Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Artysta, który minął się z powołaniem
#11
Karen, zdziwiłem się niepomiernie, widząc Twój komentarz. Miło mi, że Ci się podoba. Smile
Dzięki za miłe słowa. Smile
Pozdrawiam,
Graf
PS A ja czekam na Alę. Smile

Trzecia część...


Rozdział 3
Około południa obudził go cichy szum ściekającej gdzieś wody. Odgłos był przytłumiony, jakby dochodził ze znacznego oddalenia. Lejka podniósł głowę i wsłuchał się uważanie w otaczające go dźwięki. Ze wszechogarniającego poszumu wyłowił jeszcze kilka odgłosów, w tym ciche, nieśmiałe nucenie. Policjant szybko zorientował się, że szmer dobiega z oddalonej o dwa pokoje kuchni. Ktoś zmywał naczynia, podśpiewując. Inspektor natężył słuch, ale słów piosenki nie rozpoznał, chociaż melodia wydała mu się znajoma. Po krótkim namyśle postanowił wstać, pójść do kuchni i, pod pozorem napicia się wody, podejrzeć, co się tam dzieje.
Pani Lewij stała nad zlewem, którego dno zaściełała dość gruba warstwa jabłek. Umyte już owoce leżały na rozpostartej na blacie ściereczce. Obok szmatki leżał nóż i deska do krojenia. W powietrzu unosił się zapach świeżo ugniecionego ciasta. Z krwistoczerwonych, podobnych do rozchylonych płatków róży ust profesorowej lała się cichutko piosenka.
„Tumbala, Tumbala, Tumbalalaika…” – śpiewała zatopiona w swoich myślach kobieta, a jej ręce szybko i machinalnie obierały jabłka z czerwonej, delikatnej skórki. Nagle Sara Lewij drgnęła i wbiła zdumione spojrzenie w stojącego w drzwiach policjanta. Trzymane w dłoni jabłko wypadło z rąk i potoczyło się pod sam próg.
– Przepraszam, nie chciałem pani nastraszyć – powiedział z uśmiechem Lejka, podając kobiecie owoc. Profesorowa podziękowała półgłosem i wzięła jabłko. Wzrok miała spuszczony, a na policzkach wykwitł uroczy rumieniec.
– Ma pani bardzo ładny głos – dodał inspektor, podchodząc do zlewu.
– Dziękuję – odparła Sara i cofnęła się trochę. Jej oczy bezwiednie odmierzały przepisową odległość trzech łokci. Im dłużej znała Izmaela, tym więcej jego nawyków przejmowała i tym większą zwracała uwagę na kwestie Prawa. – Potrzebuje pan czegoś? – spytała niemal oschle, gdy policjant postąpił kolejny krok do przodu.
– W zasadzie to… To chciałbym się napić wody – wyjąkał Lejka.
Pani Lewij bez słowa skinęła głową, sięgnęła po szklankę, nalała wody i postawiła naczynie na stole.
– Proszę – powiedziała, wracając do obierania jabłek.
Inspektor w milczeniu wypił wodę i wyszedł. Był zdziwiony zachowaniem żony ordynatora. Dystans, jaki starała się utrzymać, wydał się mu sztuczny, ale nie śmiał napierać. Był już w połowie drogi do łazienki, gdy dobiegł go głos Sary:
– Zapomniałam powiedzieć, że Izmael chciał z panem porozmawiać. Teraz powinien być na oddziale… Chodzi chyba o coś ważnego…
Słysząc to, inspektor gwałtownie skręcił w stronę sypialni profesora, ubrał się naprędce i wyszedł, ignorując przy tym uwagi profesorowej na temat tego, że przecież nie zjadł śniadania.
Świat na dworze tonął we mgle, wszystko było wilgotne i nieprzyjemne. Nad ranem widocznie padał deszcz. Policjant pospiesznie wbiegł na piętro i już miał zapukać do drzwi gabinetu ordynatora, gdy z głębi korytarza doniósł się czyjś ciężki bas:
– Profesora nie ma. Jest na obchodzie… – Zwalisty, podobny do małpy pielęgniarz w oka mgnieniu zagrodził Lejce drogę do drzwi i sapnął: – Czego pan potrzebuje?
– Pan profesor chciał podobno ze mną rozmawiać…
– Ech, mało z kim on nie chce rozmawiać! – zawołał nieoczekiwanie wesoło potomek australopiteka w kitlu. – Ja nie wiem, jak można być tak niezorganizowanym… To nieodpowiedzialne… Dzisiaj do roboty przyszedł jakiś taki nieswój, z miejsca na mnie nakrzyczał, że niby coś mu poprzekładałem w papierach… Panie, tak nie można żyć… Ja do jego jaskini nie wchodzę w ogóle, bo jak se przypomnę, co tam się dzieje… Matko najświętsza, czy ci mojżeszowi muszą zawsze tak wszystko rozwalać?!... – Dalszej paplaniny sanitariusza inspektor nie słuchał i byłby z wielką radością wyszedł, ale zbyt obfite kształty jego rozmówcy uniemożliwiały najmniejszy nawet ruch w stronę wyjścia. Zdesperowanego policjanta z opresji wybawił cichy, nieprzyjemny syk, dobiegający zza ramienia pielęgniarza:
– Pietruszkiewicz, przymknij się pan, do diabła, bo ciężko słuchać!
– O mateczko zielonogórska! – zawył, odskakując, sanitariusz. – To pan nie na obchodzie?!
– Nie, światłości oczu moich, nie na obchodzie – wysyczał ordynator, mrużąc oczy. W ręku trzymał jakieś papiery i już miał wcisnąć je pielęgniarzowi, gdy nagle coś sobie przypomniał, pstryknął palcami i dodał: – Baranku boży, co ty tu robisz w porze rozwożenia leków? – Podszedł do podwładnego, włożył teczkę pod pachę, załamał ręce i uśmiechnął się przyjaźnie. – Przechodziłem właśnie przez parter, patrzę, a tu mi jakoś za przestronnie… No, myślę, Pietruszkiewicz gdzieś wybył, za dużo powietrza w poczekalni… Jazda na dół, okruszku paschalny! – Przyjazny uśmiech zniknął z twarzy profesora, ustępując miejsca wyrazowi bezgranicznej pogardy.
Spłoszony pielęgniarz z prędkością pocisku zbiegł na dół, przy czym posadzka zatrzęsła się niepokojąco.
– Goje nieobrzezane… – mruknął do siebie Lewij i zawrócił, jakby obecność inspektora zupełnie umknęła jego uwadze.
– Panie profesorze – odezwał się nieśmiało tamten, postępując do przodu.
Ordynator zdawał się nie słyszeć wołania i schodził powoli po schodach. Był tak zatopiony w lekturze jakichś tajemniczych, naszpikowanych wzorami chemicznymi dokumentów, że nic na świecie go nie obchodziło.
– Panie Lewij! – powtórzył inspektor, chwytając profesora za rękaw.
Zawołany podniósł wzrok i w roztargnieniu wypowiedział jakąś łacińską sentencję. Potem dopiero, będąc już na dole schodów, spojrzał w górę po raz drugi i kiwnął głową. Inspektor uznał to za znak przyzwolenia i podszedł do lekarza.
– Sara przekazała mi, że…
– Rozumiem… Tak… dwieście pięćdziesiąt na czterdzieści pięć. Taaaak… Słucham pana, panie Lejka, słucham… czterdzieści pięć na dwieście pięćdziesiąt. Chodziło o to, że chciałem porozmawiać z panem na temat Agaty… Wejdźmy może na górę… – zaproponował, machając długopisem w stronę schodów. Lejka był już w połowie drogi do gabinetu, gdy z dołu dobiegł go szept: – Czy woli pan się przejść? Czterdzieści pięć na dwadzieścia pięć to… chwileczkę… to daje jeden i osiem. Razy sto to daje osiemnaście… Nieźle, osiemnaście mililitrów na kilogram… Poszaleli z tymi zaleceniami! Koń tego nie przeżyje! Tyle hydroksyzyny… Poszaleli. A jakie koszta… Oj, poszaleli, poszaleli… No, co pan tak milczy, inspektorze? Co pan wybiera: gabinet czy spacer na świeżym powietrzu?
Osłupiały od nawału urywanych obliczeń policjant cicho wyjąkał, że wołałby się przespacerować i zbiegł ze schodów. Profesor niespiesznie podążył za nim, cały czas obliczając coś półgłosem i narzekając na rozrzutność dyrekcji.
– Mogliby za te pieniądze szpital do porządku doprowadzić… Chorych można bardzo skutecznie uspokajać chloroformem. Jest tańszy i mniej go potrzeba. Wystarczy rozpylić… Pogłupieli, pogłupieli… – mamrotał Lewij, nie odrywając nieobecnego spojrzenia od dokumentów.
Od dłuższego już czasu szli cichą, podobną do rajskiej ścieżki alejką. Złoty blask wczesno popołudniowego słońca delikatnie przenikał przez pożółkłe, wilgotne od porannego deszczu liście, od ziemi tchnęło ciepłem, a w powietrzu unosiła się przyjemna, jesienna woń. Pogoda była ładna, ciepły wiatr lekko smagał inspektora po twarzy, napełniając jego serce irracjonalnym niepokojem. Irytujące mruczenie ordynatora doprowadzało go do szału, a poczucie bycia niezauważonym wzmagało w nim strach o to, czy aby na pewno Agata jest w dobrych rękach.
– Przepraszam, ale musiałem prędko dokończyć myśl – odezwał się profesor w chwili, gdy policjant stracił już resztki nadziei na rozmowę i rozmyślał właśnie nad tym, dokąd mógłby pójść. Miał wolne, a popołudnie było naprawdę bardzo piękne. Lewij z miejsca, zupełnie nieoczekiwanie przeszedł do omawiania diagnozy:
– Stan pańskiej siostry jest już lepszy, ale wciąż wykazuje ona dosyć znaczny spadek nastroju. Jest, powiedziałbym, apatyczna. Nie reaguje na bodźce, wydaje się, że nie słyszy tego, co się do niej mówi. Jest przerażona, dziś w nocy krzyczała coś na temat wołających ją przodków… Może pan się z nią zobaczyć, ale proszę uzbroić się w cierpliwość i nie oczekiwać cudu. Przede wszystkim, proszę do niej mówić, najlepiej o czymś, co was oboje interesuje… To powinno ją trochę ożywić… Ale sam pan rozumie, że nie mogę niczego obiecać… – Psychiatra uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo. – Niechże się pan nie smuci, to się da wyleczyć!
– Nie wątpię w pańskie kompetencje, profesorze, ale… – Policjant zagryzł wargi, pomilczał trochę i dodał: – Mówił pan o tym, że krzyczała coś na temat przodków… Ja chyba wiem, co może za tym stać… Domyślam się…
– Interesujące…
– Domyślam się, że może to mieć jakiś związek z tym, że Agata… ona… no, wywołuje duchy…
– Bardzo interesujące… – Oczy lekarza zabłysły pełnym nadziei blaskiem.. – Więc sugeruje pan, że może to być… – Lewij odchrząknął, rozejrzał się trwożliwie dookoła i, wspinając się na palce, wyszeptał policjantowi prosto do ucha: – Że to może być opętanie?
Lejka przytaknął nieśmiało, zdziwiony nagłym ożywieniem rozmówcy. Psychiatra stał chwilę nieruchomo, po czym wręczył zdumionemu policjantowi trzymany w ręku plik kartek, odwrócił się i nic nie mówiąc zniknął za drzwiami budynku, gdzie mieścił się jego gabinet. Nie było go dosłownie pół minuty. Wrócił z jakimś zeszytem, z którego po drodze wypadło mu kilka kartek. Na uwagę inspektora o tym, że coś zgubił, zareagował nic nieznaczącym machnięciem dłoni.
– I tak te recepty są przeterminowane… – skwitował, biorąc Lejkę pod rękę i prowadząc w stronę ławki. – Niech pan usiądzie, bardzo proszę. Mam parę pytań do pana… – Ordynator niespodziewanie cisnął struchlałego ze strachu policjanta na siedzenie ławki, po drodze delikatnie wyjmując mu z rąk teczkę z obliczeniami. – Pierwsze, czy pańska siostra jest zamężna?
– Nie. Jedyną jej bliską osobą jestem ja.
Lewij z impetem opadł na wolną przestrzeń siedzenia, odchylił się do tyłu i długo patrzył przed siebie, nieustannie miętosząc w palcach zwisający mu zza ucha, podobny do pejsa kosmyk czarnych, gęstych włosów.
– Tak… – powiedział w końcu, notując coś w zeszycie. – Pan z nią nie mieszka, prawda? Skierowanie ma z Ciechocinka…
– Nie, nie mieszkam… Ale przyjeżdżam do niej, jak tylko mogę.
– Hmmm… Interesujące… – wymruczał do siebie psychiatra i zapytał policjanta o to, czy zauważył on coś podejrzanego w zachowaniu Agaty podczas ostatniej wizyty.
Lejka odparł, że niczego podejrzanego nie zauważył, na co rozmówca zareagował pełnym beznadziei westchnieniem, wyjął z kieszeni pudełko zapałek, obrócił je parokrotnie w dłoni i odłożył na miejsce.
– A pan z nią tych duchów przypadkiem nie wywołuje? – zapytał nagle, w twórczym roztargnieniu bazgrząc coś na marginesie zeszytu.
– No… Zdarza mi się to robić… To, powiedziałbym, nasza rodzinna pasja… – odpowiedział policjant i zaczerwienił się. Nie chciał przyznawać się do swojej słabości tak prędko.
– Acha… Agenesis corporis callosi… Nie, jednak nie… A czy pamięta pan, kiedy to się zaczęło?
– Co się zaczęło? – Lejka ze zdziwieniem spojrzał na profesora, ale nie zdołał odcyfrować wyrazu jego czarniawej, dokładnie wygolonej twarzy.
– No… Wie pan… – Lewij odchrząknął i z trzaskiem położył sobie zeszyt na kolanach. – Kiedy zaczęła się ta rodzinna pasja?
– Nie pamiętam, nie wiem nawet… Już moja babka wywoływała duchy…
Psychiatra klasnął w dłonie tak głośno i niespodziewanie, że inspektor podskoczył ze strachu.
– Amnesia retrograda… Nie, też nie to… – mruknął lekarz i trwożliwie rozejrzał się dookoła, jakby dopiero teraz zauważył, że siedzi na ławce w parku. – Rodzinna pasja, powiada pan… Interesujące… Czy ktoś z pańskiej rodziny kiedyś przeżył traumę?
– Nie rozumiem… Dlaczego pan o to pyta, profesorze?
– Wie pan, istnieje pewien mechanizm… Nazywa się przeniesienie… – powiedział profesor, nachylił się w stronę Lejki i zaczął szeptać mu do ucha niestworzone rzeczy o przeniesieniu win za brak pomocy osobie po traumie na świat pozaziemski. Uśmiechał się przy tym i mrużył oczy w sposób tak szczególny, że inspektora ogarniało przerażenie, momentami zaś umysł jego zaczynał wierzyć w każde wypowiedziane przez ordynatora słowo.
Lejka co chwila przyłapywał się na bezwiednym przytakiwaniu, a im bardziej starał się je kontrolować, tym gorzej mu to wychodziło. W ogóle miał wrażenie, że dzieje się z nim coś zupełnie niezależnego od jego woli i świadomości. Chciał zaprzeczyć, a nie był w stanie otworzyć ust; chciał zerwać się i odejść, ale jakaś przemożna siła trzymała go na miejscu. Czuł, że dusi się w prędkim potoku szeptu. Każde nowo wypowiedziane słowo wwiercało mu się w mózg, powodując nieziemski ból, a on siedział i słuchał jak zaklęty.
– To tylko hipoteza robocza, ale wydaje się, że może być całkiem bliska prawdzie… – zakończył wreszcie profesor, odchylając się z powrotem na oparcie.
– Ciekawe, ale brzmi to jakoś groźnie… To znaczy, że ktoś po traumie wbił moim prababkom do głowy, że wywołanie duchów polepszy jego samopoczucie, a one upatrzyły sobie w tym sposób na obmycie się z win? – zapytał policjant.
– Powiedzmy, że tak… – Lewij uśmiechnął się z zadowoleniem, spojrzał na zegarek, zerwał się z ławki i zaklął półgłosem. – Przepraszam pana bardzo, ale na śmierć zapomniałem o tym, że muszę spotkać się z dyrekcją… Proszę wrócić do Sary, albo przejść się, jak pan zechce… Przepraszam, naprawdę muszę już iść – wyszeptał i zniknął między drzewami. Biały kitel powiewał pomiędzy pniami stuletnich lip, a piasek chrzęścił pod twardymi podeszwami drewniaków.
„Artysta…” – pomyślał z uśmiechem inspektor i usiadł z powrotem na ławce. Cisza i spokój zalanej słońcem alejki sprawiały, że nie chciało mu się nigdzie iść. Lejka zastanawiał się przez moment nad tym, dlaczego nie poprosił ordynatora o spotkanie z Agatą, ale wkrótce poddał się wszechogarniającemu urokowi ostatnich dni lata. Sen powoli podpełzł do jego nóg i jak wierny pies wspiął się na kolana, skąd przepełzł do głowy i oczu policjanta. Lejka przymknął powieki, myśląc o tym, jak pięknie byłoby tu zostać na zawsze.
Nie dane mu było jednak w pełni cieszyć się wolnym popołudniem. Ledwo otulił go lekki powiew nadchodzącego snu, kiedy w kieszeni zawibrowała komórka. Inspektor niechętnie tworzył oczy i sięgnął po telefon.
– Halo?
Odpowiedziała mu długa, niepokojąca cisza.
– Halo?! – powtórzył głośniej i już miał odłożyć słuchawkę, gdy dobiegł go drżący ze zdenerwowania głos sierżanta Walczaka:
– Panie inspektorze… Samael uciekł…
– Co? – wrzasnął policjant, z trudem panując nad cisnącą się na usta wiązanką przekleństw. – Żartuje pan, prawda?
– Nie, inspektorze… Nie żartuję… Sam jestem w szoku… Chciałem mu dać obiad, otwieram drzwi, a… a cela jest pusta. Żadnych śladów ucieczki… On… On wy–pa–ro–wał, proszę pana, wyparował, jak Boga kocham! Dyżurny nic nie widział ani nie słyszał… Wyparował… Wczoraj był, a dzisiaj nie ma… – Sierżant coraz bardziej plątał się w relacji, toteż Lejka poprosił go, aby się uspokoił.
– Proszę zadzwonić do Piekutki. On lepiej poradzi panu, co robić – powiedział na zakończenie i rozłączył się. Ręce mu drżały, a w ustach miał dziwną, mdlącą suchość. Oto ten, na którego tak długo czyhał, ucieka sprzed nosa i naraża go na ośmieszenie.
„To kpina!” – myślał podenerwowany inspektor, wystukując na klawiaturze numer telefonu ordynatora. Chciał podziękować mu za gościnę i uprzedzić, że wyjeżdża niezwłocznie. Lewij jednak nie odbierał, widocznie zajęty rozmową z dyrekcją. Lejka zostawił mu wiadomość na poczcie głosowej i błyskawicznie wsiadł do auta. Samochód długo nie odpalał, ale w końcu powoli i jakby niechętnie wytoczył się na ulicę. Do komisariatu inspektor dotarł w niespełna dwadzieścia minut.
Na miejscu panował zupełny rozgardiasz. Funkcjonariusze biegali z kąta w kąt, co rusz przystając i oglądając się trwożliwie. Jeden z nich, zapytany o sierżanta Walczaka odparł, że nie ma bladego pojęcia, gdzie się tamten podziewa.
– Dzisiaj nie przyszedł do roboty… Dzwoniliśmy do niego, ale nie odbiera.
Lejka omal nie krzyknął ze zdziwienia i, tknięty przeczuciem, wyjął telefon. Wydało mu się mało prawdopodobne, by Walczak dzwonił doń w sprawie pracy z innego numeru, niż służbowy. Poza tym… Inspektor przymknął powieki i przypomniał sobie całą rozmowę z podwładnym. Z relacji sierżanta wyraźnie wynikało, że był on dziś na komisariacie. „Chciałem mu dać obiad, otwieram drzwi, a… a cela jest pusta.” Jak można dać aresztantowi obiad, nie będąc w tym samym budynku, co on? Było jasne jak Słońce, że ktoś kłamie, trzeba było tylko wyjaśnić, kto. Lejka wszedł do swojego gabinetu, zamknął drzwi i wystukał na klawiaturze swego prywatnego telefonu numer Walczaka. Usłyszał tylko, że abonent znajduje się poza zasięgiem. Spróbował zadzwonić na służbową komórkę sierżanta, ale sytuacja powtórzyła się. Dzwonił kilkakrotnie, raz po raz zmieniając numery, ale odpowiadał mu zawsze ten sam metaliczny głos automatu.
„Trzeba by do niego pojechać…” – pomyślał i niezwłocznie wybiegł z komisariatu. Walczak mieszkał zaledwie dwie przecznice od swojej pracy, toteż Lejka postanowił dotrzeć na miejsce piechotą.
Budynek, w którym mieściło się mieszkanie sierżanta, był niziutką, przedwojenną jeszcze kamieniczką, wciśniętą pomiędzy dwa nowe, błyszczące niedawno wymytymi szybami bloki. Inspektor bez trudu wszedł do kamienicy i wspiął się na piętro. Przystanął pod drzwiami, oznaczonymi numerem 8 i wsłuchał się uważnie w dochodzące zza nich odgłosy. Z mieszkania dobiegała głośna, dyskotekowa muzyka, jakieś pijane krzyki i piski podchmielonych dam. Nad ogólną kakofonią czasami wznosił się piskliwy, wiecznie zdenerwowany głos sierżanta.
„Tego to już za wiele! Impreza w samo południe!” – dziwił się w duchu Lejka. Postał jeszcze chwilę pod drzwiami, po czym gwałtownie nacisnął na klamkę. Zamek ustąpił bez oporu. Inspektor wpadł do przedpokoju i osłupiał. Zdziwiła go panująca w mieszkaniu cisza, a jeszcze bardziej zdumiał się, gdy spojrzał w dół.
Na podłodze, okryte ciemną od krwi narzutą, leżało coś niesłychanie podobnego do zwłok. Lejka ostrożnie odrzucił prześcieradło i odskoczył jak oparzony. Policjantowi ukazała się blada, wykrzywiona w agonalnym grymasie twarz Walczaka. Funkcjonariusz miał duże, wywalone na wierzch oczy, w których widniał przedśmiertny przestrach. Dłoń denata była zimna, ale inspektor i tak miał wrażenie, że zaraz blado–zielonkawe palce zmarłego schwycą go na rękę. Na szyi sierżanta widniała duża, ciemno–czerwona pręga, innych obrażeń nie było. Lejka rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakichś śladów obecności mordercy. Obok wieszaka z ubraniami, na niziutkiej szafeczce leżał mały, skądś policjantowi znajomy grzebyczek z trzema wyłamanymi ząbkami.
„Niemożliwe”– z niedowierzaniem pomyślał inspektor i już miał wziąć go do ręki, gdy uświadomił sobie, że nie ma rękawiczek ochronnych. – „Muszę koniecznie zadzwonić po kryminalnych…” – postanowił, cofając się w stronę drzwi. Oficer dyżurny z policji kryminalnej oschle podziękował za zgłoszenie i zapewnił, że ekipa zaraz będzie na miejscu. Istotnie, parę minut później pod kamieniczką zjawił się biały, policyjny samochód. Wysiadło z niego dwóch postawnych mężczyzn. Chwilę później byli już w mieszkaniu i oglądali zwłoki. Lejka odetchnął z ulgą i wyszedł, czując, że ogarnia go słabość. Z trudem dotarł do komisariatu, wsiadł do stojącego na parkingu samochodu i nie myśląc włożył kluczyk do stacyjki. Auto zacharczało niczym umierający gruźlik i powoli ruszyło w stronę ulicy. Inspektor jechał, nie uważając na drogę i zupełnie nagle uświadomił sobie, że dojeżdża do wjazdu na parking przed swoim blokiem. Półprzytomny ze zdenerwowania powlókł się na górę, otworzył drzwi i nie zdejmując ubrania padł na łóżko. Zasnął tak prędko jak nigdy przedtem. Nie śniło mu się nic, oprócz ciemnej, cynobrowej wstęgi na białym tle śmiertelnie bladej skóry…
"Ja "beznadziejność nadchodzących dni" -
Witam odważnym i rycerskim : "phi" !!" Tongue
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
RE: Artysta, który minął się z powołaniem - Rozdział 1 i 2 - przez Grafoman - 08-01-2017, 14:41

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości