Biegnę. Myśli jak baloniki z upiornie lekkim, potępieńczym gazem z samego piekła ciągną się za mną. Ich sznureczki mam przywiązane do szyi - uciekam i nie mogę złapać oddechu z powodu zaciskających się węzełków. Zatrzymuję się na chwilę, zdrętwiałymi palcami staram się rozsupłać linkę. W tym czasie one doganiają mnie bez trudu, zawisają mi nad głową nieznośnym stadem szeptów. Ucieczka nie ma sensu.
Wsadzam do uszu słuchawki przenośnego odtwarzacza. Głośność muzyki ustawiam tak, żeby nie słyszeć kołatania się za małej, zrogowaciałej, ale dziecinnej jeszcze duszy w nieporęcznym przerośniętym ciele.
Żeby nie słyszeć głosów. Afirmuję bezmyślną ulgę.
Wsadzam do uszu słuchawki przenośnego odtwarzacza. Głośność muzyki ustawiam tak, żeby nie słyszeć kołatania się za małej, zrogowaciałej, ale dziecinnej jeszcze duszy w nieporęcznym przerośniętym ciele.
Żeby nie słyszeć głosów. Afirmuję bezmyślną ulgę.