Ocena wątku:
  • 2 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Tres potentes contra plures
#1
Miałem coś wygrzebać, to wstawiam kolejne z opowiadań o Ongusie i Tymonie i, tym razem, Klemensonie (patrz: "Między bestiami i kmieciami"). Tym razem motyw taki dość... apokaliptyczny, ale co to dla nichTongue

Opowiadanie, z tego co pamiętam, jeszcze nigdzie nie publikowane, na palcach można policzyć jego dotychczasowych czytelników, więc dość "ekskluzywne"Wink. Wrzucam część 1 z 2.

Od razu taka zagadka... Czy ktoś kojarzy, skąd (dobra, podpowiem: "z jakiej gry") pochodzi potwór z niniejszego opowiadania? Jak coś, w drugiej części będzie jeszcze parę wskazówekSmile

Życzę, jak zwykle, miłej lektury!


Tres potentes contra plures
Na targu w Podlełowicach jak zwykle tłoczno było od sprzedawców, spożywców i takich, którzy obie te role wypełniali równocześnie – nosząc oferowany przez siebie towar na ramieniu czy pod pachą lub też prowadząc zwierzęta. W odróżnieniu od chcących wymienić kozę czy prosię, posiadacze drobniejszego inwentarza zmuszeni byli do sprzedaży stacjonarnej. Nie było bowiem sensu przynosić jednej kury albo królika, jeśli na targ szło się nieraz wiele staj.
Jeden z hodowców, handlujący królikami właśnie, nie wyglądał na niezadowolonego z faktu uziemienia. A już na pewno nie mógł narzekać na brak zainteresowania ze strony spożywców. Ludzie tłumnie przystawali przy jego kramie, wielu jednak kręciło nosem.
– Panie, co one takie dziwne?
– Sam pan jesteś dziwny! Nie chcesz pan, nie kupuj, daj innemu obejrzeć!
– A inny co, ślepy? Patrz pan, jakie one małe! Na pasztet chyba ze trzy trzeba!
– Jak tyle żrecie, to róbcie se ze trzech!
– Nie zagaduj pan, mów raczej, czemu łby mają takie duże.
– Roztropniejsze.
– A to zwierza się dla roztropności trzyma?
– Gada z nimi, jak nikt inny nie chce…
Rozległ się śmiech.
– Ot, głupie – podniósł głos jeszcze bardziej hodowca – o powinności swojej myślą lepiej. Patrzajta, ile młodych, jeden miot to. – Uniósł wtem wieko długiej na sążeń klatki, w środku której w panice biegały dwa tuziny królików.
– Ale mięsa mało mają! – Któryś z zainteresowanych przycisnął jednego ze zwierzaków do spodu klatki, jął dźgać go paluchem. – Co pan, chcesz, żebym móżdżek jego żarł? Czy gdzie…
Nie dokończył. Całą klatkę i otoczenie w promieniu kilku skoków spowił ognisty blask, który pojawił się z głośnym hukiem. Stojący dookoła, łącznie ze sprzedawcą, dosłownie zmienili się w popiół. Ocalały tłum zatrzymał się, patrząc na zdarzenie ze zdumieniem. Po chwili zaczął wrzeszczeć we wszystkich skalach głosu. Powstał zgiełk, jakże inny od tego panującego jeszcze parę chwil wcześniej. Ludzie wrzeszczeli i piszczeli, inwentarz gdakał, muczał, kwiczał, beczał, rżał. Wszystko ogłaszało koniec targu, a jego uczestnicy pierzchali we wszystkie możliwe strony.


***
Na pobliskich chłopów można było liczyć, jeśli chodziło o żywność. Nie żałowali chleba, jaj, ryb czy innych smakowitych różności. Dziczyznę jednak Tracjan Klemenson wolał pozyskiwać sam. Lubił polować, poza tym świetnym treningiem było przyczajanie się i atakowanie z ukrycia.
Łowca wracał właśnie przez las do domu. Na ramionach niósł dopiero co upolowanego, ciepłego jeszcze, jelonka. Nieopodal, poprzez szum drzew zaczął docierać doń inny dźwięk – pokrzykiwanie wielu osób. Tracjan uznał, że zgiełk dochodzić musiał gdzieś spod domu, zważywszy że z każdym krokiem stawał się coraz głośniejszy.
Wszedł do swojej posiadłości tylnym wejściem, od strony lasu. Zszedł niespiesznie do piwnicy, złożył truchło na ławie, ściągnął okrwawiony płaszcz i, wróciwszy na górę, udał się pod drzwi frontowe.
– Przecie nie ma go, co będziem stać? – dobiegł go głos, nim jeszcze wyszedł na zewnątrz.
– Stój, może się zaraz zjawi…
Tracjan usłyszał płacze oraz rozżalone i pełne złości pokrzykiwania. Otworzył drzwi i napotkał spojrzenia tłumu chłopów.
– Ludzie! – Łowca uniósł ręce, uciszając wszelki hałas. – Z czym przychodzicie?
To nie było dobre pytanie. A przynajmniej nie powinien zadawać go ogółowi. Bo oto ogół naraz zaczął odpowiadać. Mnóstwem głosów, opisów i wersji zdarzeń, których nijak nie dało się oddzielić.
– Cisza! – krzyknął ponownie Tracjan. – Mów ty. – Wybrał stojącego najbliżej, wyglądającego na dość rozgarniętego.
– Bieda, panie – jęknął ów, machnąwszy ręką. – Z targu przychodzim pożalić się i ratunku szukać!
– Mór to! Zaraza! – wtrąciła jakaś tęga kobieta, nie bacząc na przykazanie, by mówił tylko jeden. – parę tuzinów ubiła!
– Ot, głupia! – odezwał się ktoś inny, chudy i o skrzywionej gębie. – Widziała ty zarazę? Przecie padli wszystkie naraz, jak na zawołanie! Prędzej wybuchło co, pożoga jaka…
– O, to, to! – potwierdził znów ten pierwszy. – Będzie coś z tego, bośmy po wszystkim popiołu bezmiar znaleźli!
– Co mówicie? – zdziwił się łowca. – Zginął ktoś?
– Abo jeden? Przecie mówim!
– Panie, żar się taki podniósł, że jak ich pochłonęło, to nie było rady, by wyszli żywo!
– Zebrała się wkoło kramiku ciekawych gromada, to i tę ciekawość srodze opłaciła. Musi to jaki kuglarz stragan ustawił, czy inszy guślarz…
– Nie guślarz to! – krzyknął ktoś głosem rozdygotanym i wysokim. – Stałem i ja przy tym kramiku, alem szczęśliwie zawczasu był się wycofał. Na własne oczy widziałem, że to nic innego, tylko króliki. Zaprawdę! – podkreślił, próbując przekrzyczeć pomruki narastające w tłumie. – Prawda, dziwne, wielkie łby miały, większe niźli reszta ich ciała razem, ale to były króliki!
W paru miejscach wywiązały się ożywione spory między tymi, którzy nie chcieli uwierzyć w opowiedzianą rzecz i tymi broniącymi tejże. Być może ci drudzy, jak i świadek, widzieli kram, lecz uszli, nim wydarzyła się tragedia. Chłopi przybyli do łowcy po radę – aby ustalić, czym właściwie było zagrożenie – oraz po pomoc. Do tego pierwszego, zdawać by się mogło, już nikogo więcej nie potrzebowali. Sprzeczali się jedni z drugimi jeszcze czas jakiś, nim dali Tracjanowi dojść do głosu.
Jemu samemu było to zresztą na rękę, mógł zastanowić się, czy nie miał w przeszłości do czynienia z podobnym zjawiskiem i jak mu zaradzić. Uznał, że jakkolwiek dziwnie nie brzmiałaby opowieść o królikach, w dochodzeniu należało pójść tym tropem właśnie.
– Dość gadania – uciął dywagacje wiedząc, że nic pożytecznego, poza częściowym rozładowaniem wzburzenia tłumu, nie dadzą. – Niech ktoś prowadzi na targ, chcę przyjrzeć się bliżej wszystkiemu.


***
– Tam to, panie! Patrzajcie, jak czarno dokoła!
Rzeczywiście, w promieniu kilkunastu sążni wszystko było siwo-czarne, zupełnie jakby pomalowane popiołem i sadzą. Bliżej środka tego koła niewiele jednak pozostało – wybuch zapewne miał taką siłę, że wprost obrócił w proch to, co tam było.
– Mus się rozejrzeć… – stwierdził Tracjan, ruszając ku pogorzelisku. Przystanął zaraz; obróciwszy się spostrzegł, że idzie sam. Świadkowie stali, z nietęgimi minami patrzyli to na niego, to na czarną dziurę. – Nie obawiajcie się! Drugi raz nie wybuchnie, a ja potrzebuję waszych świadectw.
Trzej chłopi niechętnie ruszyli z miejsca, burcząc coś pod nosami, że przecie oni już poświadczyli.
Tracjan tymczasem, czekając na nich, a później każąc im czekać, oglądał miejsce zdarzenia. Spod warstw popiołu wystawały różne rzeczy. Zaczął grzebać w burym prochu. Wzniecił przy tym chmurę pyłu i się ubabrał. Znalazł nie do końca ostygłe zgliszcza drewnianych konstrukcji – jak domyślił się, pozostałości straganów, do połowy ocalałe kości ludzkie, niektóre z wciąż tkwiącymi na nich fragmentami mięśni, skóry i odzieży oraz skrawki futra. Te ostatnie zdawały się potwierdzać słowa świadka, jakoby kramarz miał tu króliki, z drugiej jednak strony, równie dobrze mogły to być kawałki czyjegoś ubrania – robiło się przecież coraz zimniej.
– To który z was był przy tym straganie?
– Ja, panie… – odrzekł jeden z chłopów. Nie był to ów wieśniak spod domu Tracjana, który dał świadectwo; tamten nazbyt bał się przychodzić na miejsce wybuchu po raz drugi. Chłop stojący teraz przed łowcą również, jak twierdził, odwiedzał nieszczęsny kramik, potwierdził też wersję z królikami.
– O czym ludzie gadali? Z handlarzem czy między sobą?
– O, panie, a kto by tam to wszystko spamiętał? Mówili, że mięsa mało z tych króli, inni chcieli na futro tylko kupywać, bo strach jeść… Wie pan, jak to na targu, a to za dużo chce za takie dziwności, a to inny, że on takie też ma i nawet nie pomyśli przedawać ich, cóż dopiero tak drogo…
– Co mówicie? Ktoś jeszcze takie ma?
– Ano…
– A kto?
– Panie, a co ja, każdego po imieniu znam? Nie gadalim, nie znam tedy kto on i skąd… Jednako – ożywił się wtem – wspomniał coś o szanownym panu! Gadał z kimś tam, opowiadał że to nawet wstyd panu Klemensowi oddać na użytek, a, mówi, był ów u niego ze dwa dni nazad i miast królika kuraka panu wolał dać.
A więc Tracjan powinien był przypomnieć sobie, który spośród odwiedzonych przezeń gospodarzy hodował króliki i kto podarował mu drób oraz odwiedzić owegoż. Zwłaszcza, że, jak uznał, poczerniałe zgliszcza i martwi nie powiedzą mu nic więcej.


***
Do sioła Podpazaczne Tracjan dotarł około godziny po południu. Sam, bo świadkowie nie byli mu już potrzebni. Wiedział przecież bez nich, gdzie mieszkał człowiek, którego odwiedzał dwa dni wstecz. Chłopi udali się do domów, z ulgą opuszczając miejsce wybuchu.
Domy we wsi, jak w wielu innych, położone były przy biegnącej prosto przez równinę drodze. Tuż za nimi, oraz za przylegającymi doń podwórkami z budynkami gospodarczymi, rozciągały się pola, na których niektórzy sielanie właśnie pracowali.
Chałupinę hodowcy, okoloną przez wiklinowy płot, Tracjan wypatrzył dość szybko. Podszedłszy trochę, spostrzegł siedzącą na ławce kobietę z kilkuletnim dzieckiem na kolanach. Z ich twarzy momentalnie dało się wyczytać jakieś strapienie. Łowca domyślał się, że być może mąż siedzącej pod płotem nie wrócił z targu, porażony tajemniczą mocą.
– Dzień dobry! – przywitał się. Kobieta odwróciła ku niemu wzrok. Dziewczynka również wlepiła weń ciekawskie, acz zaniepokojone spojrzenie. – Stało się co?
– A, stara bida, panie… – stęknęła tamta. – Samo życie.
– A co, mąż z targu nie powrócił?
– Stary? Gdzie! Czemuż miał nie wrócić…
Łowca, mówiąc szczerze, zdziwił się. Przyczyna frasunku kobiety zdawała mu się oczywista.
– To czemuż się trapicie?
– Przez starego właśnie! Zbiesił się, nie wiada czemu… – Skinięciem głowy wskazała dom za plecami. – Siedzi tera w chałupie, siekiery się jąwszy z domu wygnał, a sam się zamknął…
– Pijany?
Baba spuściła wzrok w zamyśleniu.
– Ja tam nie wiem, panie – rzekła. – Z targu trzeźwy wrócił, wyszedł gdzieś na podwórze, a jak zara do domu przyszedł, już taki był.
– Znaczy, mówicie, na niedługo na podwórze wyszedł?
– Ano.
– A nie mówił dokąd?
– Na obrządek. – Kobieta wzruszyła ramionami. Dziewczynka nieufnie, acz z zaciekawieniem, patrzyła tylko na obcego. – To nic mówić nie trza, przecie jak żarcie królikom i kurom bierze, wiadomo gdzie i na co idzie…
Rozmawiając z chłopką, Tracjan próbował nasłuchiwać dźwięków z chaty. Nic nie wskazywało na kłopotliwego mieszkańca w jej wnętrzu.
– Dziwności – stwierdził łowca. – Zostańcie tutaj, podejdę i zobaczę, co to się tam wyrabia.
Młoda chłopka skinęła tylko głową, wyraźnie będąc rada z możliwości pozostania na dotychczasowym miejscu.
Tracjan domyślał się, co jest przyczyną ostatnich dziwnych zdarzeń. Nigdy osobiście nie spotkał się z tym zjawiskiem i, jak pomyślał, wolałby, ażeby tak pozostało. Starczyło mu, że już nasłuchał się i naczytał o drobnych zwierzętach z powiększonymi głowami. Rozrost ów czasem sięgał takiego stopnia, iż rozciągnięte skóry i czaszki stawały się aż przezroczyste i widać było mózgi.
Podszedłszy do drzwi, zapukał w nie. Ze środka nadal nic nie było słychać. Aż do momentu, gdy rozległy się ciężkie kroki. Ktoś podszedł pod samo wejście, przystanął. Tracjan czekał na odpowiedź.
– Czego? – usłyszał bez wątpienia głos gospodarza, jakże jednak inny od tego przyjaznego tonu sprzed dwóch dni.
– To ja, Klemenson – zapowiedział się łowca. – Słyszałem, że może być wam potrzebna pomoc.
– Niepotrzebna! Idzie niech!
– Czym wam uczynił co złego? Co się srożycie i chowacie przed przyjacielem, jakby to był zbójca raczej?
– Boście zbójca! Won mówię, w kibinimatry!
– Com wam zrobił? – uniósł głos łowca. On też był już nieco rozeźlony. – Jaśnijcie, zamiast rzucać tylko pochopnie potwarzami!
Drzwi uchyliły się gwałtownie. Na zewnątrz wyjrzał chłop trzymający siekierę gotową do ciosu. Włosy miał skołtunione, spojrzenie gniewne i dzikie. Odzienie, futrzaną kamizelkę na lnianej koszuli oraz płócienne portki, również miał w nieładzie i poplamione, zupełnie jakby bił się z kimś chwilę temu.
– Wyście wszyscy jednacy! – wysapał chłop. – Jako i na targu, wyrżnąć chcecie moje dzieci, zali nie? Nie po króliki toś przyszedł, a? Won, bo łeb rozłupię.
Tracjan cofnął się krok przed uniesionym narzędziem. Chłop tę reakcję przyjął za koniec rozmowy, zamknął się na powrót w środku. Słusznie zresztą, bo łowca nie zamierzał mówić nic więcej – nie było sensu, chłop bredził od rzeczy, jakby nie swoją wolą.
Klemenson wiedział, czyją.
– Dużo macie królików? – zapytał, wróciwszy do gospodyni.
– Parę nad dwa tuziny – westchnęła, słysząc rozmowę sprzed chwili. – Ale to miernoty, panie… Niby dorosłe, da się je nawet dopuszczać, a mięsa tyle co z młodziutkich…
– A głowy ich wielkie i móżdżki aż widać?
– Jakbyś pan je sam widział…
– To i lepiej, że mięsa mało… Mniejsza strata będzie jak wyrżnę. Bo trzeba.
Kobieta bez większego oporu zgodziła się, skinąwszy głową.
– Da to co?
– Powinno. Zobaczymy po wszystkim. Czekajcie tutaj, sam trafię.
Obszedł chałupę, próbując ukradkiem zajrzeć przez okna. Te były jednak zasłonięte od wewnątrz. Udał się w głąb podwórza. Na razie nie zbliżał się do chlewka z królikami, zaczął grzebać w skórzanej torbie na ramię i uspokajać myśli. Stado liczące koło trzydziestu osobników to jeszcze nie tak dużo. Powinno być też na tyle zajęte dotychczasową hipnozą, że raczej nie wyczuje niebezpieczeństwa.
Wyciągnął blaszaną puszkę z wystającym sznurkiem. Nie umiał posługiwać się czarami, nosił więc przy sobie ekwiwalent kuli ognia, zakupiony u zaprzyjaźnionych krasnoludów-rzemieślników. Jedna petarda, jaką był właśnie ów pojemnik wielkości kułaka, powinna była załatwić całą sprawę. Tracjan zastanawiał się tylko, czy nie aż nadto – eksplozja granatu mogłaby wysadzić całą szopę. To jednak raczej zostanie łowcy wybaczone, jeśli tylko uda mu się uwolnić gospodarza spod złego zaklęcia.
Tracjan uznał, że on sam nie będzie już zaglądał do środka drewnianego budynku, zwłaszcza że niosło to ze sobą zagrożenie. Relacja gospodyni i dotychczasowa wiedza pozwalały ustalić, że są to jednak króliki z powiększonymi głowami i jako takie powinny zostać unicestwione. Wyjąwszy krzesiwo i hubkę, strząsnął iskrę na tę drugą, od suchego grzyba podpalił lont. Wrzucił puszkę do wnętrza otwartej, na szczęście, szopy i uciekł za dom.
Granat był mocniejszy, niż się zdawało. Gruchnęło, aż ziemia zadrżała. Koło kryjówki łowcy spadło kilka drzazg i źdźbeł słomy. Wyjrzawszy za róg chałupy, Tracjan ujrzał szopę, a właściwie jej brak. Zostało tylko parę desek pokrytych króliczymi bobkami, strzępy skóry zwierzaków oraz płomień po eksplozji, który szczęśliwie nie przeniósł się na inne budynki.
Na efekty eksterminacji nie przyszło mu długo czekać. Po chwili łowca usłyszał łomot w chacie, ujrzał chłopa wybiegającego bez siekiery, ku kobiecie i dziecku.
– Ach, daruj Chazia – zakrzyknął zapłakany, klęknąwszy przed nimi. – Opętało mnie co niedobrego. Przecie ja bym nigdy… Ziajka, dziecinko…
Jął przytulać się do twarzy dziewczynki, której też zbierało się na płacz. Gospodyni od razu pojęła, że prawdę mówi jej mąż, że to nie z niego wyszło to szaleństwo. Nie w głowie jej było gniewanie się, zwłaszcza iż, na szczęście, gospodarz nie zdążył uczynić im krzywdy. Przytuliła do siebie chłopa, na koniec wszyscy popłakali się ze szczęścia, nie ważąc na Tracjana i rozwalone przezeń w drobny mak szopę i wszystkie króliki.
Sam łowca uśmiechał się widząc to szczęśliwe dla chłopów zakończenie. W głębi męczyły go jednak ponure przemyślenia. Ach, jakże chciałby, żeby to rzeczywiście był koniec! Miał przeczucie, słuszne zresztą, że cała heca osiągnęła dopiero punkt rozwinięcia…


***
– Audi procol – wypowiedział Ongus. – Skup się… Powtórz… I mów, co słyszysz. Od najbliższego otoczenia – polecił Tymonowi ciszej.
Uczeń czarodzieja wypowiedział formułę, do jego uszu zaczęły dochodzić różnorakie dźwięki. Tym więcej, im bardziej skupiał się na zaklęciu.
– Co słyszysz?
– Kapanie wody… Krowę… Ludzi… Gadają…
– Poznajesz, kto?
– Kobity jakieś… Oj, nie poznaję, za cicho…
– Co ty nie powiesz? – Ongus się zaśmiał. – Mnie aż w uszach dzwoni.
– Łopot skrzydeł… – wymieniał dalej Tymon, nie rozpraszając się uwagą czarodzieja. – Dużych… Jakby… Orła?
– E, coś większego – zainteresował się Ongus.
Zamilkli, wsłuchując się w niepoznany dźwięk. Naraz, z grymasem bólu, nakryli uszy dłońmi, usłyszawszy łoskot.
– Ucichło… – szepnął Tymon. – O, kroki jakieś…
– Idzie do nas, zgaś zaklęcie.
Tymonowi przyszło to łatwo. Czar był na tyle niestabilny, że krótka myśl na inny temat wystarczyła do rozproszenia.
Już bez magii dało się słyszeć, że ktoś wdrapuje się po schodach wieży. Po chwili zobaczyli mężczyznę wyłaniającego się z dziury w podłodze.
– Dzień dobry…
– O, Klemenson! – Ongus rozradował się. – Czołem!
Tymon, skinąwszy tylko głową na powitanie, spojrzał na przybysza. Znał go, ale jego widok wzbudził w chłopie poczucie zagrożenia. Nie bezpośredniego, ale zawsze.
Tracjan spojrzał na twarze mężczyzn, rozejrzał się po wieży z lekkim uśmiechem, wlazł do środka.
– Co znowu nabroiłeś? – Ongus wstał. – Bo przecież, jak zwykle, na samą zielankę nie wpadłeś?
– Ano. – Tamten spochmurniał. – Kłopot jest…
– Mów.
– Wielomyśl.
Czarodziej pobladł.
– Gdzie?
– Dokładnie nie wiem. Nie wiem też, ile…
– A co?
– Króliki. Ze trzydzieści rozwaliłem, koło dwóch tuzinów spaliło się samo – wyjaśnił łowca, chodząc po wieży. – Ale jest ich więcej, na pewno! Hodowcy pożyczali sobie samce. Zresztą… To króliki…
– Podatne mózgi i szybkie rozmnażanie, nie musisz mi mówić… – mruknął czarodziej.
Umilkli obaj. Tymon patrzył to na jednego, to na drugiego, nie rozumiejąc prawie nic. Wiedział tylko tyle: zmartwienie istniało i, chce czy nie, weźmie udział w jego zażegnywaniu.
– O czym gadacie? – zapytał. – Co z tymi królikami? I co to ta wielomyśl?
Ongus przetarł twarz dłonią, spojrzał nań.
– Pamiętasz, jak zmieniłeś się w królika? –
Głupie pytanie. Rozsądniejszym zdawało się: czy w ogóle da się takie zdarzenie zapomnieć. Skinął.
– W zmienionej postaci rzucałeś zaklęcia – wyjaśniał dalej czarodziej. – Później były problemy z przywróceniem ci człowieczej formy, a gdyśmy już to osiągnęli, królik, który pozostał, miał powiększoną głowę.
Tracjan z nieskrywanym podziwem spojrzał na Tymona. Trochę się zmieniło od ostatniej wizyty łowcy.
– Królika zabiłem – ciągnął wolszebnik – wiedząc, że z tej głowy właśnie może wyniknąć bezmiar kłopotów. No, to wielomyśl jest największym z nich.
– Widzisz, zaczyna się zawsze od takiego jednego, niewinnego niby, królika z powiększoną głową. Z tym, że zaczyna być jak kapka dziegciu w miodzie. Nie wiedząc, że grozi to czymkolwiek, gospodarze hodują młode, a z tych o większym mózgu rodzą się tylko takież. Poza tym, króliki tworzące wielomyśl samymi swymi myślami potrafią sprawić, że i zwykłym królikom zaczynają rosnąć głowy. Później takie stwory gromadzą się, tworząc jakby jedność, o jednej woli, w myśl zasady: "w kupie siła". Bo im ich więcej się zbierze, tym potężniejsza jest wielomyśl.
– Na początku – kontynuował czarodziej po chwili ciszy – zwierzęta wielomyśli stają się po prostu nieco mądrzejsze, najbardziej mając na względzie dalszy wzrost. Od kilkunastu sztuk w grupie, zależnie od różnych czynników czasem od dwóch tuzinów, zaczyna posługiwać się magią. Najpierw słabszą, później mocniejszą. W końcu może hipnotyzować duże grupy stworzeń, niekoniecznie króliki, i używać ich do swoich celów. Ponadto nie wiem, co wielomyśl może, nie znalazłem nigdzie w księgach historycznych poświadczenia. Najpewniej nikt nie był na tyle głupi, żeby sprawdzić. Albo nie pożył dość długo, by to widzieć i opisać…
Tymon zadumał się, zaczął przyswajać usłyszane wieści. W milczeniu popatrzył na towarzyszy, których spojrzenia wlepione były w niego.
– Jak mrówki – podsumował chłop.
– Dobrześ to ujął. – Ongus skinął głową. – Z tym, że w wielomyśli nie ma niczego na kształt królowej, wszystkie osobniki są równie ważne, choć pojedynczo nie różnią się prawie niczym od zwykłego zwierzaka.
– Czemu akurat króliki? – zapytał Tymon.
– Dużo ich w okolicy… Ktoś słusznie pomyślał, że szybciej się zbiorą w wielkie zgromadzenie. Zwłaszcza, że w porównaniu na przykład do szczurów, królicze umysły są słabsze i łatwiej ulegają przemianie.
– Ale skąd się to wzięło? Z tego jednego, com go zrobił? Nie zabiłeś go, czy zdążył inne zaczarować przed zdechnięciem?
Ongus, jakkolwiek zamyślony, dumny był z przytomności umysłu ucznia i jego trafnych pytań.
– Nie, to niemożliwe… – mruknął czarodziej. – Za krótko żył, żeby… Ktoś inny musiał stworzyć tę abominację gdzie indziej. Miejmy nadzieję, że nie dużo wcześniej… Ale kto…
Zamyślony zamilkł. Ale tylko na chwilę.
– To on! – Wyprężył się. – To musiał być on! Wszystko pasuje! Ładnie to wymyślił, spryciula… Ogłupił wszystkich, łącznie ze mną…
– Kto taki? – zapytał Tracjan.
– A, nie znasz… – Ongus machnął ręką, odwrócił głowę ku Tymonowi. – To musiał być ten czarownik, co ożywił trupy i króliki. Pamiętasz?
Znowuż, trzeba było chyba być nieprzytomnym albo martwym, żeby nie pamiętać, chciał powiedzieć Tymon. Ponownie kiwnął jednak tylko głową.
Tracjan jeszcze bardziej zdumiony spojrzał po pozostałych. Zachodził w głowę: co tu się działo?
– Z wielomyślą powinno nam pójść nieco łatwiej – Ongus krążył zaaferowany po pomieszczeniu – skoro jej twórca jest unieszkodliwiony… Ale – przystanął na chwilę, uniósł palec – to bardzo niewielkie "nieco". Jak już mówiłem, należy mieć nadzieję, że pierwszy stwór nie został stworzony zbyt dawno temu. O wiele łatwiej zabić małe grupki wielomyśli, takie co jeszcze nie zdążyły się połączyć.
Tymon zastanawiał się, czy jego nauczyciel dzieli się z nimi swymi spostrzeżeniami, czy po prostu głośno myśli. Ów chodził, gapiąc się w podłogę, jakby podążał tropem pozostawionym przez jakiegoś włamywacza. Bardzo długim tropem.
– Skoroś mówił, że już zniszczone są dwie oddzielne grupy – tu, jak domyślił się Tymon, Ongus zwracał się do łowcy – to jeszcze jest szansa. Nie możemy mitrężyć czasu, musimy wyruszyć jak najszybciej, jeszcze dziś, zaraz!
– Idź powiedz dziadziowi, że cię nie będzie – rzekł Ongus do chłopa, który już i tak podejrzewał, że przygoda go nie ominie. – Weź najpotrzebniejsze rzeczy. Prowiantu nie bierz, będziemy coś mieli albo zdobędziemy na bieżąco, kraina urodzajna.
Tymon zawahał się tylko na chwilę, po której puścił się pędem po schodach.
– A więc leci z nami? – ni to zapytał, ni to stwierdził, Tracjan.
– Czemu nie? Bocian ma trzy miejsca, każda para nóg do napędzania się przyda. – Ongus miał na myśli trzyosobowy ornitopter, maszynę, którą łowca zwykł podróżować. Czarodziej słusznie uznał, że towarzysz przyleciał nią również teraz. – Zresztą, możesz to nazwać praktycznymi dlań zajęciami. Nauczą go więcej, niż rok ślęczenia w wieży i praca na miejscu.
Klemenson wzruszył tylko ramionami. Nie miał nic przeciwko, a wręcz cieszył się z obecności dodatkowego wolszebnika w starciu z wielomyślą.


***
Jako pierwszą odwiedzili Zakisną Wolę. Zgodnie z relacjami chłopów, w tej wsi również mieszkał ktoś, kto hodował króliki z dziwnie wielkimi głowami. Plotki, jak powiedział Ongus, mogą być jak ziele. Czasem zagłuszają prawdę, rosnąc stokroć szybciej pośród cenniejszych plonów. Umiejętnie zebrane mogą jednak przynieść szereg korzyści, w tym przypadku konkretne informacje.
Przed sadybą, która ich interesowała, zebrało się kilkanaście osób. Członkowie tłumku rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, spoglądali w głąb podwórka, to znów patrzyli wokół. Nie dziwi więc, że zaraz dostrzegli trzech przybyłych.
– Oho, czyżby kolejny zahipnotyzowany? – mruknął Tracjan pod nosem. – Co tak radzicie, stało się co? – zwrócił się do sielan. – Panie Namyśle, to pana dom. Mówcie.
– E, szkoda trochu – odezwał się jeden z chłopów. Widać, znali się już z łowcą od dawna. – Może to i dobrze, żeś pan przybył, zdaje się pomoc pańska potrzebna.
Chłop Namysł przerwał na chwilę, być może czekał na słowa wyrażające zainteresowanie. Musiały mu jednak wystarczyć uważne spojrzenia przybyłych.
– Przyszło co w nocy – ciągnął – podusiło króle. Widzi mi się jednako, stado jakieś to wielkie być musiało, będzie trzeba wespół wyruszyć i na szkodniki zapolować. Bo to niby normalne, zdarza się czasem, przyjdzie co, szkodę uczyni. Ale wszystkie klatki, wszystkie króliki, co do sztuki?
– U, niedobrze – przyznał łowca.
– Ano.
– Jakieś ścierwa królicze zostały?
– Właśnie nie, zabrały bestie wszystko.
– Komuś jeszcze się tak przydarzyło? – wtrącił Ongus.
– Toż przecież – odparła kobieta stojąca z tyłu grupki. – Inaczej by tu wszyscy nie stali i nie radzili.
– I to w jedną noc?
– Ano tak. – Chłopka zmarszczyła brwi, jakby sama zaczęła zastanawiać się nad własną odpowiedzią. – Dużo musiało być tych bestii…
Nikt jej nie odpowiedział. Zdawało się jednak, że wszyscy nagle zrozumieli, że sytuacja jest dziwniejsza, niż się dotychczas zdawała.
– Możemy obejrzeć te klatki?
– Proszę. – Namysł wskazał ręką podwórko.
Już chwilę po tym, jak weszli na podwórze, mogli dostrzec ślady zajścia z ubiegłej nocy. Drzwi chlewka były u dołu częściowo zniszczone, razem z podkopem w miękkim podłożu tworzyły dziurę, przez którą mogło bez przeszkód przejść zwierzę wielkości lisa. Odciśnięte w błocie na zewnątrz łapy niezawodnie wskazywały drogę, którą czmychnęli uciekinierzy, czymkolwiek by nie byli.
Bez słowa weszli do środka. Stojące tam klatki również nosiły ślady zadrapań, w wielu miejscach ziały dziury, niektóre skrzynki nie wytrzymały, leżały po prostu zgruchotane.
– Małe ślady łap na dworze – zauważył Tracjan. – Wydrapane dziury, ani śladu krwi…
– Spójrzcie – polecił Ongus. – Klatki były drapane od środka. To króliki, chciały uciec.
– I uciekły – dopowiedział Tymon.
Czarodziej pokiwał głową.
– Spóźniliśmy się – rzekł cicho. – Wielomyśl już się zebrała.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Tres potentes contra plures - przez kubutek28 - 25-03-2018, 23:31
RE: Tres potentes contra plures - przez kubutek28 - 27-03-2018, 17:21
RE: Tres potentes contra plures - przez Gunnar - 09-04-2018, 15:43
RE: Tres potentes contra plures - przez kubutek28 - 01-04-2018, 11:46
RE: Tres potentes contra plures - przez Gunnar - 08-04-2018, 16:14
RE: Tres potentes contra plures - przez kubutek28 - 16-08-2018, 01:35

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości