Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Cudowny obraz pierwszego sekretarza
#2
Kobiecina wyjęła z torebki zdjęcie i pokazała je mężczyznom.

-        O jak się uśmiecha przez sen! Pewnie stary coś tam jej do ucha tłumaczy. Dzisiaj już do niego nie pojadę. Wczoraj mi się udało wyskoczyć na chwilę. 

Piękne chryzantemy, złociste mu wstawiłam. Kobieta sprzedawała z samochodu pod cmentarzem. Umówiłyśmy się, że będzie mi zostawiała.
Na chwilę zapanowała cisza, a kobieta pospiesznie wytarła oczy rękawem i kontynuowała swoją historię:

-        Stary, to było najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Chlał na początku, nie powiem. I awanturnik po wódce był straszny, ale stopniowo, pomalutku wyprowadziłam go na ludzi.
Tęgi jegomość popatrzył na fotografię mrużąc oczy krótkowidza, a kobiecina mówiła dalej:
-        Córcia mnie wyzywa od zrytych beretów, od starych wariatek, ale się pytam, co ja mam robić? Ciągnie mnie do ludzi. Z paniami z kółka różańcowego, to można sobie porozmawiać, herbatę wypić. Nie będę cały dzień robić w ogródku. Nie mam już siły. Tyle, co na cmentarz pojadę do starego. Telewizora też nie załączam, bo tam same małpy skaczące na sznurkach pokazują. Nic wartościowego. Ale "Casablancę" widziałam.  Córka mnie zawołała. Płakałyśmy obie jak bobry. Akurat w najważniejszym momencie zadzwonił do córki jakiś kolega. Powiedziała do niego, żeby spierdalał. I dobrze! Ludzie dzisiaj za grosz nie mają wyczucia. W takiej chwili do kogoś dzwonić? A ten Rick wydaje się bardzo porządny i taki skromny. Modlę się i za tego drugiego, bo mi go też bardzo szkoda. Panie z kółka śmieją się, że dla takiej babki, jak ta Ilsa, to nawet dwóch na raz nie wystarczy.
Kobiecina schowała fotografię do torebki.
-        Ona ma takie oczy jak jej ojciec. Czasem jak na mnie spojrzy, to aż mi się kolana trzęsą. Jakbym starego widziała! - dodała i utkwiwszy wzrok w liszaju na ścianie, znieruchomiała.
 Tłusty jegomość odchrząknął i zaczął swoją opowieść:
-        W poprzednim życiu byłem iluzjonistą. Ale żona miała już dosyć tych wszystkich potrawek z królika, pieniążków w wannie, wypranych asów w rękawach służbowych koszul…
Kobiecina wyjęła z torebki bukowego orzeszka, ale przypomniawszy sobie, że nie wzięła sztucznej szczęki, wrzuciła go z powrotem.
-        I co pan zrobił? - zapytała kobieta.
 
-        Musiałem zmienić profesję na coś bardziej magicznego, do czego nie potrzeba rekwizytów.
Kudłaty chłopak przerwał studiowanie nieaktualnego rozkładu i spojrzał na mężczyznę z niedowierzaniem w oczach.
-        A co jest jeszcze bardziej magicznego, od bycia sztukmistrzem?!
Tęgi jegomość wzruszył ramionami i odpowiedział z tajemniczą miną:
-        Można być z pozoru zwyczajnym przechodniem i jak inni chodzić na spacery do parku, kupować od ulicznego sprzedawcy bukiew, dokarmiać wiewiórki albo łabędzie...
Mężczyzna odchrząknął, po czym mówił dalej.
-        A gdzieś tam w środku być prawdziwym cudotwórcą.
Znów odchrząknął.
-        Przez całe życie byłem w drodze. I nie chodzi o jakąś główną, wielopasmową, z całym zapleczem gastronomiczno-hotelowym, ale najczęściej o boczne drogi, niejednokrotnie szutrówki, ze stukającymi kamykami w podwozie furgonetki.
 
Tłusty jegomość wyjął termos i zrolowaną gazetę spod pach i położył obok siebie na ławce, bo mu przeszkadzały w gestykulowaniu.
 
-        Mój samochód to był prawdziwy relikt z poprzedniej epoki, który wymagał czasem niemałych iluzjonistycznych umiejętności, żeby go odpalić. W podróży towarzyszyła mi moja asystentka, którą publicznie rżnąłem piłką ręczną, a prywatnie była moją kochanką. Jeździliśmy od powiatu do powiatu z występami, robiąc sobie dłuższą przerwę w okresie świąteczno - zimowym, podczas której odgrywałem rolę dobrego męża, ojca i dziadka, oraz obmyślałem nowe sztuczki, a asystentka grała starą, aseksualną pannę. I żyliśmy tak sobie długo i szczęśliwie, dając ludziom wiarę w nadprzyrodzone siły i zdolności, aż razu pewnego poczułem się zwyczajnie i po ludzku – źle. Okazało się, że jestem ciężko chory i zostało mi niewiele czasu. Leżałem na łożu śmierci, otoczony przez rodzinę, przyjaciół, znajomych i tych wszystkich, którzy liczyli, że na koniec zrobię jeszcze dla nich jakąś sztuczkę. Coś spektakularnego. Zaświeciła się niejedna para oczu, kiedy poprosiłem moją asystentkę o podanie najważniejszego rekwizytu - magicznego cylindra. Chciałem jeszcze drżącą ręką z niego wydobyć ukrytego w specjalnym schowku małego króliczka, ale już nie dałem rady. Został wspomniany kapelusz i ukryty w nim króliczek. Po pewnym czasie zwierzak zdechł z powodu braku ruchu, marchewki, słońca i wody.
 
Tłusty jegomość czule pogładził rondo swojego magicznego cylindra.
 
-        I stała się rzecz przedziwna. Kapelusz, troszkę już przykurzony, zaczął śmierdzieć trupem. Spowodowało to wielkie poruszenie, a nawet podziw. Ludzie stwierdzili jednogłośnie, że ten oto prowincjonalny iluzjonista był prawdziwym mistrzem, największym w całym województwie. Co ja gadam, w całym kraju!
 
Kiedy tłusty jegomość jeszcze mówił, otworzyło się okienko kasowe. Podszedł do niego kudłaty chłopak.
-        Poproszę bilet w jedną stronę.
 
-        Dokąd? - zachrypiał głośniczek.
Kudłaty Chłopak wzruszył ramionami.
-        Byle dalej od tego wszystkiego!
 
-        Życie polega na kręceniu się w kółko. Jak w miniaturowym świecie kolejek Piko - stwierdził głośniczek.
Kudłaty chłopak wyjął z plecaka portfel.
-        Ale niektórzy odchodzą bezpowrotnie.
 
-        Tylko im się tak wydaje - zatrzeszczał głośniczek. - Będą wracać w marzeniach sennych albo po śmierci.
Kudłaty chłopak zaśmiał się sztucznie.
-        Wolę się skupić na poszukiwaniu nowych doznań!
Głośniczek zachrypiał cicho.
-        A te zdjęcia ukryte w portfelu... malutkie i pożółkłe... ułożone chronologicznie, główka przy główce?
 
-        Co z nimi? - zdziwił się chłopak.
 
-        To są właśnie bilety powrotne!
 
***
Kiedy wreszcie wjechał na stację pociąg, troje podróżnych wgramoliło się pospiesznie do pierwszego lepszego przedziału, aby móc kontynuować zaczętą w poczekalni rozmowę. Przy samych drzwiach usiadła kobiecina w kraciastej chustce na głowie, żeby mieć bliżej do ubikacji, a przy oknie tęgi jegomość w stroju iluzjonisty. Naprzeciwko nich, tyłem do kierunku jazdy usiadł kudłaty chłopak.
-        Czy słyszeliście, że koniec świata już dawno nastąpił? - zagadnęła Kobiecina. - Ale media o tym milczą, żeby nie wywoływać paniki.
Tęgi jegomość nalewając herbatę z termosu do aluminiowego kubka pokręcił z niedowierzaniem głową.
-        Ja tam nie wierzę w żadne końce, ani początki.
Kudłaty Chłopak uniósł jedną brew.
-        A na moim bilecie jest napisane, że kiedyś nadejdzie taki moment i trzeba będzie wszystko zostawić.
I pokazał swój bilet towarzyszem podróży.
-        Podobno dziś rano ktoś się powiesił na trakcyjnym słupie, a ktoś inny wyskoczył, bo nie wytrzymał pędu! - westchnęła kobiecina.
-        Nie na trakcyjnym, a na transformatorowym - poprawił ją kudłaty chłopak. - I ostatecznie tego nie zrobił, bo zjawił się jego stryj, który mu poradził, żeby tego nie robił, bo on sam się powiesił i wcale nie widzi różnicy. 
-        Dlatego nigdy nie czytam nekrologów - stwierdził Tęgi Jegomość i odstawił termos na stolik.
Kobiecina wzruszyła ramionami.
-        A ja robię wszystko, żeby tylko nie zdechnąć od tego stukotu w mojej głowie, który próbuje rozłupać mi czaszkę od środka i wylać wszystko na podłogę!
Westchnęła i wyjęła z torebki tabletkę z krzyżykiem. 
Kudłaty Chłopak popatrzy na świat za oknem.
-        Wciąż mam wrażenie, że to wszystko już kiedyś widziałem...
 
-        Ja staram się nie myśleć - westchnął tęgi jegomość.
Kobiecina pokiwała głową.
-        Ale pytania same przychodzą do głowy?!
Tęgi jegomość cały się zaczerwienił.
-        No, tak…
A po chwili, żeby przerwać niezręczną ciszę, zwrócił się do kudłatego chłopaka, który jeszcze nic o sobie nie powiedział:
Żywy czy zmarły?
Kudłaty Chłopak popatrzył na niego zdziwiony.
-        A dlaczego pan pyta?
-        Łeb mi pęka - jęknęła kobiecina.
 Tęgi Jegomość spojrzał na chłopaka podejrzliwie.
-        A może pan umarł?
Kobiecina poklepała chłopaka po kolanie.
-        Takie rzeczy się zdarzają i nie ma w tym nic wstydliwego.
I zmieniając temat zawołała:
-        A czy wiecie Państwo, że aż huczy od plotek, że jeszcze będzie przepięknie lub cudownie?!
-        Wszystko jest kwestią czasu - odparł jegomość i zwracając się do chłopaka poprosił potulnym głosem. - No niech pan coś opowie o sobie, żeby już nie snuć domysłów.
-        Nie lubię o sobie opowiadać, tym bardziej, że jestem tutaj incognito i moim zadaniem jest słuchać i obserwować otaczającą rzeczywistość, ale pozwolą państwo, że umilę państwu podróż? Mam w plecaku akordeon!
I nie czekając na odpowiedź zerwał się z miejsca i sięgnął do wojskowego plecaka, z którego wyjął mały, ośmiobasowy akordeon.
Tęgi jegomość aż podskoczył z radości.
-        Graj pan!
-        Byle nie za głośno, bo głowa mi pęka! - poprosiła kobiecina.
-        Ma się rozumieć. Jakby co, to tekst i muzykę sam ułożyłem! - pochwalił się kudłaty chłopak

Z martwych
 
wszystko co było
tak nagle odeszło
zgasło skończone
zamknięte na amen
jak tamto lato
albo puste krzesło
słowo z piosenki
prawie zapomnianej
gdy ciężkie wieko
przed wzrokiem zakryło
bez pożegnania
że z martwych powstanie
jak tamto lato
albo puste krzesło
słowo z piosenki
prawie zapomnianej
 
Rozległ się przeraźliwy świst lokomotywy po którym wszystko zniknęło, jakby to był tylko taki sen, który miał pokazać naczelnikowi Strugaczce właściwy kierunek.
 
***
Kiedy tylko naczelnik Strugaczka dotarł do magistratu, to natychmiast zarządził grupowe wyjście w teren. Wszyscy podlegli mu pracownicy mieli dobrać się w pary na zasadzie przeciwieństw: liryczna i toporny, racjonalista z nostalgikiem, histeryk ze zrównoważoną, itp. Dzięki temu będą się wzajemnie uzupełniać i podejdą do tematu kompleksowo.  Sparowanym rozdano czerwone chusty do założenia na szyję, żeby w oczach mieszkańców jawili się jako pionierzy, przemierzający ślepe zaułki, trawniki i skwery w poszukiwaniu odpowiedzi na fundamentalne pytania. Polecono im również, aby przemieszczali się boso, prawie nie dotykając ziemi, bo tylko tak mogą zbliżyć się do prawd niedostępnych dla ludzi butnych i przyziemnych.
 
-        Zbierzcie wszelkie informacje na temat cudownego obrazu tak, jak w niedzielę zbieramy stonkę ziemniaczaną, zrzucają przez imperialistów na nasze pola - dokładnie i z pełnym zaangażowaniem! Sięgajcie tam, gdzie wzrok nie sięga i łamcie, czego rozum nie złamie! - Krzyczał Strugaczka z prowizorycznego podium, zrobionego ze skrzynki po wodzie sodowej, a ludzie kołysali się miarowo jak łany złocistego zboża na wietrze, wierząc w to, że za chwile staną się częścią czegoś naprawdę wielkiego, bez czego dalsze istnienie traci sens.
 
Również naczelnik Strugaczka, chcąc dać wszystkim dobry przykład i wyznaczyć odpowiedni kierunek działań, dobrał się w parę z kierownikiem do spraw strategii i planowania. Nie dlatego, że jakoś bardzo się różnili w kwestiach fundamentalnych, gdyż kierownik był jednym z niewielu, którzy rozumieli wypowiedź liryczną naczelnika, ale kierownik był z innego wydziału i właśnie dzięki temu mógł zachować pewien dystans do tego wszystkiego.
 
-        Pan pozwoli, panie kolego, że na początek wyrecytuję panu mój najnowszy wiersz, aby wytworzyć odpowiedni klimat dla naszych poszukiwań - zaproponował naczelnik, kiedy już opuścili budynek magistratu.
 
-        Z przyjemnością posłucham. Pańskie wiersze mają w sobie tyle metafor i niedopowiedzeń, a właśnie teraz potrzebujemy, jak kania dżdżu głębokich przemyśleń i umiejętności wyciągania wniosków - odpowiedział kierownik, szczerząc żółte od nikotyny zęby.
 
Naczelnik chrząknął i zaczął recytować:
 
Dzień dobry, wróciłem
 
witaj trupioblady świcie
w rozkopanej pościeli
nogi odkryte aż do kości
jeszcze ręce oplecione
pajęczą nicią która łączy
świat żywych z tamtym światem
przyjemnego chłodu nocy
 
krzyż na ścianie
jakby się przesuwał
to tu to tam niezdecydowany
aż po policzku wylizanym
przez muchy spłynie
ostatnia kropelka rosy
i rozleje się żar
 
-        Dobry, przejmujący! - Zawołał kierownik. - Według mnie temat został bardzo ładnie ujęty.
 
Chwilę szli w milczeniu, a gdy kierownik upewnił się, że nikt ich nie podsłuchuje, dodał:
 
- Ale ludzie nie zasługują na to, żeby się dla nich wysilać - powiedział przyciszonym głosem, rozglądając się przezornie. - Chcą, żeby ich autor w dupę całował tylko za to, że raczyli się pochylić nad jego dziełem! Że niby to oni są w całym tym procesie twórczym najważniejsi. Niech pan, Panie kolego wyobrazi sobie widownię, która zdominowała przedstawienie i domaga się od reżysera, żeby to na nią były zwrócone reflektory.
 
***
            Sparowani pracownicy magistratu, początkowo entuzjastycznie nastawieni do swojej pracy w charakterze odkrywców nieznanych faktów nt. pojawienia się w mieście cudownego obrazu pierwszego sekretarza, wkrótce przekonali się jak trudna jest to misja. Dzień był gorący i stąpanie boso po rozżarzonych kamieniach miejskiego bruku obudziło w nich wątpliwości, a u niektórych nawet niedowiarstwo. W konsekwencji wszyscy, z wyjątkiem Strugaczki i kierownika, wylądowali w miejskiej fontannie, żeby znaleźć tam odrobinę ochłody i zapomnienia. Brodząc w zielonkawej wodzie doszukiwali się w całej tej sytuacji absurdu, satyry, groteski oraz drobnych monet, srebrzących się na dnie zbiornika.
 
A tymczasem naczelnik Strugaczka i kierownik do spraw strategii i planowania - jak przystało na prawdziwych ideowców - szli dalej, gładząc bosymi stopami gorące jak żagwie kocie łby, aż w końcu kierownik nie wytrzymał i zapytał:
 
-        A skąd u pana, panie kolego taka miłość do kultury i sztuki, a w szczególności do poezji lirycznej?
 
Strugaczka popatrzył na niego tak, jakby zobaczył mamidło górskie albo jakieś nadnaturalne zjawisko.
 
-        To pan nic nie wie na temat moich powojennych losów?
 
-        Coś tam słyszałem, ale sam pan rozumie, że w takich opowieściach rzeczywistość miesza się z mitem. - odpowiedział kierownik i zaczerwienił aż po czubki uszu.
 
-        Kiedy zaraz po wojnie pokonywałem poniemieckim Oplem Blitz niezmierzone drogi równin nadwołżańskich, na świecie właśnie kończyła się wiosenna Rasputica. Ziemia mokra od uwięzionej w niej wody parowała tak intensywnie, że widać było nie dalej, jak może na dwie albo trzy sążnie.  Ja, syn bohaterskiego krasnoarmiejca, który poległ w Wielkiej Wojnie, broniąc pułkowego samowara i kołchoźnej bibliotekarki, jeździłem po wioskach i przysiółkach, żeby zwykłym ludziom pokazać nieporadność, głupotę i komizm zachodniego imperializmu.
 
-        W jaki sposób pan to robił?
 
-        Robiłem to przy uprzejmej pomocy amerykańskiego kina niemego, z muzyką graną na żywo. Tzn. grałem do filmów patriotyczne melodie na harmoszce albo na bałałajce, żeby zadziałać na ludzi bliską sercu muzyką i w ten sposób zapanować nad ich duszami. Projekcje były też zawsze poprzedzone propagandowym wstępem, o wyższości Słowian nad Anglosasami. Charlie Chaplin, bracia Marx, Buster Keaton, Flip i Flap oraz nieśmiały Harold Lloyd, wszyscy spakowani razem z przenośnym projektorem do skrzynek po Pancerschreckach. Prezent od jakiegoś pijanego majora z Ohio, którego spotkałem w Berlinie.
 
-        I co? Lubił pan tę robotę?
 
-        Nigdy nie narzekałem na swój żywot komiwojażera, na trudno przejezdne nadwołżańskie drogi. Nie narzekałem na ludzi, którzy żałowali amerykańskich bohaterów, czasem nawet utożsamiali się z nimi, zamiast psioczyć na imperialistyczny styl życia. Nie narzekałem na ciepły samogon, czy na źle sprasowaną słoninę. Nigdy nie zdarzyło mi się wyjąć zza pazuchy służbowego Makarowa, żeby nim pogrozić otaczającej rzeczywistości. Rzeczywistości, która była małostkowa, pretensjonalna, śmierdząca cebulą i przemokniętymi walonkami. Rzeczywistość, która umiała śmiać się tak pięknie, że śmiałem się razem z nią, a miłość do kultury, sztuki we mnie rosła, nabrzmiewała, aż wreszcie kiedyś wybuchła i rozlała się na pożółkłe kartki brulionu.   
 
I kiedy tak rozmawiali o narodzinach poezji z wojennych popiołów, wyrosła przed nimi jak spod ziemi trzypiętrowa kamienica.
 
***
Trzypiętrowa kamienica wyglądała jak trup. Odkąd jej poprzednich lokatorów przenieśli do getta, nikt nie miał serca, żeby o nią zadbać. Duże, widne mieszkania zamieniono na kwaterunkowe klity i upchnięto w nich bandę pijaków i złodziei, którzy w czasie wojny robili jakieś ciemne interesy z okupantem.
 
     Po dawnych mieszkańcach pozostały jaśniejsze plamy na ścianach spod obrazów świętych cadyków i zardzewiały szyld nad dawnym sklepem kolonialnym.
 
A ten sklep kolonialny miał kiedyś dwa wejścia. Nad głównym, tym od ulicy, wisiał ogromny szyld z napisem: "Towary korzenne i inne delikatesy".
 
Duża witryna z wystawą była zaaranżowana w taki sposób, że nie można było oderwać wzroku, od tych wszystkich zamorskich specjałów i człowiek nie myślał już o niczym innym, tylko o zakupach u grubego Baumanna.
 
Wejście od podwórza służyło poprzednim mieszkańcom kamienicy głównie do tego, żeby się dostać na ulicę, mogąc przy okazji nacieszyć oczy cudownością barw i kształtów zamorskich specjałów, a nozdrza feerią orientalnych zapachów. Kiedy sprzedawca był w złym humorze, to krzyczał na ludzi, że zrobili sobie z jego sklepu deptak i zacznie pobierać opłaty za przejście przez sklep, jak dozorca.
 
Wreszcie wyrostki wymyśliły zabawę, która polegała na tym, żeby przebiec przez sklep i nie wpaść w pulchne łapy sprzedawcy. Ten rzucał w dzieciaki landrynkami, które miały lekko kwaskowy smak, a jak któregoś nicponia złapał, to ciągnął za ucho i straszył, że teraz rodzice będą musieli go wykupić. Wszyscy się go bali.
 
Kiedy się okazało, że okupanci rekwirują żydowskie majątki, sprzedawca postradał zmysły i rozdał ludziom cały asortyment, a sam na oczach Niemców rozgryzł cyjanek, jak landrynkę z okrzykiem, że mu jeszcze za wszystko zapłacą. Po wojnie sklep kolonialny zamieniono na pralnię chemiczną.
 
Z otwartego kibla na podwórku unosił się straszliwy fetor, na który odporni byli mieszkańcy kamienicy i metaliczno-szaro-niebieska chmura much. Gromadka wyrostków bawiła się pod śmietnikiem w poszukiwaczy skarbów. Dziewczynki siedziały na trzepaku i z obrzydzeniem obserwowały, jak ich koledzy i bracia grzebią w przepełnionych pojemnikach. Jedna z dziewczynek zwisała z trzepaka głową w dół. Chyba zapomniała majtek, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
 
     Pijany dozorca wytoczył się z bramy i był w nastroju do śpiewu i tańca. Wpadł między dzieci, a te rozbiegły się na wszystkie strony piszcząc wniebogłosy. Ich krzyki odbijały się od ścian kamienicy, żeby wraz z łuszczącym się tynkiem upaść na zdezelowany chodnik i roztrzaskać.
 
  Z okna na trzecim piętrze wypadła wiązanka przekleństw i bluzgów, jak stado spłoszonych gołębi i zmieszała się z piskiem dzieciaków. Stara kamienica charczała i świszczała w przedagonalnym pobudzeniu.
 
***
Naczelnik Strugaczka i kierownik do spraw strategii i planowania znaleźli się w miejscu w których przeszłość wymieszana jest z teraźniejszością jak świąteczne rodzynki z utartym makiem.
 
-        “To chyba tutaj!” -  pomyślał Strugaczka, ale nic nie powiedział, bo ze stróżówki wyskoczył starzec na pałąkowatych nogach.
 
-        Manipulują nami, jak zegarmistrz w starej omedze – krzyknął staruszek, a jego głos odbił się echem od ścian kamienicy i wyleciał ze studni podwórza, jak z armaty.
 
-        Kto taki? – zapytał naczelnik Strugaczka.
 
-        Jak to kto? – obruszył się starzec. – Podwórkowa kapela! Myślą, że będziemy tańczyć, jak nam zagra!
 
-        Przecież oni od tego są, żeby grać do tańca – zdziwił się kierownik.
 
-        Tak, ale powinni się liczyć z naszym zdaniem - mężczyzna powiedział już spokojniej, ocierając sobie pot z czoła. - A oni grają tylko to, co sami uważają za słuszne. I jeszcze nam wmawiają, że to wszystko jest dla naszego dobra.
 
-        Przecież możecie się zbuntować i nie tańczyć - zasugerował Strugaczka.
 
-        Kiedy nogi same się ruszają, do tej ich muzyki - odpowiedział mężczyzna, demonstrując kilka podstawowych kroków do jakiegoś latynoskiego tańca.
 
-        Co to jest, bo ja się nie znam tak do końca? - zapytał kierownik, czerwieniąc się przy tym jak pomidor.
 
-        Manipulacja! - odpowiedział starszy pan, odchodząc tanecznym krokiem do swoich spraw.
 
I nagle wszystko zamarło, stanęło w miejscu, jakby w oczekiwaniu na cud.
 
Strugaczka zdał sobie sprawę z tego, że może to być jedyna okazja, aby przez krótką chwilę było jak dawniej. Przebiegł przez podwórze prawie nie dotykając bruku i znalazł się przed wysokimi drzwiami na klatkę schodową. Wpadł do środka i zanim wybrzmiały ostatnie słowa odbite echem od ścian kamiennicy, on już był na półpiętrze. Przeskakując po trzy stopnie, wbiegł na piętro. Zatrzymał się przed drzwiami z łuszczącą się farbą. Nacisnął na klamkę. Szeroki korytarz przedzielała kotara zawieszona na drucie, spod której wystawało stare pianino. Po odchyleniu zasłony, stanął przed kolejnymi drzwiami. Otworzył je i znalazł się w kuchni. W kuchennej wnęce stało drewniane łóżko. Nad łóżkiem wisiał obraz, a właściwie pożółkła makatka z wyhaftowanym obrazkiem. Na obrazku był pierwszy sekretarz zanurzający dłonie w misce z mydlinami, a nad nim widniał napis: „Świat się kończy, ale ja umywam ręce”.
 
- Mam! – wyszeptał Strugaczka.
 
- Oddam za dwie bułki – wymamrotała wysuszona główka, wynurzając się ze świeżo wykrochmalonej pościeli.
 
- Pewnie jedną dla pani, a drugą dla gołębi? - zapytał naczelnik.
 
- Dla moich gołąbków w pierwszej kolejności - zaznaczyła główka i chciała coś jeszcze dodać, ale opadła na górę poduszek.
 
- Ma się rozumieć! - odpowiedział Strugaczka i zniknął za zasłonką.
 
     ***
- Musimy zrobić wszystko, aby rozweselić to miasteczko - powiedział pierwszy sekretarz, siorbiąc herbatę ze szklanki z metalowym uchwytem. - Trzeba opracować strategię, jakiś plan, znaleźć w budżecie wolne środki. Pan się tym zajmie, panie kolego.
 
- Rozumiem, że traktujemy tę sprawę priorytetowo? - zapytał przewodniczący, huśtając się na krześle.
 
- Jak najbardziej - odpowiedział pierwszy sekretarz. - W pierwszej kolejności proszę wyeliminować: żal, rozpacz, melancholię i nostalgię.
 
- Za dużo jest wspomnień, towarzyszu pierwszy sekretarzu. Tutaj każdy kamień jest ciężki od wspomnień.
 
- To proszę zakazać rozpamiętywania przeszłości! – wysyczał pierwszy sekretarz, bo akurat poparzył sobie język.
 
- Może zbudujmy wesołe miasteczko, jako przeciwwagę?! Między mauzoleum a cmentarzem jest takie miejsce, które się na to nada!
 
- Ale mi się na karuzeli zawsze chce rzygać. - odparł pierwszy sekretarz - A tutaj trzeba dawać przykład.
 
- To może niech naczelnik Strugaczka da przykład? - Zaproponował przewodniczący, łapiąc się gwałtownie za krawędź biurka.
 
- A co pan mi tu nagle wyskoczył z tym Strugaczką? Strugaczka to, Strugaczka tamto... - zdziwił się pierwszy sekretarz. - On nie pasuje do mojej koncepcji! To jest ktoś, kto balansuje na krawędzi dwóch światów.
 
- I właśnie o to chodzi towarzyszu pierwszy sekretarzu. Wszak to on odnalazł tę przecudną makatkę z waszą podobizną! Potrzebujemy kogoś takiego jak on! A ludzie do muru cmentarnego niech się smucą, a dalej ma być radośnie. Wyznaczymy linię, a Strugaczka wszystko zorganizuje.
 
- Szkoda, że nie ma cytryny. Bez cytryny to jednak nie to samo – westchnął pierwszy sekretarz.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Cudowny obraz pierwszego sekretarza - przez Bruno Schwarz - 21-07-2021, 14:43

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości