Ocena wątku:
  • 3 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Klątwa
#1
OSTRZEŻENIE: Zawartość absurdu zdecydowanie powyżej średniej zalecanej normy spożycia dziennego. Czytacie na własną odpowiedzialność. Po oderwaniu wzroku od tekstu reklamacji nie przyjmuję.

Klątwa w mojej rodzinie jest zaiste straszna i niezwykle skuteczna. Kładzie się cieniem na naszej historii, a jednocześnie w okrutny sposób staje na przeszkodzie wszelkim planom. Wielu mężczyzn z mego rodu próbowało to przekleństwo ominąć, oszukać, zwieść podstępem, ale prędzej czy później i tak ich dopadało. Zawsze nasuwało się w związku z tym jedno słowo.
Hańba.
I czasami jeszcze „mortadela”, ale zupełnie nie wiem czemu.
Wszystko zaczęło się przed ponad siedemdziesięcioma laty, gdy mój dziadek, podówczas jeszcze młody i przystojny, urżnął się w knajpie „Pod Podmokłą Podpaską”, a wyszedłszy z niej, jął sikać na ścianę pobliskiej kamienicy.
Pech chciał, że przypadkiem opryskał Cygankę. A ona wzburzyła się i rzuciła tą tragiczną klątwę na wszystkich w naszej rodzinie, którzy sikali na stojąco, a więc mężczyzn (i ciotkę Helę, ale ona miała hemoroidy).
Spojrzała memu dziadkowi w oczy, choć przodek mój miał wtedy oczy mętne i rozbiegane, gdyż gorzały nieco nadużył… Tak więc urażona Cyganka spojrzała mu w twarz i wyrzekła te słowa, które do dziś dręczą moją rodzinę:
- A pies cię trącał!
I od tamtego haniebnego dnia, każdego z nas pies trącał co najmniej raz. Nie to, żeby gryzł. Po prostu trącał. Ale to i tak ohydne.
Słowa tej klątwy wbiły nam się w pamięć i nie mogły z niej wyjść (nawet gdybyśmy chcieli), bo matka wyhaftowała je na wszystkich ścierkach od kurzu.
Dlatego żaden z nas nie kupił sobie psa, bo by nas bydle trącało i po co to komu?
Z tego powodu ja miałem chomika (nazwałem go Juliusz Cezar), mój starszy brat miał kota, a najmłodszy z nas miał opryszczkę. Chociaż odnosiłem wrażenie, że to chyba nie zwierzę.
Ojciec mój natomiast hodował konie, ale zmarł tragicznie, bo go pies trącił pod samochód. Wtedy też matka zwariowała i zaczęła haftować treść klątwy na ścierkach. Umieściła też ten napis na wycieraczce przed drzwiami.
Może dlatego nikt nas nie odwiedzał?
W każdym razie matka oszalała na dobre. Zaczęła czytać poezję radziecką. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie znała rosyjskiego.
Ja miałem względne szczęście, bo uchowałem się do trzydziestego roku życia, a żaden pies mnie jeszcze nie trącił. Co prawda trzy razy wpadłem pod tramwaj, raz spadłem z konia, a raz na polowaniu postrzelił mnie młodszy brat, któremu opryszczka zasłoniła wizję, ale i tak uważałem się za szczęściarza. Nie zmieniły tego nawet trzy miesiące w szpitalu, po tym jak spadłem z dachu. Uciekłem tam przed psem z obawy przed trącaniem.
Diagnoza lekarska była jednoznaczna: podwójne złamanie otwarte obu nóg, liczne obrażenia zewnętrzne i wewnętrzne, wstrząs mózgu i zapadnięcie się jąder.
- Ha ha! – Cieszyłem się jak głupi. – Pies mnie nie trącał!
Poczułem wtedy wewnętrzną siłę, która mogła mi pomóc w ostatecznym uniknięciu i pokonaniu cygańskiej przepowiedni. Poczułem, że gdzieś w środku rwę się do walki.
Lekarze stwierdzili, że to atak wyrostka robaczkowego.
Kiedy udało mi się wyjść ze szpitala, zrozumiałem że muszę odnaleźć Cygankę, albo raczej jej wnuczkę, która zdejmie klątwę. Żeby żaden mężczyzna z naszego rodu nie bał się już psa (i ciocia Hela też), żeby matka odzyskała rozum i zaczęła słuchać Disco Polo, jak wszyscy.
Pierwsze kroki skierowałem do sklepu z artykułami dla Cyganów.
Asortyment był niezwykły. Sztuczne brodawki, kurzajki, gumowe ropuchy, poradnik „Jak wróżyć z linii dłoni”, „Jak ukraść 30 kur w 10 sekund”, „Mężczyźni są z Marsa, Cyganki są z Rumunii”, a także różne talie kart, wzorzyste wielobarwne chusty, kilka czarnych kotów i audiobooki z nauką złowieszczego śmiechu w wykonaniu Kai Paschalskiej.
Sprzedawcą był rzecz jasna Cygan, co mnie szczególnie nie zdziwiło. Na jego prawym ramieniu siedziała tresowana małpka, na lewym papuga, a na głowie dzięcioł, który go stukał w łysy łeb.
- Czym mogę służyć? – zapytał dziwnie miłym głosem, lustrując mnie od góry do dołu. Poczułem się nieswojo i chciałem wyjść ze sklepu, ale tknęła mnie myśl o przeznaczeniu, pokonaniu rodzinnej klątwy, a także wspomnienie matki czytającej radzieckie wiersze i ciotki Heli smarującej hemoroida. Od razu wróciła mi wiara w siebie.
- Szukam wnuczki takiej jednej Cyganki, która rzuciła klątwę na naszą rodzinę – powiedziałem jednym zdaniem. Co za ulga.
- Pies ci mordę lizał!
Świetnie. Wszedłem do sklepu z jedną klątwa, a wyszedłem z dwoma. I to na dodatek bez spodni i zegarka. Od tamtej pory pies stanowił podwójne zagrożenie.
Stałem na środku ulicy i czułem się taki nagi bez zegarka, że zasłaniałem prawą ręką nadgarstek lewej dłoni. Jeszcze tego by brakowało, żeby wstyd rodzinie przynieść. Rozejrzałem się szybko po ulicy i okazało się, że przed sklepem stoi biały samochód. Choć mógłbym przysiąc, że jeszcze przed kilkoma sekundami go tu nie było. I wtedy zrozumiałem.
Przed oczami miałem Wartburga-Widmo.
Trudno było dostrzec czy w środku ktoś siedział, bo zamiast szyb miał kolorowe witraże, które przedstawiały Jima Hendrixa i Matkę Boską na biwaku piekących kiełbaski przy ognisku. Niewiele myśląc, wsiadłem do środka. Kierowcy nie było, ale na tylnym siedzeniu mieścił się salon fryzjerski „U Joli” z ogródkiem.
Odpaliłem silnik, choć nie wiedziałem, gdzie powinienem jechać. Na siedzeniu obok mnie leżała skrzynka marchwi, więc wybrałem jedną i zacząłem jeść, co było typową grą na czas. Dopiero po dziesięciu sekundach zorientowałem się, że to nie marchewka, tylko farbowana pietruszka.
- Jak strzyżemy? – spytała pani Jola z tylnego siedzenia.
- Ale ja...
- Jak strzyżemy? – powtórzyła ostrym tonem.
- Skrócić o połowę, górę nożyczkami, a z tyłu i po bokach maszynką. Tylko nie za wysoko – poprosiłem. Nie mogłem w końcu wyglądać jak wieśniak w dniu zdejmowania wieloletniej klątwy z mojej umęczonej rodziny.
Chciałem wrzucić pierwszy bieg, ale silnik tylko zgrzytał, a Wartburg-Widmo ani myślał ruszyć do przodu.
- Tylko wsteczny działa – poinformował mnie uprzejmy męski głos z bagażnika.
- Dziękuję – krzyknąłem. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to musi być jakiś przemiły człowiek. W końcu nigdy nie kierowałem samochodem-widmo, zatem skąd mogłem wiedzieć, jak wszystko działa?
Nigdy też nie jeździłem po mieście na wstecznym, mając dodatkowo witraże zamiast szyb, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Rozpocząłem jazdę w nieznanym kierunku do równie nieznanego celu. Ucieszyłem się wiedząc, że jako samochód-widmo omijam wszelkie przeszkody i jest to fizycznie niemożliwe, żebym kogoś potrącił. Przynajmniej tak starałem się to później wytłumaczyć na policji, ale chyba mi nie wierzyli. Zresztą tamta babcia i tak miała iść do szpitala.
- Na co umarłaś? – spytałam Joli, która przymierzała się do ostatniego cięcia nożyczkami.
- Co? – to pytanie trochę ją skołowało, więc dziabnęła mi ucho, z którego pociekła krwi. Przetarłem ranę farbowaną pietruszką, żeby nie wdało się zakażenie.
- No przecież to Wartburg-Widmo, więc musiałaś na coś umrzeć, żeby teraz straszyć ludzi, czyż nie tak? – sprawa wydawała się dla mnie tak logiczna, jak wzięcie ze sobą książki do kibelka na dłuższe posiedzenie (choć może ciotka Hela nie zgodziłaby się ze mną).
- Nie umarłam – obruszyła się pani Jola – po prostu lokal był tani.
- A ten facet w bagażniku? – dociekałem.
- Oj tam zaraz facet – machnęła ręką, akurat tą z nożyczkami, przez co przecięła mi tętnicę szyjną. – To tylko głowa jakiegoś gościa. Sam nie wie, gdzie jest reszta.
- Dziwny samochód – zdobyłem się na niewymuszoną refleksję tamując krwotok kilkoma przecinkami sprzed imiesłowów. Znalazłem je w schowku na rękawiczki.
- Dwadzieścia pięć złotych – orzekła pani Jola, zdejmując mi fartuch ochronny.
- Złodziejstwo w biały dzień! – krzyknąłem w złości, ale doszedłem do wniosku, że wykorzystam moje talenty negocjacyjne, czym uda mi się zbić cenę.
Po pięciu minutach zapłaciłem pani Joli sto trzydzieści złotych i musiałem jej oddać moją córkę, jak tylko skończy szesnaście lat. Wtedy zrozumiałem, że kariery w dyplomacji to ja nie zrobię.
Pogrążony w smutku dałem się prowadzić Wartburgowi-Widmo przez kolejne piętnaście minut, gdy nagle ten się zatrzymał. Zrozumiałem, że to przeznaczenie pokierowało mnie w to miejsce, ale po chwili okazało się, że benzyna się skończyła.
- Niech to dundel świśnie! – zakląłem, a wtedy rozstąpiły się chmury, na samochód zstąpiło oślepiające światło i rozległ się potężny głos z nieba:
- Klniesz jak baba! Wstyd!
No i rzeczywiście trochę mi się wstyd zrobiło. Jak tylko światło zniknęło, z nieba spadł grad. Później się okazało, że tylko na Wartburga-Widmo, ale widocznie taki był mój los. Grunt, że mnie pies nie trącał i mordy nie lizał.
Gdy pogoda się uspokoiła, postanowiłem wyjść na zewnątrz. Znajdowałem się na opustoszałej ulicy, gdzie wszystkie domy wydawały się być opuszczone, a sklepy pozamykane. Szyby w oknach były wybite, a twarz smagał mi potępieńczy wiatr. Na pustej ulicy wałęsały się jedynie hieny, które od czasu do czasu rozszarpały jakiegoś sępa, albo odwrotnie. Już miałem się wycofać do upiornego Wartburga-widmo, który w tych warunkach zdawał się być Rolls-Roycem, ale nagle mój wzrok przykuł jedyny sklep, który funkcjonował. Intuicja podpowiedziała mi, żebym spieprzał, musiałem więc liczyć na zdrowy rozsądek. Okazało się jednak, że ten zachorował na grypę.
Więc byłem zmuszony podjąć męską decyzję. Wszedłem do sklepu i od razu zorientowałem się, że sprzedają tu żaluzje.
„Dziwny wybór”, pomyślałem.
„Mortadela”, pomyślałem znowu i podszedłem do sprzedawcy, którego mój widok wyraźnie ożywił. Wnioskowałem po tym, że obok niego leżał wieniec z napisem „Żegnaj”, „Ostatnia podróż”, a także czarna tabliczka z wypisaną datą śmierci.
Oprócz licznych rodzajów żaluzji spostrzegłem też kilka świeczników, które z niezrozumiałych przyczyn pluły gorącym woskiem, gdzie popadło.
- Przestań Mietek – ofuknął jeden ze świeczników sprzedawca, po czym spojrzał na mnie uprzejmie. Nie wiedziałem, czy mogę ufać jakiemuś pomyleńcowi, który nazywa świeczniki po imieniu – Czym mogę służyć? – spytał miłym tonem, choć gdzieniegdzie był już trochę nadgnity.
- Przyjechałem tu na wstecznym moim Wartburgiem i…
- Gdyby więcej wagi przykładało się w młodych latach do nauki, to może parkował by tu teraz Mercedes, a nie Wartburg… - rzekł tonem pretensjonalnej teściowej, co mnie zbiło z tropu. Od razu zatęskniłem za moim chomikiem Juliszem Cezarem i za moją mamą czytającą w oryginale wiersze Władimira Nikołajewicza Wojnowicza.
- Nie bardzo rozumiem…
- No właśnie – sprzedawca przewrócił oczami.
- Czy to jakaś… aluzja? – spytałem podejrzliwie.
- Zgadza się. Sprzedajemy aluzje – uśmiechnął się najmilej jak tylko można to zrobić w trzy lata po własnej śmierci. – Kiedyś sprzedawaliśmy żaluzje, ale odpadło „Ż” z szyldu, więc uznaliśmy, że tak będzie taniej.
- Słusznie – zgodziłem się. – Proszę zapakować kilogram. Tylko żeby były świeże.
Ucieszyłem się, bo zawsze miałem problemy z aluzjami. Zadowolony, chciałem odejść, ale przypomniał mi się prawdziwy cel mojej wizyty.
- Czy nie mieszkała tu gdzieś przypadkiem Cyganka, albo jej córka lub wnuczka, która rzucała klątwy? – spytałem melodyjnym, naturalnym tonem głosem. Zupełnie jakbym pytał, czy nie wie może gdzie przenieśli sklep z wędlinami. Tak a’propos mortadeli.
- Owszem, mieszkała – sprzedawca podrapał się w głowę – raz na jakiś czas przychodzą ludzie i się o nią pytają. – Uśmiechnął się, przypominając sobie coś. – A kiedyś wpadł do mnie facet. Był cały poobijany. Miał wszędzie sińce. Też jej szukał, bo podobno rzuciła na niego klątwę: „Niech cię drzwi ścisną”.
- Więc co z tą Cyganką? – ponaglałem, bo aluzje ciążyły mi w ręce.
- Kilka lat temu zjadł ją sęp, którego później zżarła hiena. Ale jeśli pan ją znajdzie i potrze wszystkich objętych klątwą w swojej rodzinie, to ta ustąpi i będziecie wolni.
Ucieszyłem się perspektywą zostania bohaterem rodziny. Widziałem już jak mi ścielą łóżko, robią śniadania, wynoszą śmieci i nie spłukują mojej głowy w kiblu. Ucieszony, wyszedłem ze sklepu, a opromieniała mnie chwała, tryumf i wiara.
- Za moich czasów nosiło się spodnie, jak się szło do sklepu – sprzedawca pożegnał się aluzją, a ja skierowałem się w stronę bagażnika Wartburga-Widmo, gdzie spodziewałem się znaleźć jakąś broń na hienę.
- Bu! – przywitała mnie męska głowa z bagażnika. Chciałem podać mu dłoń na powitanie, ale w porę się zreflektowałem, że facet poniżej szyi nic nie ma.
- Jest tu może jakiś łom, albo coś w tym stylu? – zapytałem go.
- A co? Będziesz polował na hieny? – Naprawdę uważam, że gość był niezły. – Pomogę ci, ale pod warunkiem, że będę mógł siedzieć obok kierowcy.
- Jak zapniesz pasy – zażartowałem i zacząłem się śmiać, ale po chwili przestałem, bo napluł mi w oko.
Przeniosłem go więc na przednie siedzenie, a skrzynkę farbowanej pietruszki wrzuciłem do bagażnika. Korciło mnie, żeby zapytać w jaki właściwie sposób jeszcze żyje, ale uznałem, że gotów może się obrazić, co mogłoby się skończyć kolejnym splunięciem w twarz. Widocznie wyćwiczył to w bagażniku.
- Z tyłu jest koło zapasowe – powiedział. – Tutaj nieopodal jest górka. Jak puścisz z niej koło, to za którymś razem na pewno utrafisz hienę.
- A skąd będę wiedział, czy to ta, która zjadła sępa, który zjadł Cygankę? – nabrałem poważnych wątpliwości.
- Koło zapasowe Wartburga-Widmo wie co robi – odrzekła tajemniczo głowa, więc chcąc nie chcąc, uwierzyłem. W sumie musiałem, bo fryzjerka Jola przyłożyła mi brzytwę do gardła.
Okazało się, że kołem zapasowym jest duży, biały pustak, co nie za bardzo mi się spodobało. Już miałem zacząć stosowne protesty i lamenty, jednak zorientowałem się, że Wartburg-Widmo zamiast kół ma cztery pustaki. Ucieszyłem się, że przynajmniej nie będę musiał wymieniać opon na zimowe i z tą optymistyczną myślą ruszyłem z pustakiem polować na hienę.
Był problem. Pustak nie chciał się toczyć z górki. Metodą prób i błędów doszedłem do jedynie słusznej metody. Zacząłem pustakiem rzucać. Z początku szło mi opornie, o czym może poświadczyć wiewiórka. A raczej mogła, bo teraz ze zmiażdżoną główką będzie miała z tym problem.
Po trzech godzinach bezowocnego rzucania wróciłem do samochodu.
- Dobra, pośmialiśmy się – powiedziała głowa mężczyzny – a teraz idź i upoluj hienę. Pod siedzeniem jest strzelba.
Już chciałem zdzielić głowę pustakiem, ale usłyszałem jak zbiera ślinę, więc posłusznie sięgnąłem pod siedzenie.
- Pod drugim – rzekła obrażona koza, której przerwałem pedicure.
- Przepraszam – burknąłem nieco zmieszany, po czym spod drugiego siedzenia wyjąłem strzelbę.
Polowanie trwało krótko. Ustrzeliłem się w stopę, więc hiena, która akurat obok przechodziła, umarła ze śmiechu. Miałem nadzieję, że to właśnie ta. Chwyciłem ją za kark i kuśtykając, wpakowałem do bagażnika. Potem wsiadłem do samochodu, który nieco się zmienił od ostatniego czasu, bo na witrażu Jim Hendrix i Matka Boska poszli się kąpać w jeziorze.
- Jak strzyżemy? – spytała pani Jola.
- Na jeża – powiedziała koza.
„Nie no, ja zwariuję”, pomyślałem, więc żeby zagłuszyć hałas maszynki elektrycznej, postanowiłem włączyć radio. To był stary, dobry Grundig przyczepiony sznurkiem do deski rozdzielczej, ale wciąż działał.
- Tato Muminka, módl się za nami – rozległo się z głośników, więc szybko zmieniłem stację, ale na każdej było to samo. – Ryszardzie z Klanu, zmiłuj się nad nami. Porsche Carrera, módl się za nami. Żono Małysza, módl się za nami.
Podróż powrotna odbyła się właściwie bez kłopotów, oprócz tego, że przypadkiem wjechałem tyłem na czeską autostradę, gdzie nie wolno jeździć tyłem i to poniżej sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, a na dodatek bez winiety. Nie miałem pieniędzy, więc policjant przyjął ode mnie skrzynkę pietruszki i pół kilo aluzji.
Gdy Wartburg-Widmo zawiózł mnie pod dom, czule pożegnałem się z męską głową i kozą, a pani Jola nie omieszkała przypomnieć mi o córce, w której posiadanie miała wejść za kilka lat.
Wyjąłem hienę z bagażnika, przełożyłem ją przez ramię i poszedłem w kierunku frontowych drzwi. Stanąłem na wycieraczce z napisem „Pies cię trącał” i zadzwoniłem.

Cóż, myślałem, że moja rodzina pęknie z dumy, ale stało się inaczej. Widocznie uznali, że skoro nie mam spodni, mam ranę postrzałową stopy, uszy pocięte od nożyczek i nacieram ich zdechłą hieną, krzycząc: „Oto wyzwalam was!”, to musi zaraz znaczyć, że jestem niepoczytalny.
W ten właśnie sposób wylądowałem w domu wariatów. Dowiedziałem się, że mój chomik, Juliusz Cezar, powiesił się w swojej klatce.
Mam tylko nadzieję, że hiena, którą natarłem moją rodzinę, była tą właściwą i klątwa jest zdjęta. W najgorszym wypadku moi najbliżsi będą mieli wszy. W sumie najbardziej w takiej sytuacji żal by mi było ciotki Heli, która miałaby wszy i hemoroidy.
Ale nie martwcie się. Jest też pozytywny aspekt tego wszystkiego.
Przecinki przed imiesłowami weszły mi w krew.
Life is what happens to you when you're busy making other plans ~ J. Lennon
[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Klątwa - przez Laj - 01-07-2012, 10:34
RE: Klątwa - przez Sett - 01-07-2012, 11:12
RE: Klątwa - przez shinobi - 01-07-2012, 15:08
RE: Klątwa - przez Hillwalker - 01-07-2012, 17:31
RE: Klątwa - przez Okruszek - 13-07-2012, 13:35
RE: Klątwa - przez Changed - 13-07-2012, 15:43
RE: Klątwa - przez Cristtimm - 14-07-2012, 15:43
RE: Klątwa - przez Laj - 14-07-2012, 18:01
RE: Klątwa - przez maciekbuk - 14-07-2012, 20:28
RE: Klątwa - przez Rafał Growiec - 04-08-2012, 19:16
RE: Klątwa - przez Black Moon - 11-08-2012, 12:34

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości