Ocena wątku:
  • 2 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Raz, dwa, trzy, czarna Baba Jaga patrzy!
#1
No dobra, przedstawiam finałSmile
Korciło mnie już od dłuższego czasu, żeby się z Wami podzielić ostatnim opowiadaniem z mojego cyklu... Słyszałem opinie, że za długo się ciągnie (opowiadanie), ale wlazłem w tę atmosferę świata przedstawionego tak bardzo, że jakoś chciałem pozostać jak najdłużej. Czy rzeczywiście jest zbyt długo? Nie wiem, ale w takim też przypadku proszę o opinieSmile.
Dodam, że najlepiej chyba się czyta, poznawszy moje wcześniejsze opowiadania, zwłaszcza Tres potentes contra plures. Jest tu kontynuacja pewnego motywu stamtąd (choć, po prawdzie, to jeszcze niedokończony...).

Tak czy siak, życząc miłej lektury i prosząc o opinie, zapraszam na część 1 z 2Smile

Raz, dwa, trzy, czarna Baba Jaga patrzy!
Gościniec stawał się coraz szerszy, do tego wybrukowany płaskimi kamieniami już od paru dni drogi. Większy też panował ruch, Tymon podobny tłok widywał chyba tylko na targu w Rakicicach. Ludzie mijali się, pozdrawiali, czasem kłócili, gdy jeden drugiemu mniej lub bardziej zamierzenie czynił szkodę. A to ktoś zaczepił wozem o wóz, znów to przystanął koń, przestraszywszy się, gdzie indziej pisnął kopnięty pies.
– Co to, targ jaki? – zdumiał się Tymon.
– Jak codziennie – odparł woźnica. – Ale żeby dni targowe, to nie. O, panie, jakbyście wówczas tu trafili, byście przez siedmicę z grodu wyjeżdżali!
Tymon i Ongus napotkali w drodze życzliwego człowieka, jadącego drabiniastym wozem. Zaoferował im podwózkę. Zgodzili się, bo po tak długim szlaku dobrze było dać odpocząć przemęczonym nogom. Zbliżali się już do celu, miasta Lukata, stąd wszechobecny tłok. Tymon zafascynowany spostrzegł, że do grodu nie wjeżdżały wyłącznie chłopskie wozy, do tego widać było nie tylko ludzi. W różnobarwnej tłuszczy rozeznawał krasnoludy i rusałów, bo ich przedstawicieli miał okazję spotkać wcześniej. Widział jednak wielu, których nijak nie dało się przyłączyć do żadnej z poznanych przezeń ras. Niektórych z osobistości młodzieniec nie posądziłby nawet o człowiecze obyczaje, a okazywało się, że rozmawiały jak ludzie i, ogólnie rzecz biorąc, od tych ostatnich różniły się głównie wyglądem.
– Dziwności… – podsumował swe obserwacje.
– Ano – odgadł jego myśli Ongus. – A to dopiero jakby przedsionek grodu! Poczekaj, aż wjedziemy do środka!
– A właśnie – zająknął się właściciel wozu – względem wjazdu, panowie… Darujcie, ale… Zechcielibyście rozstać się ze mną, zsiąść z wozu? Z towarem jadę… Sami rozumiecie, wyście, za przeproszeniem, z wyglądu dość niezwykli… Straż łatwiej się weźmie do przeszukiwania mojego dobytku, a na co mnie to?
– Panie szanowny, jak wola – odparł czarodziej. – Wiedz jednak, że z nami to i łatwiej by ci poszło, bez żadnego przeszukiwania w ogóle!
– Jakże to?
– Oto my do górnego miasta idziemy.
Ich dobroczyńcą zauważalnie zaczęły miotać sprzeczne uczucia. Na jego twarzy na przemian pojawiał się podziw i niedowierzanie.
– Nie obraźcie się, panowie – stęknął – ale każdy przecie mógłby byle chłopu rzec, że on to do górnego miasta, ma przepustkę. Skąd mnie wiedzieć, że i wy kłamu nie zadajecie?
– Nie każemy wam zawierzać. Myśmy tylko wyszli z ofertą. A co z nią pan zrobisz, to już nie nasz wybór. Rzeknij słowo, pójdziem pieszo.
Nie rozwiało to wątpliwości woźnicy. Szybko jednak machnął ręką.
– A, siedźcie – mruknął. Przecie was nie będę z wozu wyganiał, skorom wpierw zabrał. Dobrze wam też z gąb patrzy, tedy, zdaje mi się to, prawdę mówicie.
Bynajmniej nie zanosiło się na jakąkolwiek kontrolę. Celnicy pilnujący bram wraz ze strażnikami miejskimi zatrzymywali mało kogo. Ot, paru handlarzy o tak dużych pakunkach na wozie, że mogły wyglądać podejrzanie, kilka grupek nie-ludzi, odpowiadających okrzykami niezadowolenia na ten rasizm. Inni, łypiąc tylko niepewnie na zbrojnych, wjeżdżali lub wkraczali przez rogatki.
Jakież więc było zdziwienie trzech wędrowców, gdy padło na nich.
– A gdzie tak jadą? – wydarł się strażnik. – Stać!
– Panie dobry, pomiłuj! – jęknął woźnica. – Puśćże, ja tylko na targ!
– Obaczymy, co wieziecie, to może puścim. Z wozu!
– Przecie to widać co wiozę, nakrycia nijakiego nie ma! Na cóż mam schodzić?
– Ano właśnie, widać. – Podszedł do nich jeszcze jeden, uśmiechnął się złośliwie. – Widać, gospodarzu – powtórzył. – Dorobicie się na targu tak, czy siak. Podajże, no, jednego trójniaczka z kąta i puścim.
– Hola! – wtrącił rozeźlony Ongus. – Nie za dobrze to by się chciało? Mało wam siedzieć na rzyciach, jeszcze bezkarnie myto ściągacie? Puśćcie, nie zawracajcie dupy!
– Możem z dupą cały wóz zawrócić – odparował pierwszy strażnik, na hardość odpowiadając hardością. – Jak się nie podoba, będzie po waszemu. Z wozu!
– Wstrzymajże się, synku – rzekł powoli wolszebnik. – Mówisz do czarodzieja, zmierzamy właśnie na Chełmisko. Przestań pyskować, to nie zgłoszę was w kwaterze straży, przejeżdżając obok.
– Co mie tu… – sapnął tamten. – Grozicie mi? Chcecie, bym się zląkł? A może z kopyta mnie w żabę zmienisz, miast…
Nie dokończył. Jego wypowiedź zmieniła się w coś na kształt przeciągłego beknięcia, on sam zmalał i zzieleniał. Po chwili był żabą, gramolącą się w ubiorze i częściach uzbrojenia strażnika. Płaz wylazł na wierzch i przysiadł nieruchomo. W jego oczach można było dostrzec strach i niezwyczajną dla zwierzęcia świadomość.
– Jakieś jeszcze życzenia? – Ongus spojrzał po pozostałych.
Życzeń nie było. Tamci, pojękując lękliwie i wybałuszając oczy, patrzyli tylko na zaklętego towarzysza.
– Pojedziemy tedy – oznajmił czarodziej, próbując ukryć uśmiech. – Udajcie się do Chełmiska, do tamtejszego wartownika, gdyby bycie żabą znudziło się już waszemu… kumowi.
Żaden z celników nie zatrzymał ich już więcej. Wręcz przeciwnie – cofnęli się w obawie, ustępując drogi. Rozsuwali się też gapie oglądający całą scenę zza bramy, bacząc, by gdzie nie wadzić czarownikowi piastą zbyt mocno wystającą z koła czy za długo trzymaną kozą prowadzoną na targ.
Zrozpaczony jeszcze przed paroma chwilami woźnica, spoglądając na Ongusa z mieszaniną niepokoju i podziwu, ciął lekko batem wołu i wjechali w utworzony szpaler.
Nie odzywali się jeszcze przez jakiś czas. Woźnica milczał, nie wiedząc zapewne co powiedzieć. Tymon zaś bacznie obserwował swego nauczyciela, który może nic nie mówił, ale widać było, że zamierza. Ów ostatni zmarszczył brwi w zadumie, cmoknął głośno, jak gdyby sprawdzając, czy wypowiedziane przezeń słowa wybrzmią w odpowiednich warunkach akustycznych.
– Czarami – zaczął – nie należy się popisywać, ale jak stoi ci na drodze tępy kamień, nie ma co się bawić w udawaną skromność. Jak nie da rady zwyczajnie, można sobie dopomóc w jego przetoczeniu.
Pojechali dalej i pochłonęła ich paszcza miasta, której zęby stanowiły jakoby stojące w szeregu kamienice. Tymon zdumiał się tą gęstością i ilością budowli. Nie widział jeszcze tak ciasno ustawionych domów. Na wsi między nimi były jeszcze podwórza, a tu nie było na nic miejsca; chłop zaczął współczuć mieszkańcom grodu.
– Gdzie tu obsiewać? – Westchnął. – Z czego żyć? Zali z głodu umrzeć albo dziadować?
– Wszystko da się kupić – odparł Ongus, domyśliwszy się po chwili, o czym mówi jego uczeń. – Kramy co dzień otwarte.
– A czym płacić?
– Do roboty iść, na rzemieślnika czy gdzieś, i zarobić.
– Po mojemu, lepiej wszystko samemu robić, nie zależeć od inszego…
– Inaczej byś gadał, gdybyś w takim mieście pomieszkał… No! – Czarodziej klepnął się w udo, uniósł z kozła. – Dzięki za podwózkę, mości gospodarzu. Stąd pójdziemy pieszo, bo my, jako rzekłem, skręcamy na Chełmisko, a wy prosto, na rynek.
Woźnica skinął głową rozochocony.
– A proszę, panowie, wedle woli! Jakbyście kiedy, znów wozu potrzebowawszy, w drodze mnie napotkali, zapraszam z całą serdecznością!
Dwaj podróżni chwycili swe manatki i zeskoczyli z wozu, który usłużny gospodarz przed chwilą zatrzymał. Ów naraził się tym samym na pokrzykiwania i przekleństwa jadących z tyłu. Tymon i Ongus odsunęli się na ubocze, pozwalając tłumowi dalej płynąć przez grodzką arterię.
– Nosalowa. – Czarodziej obrócił się ku bocznej ulicy pnącej się na wzgórze. – A na jej końcu Chełmisko, gdzie budowle stawia się tylko w połowie…
– Niepowykańczane?
Ongus uniósł kącik ust.
– Zobaczysz. Ale nie wszystko naraz.
Chłop mruknął poirytowany.
– Pokazałbyś co, rzekł więcej, miast tylko: zobaczysz i zobaczysz. Tyleś w drodze tutaj opowiadał…
– Nie gorączkuj się, właśnie za chwilę coś ci pokażę. – Czarodziej ręką wskazał stojak z szyldem umiejscowiony obok przyulicznego pawilonu. – Dopierośmy weszli do miasta, a już marudzisz jak baba. Powinieneś się cieszyć. Mnie, gdy tu trafiłem pierwszy raz, prowadzili na powrozie. Kiedyś ci opowiem – rzekł jeszcze wolszebnik, widząc pytające spojrzenie ucznia.
Znów: kiedyś, pomyślał tylko Tymon. Nie chciało mu się strzępić języka na powtarzanie w kółko jednego.
Zamiast tego zainteresował się owym pawilonem, nad którym rozciągała się tkanina pozszywana z mniejszych, kolorowych kawałków. Pod nią ustawiono ławy z krzesłami oraz jeden szynk, którego klientelę stanowili głównie młodzieńcy odziani w różnobarwne tuniki i szaty.
Tymon przystanął zaciekawiony.
– Karczma to, czy estrada?
– O – parsknął czarodziej – powiadam ci, jak sobie popiją, rozmaite się tu wyprawiają sceny.
Ręką wskazał pusty stół z brzegu placyku otoczonego niskim wiklinowym płotkiem. Usiedli.
– No i? – zapytał Tymon, spoglądając ukradkiem na ludzi wokół. – Czemu nie idziem prosto do celu?
– Do zachodu daleko, a myśmy się z nikim nie umawiali, nie musimy być na konkretny czas.
Chłop znów spojrzał wokół.
– Tedy co to za przebierańcy?
– Bacz, by cię żaden nie usłyszał, już by cię wzywał do pojedynku za obrazę. Choć pewno większą krzywdę mógłby uczynić samemu sobie…
Tymon prychnął.
– Więc któż to taki?
– Czarodzieje, jak i my.
– Jakiś inny rodzaj chyba.
– Ano. Lepszy.
Młodzieniec prychnął ponownie, nie widząc u kolorowej zgrai niczego lepszego. Przynajmniej w wyglądzie.
– Cóż to? – Ongus zaczął wiercić się w krześle. – Czemu nikt do nas nie podchodzi? Długo mamy czekać?
Jak na zawołanie, ktoś się zbliżył. Nie karczmarz jednak, a jeden z młodych wolszebników, czego Tymon domyślił się po żółtej szacie owego. Mężczyzna miał lekko chwiejny krok, a dotarłszy do ich ławy z łoskotem oparł się na niej dłońmi.
– Czego tu chcecie? – warknął ledwo wyraźnie.
– Poprosimy dwa ciemne czepce – odparł Ongus, przyglądając się szacie tamtego. – Tutejszy specjał, bodaj najlepsze piwo, jakie piłem. A może to prosto niezmierzona żadną miarą spożyta ilość zadecydowała o zamiłowaniu doń?
Tymon, do którego czarodziej kierował pytanie, pokiwał powoli głową, nie spuszczając wzroku z podchmielonego zawalidrogi. Nie mógł się doczekać dalszego przebiegu sytuacji.
– Gówno dostaniecie, nie czepce! – Młody czarodziej aż ich opluł. – Dla ciebie, dziadu, i tego kmiota co najwyżej koryto końskie! Nie gap się!
Tymon gapił się dalej. Był przekonany, że, nawet bez Ongusa, dałby pijusowi radę.
Stary wolszebnik otarł rozbryzg plwociny z brwi.
– Przyjacielu – rzekł – chcieliśmy wypić piwo w miejscu, które jest dostępne nie tylko dla ciebie. Bądź więc łaskaw, jeśliś jest za to odpowiedzialny, usłuż nam, podaj o co proszę. Jeśli zaś nie – nie wadź, idź w pokoju.
– Ja? Służyć? Wam?! Won!
Tymon dojrzał stolik, z którego podszedł młodzieniec. Siedzący tam, wyglądający jak tęcza osobnicy, spoglądali ukradkiem na wrzeszczącego awanturnika. Widać było jednak, że, gdyby kto zapytał, żaden z nich nie przyznałby się do znajomości z nim.
Ongus westchnął.
– Patrząc na twoje odzienie wnoszę, żeś z drugiego stopnia. Zaiste, najgłupszy jest wtedy człowiek, sądząc, że umie wszystko, bo mu pokazali kawałek zaklęcia. – Ongus spojrzał na pusty stół, zerknął na szynk za młodzieńcem. Widać, wolałby głosić naukę, zwilżywszy przedtem usta piwem.
– Ile możesz znać formuł? Tuzin? Nie wiesz nawet jeszcze, co znaczy kreowanie czarów, bo tego uczą pod koniec trzeciego stopnia. Wracaj tedy do swojego elementarzyka, synku, a mnie nie strasz, bo jeszcze nie umiesz ocierać kóz spod nosa.
Młodzieniec wrzasnął, nie dało się jednak niczego zrozumieć.
– Ćśś – uciszył go Ongus, unosząc dłoń. Ku zdziwieniu Tymona, podziałało. – Za bardzoś rozjuszony, by słuchać po dobroci. Pozwól, że ostudzę twój zapał i pokażę, ile znaczą dla mnie twe szaty czarodzieja-szlachcica.
Pstryknął palcami.
Awanturnik momentalnie otrzeźwiał, gdy, spojrzawszy w dół, zobaczył swoje szaty przeźroczyste, jakby utkane z wody, a niezakrywające kompletnie nic. Dłońmi zakrywając wstydliwe miejsce, wybiegł z piwiarni, ścigany przez fale śmiechu.
– Darujcie, panowie, nicponia. – Od razu pojawił się karczmarz. – Już go tam szturchali, nawoływali do spokoju, widząc, cóż za zacna osoba do nas zawitała. Ale, widać, albo za głupi, albo wypił już nazbyt wiele. Przynajmniej uciechę nam sprawił. Podać to co zawsze? Dla towarzysza szanownego pana to samo?
Ongus skinął głową.
– Dwa czepce, dzięki.
– Kiedyś żeś mi mówił – rzekł Tymon, gdy karczmarz odszedł lać piwo – że czarami nie należy się bawić, ni popisywać. A tu: godzina nie minęła od naszego wjazdu do grodu, a jużeś tę zasadę dwakroć nadwerężył.
– A co by to dało, gdybym z tym, czy owym się użerał sto razy dłużej? Otóż, zamiast satysfakcji, którą zyskałem, zszargałbym sobie nerwy, a tamci, przekonani o swej świetności, z każdą kolejną chwilą coraz bardziej by się rozzuchwalali. Powiadam ci, taki kubeł zimnej wody na łeb, jakim jawi się trafnie rzucone zaklęcie, potrafi sprawić więcej, niż konwencjonalne obicie mordy. Jeszcze raz dzięki. – Skinął karczmarzowi, który właśnie przyniósł piwo w drewnianych kuflach. – Zresztą, jak wspomniał pan gospodarz, ów młody już słowne upomnienie otrzymał wcześniej.
– A jużci, panie.
– Już go niejeden pouczał, że głupotę chce uczynić, zaczepiając wielkiego Ongusa. Westchnął z ulgą jeden z drugim, że tylko w tak łagodny sposób młodego potraktowałem. W książkach zawsze piszą o ludziach same poważne rzeczy, to pewnie sądzili, żem surowy.
Karczmarz uśmiechnął się.
– U nas – wtrącił – zawsze pan będzie słynął z dobroci i pogody ducha.
Ongus upił łyka, nie oderwał jednak ust, przyssał się na jeszcze kilka.
– Oj, dobre – sapnął. Tymon potwierdził, kiwając głową. – Dawno nie byłem. Mówcie, karczmarzu, cóż tam na Chełmisku słychać poza wrzaskami zuchwałych a gołych adeptów?
– Właśnie coś tam się dzieje niedobrego ostatnio. – Zapytany spochmurniał. – Radzi będą, że pan przybywasz. Jednego z tłumaczy męczy ponoć jakaś przewlekła bolączka, której nijak nie potrafią się pozbyć.
– Co też? – zdumiał się Ongus. – Wolszebnicy? Nie mogą uleczyć?
Karczmarz pokiwał głową na potwierdzenie.
– E, skoro taka przewlekła ta choroba, to kwadrans dłużej nikogo nie zabije – mruknął czarodziej. – Wypijmy w spokoju i ruszamy dalej.


***
– Ktoś kiedyś powiedział, że Chełmisko winno zwać się Jeżowiskiem – rzekł Ongus, pokazując uczniowi las iglic. – Wyobraź sobie, jak zdrowe serca muszą mieć mieszkający tu czarodzieje. Muszą pokonywać najmniej tysiąc schodów dziennie!
Tymon zachwycony gapił się na budowle. Czuł się jak w osobliwym kamiennym lesie.
– To… – zaczął – do której idziemy?
– Do tej z brzegu. Każdy przybywający pierwszy raz na Chełmisko, porażony widokiem, zawsze wybiera właśnie tę. Ustanowiono ją więc siedliskiem wartownika.
Udali się tam. Nie musieli jednak trudzić się wchodzeniem na szczyt, ani nawet do wnętrza budowli. Przed wejściem, we wnęce w ścianie, siedział czarodziej, który, jak wyjaśnił Ongus, był właśnie pożądanym przezeń wartownikiem.
– Oczom nie wierzę! – powitał ich tamten. – Zjawa to, czy zaprawdę Seplun?
– A cóż to? – Zagadnięty roześmiał się, rozwierając ramiona. – Człowiek nie może zajechać raz na jakiś czas do jednego z domów?
Padli sobie w objęcia.
– Dziwię się – zaczął znów wartownik – boś, na dobrą sprawę, nie tak dawno był… Nie dalej, jak pół roku temu.
– Nawet chyba krócej. – Ongus zmarszczył brwi. – Tak czy siak, przybyłem wyjaśnić kwestię z mojej ostatniej wizyty. Otóż i mój uczeń, Tymon. A to – przedstawił młodzieńcowi czarodzieja – strażnik Chełmiska, zwany Dorianem.
Zapoznani uścisnęli sobie dłonie.
– Do starych zagwozdek pojawiło się parę nowych – ciągnął Ongus – ale na ich wyjaśnienie zapewne będę musiał poczekać, prawda?
– Prawda – potwierdził ze smutkiem Dorian. – Zachorowało się staruszkowi Marielowi, a, co dziwniejsze, nie możemy zbyt wiele zrobić. Czasem tylko mu się poprawia…
– Aha, temuś taki zgnębiony… To twój nauczyciel.
Wartownik ponownie skinął głową.
– Idziemy więc się zameldować, porozmawiamy jeszcze później. Może coś tam pomożemy.
– Nie zatrzymuję was.
– Aha, jeszcze jedno… – przypomniał sobie Ongus. – Zjawią się u ciebie strażnicy bramy… Bądź łaskaw, przywróć ich koledze-żabie człowieczą postać…
Dorian spojrzał nań zdumiony; nie odpowiedział nic, więc odeszli.
– Ów Mariel – zaczął Ongus – jest jednym z tak zwanych tłumaczy, czyli najwyższych w naszej hierarchii. Bez niego nie będzie można podjąć decyzji w żadnej ważnej kwestii, a taką bez wątpienia jest nasza wielomyśl. Myślę więc, że wpierw winniśmy pójść prosto do jego siedziby, być może przyczynimy się jakoś do jego ozdrowienia.
Tymon spuścił głowę w zadumie.
– A sami? – zapytał. – Nie możem nic podjąć, zacząć robić cokolwiek?
– Chcesz powiedzieć – parsknął czarodziej – żeśmy taki kawał drogi i czasu przeszli na darmo?
– Skoro gdy nie można uzyskać pomocy, trzeba radzić samemu…
– Można, ale czasem, zamiast radzić, lepiej się poradzić. Samemu zdarza się wymyślić głupotę, którą inni są w stanie dostrzec i cię odeń odwieźć. A lepszej rady, niż tu, w Chełmisku, nie ma.
– Dziwności…
– Czasem – zaczął znów Ongus po chwili milczenia – szczytem mądrości jest przyznać się do niewiedzy. Ale nie ma co zanadto dumać, bo oto i już wieża Mariela.
Przed wskazaną budowlą stało trzech czarodziejów, którzy prawili nad czymś przyciszonymi głosami. Ubrani byli, podobnie jak żacy w karczmie, w jednokolorowe odzienia; jednak ci tutaj nosili długie szaty z wymyślnymi haftami ze złotych nici. Inne też było ubarwienie, ciemniejsze niż u młodzieńców.
– Czołem, panowie! Cóż to za smętne miny? Zewsząd da się wyleźć!
Spostrzegłszy znajomego, tamci podeszli, zaczęli wymieniać gesty powitania.
– Nie bez powodu, nieszczęście trawi nasze serca. Bo oto…
– Nie kłopocz się, Sotri – przerwał magowi Ongus. – Jużeśmy stokroć dziś słyszeli o niemocy tłumacza z Chełmiska. Mówią o tym nawet w karczmach. Wyjaśnij nam tylko, która wersja jego dolegliwości jest prawdziwa: wyrosła mu dodatkowa para rąk, która ciągle go dusi i podszczypuje, czy ma ów groźnego raka w krtani, co pożera każdy kęs zjadanego przezeń mięsa?
Nazwany przez Ongusa Sotrim nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
– Nic równie widowiskowego. To TYLKO postępująca niemoc członków. Podejrzewamy, że jeśli w dalszym ciągu nic się nie zmieni, paraliż ogarnie go całkowicie.
– Czym go leczono?
– Sporządzaliśmy dekokty – zaczął wyliczać tamten – na przyrost siły, regeneracyjne, odżywiające tkanki, próbowaliśmy ćwiczeń, pobudzaliśmy czucie, stosowaliśmy okłady i masaże z kamieni… Długo jeszcze wymieniać… Lepiej udajmy się doń, przyjrzyj się sprawie sam.
Magowie zaprowadzili przybyłych na górę. Jak zauważył Tymon, konstrukcja nie różniła się prawie niczym od tej Ongusowej w Wolszebnikach. Inny był tylko wystrój, bardziej ozdobny.
Na szczycie zastali jeszcze jednego czarodzieja, czuwającego przy łóżku ustawionym przy ścianie pod oknem. To ostatnie było zasłonięte ciemnozieloną, grubą tkaniną, gdyż chory spał.
Mężczyzna przebywający w środku cicho przywitał Ongusa. Ów zaraz po tym podszedł do leżącego. Obejrzał i obmacał ramiona, wsłuchał się w rytm oddechu, wciągnął nosem powietrze. Potem odszedł z powrotem do stojących trochę dalej czarodziei.
– Twardy sen – szepnął Ongus po chwili zamyślenia. – Żadnym nawet odruchem nie zareagował.
– Twardy, będzie jeszcze twardszy – odrzekł ze smutkiem Sotri – jeśli mu jakoś nie pomożemy.
– Członki zdają się być w porządku… Ani barwa skóry nie zmieniona, ani nie są sztywne czy zanadto wiotkie. Przyczyny, zdaje mi się, należy zatem szukać w mózgu lub w układzie czuciowym. Jak to się zaczęło? Ot tak, piorun trzasł i przestał się ruszać?
– Zaczęło się powoli. – Sotri pokręcił głową. – Z początku narzekał bodajże na zdrętwiałe stopy, parę dni po tym dokuczały też już dłonie.
– Może został otruty?
Czarodziej, chwilę temu czuwający przy chorym cmoknął. Widać było, że nie jest przekonany do pomysłu Ongusa. Odezwał się jednak dopiero po chwili milczenia.
– Nie znam trucizny, która, raz zneutralizowana w zupełności, powraca. Mariel był leczony na wiele sposobów. Parę razy już mu się poprawiało, jużeśmy myśleli, że jest po wszystkim… Aż nagle… nie było, niemoc powracała.
Ongus machnął ręką.
– Nie ma co dumać i czekać dalszego rozwoju choroby – rzekł. – Jak tylko staruszek wstanie, trzeba go przenieść do lecznicy. Tam wszelkie pomoce są pod ręką, nie trzeba biegać między wieżami. Proszę, zajmijcie się tym łaskawie, ja tymczasem, wraz z Tymonem, zakwaterujemy się i zjemy coś. Nie sposób pomagać innym, gdy samemu umarło się z głodu.


***
Na placu trwał pojedynek, ograniczony do swego rodzaju okrągłej areny utworzonej przez tłum żaków. Tymon, nie bez uśmiechu, skojarzył różnobarwną gromadę z kuglarzami, próbującymi się w żonglowaniu lub rzucaniu w siebie stępionymi nożami. Dwóch młodzieńców mierzyło się, używając efektywniejszej broni. Strzelali ku sobie kolorowymi snopami iskier. Te, zawierające ładunki magicznych zaklęć, bardzo rzadko trafiały pojedynkujących się. Prędzej widzów z tłumu ustawionego dookoła, powodując rozmaite efekty. A to ktoś zmienił ubarwienie skóry, innemu skurczyła się ręka, już to innego oblazły od stóp do głów pobliskie mrówki. Tymon z niejakim podziwem obserwował potyczkę, dziwując się jednocześnie, dlaczego nikt z kręgu nie uchyla się, ani nie ucieka.
– Grają w petardę. – To Ongus, jakoby czytając w myślach ucznia, odpowiedział zza jego pleców. – Wygrywa ten, kto pierwszy doprowadzi przeciwnika do stanu niemożności rzucania zaklęć. Z kolei stojący wokół nie mogą uciec, bronią przed wydostaniem się strzałów na zewnątrz. Takie przyjemne z pożytecznym: uodparniają się na magię, a przy tym uciecha co nie miara, gdy trafi cię czar-niespodzianka. I jak tam? Zadomowiłeś się już?
– Siedmicę bym tu siedział – żachnął się Tymon – a i tak pewno bym nie zdołał zadomowić się zupełnie.
– Zaręczam ci: wziąłbym kogokolwiek z Wolszebnik, a ciebie w szczególności, a będzie to trwało stokroć krócej niźli w przypadku mieszkańców innych siół czy grodów.
– Staruszek Mariel dochodzi do siebie. – Ongus zmienił temat po chwili milczenia. – Po zastosowaniu zasugerowanej przeze mnie kuracji zaraz zaczęło mu się poprawiać. Jutro pewnie wróci do swej wieży, a my będziemy mogli przedstawić mu swą sprawę.
– Cóż to za cudowna kuracja? – mruknął Tymon, powracając do obserwowania grających w petardę. – Czary?
– Nie ma potężniejszego czaru od potencjału tkwiącego w naturze. Pomogła odpowiednia mieszanka ziół.
– A tamci? Nie wpadli na podobny pomysł?
– Możliwe, że nie… – Wolszebnik zawahał się. – Choć przecież wspominali, że już wcześniej mu się polepszało, a później znów popadał w niemoc. Miejmy nadzieję, że tym razem będzie inaczej…


***
Nie było. Ku rozczarowaniu Ongusa i zgodnie z obawami grona czarodziejów-medyków, stan Mariela pogorszył się ponownie, gdy ów opuścił lecznicę. Stary mag zdążył wrócić do swej wieży o własnych nogach i wieczorem położyć się spać, by rankiem następnego dnia nie dać rady się podnieść pod wpływem paraliżu kończyn.
– To nie jest normalna przyczyna – oświadczył wzburzony Ongus. – Pewni jesteście, że nikt go nie otruł?
– Może ktoś dodał trucizny do wody w lecznicy? – podsunął Sotri.
Czarodzieje, w podobnym, co uprzednio gronie, znów radzili nad dalszym leczeniem Mariela. Jak Tymon ponuro zauważył, cała sytuacja nie różniła się od tej sprzed paru dni, gdy wraz z Ongusem przybyli na Chełmisko. Czarodzieje radzili, jeden spał osłabiony w swoim łożu, a on, uczeń wolszebnika, wówczas czując się bardziej jak chłop, stał na uboczu i nie wtrącał się.
– A czy komukolwiek przebywającemu w lecznicy dolega coś podobnego? – pytał Ongus coraz bardziej dociekliwie i coraz bardziej poirytowany.
– Po prawdzie to nie… Ale poza Marielem leczy się obecnie tylko adeptów, a tamci mają dostęp do oddzielnego węzła wodnego…
Nauczyciel Tymona cmoknął z niezadowoleniem.
– Nie chce mi się wierzyć, że nikt inny nie próbował tamtejszej wody, chociażby medycy.
– A co z tutejszą wodą? – Sotri wskazał wieżę Mariela. – Dlaczego by nie założyć, że właśnie ta została zatruta?
– Bo, o ile truciciel nie przemknął staruszkowi pod nosem i nie wrzucił mu czego do balii w czasie kąpieli, to musiałby zatruć całe źródło, którego wody zasilają Chełmisko, jak i kilka ulic wokół tegoż.
– Przyczyny nienaturalnej choroby należy szukać w jeszcze innym źródle. – Te słowa, ku zdziwieniu wszystkich, nawet jego samego chyba, wypowiedział Tymon.
Spojrzeli nań jak jeden mąż.
– Rzecz to wiadoma… – bąknął chłop, paradoksalnie, onieśmielony własną śmiałością. – Gdy ból cię męczy, pośpiesz do cioty. Przegna lub przyśle na cię kłopoty.
Obudzona na chwilę nadzieja poczęła gasnąć w oczach czarodziejów. Z pozoru mądre słowa zdawały się im teraz bełkotem wiejskiego głupka, nie będącego nawet w stanie pojąć tematu, nad którym tamci prawili.
Jednak nie Ongusowi, który raczej zarzucał sobie, że jego uczeń wpadł na ten pomysł przed nim samym.
– Po mojemu, nic, tylko musi żyje gdzieś tu ciota – oświadczył Tymon z wahaniem. – A każden głupi wie, że dopomóc lubo zaszkodzić ona może…
– No właśnie chyba nie każdy, jak widać – mruknął Ongus.
– Cóż to za ciota? – Sotri uniósł brew.
– No… Ciota… – Chłop wzruszył ramionami. – Leśna baba… Diabla żona… Baba Jaga, wiedźma, czarownica… Jak zwał, tak zwał, wszystko zajedno. Łacno sprawdzić, zali jej to sprawka…
Wtem ruszył ku klapie w podłodze, a potem na zewnątrz. Czarodzieje, zdumieni i milczący, ruszyli za nim.
Chłop przed wejściem do wieży rozejrzał się, jął pilnie przypatrywać się futrynie drzwi i ścianie nad nimi. Nie znalazłszy tego, czego się spodziewał, skierował wzrok ku ziemi.
– Czego właściwie szukasz? – zniecierpliwił się jeden z czarodziejów.
Tymon nie odpowiedział. Zamiast tego przypadł do jednej z kostek bruku ułożonego w kolorową mozaikę. Chłop z satysfakcją zauważył, że płyta była przekrzywiona, ktoś wydłubał spod niej piasek. Również i on chciał podważyć kawałek brudnozielonego kamienia, ale niewiele mógł zrobić gołymi rękami.
Jeden z czarodziejów domyślił się, popędził na górę wieży chorego. Tymon przerwał kopanie do chwili, gdy tamten wrócił w końcu, niosąc ze sobą łyżkę. Chłop oglądał przez chwilę podane mu narzędzie, srebrne i bogato zdobione roślinnymi ornamentami, i podważył płytkę. Nie było pod nią niczego niezwykłego czy interesującego – sucha, ubita, jak gdyby nigdy nie poruszana, ziemia skłoniła czarodziejów do myśli, że być może chłop podjął fałszywy trop, a przekrzywiona kostka była po prostu błędem brukarza.
Tymon pracował dalej, ku rozczarowaniu obserwujących znalazł tylko suchy patyk. Kopiący jednak rozpromienił się, wyciągnął znalezisko, podskoczył radośnie.
– Jest! Wiedźmie gusła! – Pokazał gałązkę Ongusowi, który też już zrozumiał.
– Przecież to patyk…
– A patyk! – Tymon w mig obrócił się ku Sotriemu. – Ale nie taki zwyczajny. Osnuty ów jest w trawy i ziele.
Rzeczywiście, z pozoru zwykły kawałek drewna owinięty był zielonym źdźbłem, na jednym z końców ktoś zasupłał na nim zasuszoną łodyżkę.
– Niechby był to i prosty kijek – dodał Ongus. – Niby po co miałby kto wkładać go pod bruk?
– Nie ważne, na co to wygląda – rzekł chłop, pokazując wszystkim znalezisko. – Trzeba patrzeć, czym to może być w istocie. A mnie to się zdaje wiedźmim kletwikiem, który należne jest zniszczyć. Do tego będzie potrzebny kawałek deski i ogień.
– Co się na mnie gapicie? – obruszył się Ongus. – Ja go tego nie uczyłem.
– Jaka ma być ta deska? Co będziesz z nią robił? – zapytał Sotri. Czarodzieje, widać, postanowili spełnić życzenia chłopa. Najpewniej bardziej z ciekawości, niż innych pobudek.
– Obojętnie jaka, ona tylko do pukania.
– Może drzwi wieży?
Tymon spojrzał w tamtą stronę. Jego twarz zaraz przybrała wyraz niezadowolenia.
– Nie, nie… – cmoknął. – Musi być niepomalowana…
Jeden z wolszebników znów ruszył schodami na górę domostwa chorego. Ów sam zresztą, który przyniósł chłopu łyżkę do kopania.
– A ogień?
Nieopodal wieży stał ułożony kosterek drewna na opał. Ongus podszedł doń, zabrał parę kawałków i ułożył przed Tymonem. Podpalił stosik zaklęciem.
Tymczasem z wieży powrócił czarodziej, niosąc deskę do krojenia żywności. Chłop wziął ją w wolną rękę, podszedł do ogniska. Czując na sobie wzrok wszystkich zebranych, splunął na badyl, następnie za siebie przez lewe ramię, wrzucił wykopane znalezisko w płomienie, wytarł trzykrotnie prawy but o bruk i puknął tyleż razy w niemalowaną deskę.
– I już? – Sotri wzruszył ramionami. – Taki prosty rytuał? Wystarczy?
– A mówiłem – mruknął Ongus – żeby wznowić naukę o wiedźmowych gusłach. A tak, nikt, poza chłopem, nie miał pojęcia, co było przyczyną choroby i jak temu zaradzić.
– Połowa żaków wiedziałaby też, jak takąż chorobę spowodować…
– A druga połowa umiałaby urok powstrzymać.
– Zdaje mi się, już odczarowane – rzekł niepewnie Tymon, wykorzystując chwilę napiętego milczenia. – Trzeba pójść na górę, może być, że…
– Aaa!
Zebrani wzdrygnęli się jak jeden mąż. Bardziej dlatego, że nie wiedzieli, skąd dochodził złowieszczy, jakby kobiecy wrzask. Wszystko wskazywało na to, że wrzeszczała rzucona w płomienie gałązka.
– Oby spotkało cię co gorszego od niewładu, Mariel! – zaskrzeczał głos z płomieni. – Ciebie i twoich pomagierów, którzy ośmielili się złamać mój urok!
Usłyszawszy klątwę, Tymon powtórzył zabieg z plwaniem, szuraniem i pukaniem.
– A więc mamy dowód – uśmiechnął się Ongus – że obecny tutaj, początkujący wolszebnik i mój uczeń zarazem, celnie odgadł, odnalazł i unieszkodliwił źródło naszych zagwozdek. Leć, no, któryś na górę, sprawdzić co z Marielem.
Poleciał ten, który wcześniej czuwał przy chorym.
Ongus podrapał się za uchem.
– Czy mi się zdawało, czy ten badyl rzeczywiście gadał głosem starej Gligery?
– Mi takoż się zdawało. – Sotri skinął.
– Czyli mamy sprawcę, motyw też raczej jasny…
– Znaczy jaki? – wtrącił Tymon.
– A co innego może popchać babę do zemsty, jak nie zawód miłosny?
Chłop uniósł brew.
– Później ci opowiem. – Ulubione powiedzonko czarodzieja coraz bardziej irytowało ucznia.
– Obudził się! Wstał! Niewład minął! – To opiekun, który zdążył sprawdzić stan chorego, wrócił właśnie na dół.
Czarodzieje i Tymon bez słowa, niespiesznie, ruszyli na górę.
– Tak samo wiszczała, jakśmy podprowadzali dziki pod jej chałupę, pamiętasz? – Ongus szturchnął Sotriego w ramię. – Aż mnie ciarki nachodzą, jak se przypomnę: "Łee, łachudry, łeee!"
Idący za nim Tymon skulił się nagle, przekonany, że znów słyszy wrzeszczący badyl wiedźmy.
– Trudno zapomnieć dzikowego gwizda na dupie. – Sotri zachichotał, zagłuszając tupot wielu stóp na schodach.
– Boś się zagapił, ciapo! Zaraz widać było, że stado weszło pod jej kontrolę. A ty, nie wiem, chyba chciałeś się upewnić.
– Nie patyczkowała się, ni słowa nie zamieniła, od razu dzikami poszczuła.
– Nawet jak się uczyła na Chełmisku, była podobno taka wredna, ale już koniec żartów, zobaczmy, co z Marielem.
– A żebyś wiedział, że koniec żartów – mruknął, bardziej sobie pod nosem, niż w stronę Ongusa, Sotri. – Zaszedłbyś teraz, na miejscu by zabiła…
– Co masz na myśli?
Nie odpowiedział, bo doszli na górę i pochłonęła ich ogólna radość z poprawy zdrowia starego wolszebnika.
– O dziwo, już mi lepiej – stwierdził z wahaniem Mariel. – Wręcz poprawiło mi się tak nagle, że śmiem podejrzewać, iż maczaliście w tym palce…
– Znaleźliśmy źródło nawrotu choroby – oznajmił jeden z przybyłych czarodziei.
– Co więcej, zewnętrzne źródło – dodał inny.
– Jakże to?
Spojrzeli po sobie oczekując, że Ongus wyjaśni sprawę. Ów zajął się jednak czym innym. Ciekawość zwyciężyła nad chęcią pysznienia się zdolnym uczniem.
– O czym ty mówisz? – rzekł szeptem do Sotriego, odciągnąwszy go na stronę.
Ów westchnął.
– Gligera wstawiła sobie oczy gorgony, uprzednio wyłupawszy swoje własne, odprawiła rytuał i teraz sama jest meduzą. Zabija spojrzeniem.
– A skąd, ciekawość, wiedźma wzięła oczy gorgony? Nie można sobie ich ot, tak, znaleźć skrytych pośród kasztanów. Jedyna znana mi para była przechowywana w naszym ingredium.
– I dalej jest. Gligera musiała znaleźć drugą parę.
– A może rozdwoiła? – Obok rozmawiających, nie wiedzieć kiedy, zjawił się Tymon. – Tak jak ty wtedy z rybami u nas w wiosce?
Ongus popatrzył nań.
– Takiś żądny chwały? – ukąsił. – Mało jedno objawienie dziennie?
Chłop z uwagą przyjrzał się swoim stopom.
– Mogła sobie rozdwoić… – wyjaśnił czarodziej. – Jednako właściwości nadprzyrodzonych już nie da się przenieść.
– A może rozdwoiła – nie poddawał się Tymon – później wzięła sobie te prawdziwe, a podróbki ostawiła w tym waszym ingredium?
– Sam bym na to wpadł…
– To akurat jest możliwe – przyznał Sotri. Niechętnie dość. – Zakładając, że Gligera mogłaby niepostrzeżenie się tam dostać…
– Potrafiła wejść na Chełmisko – żachnął się Ongus – pod nosem tłumacza rozwalić bruk i wkopać podeń zaczarowany badyl, to i na ingredium pewno też znalazła sposób.
Sotri spojrzał ponad rozmówcami na gromadkę wokół ozdrowiałego Mariela. Jak się zdawało, pozostali wyjaśnili całą sprawę starcowi, który z zaciekawieniem zerkał na Ongusa i Tymona.
– Zresztą, co za różnica, skąd miała te oczy? – mruknął Sotri. – Miała, to miała, a teraz jest tym, kim jest, nic nie zaradzimy…
– W tej sprawie może i nic – bąknął Ongus – ale trochę wiedzy się nam przyda.
Sotri spojrzał nań z ukosa.
– Niby po co?
– Po twojej minie sądzę, że wiesz doskonale, po co.
– Oszalałeś! Pójście tam do niej najpewniej oznacza śmierć!
– Być może – zgodził się Ongus. – Nie zmienia to jednak faktu, że popełniła występek, za który przydałaby się kara.
Sotri westchnął.
– Jak se chcesz…
– To co, idziesz z nami?
Czarodziej popatrzył na Ongusa i przerażonego Tymona, który już wiedział, że i on został przymuszony. Mag westchnął ponownie.
– Idę.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Raz, dwa, trzy, czarna Baba Jaga patrzy! - przez kubutek28 - 03-12-2018, 23:43

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości