackiem?
– Ty gnoju... – wydyszał demon, rozpościerając skrzydła. – Flaki ci wypruję, ty...
Eryk skulił się, oczekując kolejnego ataku Azazela. Zamiast jednak bólu miażdżonych kości i rozrywanych wnętrzności, poczuł, jak kamienie pod nim rozsypują się w proch. Podejrzewał, że zamiast cierpienia fizycznego demon przygotował jakąś kolejną torturę duchową. Jednak i to nie nastąpiło. Eryk wstał powoli, choć całe ciało pulsowało mu bólem. Teraz otaczała go chłodna, pogrążona w mroku pustka, Azazel zniknął, tak samo ból w żebrach, ale Widłowski nie mógł myśleć o tym inaczej niż jako preludium do jakiegoś nowego koszmaru.
– No, to go pogoniliśmy.
Eryk niezbyt się ucieszył, słysząc głos Maroga. Znał starca od kilku lat i uznawał go niemal za świętego. Podejrzewał, że teraz demon zechce obalić ten ideał. Eryk rozejrzał się dokoła, starając dostrzec niewielką sylwetkę Maroga, ale mrok zdawał się gęstnieć tym z każdą chwilą. W końcu dał się poczuć znajomy zapach starej szaty i kadzidła. Martineza Eryk niespecjalnie lubił, mimo to musiał przyznać, że udający księdza Czarny ma wielką moc i używa jej w (zazwyczaj) dobrym celu. Gdy Julio pojawił się przed nim w towarzystwie Alicji i Marii, Eryk był już gotowy na nową falę drwin i chorych wizji. Zamiast jednak wyuzdania czy pogardy, na twarzach całej trójki zobaczył jakąś dziwną troskę.
Słyszał kiedyś o Szarży na Wrota Piekieł, ale nie wydawało mu się, by ktokolwiek miał szansę jej dokonać. Wciągnięcie kogoś w Otchłań było zbyt ryzykowne. A co gorsza – jeśli wierzyć poświęconym demonolatrii rękopisom, jakie Eryk swego czasu tłumaczył – wymagało udziału istoty potępionej. Już sama idea dokonania Szarży wydała mu się zbyt piękna, a już zrobienie tego dla Eryka Widłowskiego tenże Eryk Widłowski uważał za szczególnie poroniony pomysł. Mimo tego, a może dlatego, że ktoś dla niego zrobił coś szalonego, poczuł jakąś ulgę. Dla zaspokojenia czystej ciekawości zapoznał się kiedyś z całym tym rytuałem i wiedział, co teraz nastąpi.
Musiał sam przyznać, że chce się stąd wydostać, wyrwać się z Piekła. Był tylko jeden, mały problem – po co? Żeby wrócić za kilka lat? Znał siebie na tyle dobrze, że podejrzewał, że tylko będzie miał więcej przewin do rozpamiętywania.
– Możecie sobie darować – mruknął Eryk, zwieszając głowę. – To bez sensu.
Martinez spoważniał i zdawało się, że zaraz wybuchnie gniewem, Alicja spojrzała na niego zdziwiona i pobladła, Maria zalała się łzami. Czarna podeszła do ojca i z całej siły pchnęła go otwartymi dłońmi w pierś. Widłowski odruchowo zrobił unik i chwycił córkę za nadgarstek lewą ręką.
– Co ty... – zaczął, bojąc się, że jednak to wszystko to tylko kolejna iluzja.
– Walcz! – krzyknęła Maria, próbując uderzyć go w twarz. Była zbyt szybka, a zmiażdżona przez demona prawa dłoń nie była zdolna chwycić zasypującej go gradem ciosów pięści. – Dalej walczysz! Robiłeś to przez całe swoje cholerne życie! Więc walcz!
– I dlatego tu, do kurwy nędzy, jestem! – krzyknął Eryk. – Taki już, kurwa, jestem i nic do jasnej cholery tego nie zmieni!
– Walcz! – sapnęła Maria, kopiąc go w piszczel. – Potrafisz walczyć ze mną, to zacznij walczyć o siebie!
Wtedy podszedł do nich Martinez. Powalił Eryka na ziemię jednym ciosem chudej pięści.
– Nie wierzę – mruknął, stając nad Widłowskim. – Stawiłeś czoła Baalowi, oparłeś się woli Azazela, wytrzymałeś pięć dni tortur, a po tym wszystkim po prostu się poddajesz. Nie wierzę, że ktoś, kto przedarł się przez zastępy wrogów, ściął głowę Astarte, posiekał Baala i zabił Banshee, dał się tak sponiewierać.
Eryk spróbował wstać, ale drżał na całym ciele z powodu gniewu i żalu.
– Miło z waszej strony... – zaczął, zbierając siły na ostateczne odrzucenie pomocy. – Ale nie wiecie tego, co ja... Milo z waszej strony, ale...
– Ale z twojej strony to chamstwo – rzucił Martinez, kucając nad Widłowskim. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale masz dziecko. Masz ojca, masz córkę, masz przyjaciół, krewnych. Ładnie to tak się wypiąć na nich wszystkich? Na nas wszystkich?
Eryk opadł na ziemię, starając się skupić, ale nie mógł powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. Jak do tej pory starał się odpychać od siebie myśli o Jętce, by Azazel nie wykorzystał ich przeciw niemu, ale teraz od razu wokół jakby pojaśniało. Uśmiech w Piekle, nawet jeśli było to tylko skrzywienie ust, zagłuszył najgłośniejszy rechot demonów. Eryk oparł się na lewym ramieniu i spojrzał na Martineza.
– A ty pod kogo się zaliczasz? – spytał, czując, jak wstępują w niego nowe siły.
Martinez milczał przez ułamek sekundy, jakby się wahał.
– Rodzina – odparł jednak, pomagając Erykowi wstać. Gdy razem z Maria, udało im się postawić go na nogach, dodał: – Daleka, ale jednak rodzina.
– Dobrze wiedzieć – mruknął Eryk.
– No i masz wrogów, którzy nie dadzą ci tak po prostu zejść – mruknął Martinez. Eryk zaraz spochmurniał.
Miał wrogów. Teratosso, jego ludzie, rodzina Pseudopisci, Wegroraga, Młody Ghan... Gdy wróci między żywych, będzie musiał sobie z nimi poradzić. Będzie musiał chronić Jętkę i dziecko. A miał na to wiele sposobów, zazwyczaj jednak skutek jego starań był jeden.
– Będę musiał ich zabić – szepnął Eryk. Może jedynie w samoobronie, może nawet przez przypadek, ale jednak życie, jakie wiódł, uniemożliwiało łatwe odejście. Chronił kilku ludzi przed zakusami takich ludzi jak Teratosso. Gdy ich prześladowcy dowiedzą się, że nie grozi im już urwanie kilku kończyn i głowy, mogą zacząć działać zdecydowanie. Tak samo, gdyby Eryk jednak się nie wydostał z Piekła. Czyli musiał się wydostać, ale mając w perspektywie powrót. Jednak Franco na pewno wiedział, kto jest pod opieką Widłowskiego i nie dałby nikomu zginąć, czy zostać trwale okaleczonym.
Eryk wyszarpnął się Martinezowi i Marii i stanął chwiejnie kilka kroków od nich.
– Bez sensu... – powtórzył. – Bez sensu.
Zdawało mu się, że czuł lekko dostrzegalny impuls przepływający od Martineza w stronę Alicji, jednak Canissi już wtedy szła w jego stronę. Podeszła do Eryka i spojrzała mu prosto w oczy. Nigdy tego nie lubił, od tego ich pierwszego spotkania w rezydencji Canissich. Nienawidził, gdy patrzyła na niego z tą litością w oczach, z tą dziwaczną dobrocią. Uważał, że nie potrzebował pomocy od kogoś takiego jak ona. Że poradzi sobie sam, a nawet gdyby to wszystko nie była przykrywka, i tak dałby sobie radę bez ich wielkopańskiego stypendium. Sama myśl, że może potrzebować wsparcia Alicji Canissi, budziła w nim jakiś niepokój. Nawet jeśli chciała pomagać ze szczerego serca, nie mogła tego zrobić, bo nie wiedziała, co przeszedł. W jej oczach zawsze widział przebłysk innego życia, innego, niemalże przeciwstawnego świata. Świata bez morderstw, bez Isla Paradiso, bez krwi na rękach. Za każdym razem, gdy Alicja Canissi podejmowała te swoje próby nawrócenia Eryka Widłowskiego, stykały się z sobą rzeczywistości tak odległe, że nie mogło dojść do nawiązania choćby najsłabszej nici porozumienia.
Tym razem jednak było inaczej. Eryk tym razem dostrzegł w oczach Alicji wyraźną zmianę. To już nie była litość. To było współ-czucie. Nie miał już przed sobą aktywnej społecznie panienki z dobrego domu, tylko kogoś, kto przeszedł to samo co on. Widział u niej to samo poczucie winy, to samo wspomnienie dokonanych zbrodni. W pierwszej chwili wywołało to u Eryka przerażenie. Alicja Canissi okazała się bestią. Potwierdziły się słowa demona. Zaraz jednak dostrzegł różnicę między twarzą Alicji a tym, co sam czuł.
– Tobie się jeszcze chce – mruknął, odwracając wzrok. – Masz nadzieję z tego wyjść.
Jakoś stłumił pchający się na usta wybuch śmiechu.
– Już wyszłam – odparła Alicja, próbując spojrzeć mu w oczy. Uciekał, ale w końcu poddał się i spojrzał na nią bezradnie.
– I chcesz mnie też wyciągnąć? – spytał, patrząc kątem oka na Marię. Nie wiedział, w jakim sensie Canissi „wyszła” z bycia Lupusaidą, ale samo to, że przez praktycznie pół roku nikogo nie zabiła, kazał przyznać jej choć trochę racji. Do niedawna podejrzewał, że jakoś mogła uczestniczyć w zabójstwie Leona Teratosso, teraz jednak wiedział, że to nie ona. Radziła sobie. – Wierzysz w cuda?
– Cudem jest to, że dałam się na to namówić – odparła Alicja, zaciskając pięści. – Gdybym w to nie wierzyła, nigdy bym tu nie wróciła. Nie powiesz mi, że nie chcesz się stąd wydostać!
– Chcę! – krzyknął jej w twarz Eryk.
– To czego jeszcze się opierasz?! – tym razem wrzasnęła Maria. – Tam czeka na ciebie twoje dziecko! Ojciec! Kupa przyjaciół!
– Ale... – zaczął Eryk, starając się dobrać słowa. Było to trudne, zwłaszcza że na usta pchało mu się sformułowanie, którego nie wypowiadał od kilku lat. W końcu zrezygnowany, wypowiedział je na głos: – Nie dam rady. W końcu kogoś... zamorduję.
– Po moim trupie! – krzyknęła Alicja.
– To przez pewien czas było bardzo możliwe – mruknął Widłowski. – Bardzo...
– Ale, jak sami widzimy, w końcu jej nie zastrzeliłeś – przypomniał Martinez, ignorując zdziwione spojrzenie Canissi. – Masz zdrowe sumienie. Mocno zabrudzone, wymagające stałej kontroli, ale mimo wszystkich starań Baala, wciąż jesteś dobrym człowiekiem. Musisz tylko uwierzyć w to, że...
– Jesteś dobrym człowiekiem! – wrzasnęła Maria, nie dając dokończyć Martinezowi. – I jak ruszysz swoje cztery litery, to możesz jeszcze wyjść na prostą!
– I jak długo na niej wytrzymam, co? – spytał ponuro Eryk, choć sam musiał przyznać, że w jego głosie pojawiła się jakaś nikła nutka nadziei.
– Będziemy cię pilnować – rzuciła szybko Alicja. – Ja, Maria, Franco...
– To dobry pomysł – przyznał Martinez. – Nawet ja będę cię pilnował, żebyś czegoś nie schrzanił.
Eryk przez chwilę milczał, zastanawiając się na poważnie, czy to nie jest jakaś kolejna iluzja, która zakończy się jedną wielką tragedią. Jak dotąd zawsze starał się radzić sobie sam. Franco jakby starał się mu pomóc, ale niezbyt mu to wychodziło. Nagłe otoczenie gronem osób, które obiecały go wspierać, dbać o to, by nikogo nie zabił – to było zbyt wiele na jeden umysł. Patrzył zdziwiony na ludzi, którzy poszli po niego do Piekła i gdy po kilku minutach niemalże idiotycznego milczenia nie zmienili się oni w żywe trupy, odetchnął z ulgą.
– Dobra – rzucił. – Wynośmy się stąd, zanim się rozmyślę.
Nagle ogarnęła go ciemność tak gęsta, że niemal dotykalna. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, jakby spadał gdzieś w dół, jednak zaraz poczuł na twarzy chłód kafelków. Leżał nagi na boku, z ust ciekła mu zmieszana z wymiocinami i krwią ślina. Otworzył oczy, jednak lewa powieka nie reagowała. Dopiero po sekundzie przypomniał sobie walkę z Banshee i to jak Wygnana pocięła mu twarz pazurami.
Ledwo drgnął, a już poczuł na sobie jakiś koc i dotyk czyichś dłoni. Spróbował się poruszyć, ale ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Gdy podniesiono go i położono na czymś miękkim, zakręciło mu się w głowie. Nie wiedział już, gdzie jest góra a gdzie dół. Przed oczami migały mu przepływające przed jego twarzą wkomponowane w sufit lampy. To migotanie drażniło lekko Eryka, lecz uspokajał go spokojny, łagodny głos Marii.
– Trzymaj się, zaraz się tobą zajmie ekipa Korreora – szeptała mu nad głową Czarna, a z drugiej strony dobiegały rzucane szybko po wergańsku instrukcje. Nagle głos Marii pozostał z tyłu, a po chwili nad Erykiem rozbłysły lampy wiszące zwykle nad stołami operacyjnymi.
Usłyszał jakąś krótką wymianę zdań, a po chwili poczuł lekkie ukłucie bólu w karku. Świat zaczął się powoli rozmazywać, dźwięki zdawały się dochodzić zza coraz to grubszych ścian, aż w końcu Eryk zapadł w sen.

Obudziło go piszczenie aparatury medycznej. Leżał w szpitalnym łóżku, przykryty czystą kołdrą, ubrany w świeżą koszulę. Praktycznie całe ciało miał owinięte szorstkimi bandażami, lewe oko całkowicie zakrywał mu opatrunek. Naprzeciw niego, na tle białej ściany, siedziała ubrana w ciemny strój Maria. Dziewczyna pochyliła głowę i chrapała lekko, na kolanach trzymała jakiś gruby tom. Eryk podniósł głowę i spróbował się podeprzeć i usiąść. Czuł, że nie może poruszać prawą dłonią, jednak ku swojej wielkiej uldze zobaczył, że jest ona solidnie usztywniona gipsem. Lekkie kłucie w żebrach było jedyną pamiątka po kopycie Azazela. Na szczęście, rany zadane w Piekle nie odcisnęły się tak mocno na ciele, jak te, które odniósł w walce z Banshee. Przejechał ręką po głowie, szukając jakichś nowych blizn, ale tylko przejechał po szorstkich, krótkich włosach. Ogarnął wzrokiem pokój, pusty niemalże, ale czysty i zadbany. Odruchowo zapamiętał lokalizację oznaczonych trójkącikiem drzwi do toalety, niewielkiej szafki wiszącej na ścianie obok nich i wyposażonych w duży szklany wizjer drzwi na ciemny korytarz. Obok łóżka Eryk dostrzegł stolik a na nim plastikowy kubek z wodą. Sięgnął po niego lewą ręką. Chybił o milimetry, ale to wystarczyło, by rozlać wodę na podłogę. Widłowski skrzywił się i westchnął ciężko. Musiał przywyknąć do braku lewego oka, a co za tym idzie, ograniczonego zasięgu wzroku i braku głębi.
Przejechał językiem po zębach. Stracił dwa przednie, kieł i trójkę po lewej stronie. Tu też mógł liczyć tylko na zwykłą protezę, a ta przecież nie byłaby zdolna się zmienił z ludzkiej na wilczą i tylko przeszkadzałaby w czasie przemiany.
Ale żył, wyszedł z Piekła i to teraz było najważniejsze. Czuł, że jest winien bardzo wiele bardzo wielu osobom. Najpierw jednak postanowił zobaczyć Jętkę. Nie widział jej od momentu, gdy przerzucił wszystkie przeznaczone na ofiarę kobiety. Wtedy spóźnił się o milisekundę i sztylet zapewne dosięgnął dziecka, skoro rozpoczęła się ceremonia wymagająca jego krwi. Martinez obiecał, że nic się im nie stanie, więc zapewne dotrzyma słowa. Musiał się z nią zobaczyć.
Najpierw jednak musiał znaleźć jakieś ubranie. Wstał i wyjrzał za okno. Widział stąd żurawie pracujące na budowie nowego biurowca w centrum, więc był pewnie na Oddziale Przypadków Dziwnych w Białogórze. Znając panujące tu zasady, zajrzał pod łóżko. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami znalazł stalową skrzynię z wyrytym na wieku nazwiskiem właściciela. Najpierw zdziwił się, widząc, że jest to własność Eryka iwem Lupus haaw Mnemnon haaw Telamach, ale wtedy przypomniał sobie, że przecież stał się oficjalnie synem Franco. Formalnie stał się członkiem Pokolenia Telemacha, Rodu Mnemnona i w pełni godnym wszelkich praw i przywilejów Lupusaidą. Nieformalnie był nim przez dwadzieścia jeden lat, formalnie był nim od...
Wysuwając skrzynię spod łóżka, spróbował policzyć dni, jakie upłynęły od libacji w starym hangarze do jego wybudzenia. Jeden dzień od libacji do bitwy w Balach Wielkich, Martinez wspominał o „pięciu dniach tortur”, czyli tyle czasu spędził w Piekle. A ile dni minęło, nim się obudził? Nie znał się na medycynie, ale podejrzewał, że co najmniej jeden dzień przespał. W sumie dawało to tydzień bycia Lupusaidą. Zaraz przyszło mu na myśl, że od tego tygodnia jego przyrodni brat, Olaf, stał się drugim synem, czyli praktycznie został zdegradowany w hierarchii społecznej. Stracił spore udziały w rodowych firmach i inwestycjach, prawo do noszenia miecza na plecach, czy do uczestniczenia w naradach Pokolenia. Prawdopodobnie będzie musiał też pożegnać się z myślą o przejęciu po Franco posady Wędrowca. Matka Olafa, Khaira, zapewne nie zostawi tego losowi. Eryk mógł się w każdej chwili spodziewać wizyty jakiegoś smutnego pana ze sztyletem w rękawie.
To samo tyczyło się Jętki. Musiał ją zobaczyć jak najszybciej, choćby po to, by jej bronić. Do tego jednak musiał się ubrać.
Gdy uniósł wieko skrzyni, srodze się zawiódł. Była pusta.
– Przynieśli zły rozmiar – powiedziała Maria, mrużąc rozespane oczy. – Dziadek miał zaraz przynieść nowe, ale coś go zatrzymało na dole.
Eryk wyprostował się i zamarł, nie widząc, jak się przywitać. Czuł ogromną wdzięczność do Marii za pomoc w wyciągnięciu go z Piekła, a jednak trochę dziwnie by się poczuł, gdyby teraz padł do stóp swojej córce. Dziewczyna jednak nie oczekiwała wiele. Podeszła do niego i objęła go ramionami.
– Dobrze cię widzieć, tato – szepnęła, tuląc mu się do piersi. Eryk uśmiechnął się i westchnął ciężko.
– Długo mnie tu pilnujes? – spytał, obejmując ją lekko. Z ledwością udało mu się nie zaseplenić. Myśl o tym, że jest ojcem spadła na niego dość niespodziewanie, ale teraz zaczynał szczerze żałować, że dopiero teraz. I że nie ma tu z nimi teraz jej matki.
– Od Szarży na Wrota Piekieł? – spytała Maria, dając mu znać, że może ją puścić. Podeszła do krzesła, na którym spała przedtem i podniosła z niego książkę. Był to gruby tom, na pewno ponad tysiącstronicowy, sypiący się już ze starości. – Najpierw pilnował cię dziadek. Dwa dni. Potem panienka Canissi. Też dwa dni. No, półtora, bo kilka godzin siedział przy tobie pan de Marcia. Ja jestem trzeci dzień. Zdążyłam przeczytać chyba wszystkie tomy Kronik Białogórskich.
Eryk oniemiał. Tydzień śpiączki to całkiem sporo. Musiał być nieźle pokiereszowany, skoro tak długo trzymali go w tym stanie. Widząc jego minę, Maria pospieszyła z wyjaśnieniami.
– Właściwie to mieli cię wybudzić po tych dwóch dniach – powiedziała, podchodząc do drzwi na korytarz – ale ktoś przedawkował ci jakiś lek znieczulający i dlatego tyle to trwało.
Odpowiedź zdziwiła Eryka bardziej niż sama długość śpiączki. Z jakichś dziwnych przyczyn jego układ nerwowy był niezwykle odporny na leki przeciwbólowe i zawsze, gdy wymagała tego sytuacja, usypiano go Śpiochem – środkiem dla słoni, w iście słoniowej dawce. Żeby przedawkować coś takiego, trzeba wyjątkowej dawki głupoty. Albo złej woli.
– To był samach? – spytał Eryk, czując, jaka będzie odpowiedź.
– Według Korreora: tak – odparła Maria jak gdyby nigdy nic. – Trzeci w tym tygodniu. Korreor dla bezpieczeństwa odprawił cały personel, sam przychodzi tylko w razie potrze...
Nagle Eryk rzucił się na córkę i przycisnął ją do ziemi. Trzasnęła rozbijana szyba, świsnęła kula.
– Do łazienki! – krzyknęła Maria, pełznąc w stronę drzwi z trójkącikiem. Eryk dopadł do nich pierwszy i spróbował nacisnąć lewą dłonią klamkę. W ostatniej chwili cofnął rękę tuż przed tym, jak kolejny pocisk zrykoszetował od parapetu i rozbił zamek na drobne kawałeczki.
– Cholera – zaklął Eryk, czując, jak odłamek mosiądzu przecina mu skórę pod okiem. Mimo to zamachowiec ułatwił im dojście do bezpiecznego schronienia. Dopadli ściany z pisuarami i usiedli pod nimi. Łazienka pozbawiona była okien, jedyne światło zapewniała migocząca świetlówka.
– Teraz dzielą nas dwie ściany – sapnęła Maria, łapiąc oddech. – Poprzednio się nie przebił.
– Popsednio? – spytał Eryk. – Dwa rasy nasłali tego samego?
– Tak, ale chyba idiota znowu siedzi na tym samym dźwigu – przyznała Czarna, wsłuchując się w kolejne odgłosy dewastowanej kulami sali. – I znowu strzela na ślepo. Zaraz go sprzątną.
Jakby na potwierdzenie jej słów, doszedł ich odległy, głuchy łoskot eksplozji. Gdy przez minutę nie było słychać strzałów, Eryk ostrożnie wychylił się z łazienki. Sala upstrzona była kilkunastoma mniejszymi lub większymi dziurami po kulach. Kilka otworów wciąż dymiło, więc najprawdopodobniej użyto pocisków zapalających, bardzo skutecznych, gdy celem jest ktoś owinięty bandażami.
Eryk czujnie podszedł do okna, lecz nie było większej potrzeby się kryć. Ramię jednego z dźwigów kończyło się poszarpanym kikutem, nad którym unosiła się smukła sylwetka śmigłowca bojowego. Helikopter wykonał jeszcze jedno okrążenie wokół żurawia i odleciał w stronę majaczącej na horyzoncie Czarnej Góry.
– Swarty w tym tygodniu – mruknął Eryk, poprawiając bandaż, który zsunął mu się z ramienia. – Chyba nie dasą mi tak łatwo spokoju.
– Może od jutra się nieco uspokoją – rzuciła Maria, zbierając z ziemi kartki, które wypadły z Kronik Białogórskich.
– A so się stanie jutro? – spytał Eryk, pomagając jej powkładać kartki w należytej kolejności.
– Za trzy dni zacznie się Wielka Rada Lupusaidów – odparł Franco, stając w drzwiach wejściowych. – Zamach na jednego z nas będzie zamachem na wszystkich potomków Lupusa. Trzeba być samobójcą, żeby choćby podnieść na któregoś z nas rękę. Znasz idiotę gotowego zaryzykować rozwścieczenie tysiąca trzystu Lupusaidów?
Eryk podrapał się po głowie i spytał:
– Olaf?
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan - przez Rafał Growiec - 05-02-2013, 12:24
RE: Kroniki Białogórskie Tom II: Ghan - przez Kruk - 10-07-2013, 21:58

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości