Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Przymierzalnia losu (studium przypadku)
#1
Przymierzalnia losu (studium przypadku)
[publicystyka osobista]

Szukałam bez założonej tezy, bo to miał być przypadek.
Wybrałam ją.
Była kobietą.
Kiedy zapisałam „była kobietą”, przestałam myśleć, że jest bezkształtnie tęga. Najważniejsza stała się jej kobiecość, zwielokrotniona w lustrach przymierzalni w eleganckiej galerii handlowej.

Może miała na imię Renata? Jej mąż mógłby mieć wtedy na imię Olaf. Byłby wojskowym, na przykład majorem łączności.
Olaf pojawił się w jej życiu znienacka i przypadkiem, powiedzmy na weselu kuzynki. Adorował ją z zachwytem i niestrudzenie, kupował kwiaty i nosił na rękach. Oświadczył się z różami i pierścionkiem, płakał, kiedy go przyjęła. W zaręczyny całowali się pierwszy raz. Chodzili potem przez pół roku na nauki przedmałżeńskie, wspólnie z prowadzącymi rozwiązywali przyszłe problemy, zawsze ze wzajemną troską o siebie. Olaf był przejęty wszystkim i taki dziecinny w swym uwielbieniu dla niej, że wychodziła za mąż przekonana, że go kocha…
Miała welon, długi, wyszywany perełkami tren, Olaf był w mundurze, umundurowani koledzy z wojska ustawili szpaler i wznieśli szable, pod którymi ona z Olafem musieli przejść.
Miała też prawdziwą noc poślubną. Była jego drugą kobietą w życiu (pierwsza w liceum na wycieczce, potem ślubował czystość przedmałżeńską, a przysięgi Bogu i ojczyźnie traktował poważnie) i był całkowicie szczęśliwy, że ona jest dziewicą. Że była do ich nocy. Na poprawinach puszył się, tokował jak zwycięski samiec. Pił z kolegami i rechotali, klepiąc go po ramieniu. Rumieniła się, a jego matka głaskała ją po ręce i przekonywała, że potem będzie lepiej. Ciotki potwierdzały, chichocząc znacząco. Po miesiącu niestrudzonych kawaleryjskich szarż była już w ciąży. Kiedy Olaf wyjeżdżał na swą pierwszą półroczną misję do Namibii, na lotnisku głaskał widoczny już pod sukienką brzuch Renaty.
Powiedzmy, że mieszkała z teściową na peryferiach Kędzierzyna w dwupokojowym mieszkaniu i pierwsze dziecko nosiła szczęśliwa i z prawdziwym wzruszeniem. Trochę się nudziła, trochę złościła na szemrzącą ustawicznie mamę, trochę popłakiwała. Beatka urodziła się o świcie. Olaf płakał w telefon i słyszała, jak jego koledzy w sztabie żądają gromko pępkowego.
Kolejne córki, Iwonę i Oliwię, rodziła już w Zielonej Górze. Nie pozwoliła mu pojechać znowu na misję. Uparła się też, że pomimo dzieci będzie kończyć studia. Jeszcze wtedy była piękna, nie przekroczyła trzydziestki, jeszcze ciało radziło sobie z ciążami i karmieniem. Mówiono, że przypomina Marylin Monroe. Olaf niechętnie patrzył na jej wyjścia na uczelnię w soboty i niedziele. Był zazdrosny. Przyjeżdżał z dziećmi i czasami odpuszczała zajęcia, bo któreś płakało.
Po szóstym dziecku poddała się i nigdy nie zdobyła magisterium. Uprawiała z zamiłowaniem ogród przy własnym domku. Znowu była w ciąży.
Olaf był bowiem fanatycznie wierzący i nie uznawał jakichkolwiek zabezpieczeń. Nie uznawał też kalendarzyka, bo twierdził, że miłość (tak nazywał seks) jest solą małżeństwa. Uznawał też tylko seks małżeński, był w tym wytrwały i niezbyt wyrafinowany. Na początku małżeństwa próbowała nawet powalczyć o własne zadowolenie, ale skwitował to określeniem „kurewskie wygłupy”; popłakała trochę, a potem wzruszyła ramionami i przyzwyczaiła się do jego egoistycznych, niestrudzonych galopów.
Olaf zawsze lubił asystować przy karmieniu: głaskał dzieci, próbował podnosić jej pierś, doradzał autorytatywnie różne bzdury, w rzeczywistości przeszkadzając. Kiedy Renata karmiła, zwłaszcza tuż po urodzeniu dziecka, czuła niemal zmysłową przyjemność, której prawie nie pamiętała już w małżeńskiej sypialni. Najbardziej po Iwonie, bo Olaf wtedy wymyślił masowanie jej piersi w trakcie karmienia, co ją podniecało i zaszła w ciążę niecałe dwa miesiące po porodzie. Było za wcześnie wtedy na stosunek, nie wygoiło się i bolało ją jeszcze, ale ból wydał jej się pożądaną rozkoszą. Olaf nie zauważył, że ją boli, tak jak nie zauważał, że nic nie czuje. Pożądała więc nieustannie dzieci: w sobie, przy piersi, w ramionach.
Zachodziła w kolejne ciąże bez buntu i zdziwienia, nawet z radością, choć pozostawiały kolejne kilogramy, brzydkie brunatno-białe rozstępy i cellulit, więc ciało przypominało bąblowate, wyrastające ciasto drożdżowe. Brzuch jej już prawie nie znikał, a nieustanne karmienie rozdymało piersi i opadały potem ciężko jak miękkie przejrzałe gruszki na ten ciastowaty brzuch. Kiedyś popatrzyła przypadkiem na siebie w łazience i wybuchła ni to drwiącym śmiechem, ni to gorzkim płaczem bez łez. Taka była niegdyś ładna… Jak filmowa gwiazda…
Mając czterdzieści sześć lat, nie patrzyła już w lustro. Nosiła klasyczne garsonki i bluzeczki w rozmiarach, które sprzedawano w specjalnych sklepach, ciemnoblond włosy, jeszcze gęste i prawie bez siwizny, układała w koczki lub wiązała w warkocz, malowała tylko pełne usta, nie używała pudru i kremów, a cerę miała zdrową i naturalne rumieńce. Twarz jej jednak opadła jakoś, wypiętrzyła się nad szyją miękkimi fałdami, nos zrobił się większy, mięsisty, a oczy w okularach wydawały się mniejsze przez pełne, rumiane policzki. Tylko uśmiech był naprawdę piękny i bardzo młody – po dziesięciu ciążach miała zresztą dobre, śnieżne koronki zamiast swoich zębów. Dzieci mówiły, że jest śliczna i malowały ją kolorowymi kredkami taką dorodną i pękatą, jak rysowano troskliwe hipopotamice z bajek.
Olaf nic nie mówił. Wieczorem zamykał drzwi, nakręcał zegar po matce i wsuwał się do łóżka. Od dwudziestu lat, dzień w dzień, kiedy był w domu i kiedy nie była w zaawansowanej ciąży, odbywał swoje dwukierunkowe misterium "no, mamusia". Niezmiennie to w te i nazad! W te i nazad!
- Mamusia, no … – śmiał się i żartem, gdacząc przy tym, trząsł jej piersi rozcapierzonymi dłońmi. – Tego to mi będzie brakować na misji! Obróć się… no, mamusia… dziś tak.
Olaf ostatnio miał problemy. Nie wychodziło mu coś. Wymyślił Poradnię Katolicką aż we Wrocławiu. Po wspólnej wizycie u seksuologa, urozmaicał teraz wesoło małżeńskie noce.
Renata posłusznie, posapując z wysiłku, podniosła się na łokciu i odwracała ciężko na bok. Niewiele się zmieniało, choć mogła sobie leżeć i myśleć o dzieciach lub ogrodzie, gdy Olaf stękał w nią rytmicznie. Po wizycie u seksuologa bowiem do instrukcji w te i nazad dołożył przykazanie, że kobieta też przeżywa to misterium i poczciwie obserwował jej reakcje, które o tym przeżyciu miały świadczyć. Musiała świadczyć o przeżyciu według instrukcji, bo martwił się i złościł potem na siebie, chodził nerwowy i niespokojny albo szli razem do sympatycznej pani seksuolog i ona gawędziła z nią o dzieciach i menopauzie. Olaf wychodził wesoły i zmieszany i zapraszał ją do restauracji na obiad lub do kina, gdzie było jej niewygodnie w wąskich siedzeniach i mdlił zapach popcornu. Potem wracali do domu i śpiesznie „współprzeżywali" wedle instrukcji. Czasami śmiała się nawet serdecznie i gładziła jego ostrzyżoną króciutko łepetynę, jak gładziła dzieci, które uważały, że nie wyszedł im rysunek lub budowla z klocków. Miała piękny śmiech. Lubiłam go.
Wiec była kobietą…
Przystanęła odruchowo, jak każda kobieta przed lustrem.
Zwróciłam uwagę na sterylność jej ubioru. Nie, że starannie czy z pedanterią - to była sterylność. Sterylność kolorystycznej harmonii. Współbrzmienia szarości i złamanego bielą błękitu wstawek przy mankietach i kołnierzyku.

Gdyby miała na imię Dorota, byłaby nauczycielką gry na skrzypcach.
Kiedyś, dawno, całe godziny stałaby w pokoju i ćwiczyłaby pasaże, dwudźwięki, gamy.
Za oknem była na przykład wiosna, kasztany kwitły, ale Dorota grała. Dorota ćwiczyła, z determinacją pokonywała trudne technicznie frazy, aż w końcu wydobyta melodia brzmiała czysto i jasno. Grywała na ślubach, bo lubiła akustykę kościołów, skrzypce brzmiały tam pełnym, wibrującym dźwiękiem.
Terkocący dzwonek telefonu zepsuł trel sonatiny.
- Kwarta? - zapytał Piotr.
- Mówiłam, że nie chcę, żebyś tak mnie nazywał.
Dorota nazywała się Giedo. Gie - Do. Kwarta czysta. „Kwarta Czysta” tak nazywał ją Piotr z wydziału wokalnego na Akademii.
- Wszystko jedno - śmiał się. - Wiosna, dziewczyno.
Dorota na pewno była śliczna, Piotr twierdził, że jest jak kwiatek jaśminu. Miała otwartą, jasną twarz o wyraźnie zaznaczonych ciemnych łukach brwi. Kiedy się uśmiechała uprzejmie, kąciki ust opadały jej lekko w dół, na pół smutno. Dopiero prawdziwa radość uwalniała ściągnięte usta i wtedy miała na twarzy słońce od tego uśmiechu. Gra na skrzypcach zmieniała kolor jej oczu. Ciemniały, przypominały barwą brązowy bursztyn.
Wiosną wydawało się Dorocie, że kocha Piotra i miała słoneczną twarz, a oczy w kolorze bursztynu. Chodzili do Ogrodu Botanicznego i całowali się przy rozłożystym rododendronie. W maju sprowadził się do niej na stancję i jadali kolacje przy świecach. Rozmawiali o muzyce.
Wyszłaby za mąż za Piotra, gdyby jesienią nie usunęła ciąży w sterylnym gabinecie na Odkrywców. To był rok dyplomowy, nie mogli teraz mieć dziecka, zakopać się w papki i kupki. Omówili to.
Lekarka była wysoka i silna, miała niski głos, prawie męski. Dorota, stojąc boso na zimnym linoleum, czekała, aż tamta wielka kobieta popchnie ją, uderzy, skrępuje, przywiąże jej nogi i ręce do ginekologicznego fotela.
- Wskakuj, dziecko, bo ci nogi zmarzną.
Więc miała to zrobić sama? Z ciemnozielonego skaju zsunęła się lignina i Dorota poprawiała biały płatek, układała go starannie wokół półkolistego wycięcia w siedzisku. Pod spodem była nieskazitelnie wymyta emaliowana na biało kuweta.
- Wskakuj!
Desperacko wspięła się na palce i podparłszy się dłońmi, uniosła ciało. Już siedziała. Zadecydowała. Rozumiała to.
Kiedy pierwszy raz się kochali z Piotrem chyba się bała. Ciągle mu uciekała i siadała natychmiast, obejmując ramionami podciągnięte kolana. Był czuły i cierpliwy. Tak myślę.
- Kocham cię, nie zrobię ci krzywdy – powtarzał i kładł ją z powrotem.
Potem to stało się niespodziewanie i boleśnie. Piotr wsunął ręce pod jej kolana, podciągał wysoko nogi i unieruchomił. Czuła go w sobie. Poddała się i leżała spokojnie z uniesionymi nogami nawet wtedy, gdy już nie trzymał. Odliczała każde jego pchnięcie. Brzuch Piotra uderzał o nią niestrudzone staccato, ale w klaśnięciach ich skóry czuła własne granice.
Chłodny metal wziernika zagłębiał się i zagłębiał, rozwierał ją i wdzierał się w nią coraz dalej, jakby nie miała końca. Leżała z uniesionymi nogami na fotelu, lekarka odgarnęła z jej brzucha bluzkę. Była naga. Jej brzuch był nagi. Jej brzuch.
- Teraz będzie nieprzyjemnie – powiedziała lekarka.
Słyszała w sobie boleśnie przykry chrzęst, jakby ktoś skrobał łyżką makutrę. Ona była makutrą. Pęczniał jej brzuch, ogromniał, ale ostra krawędź łyżki wciąż sięgała ściany. I wciąż głębiej. Rytmicznie. Cztery czwarte, ćwierćnutami. Każda pierwsza ćwierćnuta bolała, czasami rozkładała się na szarpnięcia ósemek. Uniesione nogi odpowiedziały wibracją.
- Czysta – usłyszała głos lekarki i podniosła głowę. Lekarka zbierała zakrwawioną ligninę i wrzucała ją do pojemnika obok fotela. Kiedy powędrowała wzorkiem za krwawymi strzępami, zobaczyła własne udo. Białe jak śnieg.
Zemdlała. Powinna zemdleć, żeby to wszystko było prawdą.
Piotr wiózł ją do domu, wniósł na rękach i układał w łóżku. Płakała całą noc, a Piotr siedział ze zwieszoną głową i palcami wystukiwał na oparciu fotela tamto upiorne staccato. Ćwierćnuty, ósemki, nierówne szesnastki. Czasami zeskrobywał paznokciem łuszczący się z drewna lakier.
Potem żyli jak zwykle. Od rana do wieczora.
Ale od tamtego dnia już im się nie układało, bo Piotr się zmienił. Zostawiał na blacie nóż oblepiony masłem. Rano drapał się po kroczu, a potem sięgał po butelkę z mlekiem, pił, przełykając głośno, ściekało mu na brodę, wciąż tą samą ręką ocierał białe krople mleka i wylizywał palce.
Przed świętami pokłócili się o śmierdzące nogi. Nie mył nóg, gdy przychodził do łóżka. Zdejmował skarpety i wygrzebywał brud spomiędzy palców, a potem tarł opuszkami palców i strzepywał przed siebie. Wtedy Dorota spokojnie powiedziała mu, że ma odejść. Dotknął ją przepraszająco, błagalnie, a ona zwymiotowała w łóżko.
Po jego wyprowadzce, Dorota będzie jeszcze długie miesiące sprzątała mieszkanie. Wszędzie widziała te obrzydliwe uformowane w jego palcach kłaczki brudu. Wieczorem, nawet w mrozy, zostawiała uchylone okno, bo wydawało jej się, że wciąż czuje smród nóg i wymiocin.
Potem zaczęła tyć. Lekarze mówili, że to od lekarstw na cukrzycę i psychotropów.
Zaraz po studiach zatrudniła się w podstawowej szkole muzycznej i uczyła dzieci gry na skrzypcach, lata całe kiwając głową w takt wskazówki metronomu.
- Raz-dwa, raz-dwa, równiutkie półnuty. Tu jest ćwierćnuta raz i, dwa i... Wytrzymaj... trzy i... Pam, pampam pam... i... - Klaskała w spocone ręce. Nerwowo zbierała wilgoć chusteczką, potem wycierała miękki kark i opadające fałdami podbródki. Była gruba, było gorąco przecież.
Kiedy na kształceniu słuchu pokazywała uczniom kwartę czystą, czuła smród brudnych męskich skarpetek. Bywało, że musiała pobiec do łazienki, prowokowała wymioty, a potem starannie i długo myła piękne dłonie o długich palcach.
Na szkolnych pokazach rokrocznie występowała ze swoimi dziećmi i wtedy czyściutko i jasno grała trudną techniczną sonatinę. Na pokazy sprawiła sobie elegancką garsonkę z opalizującej żorżety i jedwabną bluzkę.
Nie pamiętała imion i nazwisk swoich uczniów. Oni też nie pamiętali jej i choć kilku zrobiło kariery w muzyce, w ich biografiach nie było jej nazwiska jako nauczyciela.
Około czterdziestki była już bardzo gruba. Jadała starannie, pedantycznie przygotowane niskokaloryczne posiłki. Ale i tak tyła. Może dlatego, że wciąż brała te leki?
Aha! Piotr mógłby zostać dyrektorem w EMPiK-u w Gdańsku. Nie zrobił kariery śpiewaka, choć czasami śpiewałby w amatorskiej kapeli muzyki dawnej. Kupiłaby płytę i wydawałoby jej się, że baryton Piotra brzmi tam nieczysto.
Albo niech nie kupuje, niech zapomni.
Widziałam sylwetkę tęgiej kobiety i nikogo poza mną nie było w przebieralni.
Mam na imię Wenus. Dziwnie, ale nie ja wybierałam dla siebie imię.
Mieszkałam kiedyś w Willendorfie, ale teraz podróżuję. We Wrocławiu byłam właściwie przejazdem.

Nie pamiętam swojej prawdziwej biografii. Przymierzałam już setki innych. Jak garsonki w rozmiarze XXL. Niektóre były ładne. Niektóre jednak podkreślały tuszę i wtedy moja kobiecość stawała się karykaturalna. Wielkie piersi, wielki tyłek, obwisła fałda brzucha nad pulchnym łonem.

Nie mam twarzy. Nie mam rąk. Tylko piersi i brzuch.
Wyrzeźbił mnie z żebra Adama przypadek.

_________________

Nie wiem, czy wypada - zamieściłam tekst, który pojawił się także na innym forum literackim.
Gdyby to bylo w złym tonie - skasuję.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Przymierzalnia losu (studium przypadku) - przez Natasza - 12-10-2011, 17:58

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości