Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kryzys cz.1 i 2
#2
Machina powoli uspokajała się. Wszyscy podeszli jak najbliżej drzwi, podekscytowani, niektórzy wciąż niedowierzający, inni w euforii; czekali na wieści z przyszłości.
W końcu drzwi rozsunęły się z głośnym sykiem. Wśród kłębów pary zamajaczyły sylwetki obydwu śmiałków. Rozległy się oklaski i radosne okrzyki.
- No i, chłopcy? - prezydent rozłożył ramiona. - Jakie nowiny nam przynosicie?
Para opadła całkowicie. Okrzyki zgasły, dłonie zatrzymały się w pół drogi ku oklaskom. Zapadła cisza, ta niespodziewana i nadziewana zaskoczeniem, jak wtedy gdy w wielkim torcie na wieczorku kawalerskim zamiast seksownej tancerki znajdziecie swą przyszłą teściową, gniewnie wymachującą wałkiem do ciasta. Wtedy nagle następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni...
Dokładnie jak teraz, gdy oczy wszystkich zebranych spoczęły na Smithfieldzie i Richardsonie. Kombinezony leżały u ich stóp, a oni mierzyli do stojących na zewnątrz z potężnych karabinów maszynowych. Z ich twarzy zaś można było wyczytać, że to naprawdę nie jest urodzinowy żart dla prezydenta.


24 października 1967, okolice Waszyngtonu

Rozległ się cichy świst i światło eksplodowało, zalewając ciemność powodzią barw. Działo się tak za każdym razem, ale teraz nauczony doświadczeniem Smithfield w porę zamknął oczy. Wychodzenie z ciemnego jak noc tunelu czasoprzestrzennego następowało dosyć radykalnie, a szczególnie nieprzyjemnie było jeśli w czasie docelowym panowała słoneczna, bezchmurna pogoda. Tak jak dziś.
- Noszzzz kurrr... - usłyszał obok siebie. Richardson zasłaniał dłonią wizjer kombinezonu.
Otaczały ich pola, ciągnące się we wszystkich kierunkach jak okiem sięgnąć. Zboże zostało już zebrane, ale nawet teraz można było zauważyć, że jest jakieś karłowate i cherlawe. Niedaleko stało kilka uschniętych, bezlistnych drzew, otoczonych rachitycznymi krzakami. Susza? Smithfield spojrzał w dół z pagórka, na którym stali. Kilkaset metrów przed nimi wiła się cienka, szara nitka szosy. Słońce grzało niemiłosiernie, już czuł strużki potu spływające po twarzy.
- Zdejmujmy szybko to ustrojstwo – sapnął. Jego głos, tłumiony przez kombinezon, zdawał się docierać gdzieś spod ziemi. Odkręcił hełm i głęboko odetchnął. Jeszcze chwila i chyba udusił by się w tej zbroi.
- A gdzie Waszyngton? - zapytał Richardson, rozglądając się dokoła. - Miał tu być, nie?
- Widać wyznaczyli punkt lądowania trochę dalej, niż planowali na początku. Pewnie względy bezpieczeństwa. - Smithfield mocował się z zapięciem kombinezonu.
- A co nam się tu może stać? - Richardson położył ciężki hełm na ziemi. - Wezmą nas za UFO, jak ten balon w Roswell?
- Lepiej czasem dmuchać na zimne.
- Pewnie, ale teraz będziemy się włóczyć po okolicy i szukać Waszyngtonu.
- Nie marudź. Waszyngton to nie piłka do golfa, znajdziemy.
- Chyba, że jesteśmy w Kansas...
- Schowajmy nasze ciuszki tam – Smithfield wskazał ku martwym drzewom. - A potem pójdziemy tamtą drogą na północ.
Ukryli kombinezony, pod którymi mieli zwykłe cywilne ubrania, i ruszyli w dół ku szosie. Chociaż szosa, pomyślał Smithfield, to za dużo powiedziane. Był to po prostu koślawy pas luźno obok siebie ułożonych nierównych, siermiężnych płyt betonu. Pełno było dziur, pęknięć i szczelin. Na południu droga niknęła między wzgórzami, jednak daleko w przeciwnym kierunku majaczyła malutka sylwetka jakiejś tablicy informacyjnej. Tam też się skierowali.
Uszli może ze sto metrów, gdy usłyszeli za sobą narastający warkot i metaliczne rzężenie. Drogą, strzelając tłumikiem, nadciągał powoli w ich kierunku zdezelowany pickup koloru rdzy.
- Super! – stwierdził Richardson. - Łapiemy stopa.
- Może czegoś się od niego dowiemy. Co to właściwie za model, poznajesz?
- Pierwszy raz widzę coś takiego. Albo samoróbka, albo zrobiony na potrzeby wojska.
Samochód nie przypominał im żadnego z tych, które dotychczas widzieli. Wykonany z jakoś tak niedbale, topornie wyciętych elementów z grubej blachy, kopcił jak parowóz, był kanciasty i ogólnie brzydki. Zupełnie jakby projektował go ktoś, kto dużo słyszał o pickupach, ale nigdy w ogóle nie widział żadnego samochodu. Pozostawało mieć nadzieję, że – przynajmniej kiedyś – był funkcjonalny.
Stanęli na środku szosy i Smithfield dał kierowcy ręką znak, by się zatrzymał. Jęcząc przeraźliwie o swej agonii i piszcząc hamulcami, rzęch zahamował tuż obok nich, wzburzając szarobłękitną chmurę spalin.
- Dzień dobry! - Smithfield musiał niemal krzyczeć, by przebić się przez warkot silnika. Jego towarzysz stanął nieco na uboczu, starając się nie kaszleć za głośno. - Może nam pan powiedzieć, jak daleko stąd do Waszyngtonu?
Kierowca, na oko gdzieś koło sześćdziesiątki, o mordzie zapijaczonego recydywisty, zmierzył ich kaprawymi oczkami.
- Szto? - zapytał.
- Waszyngton! - krzyknął wolniej Smithfield. - Daleko? Może nas pan podwieźć?
- Szto? Vo pizdu, ni panimaju...
- Rozumie mnie pan? Cokolwiek? - Smithfield mówił coraz głośniej i wolniej. Podobno był to uniwersalny sposób rozmowy z osobami obcojęzycznymi; tym razem jednak zdawał się nie działać. - Chyba nic nie kuma.
Richardson podszedł do drzwi pickupa, rozpędzając dłonią spaliny.
- Wa-szyng-ton! - powiedział powoli. - Ken-ne-dy. Ka-pi-tol. Sto-li-ca Sta-nów Zjed-no-czo-nych. Wa...
- Kenedi? - przerwał mu dziadek, a w jego oczach jakby zagościł lęk. - Amerika?
- Tak, tak! - ucieszył się Smithfield. - Kennedy! Prezydent! Waszyngton! Chcemy dojechać do...
- Job wasza mać! - zakrzyknął kierowca, teraz już porządnie wystraszony. - Amerikanckie partyzanty!!!
Wrzucił bieg i dał gazu, ile mógł. Może kiedyś ten samochód potrafił zerwać się z piskiem opon, ale musiało być to naprawdę dawno temu. Silnik zawył jak ranny aligator, zarzęził, wozem szarpnęło, ale całość jednak ruszyła z wigorem zaspanego rowerzysty. O mało co nie najechała przy tym Smithfieldowi na palce stóp.
- Hej! - krzyknął ten za odjeżdżającym pickupem. - Stój, durniu! Zaczekaj!
Ale pojazd oddalał się już, podskakując na nierównościach. To tyle, pomyślał Richardson, jeśli chodzi o podwiezienie.
- Co mu się stało? - zapytał na głos. - Świr jakiś zupełny.
- Może to nielegalny imigrant? - zastanawiał się Smithfield. - Pewnie się przestraszył, że go skontrolujemy. Chyba Rumun jakiś, na moje oko. - Oparł ręce na biodrach i rozejrzał się dokoła. - No cóż, nie ma co tu stać, Tony. Idziemy. Nie możemy wrócić z niczym.
Ruszyli w kierunku, w którym odjechał zwariowany staruszek. Po kilku minutach doszli do przekrzywionej tablicy drogowej, którą już wcześniej zauważyli. Była zardzewiała, brudna i odrapana, farba z niej schodziła, i trzeba było się uważnie w nią wpatrzyć, by odczytać napis: “Вашингто́н, д. к. ”*. Richardson, zdziwiony, zmrużył oczy.
- Bawn... co to jest, do cholery? Czyżbyśmy rzeczywiście trafili do cholernej Rumunii?
- Osiedle dla imigrantów? - zastanawiał się Smithfield. - Nie powinniśmy się może dziwić, w końcu przez te kilka lat mogło się coś zmienić.
- Ale mogli już zrobić też po naszemu te napisy... eh, ten kraj schodzi na psy. Tylko tak dalej, a Ruskie same nam tu wlezą z butami. Co robimy?
- Idziemy dalej. Droga prowadzi na północ, więc na jej końcu powinien znajdować się cholerny D.C. Może zobaczymy coś ze wzgórza.
Po około dwudziestu minutach wdrapali się na rozległe wzgórze, które przesłaniało im widok. I zobaczyli.
Droga biegła w dół i dalej, wijąc się między nieurodzajnymi polami, prowadziła do miasta. Szare zabudowania wyrastały z ziemi jakieś dziesięć kilometrów przed nimi. Było w nich coś niepokojącego; Smithfield nie potrafił jednak powiedzieć, co to takiego. Rzeczywiście wylądowali trochę dalej niż przewidywały założenia misji. Ale najdziwniejsze były dwie duże ciężarówki pędzące wyboistą betonową drogą na spotkanie podróżników czasu. Były jeszcze daleko, ale zbliżały się dość szybko.
- To chyba wojskowe? - Smithfield osłonił oczy przed słońcem. - Myślisz, że jadą po nas? Ale skąd by o nas wiedzieli?
- Pojęcia nie mam, ale coraz mniej mi się to podoba. Myślę, że powinniśmy się gdzieś schować, póki jeszcze mamy kiedy, bo coś mi tu strasznie... słyszysz?
Znieruchomieli, nasłuchując. Richardson miał rację. Łopot wirnika śmigłowca był coraz głośniejszy. Rozejrzeli się; zauważyli go na niebie nieco na zachód, nadlatującego niepokojąco szybko.
- Spierdalamy! - krzyknął Richardson. - Nie wiem, co się tu święci, ale powinniśmy się stąd natychmiast zabierać!
- Czekaj, przecież nic nam nie zrobią! - powstrzymał go Smithfield. - Przecież jesteśmy u siebie, stary. Jak zobaczą, że jesteśmy swoi, to może nas jeszcze podwiozą.
- Charlie, naprawdę myślę, że to nic dobrego!
- Jeśli zaczniemy uciekać, to mogą zacząć strzelać! Stój spokojne, to nic się nie stanie.
- Cholera! Przyjrzyj się tym ciężarówkom!
Smithfield ponownie osłonił oczy dłonią i popatrzył. I chociaż słońce przyjemnie grzało, poczuł, jak oblewa go zimny pot.
Na drzwiach ciężarówek pyszniły się wielkie, czerwone jak ketchup, pięcioramienne gwiazdy.
- Ja pier... - jęknął z niedowierzaniem. Co robić? Nie mieli szans w otwartym terenie. Gdyby chociaż zboże nie było skoszone, może dało by się w nim ukryć... nie zdążą dobiec do zarośli, gdzie schowali kombinezony. Co tu się w ogóle dzieje?
- Idziemy - powiedział, oddychając nerwowo. - Idziemy spokojnie dalej, to może nas nie zastrzelą. Pamiętaj, mamy jeszcze kapsułki z cyjankiem.
Kapsułki zostały pomyślane jako ostateczność, w którą i tak nikt właściwie nie wierzył. Ot, bardziej żeby było zgodnie z procedurą, niż żeby rzeczywiście mieli ich użyć. Tymczasem wyglądało na to, że wszystko się spieprzyło zanim się na dobre zaczęło.
- Mamy... iść? Jakby nigdy nic? Prosto w ich łapy?
- Rozejrzyj się, Tony! Nic innego nie możemy zrobić.
- A co im powiemy? Że wpadliśmy zobaczyć, jak się przyjęła nowa forma uprawy kukurydzy?
- Nie zdążymy uciec!
Richardson musiał przyznać mu rację. Śmigłowiec już zaczynał ich okrążać, by wylądować im za plecami. Sytuacja była patowa.
- Rób jak chcesz. Ale ja... - sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął stamtąd coś małego.
- Nie rób tego, durniu! - krzyknął Smithfield i rzucił się na kolegę. Szarpnął go za rękę, w której ten trzymał śmiercionośną kapsułkę, i obaj zwalili się na ziemię.
- Zostaw mnie! Nie dam się złapać tym motherfuckers!
- Puść to!
- Ty mnie puść! Do ciężkiej cholery, to koniec!
- Nie panikuj!
- Ja, panikuję?!
- Puszczaj!
- Nie możemy...
Richardson nie dokończył; przerwała mu seria z pokładowego działka śmigłowca, wymierzona precyzyjnie tuż obok nich. Znieruchomieli, uświadamiając sobie, że już za późno na cokolwiek. Sekundę później, z rykiem silników, zatrzymały się obok obydwie ciężarówki, z których wysypało się co najmniej dwudziestu żołnierzy w mundurach o jak najbardziej radzieckim kroju. Bardzo sprawnie wymierzyli w ich stronę swoje pepesze i znieruchomieli, gotowi natychmiast do oddania strzału.
Śmigłowiec tymczasem wylądował. Chociaż pchał chmury dławiącego kurzu w ich stronę, obaj Amerykanie wciąż nie odważyli się nawet zakaszleć. Kątem oka Smithfield dostrzegł, jak z maszyny wybiega paru kolejnych żołnierzy oraz oficer w wielkiej, wojskowej czapce i z megafonem w ręku.
- Wnimanje, wnimanje, amerikanckie sobaki! Ruki wierch! Nu! - zaskrzeczał megafon.
Chwilę później obydwu ich pochwyciły silne ręce obrońców radzieckiego imperium.


30 października 1967, Waszyngton

Siedzący za wielkim biurkiem z kaukaskiego orzecha, które z miłości do ojczyzny kazał sobie do Owalnego Gabinetu wstawić wraz z paroma innymi bibelotami, towarzysz Nikita Chruszczow po raz kolejny uważnie, zdanie po zdaniu, czytał obszerny raport z przesłuchania dwóch amerykańskich szpiegów, złapanych dzięki czujności obywatela Iwana Palukowycza, emerytowanego przodownika pracy jednej z hut ołowiu w podwaszyngtońskim okręgu. Gdy tylko pierwsze rewelacje dotarły do niego, towarzysz sekretarz generalny natychmiast wsiadł w swój służbowy – bo w Radzieckiej Republice Wszechrosji nic nie było do końca prywatne – odrzutowiec i udał się do Waszyngtonu, by na miejscu nadzorować dalsze przesłuchania. Wielodniowe tortury oraz użycie skopolaminy - serum prawdy - ujawniły rewelacje, które spłodzić mógł jedynie szalony pisarz fantastyczny. A jednak, mimo swej niesamowitości, elementy tej historii pasowały do siebie doskonale, wyjaśniając również parę zagadek sprzed paru lat.
Przede wszystkim, nieuzasadnioną agresję USA na Kubę. Chruszczow do dziś zachodził w głowę, co podkusiło Kennedy'ego do ataku po długich rozmowach i pertraktacjach, szczególnie w świetle korzystnych dla Stanów warunków, na które Chruszczow przystał. Teraz nabierało to sensu; chrononauci, podróżnicy w czasie – jak mówili o sobie szpiedzy – za pomocą technologii podróży w czasie opracowanej jakimś cudem przez amerykańskich uczonych, udali się w przyszłość, by zbadać skutki inwazji na Kubę. Chruszczow i bez ich komentarza domyślił się, że aby mogli te skutki ocenić, taki rozkaz musiał być wcześniej rzeczywiście przez Kennedy'ego wydany. Niesamowite! A więc udało schwytać się chrononautów w momencie, w którym mają zdobyć dowody przemawiające za lub przeciw amerykańskiej inwazji! Inwazja ta miała miejsce 25 października 1962 roku, Chruszczow pamiętał to aż za dobrze. Zaskoczyli ich tym atakiem, jednak armia radziecka szybko się otrząsnęła i przystąpiła do słynnego kontruderzenia. Dało to początek czteroletniej, ciężkiej i krwawej wojnie, okupionej setkami tysięcy istnień po obu stronach, w której wyniku Rosja zajęła niemal całe Stany Zjednoczone, rzucając swego wroga na kolana i zmuszając do pracy na korzyść Imperium. Tak, wiele ofiar, wiele chwały! Oraz dziura w budżecie, setki tysięcy kilometrów kwadratowych terenów skażonych radioaktywnie... bilans korzyści i strat okazał się niebezpiecznie wyrównany. Gdyby wtedy Kennedy nie wydał rozkazu do ataku...
Ale moment. Skoro ta alternatywa okazała się zabójcza dla USA, dlaczego chrononauci nie ostrzegli swego prezydenta przed podjęciem tej decyzji? Odpowiedź była jedna – gdyż zostali przechwyceni. Może nie powrócili do swego czasu, co sprawiło, że Kennedy zaatakował? I oto teraz on, Nikita Chruszczow, miał ich obu w ręku. Miał moc, by zmienić bieg przeszłości, a tym samym zmienić teraźniejszość! Cóż za okazja dla Radzieckiej Republiki Wszechrosji! Trzeba ją tylko sprytnie wykorzystać. Dzieje wojny amerykańskiej mogą potoczyć się teraz zupełnie inaczej...


24 października, 1962, Waszyngton

To naprawdę nie był urodzinowy żart dla prezydenta. Smithfield i Richardson mierzyli do niego i do naukowców ze swych wielkich karabinów. Stali nieruchomo, ich oczy były dziwnie szkliste i zimne. Maszyna czasu zdążyła już się uspokoić i w zapadłej ciszy prezydentowi zdawało się, że bicie własnego serca zaraz go ogłuszy. Oddychał płytko, a przerażenie nie pozwalało mu logicznie myśleć. To wszystko było po prostu niemożliwe.
- What the f... - wycedził wreszcie zaskoczony Kennedy. Jednak nie dane było mu dokończyć, gdyż w pustej hali rozległ się donośny krzyk Smithfielda:
- Śmierć kapitalistycznym świniom!
I powietrze wypełnił ciężki huk dwóch karabinów maszynowych. Pierwszy pocisk rozerwał klatkę piersiową prezydenta. Kolejne z zabójczą precyzją dosięgały po kolei każdego z techników oraz naukowców. Żaden z nich nie zdążył nawet dobiec do drzwi czy wcisnąć przycisku alarmowego. Szybkość i dokładność strzelców sprawiały, że wielkokalibrowe pociski rozmazały wszystkich po ścianach, nikomu nie dając jakiejkolwiek szansy.
Gdy huk ostatnich strzałów przetoczył się już po hali, gdy umilkło już dzwonienie łusek spadających na podłogę, Smithfield podszedł powoli do prezydenta. Kennedy jeszcze żył, ostatkiem świadomości starając się zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Usiłował coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się jedynie krwawy charkot. Smithfield uniósł broń i wymierzył prosto w jego czoło.
- Ukaz nr 00076/67A – powiedział głosem pozbawionym cienia emocji. Po czym pociągnął za spust.
Doskonałe dźwiękoszczelne drzwi doskonale wytłumiły także i ten wystrzał.


30 października 1967, Waszyngton

Podczas gdy najlepsi radzieccy technicy, w największej tajemnicy byli zajęci analizą i kopiowaniem znalezionych chronokombinezonów, w głowie towarzysza Chruszczowa już krystalizował się precyzyjny plan dalszego działania. O tak, chrononauci wrócą do swojego prezydenta. Ale skoro ów plan wymagał niespotykanej wprost precyzji, nie będą to ani ci szpiedzy, naćpani i z wypranymi mózgami, ani nawet najlepsi radzieccy komandosi. Bo i po cóż ryzykować w tak ważnym rozdaniu, skoro ma się takiego asa w rękawie?
Pierwszym punktem planu Chruszczowa buło więc udanie się w skopiowanych kombinezonach w daleką przyszłość i pozyskanie różnych, niesamowicie zaawansowanych technologii wojskowych. Jego ludzie będą szukać tak długo, aż znajdą to, czego im potrzeba. W tym przypadku był to doskonały robot, android w niczym nie różniący się od człowieka, za to dalece od niego szybszy i sprawniejszy w zabijaniu. I zawsze lojalny.


24 października, 1962, Waszyngton

Ciało Kennedy'ego nie zdążyło jeszcze ostygnąć, gdy machina czasu ponownie ożyła. Gdyby w hali był jeszcze jakiś żywy obserwator, w zdumieniu mógłby zobaczyć, jak z dobywających się z machiny kłębów pary wychodzi nie kto inny, jak zmarły przed chwilą prezydent USA we własnej osobie! Tym razem jednak nikt do niego nie strzelał. Prezydent rozejrzał się po hali i cmoknął z uznaniem; następnie podszedł do Smithfielda, który poinformował go bezbarwnym głosem:
- Ukaz 00076/76A wykonany.
- Świetnie – odpowiedział po rosyjsku Kennedy, kontrolując spinki od mankietów. - Wiecie co dalej robić – wygładził na sobie czarny prezydencki garnitur. - Nikt, absolutnie nikt nieuprawniony nie może wejść do tej hali. To wasze zadanie.
- Tak jest – przyjął do wiadomości Smithfield. Wraz z Richardsonem ruszyli ku głównemu wejściu. Kennedy wstukał do czytnika odpowiednie hasła i kody i drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. Pilnujący ich po drugiej stronie strażnicy nawet nie wiedzieli, co ich zabiło.


30 października 1967, Waszyngton

Oczywiście trzeba mieć na uwadze, by wszystko zostało załatwione nie tylko precyzyjnie, ale też delikatnie i dyskretnie. Na obecnym etapie wiedzy o podróżach w czasie zdecydowanie nie warto ingerować w czasoprzestrzeń na większą skalę. Nikt nie byłby w stanie przewidzieć skutków takiej zabawy. Dlatego po opanowanie sytuacji w hali machiny czasu należy wprowadzić kolejną osobę – najlepszego, najbardziej zaufanego i najdoskonalej wyszkolonego tajnego agenta, biegle władającego angielskim, ucharakteryzowanego na Kennedy'ego i dokładnie wiedzącego, co należy robić dalej. Taka zamiana na najwyższym stołku władzy USA, niezauważona przez nikogo, będzie pierwszym krokiem ku nowemu zwycięstwu. Postępując według ścisłych instrukcji, nowy prezydent USA również zaatakuje Kubę. Zrobi to jednak nieudolnie i wprowadzi w działania tyle chaosu, że inwazja zostanie odparta właściwie bez strat...


26 października 1962, Waszyngton

Natarczywe pukanie, łomotanie wręcz do drzwi Gabinetu Owalnego wyrwało prezydenta Kennedy'ego z zadumy, w którą wprawiły go jesienne barwy za oknami. Uśmiechnął się jednak jak ktoś, kto spodziewał się tej wizyty od samego początku.
- Wejść – polecił krótko.
Drzwi otworzyły się z impetem i do gabinetu wkroczył wzburzony generał Wilkinson. Był wprost wściekły, i jedynie resztki szacunku do przełożonego powstrzymywały go przed ostatecznym wybuchem złości.
- Jakie wieści z frontu, generale? - zapytał spokojnie prezydent.
- Sir – wycedził Wilkinson – muszę po raz kolejny wyrazić głębokie oburzenie pana taktyką! Straty w ludziach i sprzęcie są ogromne, a my nie utrzymaliśmy nawet plaży! Radzieckie wyrzutnie pocisków są gotowe do wystrzału w każdej chwili! Jeśli dalej będzie pan lekceważył...
- Lekceważył? - wszedł mu w słowo prezydent, wciąż ze stoickim spokojem. - Uznaje mnie pan za niekompetentnego, generale? To chce pan powiedzieć?
Wilkinson przez parę sekund bił się z myślami, purpurowiejąc na twarzy.
- Tak, sir – rzekł wreszcie. - Ze smutkiem, ale muszę to stwierdzić. Jako wojskowy, i jako pana osobisty doradca. Być może jest pan chory, w każdym razie... - tu przełknął donośnie – w każdym razie, na mocy danych mi uprawnień oraz w porozumieniu z Senatem USA, odsuwam pana od dowodzenia akcją i oficjalnie je przejmuję, sir. Senat rozważa już mój wniosek o pański impeachment... proszę nie brać tego osobiście.
Kennedy uśmiechnął się. Bo czyż odbierał to osobiście?
- Tego się spodziewałem, generale – rzekł ze spokojnym uśmiechem. I z tym samym uśmiechem sięgnął nieśpiesznie do szuflady biurka, skąd wyciągnął samopowtarzalny pistolet Makarow kalibru 9 mm, i wciąż się uśmiechając, wycelował prosto w czoło niezwykle zaskoczonego generała Wilkinsona.


30 października 1967, Waszyngton

Dalej pójdzie już łatwo. Podstawiony prezydent będzie działał tak nieudolnie, że doprowadzi to do sparaliżowania, może nawet rozłamu armii amerykańskiej. Brak koordynacji działań i jasnych rozkazów, niepewność – oto najgorszy wróg. Wykonując idiotyczne wprost posunięcia, armia USA będzie do pokonania łatwa jak przestraszeni Niemcy, którzy w czterdziestym piątym panicznie uciekali przed czołgami Armii Czerwonej. Poza tym, wszystkie strategiczne dane i sekrety państwowe natychmiast wejdą w posiadanie Chruszczowa. Eliminacja US Army będzie dziecinną zabawą. Ileż miliardów rubli oszczędności, ileż istnień ludzkich ocalonych, ileż terenów wolnych od skażenia, a tym samym gotowych wyżywić obywateli radzieckich! Oto nastanie czas dobrobytu!


29 października 1962, Waszyngton

Telewizja, radio gazety – wszystkie media żyły już tylko jednym. Prezydent odsunięty od władzy! Kolejne porażki armii amerykańskiej! Wojska radzieckie, po przyjęciu ataku, przechodzą do kontruderzenia! Pierwsze radzieckie oddziały lądują na plażach Miami! Totalny paraliż rządu!
Kennedy wyłączył telewizor w swoim gabinecie. Wszystko poszło jak z płatka, pomyślał. Wiele więcej już nie da się zrobić. Najwyższy czas zniknąć.


31 października 1967, Waszyngton

Zmiana nastąpiła prawie niezauważalnie. Gdy rankiem trzydziestego pierwszego października, po wysłaniu w przeszłość dwóch androidów oraz swego najlepszego agenta towarzysz Chruszczow otworzył oczy, za oknem świeciło słońce na bezchmurnym, jesiennym niebie. Ani śladu po ciężkich, szarych obłokach, które zasnuły niebo nad Ameryką po tej strasznej wojnie! A więc operacja powiodła się! Setki milionów obywateli Radzieckiej Republiki Wszechrosji obudziło się w nowym, lepszym świecie, nic nie pamiętając ze starego! I tylko paru najbardziej zaufanych ludzi wie, że teraźniejszość mogła wyglądać zupełnie inaczej – ale ludzi zawsze można zlikwidować. Radość i szczęście rozpierały serce towarzysza sekretarza generalnego.
Zaraz po śniadaniu zawezwał swego osobistego sekretarza i polecił mu udanie się do biblioteki, skąd miał przynieść wszelkie encyklopedie i opracowania historyczne dotyczące historii i geografii Republiki w okresie do sześciu lat wstecz. Jeśli sekretarz był tym poleceniem zdziwiony, nie dał po sobie tego poznać; wrócił po godzinie z wózkiem pełnym przeróżnych książek. Chruszczow odprawił go i na cały dzień pogrążył się w lekturze. Tak jak oczekiwał – treść publikacji zmieniła się całkowicie. Budżet kraju pełen rubli i dolarów, żadnego skażenia radioaktywnego, ogromna produkcja rolna, dzięki której nikt nie głodował; i szczegółowo opisana kampania amerykańska, zakończona szybkim i łatwym zajęciem niemal całej Ameryki Północnej. Wygląda na to, pomyślał z rozbawieniem Chruszczow, że trzeba sobie nieco odświeżyć informacje o tym nowym świecie.
Cóż za zwycięstwo!
A jakie możliwości polityczne dawała ta tajemnicza maszyna, ukryta w podziemiach białego domu! Nie minęły dwa dni, a już miał na biurku gotowy raport z krótkiego wypadu do przyszłości zaufanego pułkownika Lechymina. Raport ów był kolejnym sukcesem przewidującego Chruszczowa – a dotyczył jego najbliższych współpracowników - Breżniewa, Susłowa i Kosygina. Jak mądrze zrobił, wywiadując się o nich! Jak łatwo bowiem pomylić się i wyhodować żmije na własnym łonie... trzeba działać. Skutecznie. Żadne tam więzienia, łagry, zesłania czy wygnania. Kula w łeb! Wyjął z szuflady biurka swoje najlepsze wieczne pióro – oryginalnego Parkera skonfiskowanego zdrajcy na wysokim szczeblu – i podpisał wszystkie trzy wyroki. Należy działać szybko i zdecydowanie, zawsze to powtarzał. A nauczył go tego sam Stalin.
Przed Nikitą Chruszczowem rysowała się świetlana przyszłość. Przyszłość przywódcy imperium, którego mieszkańcy byli powszechnie szczęśliwi i uwielbiali swego przywódcę. Przyszłość, w której wcale nie ma powodu, aby poprzestać na Ameryce Północnej w drodze ku lepszemu dniu jutrzejszemu.
I tylko czasem, kiedy do późna rozmawiali o czymś z Lechyminem, ten skarżył mu się na nękające go koszmary senne, w których walka i zajęcie Ameryki trwały cztery długie lata, okupione krwią setek tysięcy żołnierzy i cywilów, z lejami po bombach widocznymi za oknami i ziemią, która nie chciała rodzić.
Ale Chruszczow wiedział doskonale, że to się nigdy nie zdarzyło.

K O N I E C

Chruszczowa niepokoiła narastająca przewaga amerykańskich strategicznych, co było wynikiem zdecydowanych działań nowego prezydenta. To właśnie obiecywał Kennedy wyborcom, że zlikwiduje militarna przewagę Związku Radzieckiego, którą określił mianem „luki rakietowej”, gdyż w arsenale radzieckim było bez mała dwukrotnie więcej rakiet balistycznych z głowicami nuklearnymi niż amerykańskich. Efektem tego stał się bardzo szybki wzrost liczby amerykańskich rakiet i zmiana proporcji sił. W 1960 r. Rosjanie mieli 35 rakiet, Amerykanie 18. W rok później Amerykanie mieli 63 rakiety, Rosjanie 50. W 1963 r. przewaga była już bardzo wyraźna: USA miało 294 rakiety, a ZSRR tylko 75.
Chruszczow uznał, że może zmusić prezydenta USA do poważnych ustępstw i polecił zainstalować na Kubie rakiety średniego zasięgu. Miał to być argument przetargowy w rokowaniach zbrojeniowych. We wrześniu 1962 r. amerykańskie samoloty dokonujące rutynowych lotów zwiadowczych zaczęły dostarczać zdjęcia, na których eksperci rozpoznali stanowiska rakiet przeciwlotniczych, jakie Rosjanie zamieszczali wokół baz rakietowych na terytorium swojego państwa. Był to pierwszy sygnał ostrzegawczy.
W połowie 1962 r. amerykańska agencja wywiadowcza CIA uzyskała od swoich ludzi na Kubie informacje, że do po9rtów przybywają statki radzieckie. Nie udało się dowiedzieć, co przywoziły, aczkolwiek szpiedzy wskazywali na wojskowy charakter dostaw. W sierpniu 1962 r. szef CIA John McCone zażądał od prezydenta Kennedy’ego zgody na zwiększenie liczby lotów wywiadowczych nad Kubą. Wkrótce 29 sierpnia, samolot U-2 sfotografował dwie wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych SA-2 oraz sześć innych w budowie. Tego odkrycia nie można było już zlekceważyć. Co prawda SA-2 były bronią defensywna i w najmniejszym stopniu nie mogły zagrozić Ameryce, to jednak wiedziano, że w Związku Radzieckim ich stanowiska budowano wokół silosów rakiet balistycznych. W tym samym czasie, gdy amerykańskie samoloty fotografowały wybrzeża Kuby, aby odkryć tam stanowiska rakiet w Moskwie rozwijała się akcja szpiegowska, której centralna postacią był Oleg Pienkowski. Pracownik wywiadu wojskowego GRU od marca 1962 r. prac owal brytyjskiego wywiadu.
Wg szacunków wywiadu amerykańskiego, do połowy X 1962 r. ok. 100 sowieckich statków dostarczyło na Kubę m.in.: 42 wyrzutnie rakiet balistycznych ziemia-ziemia średniego zasięgu (do 1100 mil), 144 wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze (SAM), 42 myśliwce bombardujące IŁ-28 oraz 42 myśliwce MIG-21. Równocześnie na Kubę przysłano ok. 22 tys. radzieckich żołnierzy i techników. 4 września prezydent J.F. Kennedy - nie znający jeszcze szczegółów radzieckich dostaw na Kubę - oświadczył, iż USA nie zgodzą się nigdy na rozmieszczenie na tej wyspie rakiet ziemia-ziemia, ani jakiejkolwiek innej strategicznej broni ofensywnej. W kilka dni później ambasador ZSRR w Waszyngtonie A. Dobrynin zapewnił Roberta Kennedy’ego - brata prezydenta, iż na Kubie nie zostaną zainstalowane rakiety ziemia-ziemia. 12 września ukazało się w tej sprawie oświadczenie agencji TASS stwierdzające m.in.: „... Związek Radziecki nie potrzebuje przenosić swojej broni- w celu przeciwdziałania agresji - do innego kraju na przykład na Kubę. Nasza broń nuklearna jest taki potężna i Związek Radziecki ma tak potężne rakiety, że nie ma powodów do poszukiwania dla nich miejsc poza granicami Związku Radzieckiego.
Równocześnie specjaliści sowieccy - korzystając ze sprzyjających warunków atmosferycznych - kontynuowali na Kubie montaż wyrzutni rakiet balistycznych. 15 X po poprawie pogody samolot zwiadowczy U-2 sfotografował zbudowane już wyrzutnie rakiet ziemia-ziemia, które znajdowały się w rejonie San Cristobal - kilkadziesiąt km od Hawany. W kierownictwie USA doszło w następnych dniach do dramatycznej dyskusji na temat sposobu reakcji na sowiecką prowokację. Radykałowie na czele z Deanem Achesonem proponowali zmasowany atak powietrzny na wyrzutnie. Umiarkowani (Robert Kennedy, Robert McNamara) opowiadali się natomiast za zastosowaniem wojskowej blokady Kuby. W tym czasie Rosjanie - nie wiedząc jeszcze o amerykańskim odkryciu - nadal zapewniali USA o nieobecności na Kubie swoich rakiet. 18 X minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko potwierdził to w rozmowie z prezydentem Kennedym. Wreszcie 24 X prezydent USA w przemówieniu telewizyjnym poinformował naród amerykański o zaistniałej sytuacji, nazywając wcześniejsze twierdzenia Gromyki kłamstwem. Kennedy zapowiadał też wprowadzenie z dniem 24 X kwarantanny na wodach otaczających Kubę.
180 amerykańskich okrętów wojennych rozpoczęło tego dnia blokadę wyspy, rewidując wszystkie statki płynące na Kubę. 20 radzieckich transportowców z kolejną partią sprzętu wojskowego zatrzymało się tuż przed linią graniczną obszaru kwarantanny. Siły nuklearne USA i ZSRR postawione zostały w stan najwyższej gotowości. Dowództwo amerykańskich sił zbrojnych rozpoczęło przygotowania do inwazji na wyspę, w której uczestniczyć miało 340 tys. żołnierzy. 24 X rząd radziecki zaprotestował przeciwko blokadzie Kuby i po raz kolejny oświadczył, że na wyspie nie ma nuklearnej broni ofensywnej. W armii sowieckiej wstrzymano urlopy i demobilizację starszych roczników, a na Kubę udał się członek najwyższych władz KPZR A. Mikojan.
25 X Kennedy wysłał do Moskwy depeszę, zawierającą żądanie przywrócenia na Kubie stanu poprzedniego, czyli wycofania rakiet. 26 X Nikita Chruszczow przysłał odpowiedź, w której proponował USA przerwanie blokady i oficjalne zobowiązanie się do nieinterwencji na Kubie. W zamian obiecywał demontaż rakiet. Tego samego dnia jeden z amerykańskich samolotów zwiadowczych został zestrzelony nad Kubą przez radziecką rakietę przeciwlotniczą. Spowodowało to nasilenie przez dowództwo armii USA presji na prezydenta w celu natychmiastowego rozpoczęcia ataku na wyspę. Rankiem 28 X Chruszczow przesłał Kennedemu drugi list, w którym do dotychczasowych żądań dołączył kolejne - USA miały usunąć z terenu Turcji rakiety średniego zasięgu Jupiter. Był to najbardziej krytyczny moment w trakcie kryzysu kubańskiego. Kennedy zignorował nowe żądanie Moskwy (zostało ono jednak w późniejszym okresie spełnione) i odpowiedział pozytywnie na pierwszy list Chruszczowa, zapewniając, iż nie dojdzie do inwazji na Kubę, jeśli Rosjanie usuną z jej terytorium broń ofensywną. 29 X Chruszczow wyraził zgodę na demontaż wyrzutni oraz na inspekcję i obserwację amerykańską w czasie operacji ich wywożenia z Kuby.
5 listopada 1962 r. z portu z Mariel wyszedł radziecki statek Diwonogorsk z 4 głowicami na pokładzie, 7 listopada wyruszył w morze Metalurg Anosow z 8 rakietami, 2 dni później Brack wywiózł z Kuby 6 rakiet. Związek Radziecki zwlekał z ewakuacja bombowców Ił-28 powodując, że amerykańskie okręty pozostały na pozycjach do 20 listopada, aż Rosjanie zaczęli rozmontowywać samoloty i ładować je na statki. Blokada zakończyła się. 15 grudnia 1962 r. pierwsze bombowce Ił-28 opuściły Kubę w skrzyniach na pokładzie statku Kasimow.
Takie rozwiązanie kryzysu wywołało negatywną reakcję F. Castro i doprowadziło do przejściowego ochłodzenia stosunków sowiecko-kubańskich.
Kryzys, który zatrwożył świat grożący wybuchem wojny między dwoma mocarstwami zakończył się zwycięstwem Kennedy’ego. To bardzo umocniło jego pozycję. Ameryka uwierzyła w swojego prezydenta.

***
Zgodnie z regulaminem, części opowiadania umieszczamy w tym samym wątki. Połączyłem więc obie części opowiadania. /Janko
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Kryzys cz.1 i 2 - przez marcinos83 - 19-12-2009, 11:05
RE: Kryzys cz.1 i 2 - przez Janko - 19-12-2009, 13:00
RE: Kryzys cz.1 i 2 - przez marcinos83 - 19-12-2009, 14:23
RE: Kryzys cz.1 i 2 - przez Janko - 19-12-2009, 14:42
RE: Kryzys cz.1 i 2 - przez gorzkiblotnica - 08-01-2010, 16:14
Kryzys cz.2 - przez marcinos83 - 19-12-2009, 11:07

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości