Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Samael
#1
Witam,

chciałbym udostępnić Wam pierwszy rozdział projektu, który trochę już się rozbudował, a do którego warto zebrać opinie fanów fantastyki - w końcu pisze się zawsze dla ludzi, nie dla siebie. Za konstruktywne uwagi i rady z góry dziękuje, a w razie gdyby ktoś chciał zapoznać się z gotową kontynuacją pracy, zobowiązuję się dostarczyć mailowo bądź poprzez forum. Mam nadzieję, że nie zmęczę nikogo moją prośbą.

PS. po wklejeniu akapity są obecne, ale po udostępnieniu znikają, za co przepraszam.


Rozdział 1
Wisielec


Ocknął się w komorze chłopskiej chaty. Wisiał pionowo na sznurze, zaś jego nagie stopy obejmował wysoki ogień, rzucający dokoła snopy ruchliwych cieni. Żywcem palona skóra skwierczała nieprzyjemnym dźwiękiem. Jej kawałki co chwilę spadały w płomienie z głośnym sykiem, a spod nich natychmiast wyłaniała się zupełnie nowa tkanka. Za otwartymi okiennicami rozpościerała się czarna noc. Z jej gęstwiny dobywały się męskie głosy: dyskusja brzmiała wyraźnie, choć była przyciszona, prawie że wyszeptana. Zgromadzeni na podwórzu mężczyźni unikali wypowiadania imienia swego więźnia – choć na własne oczy widzieli, jak zamiera w nim oddech, bali się go panicznie. Jego ciało zachowało cudowną zdolność regeneracji, przez co nie mogli rozsądzić, czy faktycznie jest on martwy, czy też demoniczne siły utrzymują go przy życiu mimo braku bicia serca.
Wiszący nad ogniem młodzieniec z początku nie mógł przypomnieć sobie wydarzeń, które zaprowadziły go tej drastycznej sytuacji. Ból był porażający, ale on przyjmował go ze spokojem. Spojrzał w mrok ponad sobą. Dłonie przebili mu żelaznym trzpieniem i obwiązali grubym łańcuchem. Poczwórnie pleciona lina utrzymywała ciężar ciała na belce płatwy i wyglądało na to, że nie urwie się pod naporem żadnej siły.
— Te ludzkie wszy bawiły się tobą dobre kilka godzin — ozwał się skrzekliwy głos z ciemnego kąta. — Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby komuś udało się schwytać demona.
— Jestem człowiekiem, wstrętny pomiocie — warknął Samael, a głos z ciemności zaniósł się sykliwym śmiechem.
— Mnie nie oszukasz. Jesteśmy tacy sami.
— Nie jesteśmy tacy sami. — Samael uniósł wysoko głowę, zaś srebrna otoczka wokół jego czarnych tęczówek zaświeciła niczym księżyc. — Pokaż się i zdradź mi swoje imię — rozkazał zmienionym głosem.
Demon zaczął pluć i rzęzić, walczyć z niewidzialną mocą zaklęcia, ale to było ponad jego siły. Coś złapało go za kark niczym żelazne kleszcze i brutalnie cisnęło w obręb światła. Teraz Samael ujrzał pokraczną istotę, która nie rzucała cienia. Małą, szpetną bestyjkę z długimi ramionami oraz nieproporcjonalnie krępym tułowiem. Poruszała się nisko przy ziemi, a jej pomarszczona twarz przywodziła na myśl brzydkie niemowlę z rozumnym spojrzeniem wielkich oczu.
— Pilarumpkijas — zaskrzeczała posłusznie kreaturka. — Diablik złośliwości i gruźlicy. — Po tym wyznaniu demon zaczął dyszeć, jakby odebrano mu wszelkie fizyczne siły. W jego czarnych ślepiach odbijał się blask ognia oraz cień przerażenia. Wisząca nad nim figura ludzka przytłoczyła go bardziej niż starożytny Ołtarz Beliala, przed którym na twarz padały wszystkie ziemskie demony. Z podobną istotą nie spotkał się przez ponad sześćset lat swej podłej egzystencji – czuć od niej było zapach demona, człowieka oraz anioła. To nie mieściło się w małej diabelskiej główce.
Diablik najchętniej uciekłby z podkulonym ogonem jak najdalej od tego miejsca, ale nie mógł przezwyciężyć trzymającej go za gardło mocy.
— Gdzie ja jestem? — zapytał groźnie Samael.
— W gospodarstwie chłopskiej rodziny bez nazwiska — wyrecytował demon wbrew własnej woli — pięćdziesiąt trzy truchty na południe od Jeziora Moren, czterysta galopów od granicy z Ułtanem, na skraju Lasu Niedźwiedziego, zaraz przy Długiej Polanie należącej do etnarchy Pavona del Tutti.
— Gdzie są ludzie z tego gospodarstwa?
— Ciało kmiecia Barto leży w tamtym kącie, mój panie. Został przebity mieczem, kiedy stanął w obronie swojej rodziny. — Diablik mówił z głową przyklejoną do klepiska, a jego małe ciałko drżało z przerażenia. — Jego dwaj synowie zostali posiekani tuż przed chatą. Żona była szpetna, więc dla zabawy powiesili ją na gałęzi i pokłuli włóczniami. Córka dyszy jeszcze, ale obeszli się z nią bardzo okrutnie, więc raczej nie dożyje jutra.
— Kim są te psy, co mnie tu uwięziły?
— Wybacz nędznej istocie, mój panie, ale nie potrafię dać na to odpowiedzi. Mieszkam w tej chacie przez niecałe dwa księżyce, przez który to czas męczyłem uczciwie starszego chłopca kaszlem oraz ropą, ale wczorajszego wieczora przybyli tu ci mężowie i rozpruli go bardzo dokładnie. Widziałem, jak wloką cię, mój wielki panie, nieprzytomnego, ale nie zdawałem sobie sprawy, z jak potężnym księciem mam do czynienia. Inaczej zrobiłbym wszystko, co w mojej sile, żeby cię oswobodzić. Niestety, jestem bardzo słabym demonem, marnym i plugawym, który niegodny jest służenia tobie. Gdybyś tylko przyzwał moce ciemniejsze niż ja...
— Ilu ich jest?
— Ośmiu słabo uzbrojonych piechurów i jeden kawalerzysta, mój panie. Czekają na oddział z dowódcą, który ma się tutaj zjawić o świcie.
Samael zamilkł i opuścił brodę na błyszczącą od potu pierś.
— Czy mogę odejść, mój panie? — zapytał trwożnie diablik, czując, jak przywalająca do ziemi siła zostawia go w spokoju.
— Rób, co chcesz — rzekł Samael i pogrążył się w półśnie.
Oswobodzony diablik pospiesznie usunął się w cień, ale nie uciekł, tylko w najwyższym napięciu obserwował wiszącego na sznurze człowieka. Czarna czupryna młodzieńca trwała w bezruchu, nogi jakby w rezygnacji poddały się słabnącym językom ognia; w rzeczywistości duch jego był silny, wręcz pulsował gniewem i pragnieniem zemsty.
Jakiś czas później do chaty weszło trzech uzbrojonych mężczyzn. Dwóch z nich pozostało przy wejściu z wyciągniętymi przed siebie grotami włóczni, trzeci ze wstrzymanym oddechem zbliżał się do Samaela. Kiedy spostrzegł, że więzień nie zdradza oznak życia, śmielej postąpił naprzód. Podniósł z ziemi trzy bierwiona i dorzucił je do ogniska. Z fascynacją oglądał wciąż odnawiającą się tkankę na sczerniałych stopach młodzieńca i nie mógł się temu nadziwić.
— Bogowie go musieli przekląć — szepnął, zbliżając twarz do płomieni.
Był to krok samobójczy. Z pozoru martwe nogi chwyciły go nagle za szyję, po czym rozległo się głośne chrupnięcie. Głowa mężczyzny zawisła na piersi jak na skórzanym pasku. Stojących przy wejściu żołnierzy zamurowało. Gdy wreszcie odzyskali czucie w członkach, zawołali na alarm i rzucili się do ucieczki. Przed tym jeden z nich cisnął na oślep włócznią – ta przecięła wzorowo przestrzeń i wbiła się w brzuch Samaela.
Samael stęknął z bólu i zahuśtał się na linie. Grot trafił prosto w wątrobę – do ogniska z sykiem nakapało obficie krwi. Po chwili jednak krew przestała płynąć, mimo iż włócznia nadal tkwiła głęboko w ciele i sterczała teraz na dwa metry w przód.
Samael dyszał ciężko, lecz pomimo bólu rozsadzającego trzewia napawał się słodkim smakiem zemsty. Siedzący w kącie demon zaniósł się skrzekliwym śmiechem. Do rana nikt już nie odważył się przekroczyć progu chaty; żołnierze rozstawili wartę i modlili się w duchu, żeby bogowie oszczędzili ich życia do przyjazdu dowódcy.
Zaraz po jutrzence na podwórzu zadudniło od końskich kopyt. Spory oddział jazdy zatrzymał się w gospodarstwie, gdzie wycieńczeni nocnym czuwaniem żołdacy padali z nóg i do nóg. Obecność Ariela Mertyna, byłego rycerza południowej armii, teraz samozwańczego dowódcy „Powołanych”, krzepiła w nich serca i dawała nadzieję, że nie skończą jako ofiary legendarnego Samaela.
Imię to podawano z ust do ust od podnóża Gór Szarych, przez wszystkie miasta Wielkiej Równiny, aż do portów Zachodniego Kontynentu. Snuto przy tym niestworzone opowieści na granicy mitów oraz bajek, jakoby Samael w pojedynkę rozgromił armię uzurpatora Dorela Avante, a także zniszczył Twierdzę Mistyków, choć te historyczne wydarzenia dzieliło od siebie ponad pół wieku. Podobno nie mógł go zranić żaden miecz ani strzała. Jedni opowiadali, że spłodził go sam Belial, inni zaś głosili, iż Samael należy do starożytnej rasy tytanów, która wymarła na długo przed narodzinami rodu ludzkiego. Jednak nie każdy ze słuchaczy dawał tym rewelacjom wiarę. Do takich właśnie zaliczał się Ariel Mertyn. Kiedy posłyszał, że jego ludzie zabili rzekomego Anioła Śmierci, rzucił wszystkie sprawy bieżące i co koń wskoczył ruszył na południe, aby sławetne zjawisko ujrzeć na własne oczy.
— Prowadźcie — rozkazał roztrzęsionym żołdakom, którzy zaczęli mu skomleć coś bez ładu oraz składu. Szedł, ściągając rękawice i z niesmakiem obserwując martwe ciała dwóch chłopców, które leżały pod płotem, dziobane przez liczne ptactwo. Gdy znalazł się we wnętrzu chaty, zastany tam obraz na moment zamroził w nim bicie serca.
W lewym kącie izby pośród plamy zakrzepłej krwi leżał półnagi trup gospodarza. Dokoła walały się rozbite sprzęty i zwoje tkackich materiałów. Pośrodku, na zwęglonym już palenisku, zalegało do połowy strawione przez ogień truchło żołnierza. Nad tym wszystkim wisiał nagi mężczyzna z włócznią wbitą obok pępka oraz groźnymi piorunami w oczach. Samael patrzył na przybyszów z góry, natomiast ci truchleli niczym zające – wszyscy prócz dowódcy, który zamiast strachu czuł niepochamowaną fascynację.
— Tak wygląda martwy demon? — zapytał ze złością, po czym zbliżył się do Samaela. Chwycił drzewiec sterczącej z jego ciała włóczni i pociągnął zań zdecydowanym ruchem. Z głębokiej rany popłynęła struga krwi. Mertyn z zapartym tchem śledził, jak rozcięta skóra zasklepia się sama z siebie, nie pozostawiając śladu po grocie. — Doskonałe — stwierdził z błyskami w oczach. — Doskonałe… Zaprawdę jesteś bardziej bogiem niż człowiekiem.
Samael uśmiechał się pod nosem i milczał. Z odległego kąta doszedł go głos diablika:
— Panie, dlaczego ich wszystkich nie zniszczysz? Mógłbyś spalić ich nędzne ciała za pomocą jednego słowa. Zdmuchnąć ich z powierzchni ziemi jednym poruszeniem palca. Dlaczego nie przyzwiesz piekielnych bestii? Pozwolisz, żeby te niegodne istoty traktowały cię w taki sposób?
Samael nie słuchał podszeptów kreatury. Nie zamierzał korzystać z pomocy sił, którymi gardził. Ponad wszystko był człowiekiem, a żadnemu człowiekowi nie godzi się wzywać na pomoc demonów.
Mertyn bez cienia obawy zbliżył się do Samaela i przejechał palcem po miejscu, z którego przed chwilą wyrwał grot włóczni.
— Czujesz ból? — zapytał, unosząc spojrzenie w górę. — Milczysz? Nie dziwię ci się. Moi ludzie nie potraktowali cię honorowo. Przyznam, że trochę ich poniosło. Ale ty z pewnością na takie błahostki nie zwracasz uwagi. W końcu jesteś czymś więcej niż oni. Prawda? — Brak jakiegokolwiek responsu powoli wyprowadzał Mertyna z równowagi. — Ale ja jeszcze się nie przedstawiłem — rzekł, zmieniając ton wypowiedzi. — Ariel Mertyn, do usług. Zapewne o mnie słyszałeś. Nie mam dobrej opinii wśród ludu, to prawda, ale nikt też nie odbierze mi sławy najgroźniejszego wojownika w dominium. I powiem ci jedno: mimo całej tej sytuacji ja wcale nie zamierzam szukać z tobą zwady. Co więcej – uważam, że powinniśmy połączyć nasze siły.
— Dlaczego sądzisz, że cokolwiek dla mnie znaczysz? — prychnął Samael.
— Słyszałem o tobie wiele opowieści — ożywił się Mertyn — i wiem, że wojna to twój żywioł. Demon, który pozostawia za sobą morze trupów. Istny drapieżnik na polu bitwy. Nieśmiertelny wojownik. Polityczny awanturnik i zręczny uwodziciel.
— To ostatnie raczej nie wychodzi mi na dobre — stwierdził z westchnieniem Samael.
— Tak, to nawet zabawne — zaśmiał się Mertyn. — Niepokonany Anioł Śmierci daje się podejść zwykłej kurtyzanie. Bałem się, że ilość trucizny, jaką w ciebie wpoiła, faktycznie okaże się zabójcza, ale najwyraźniej opowieści o tobie się nie myliły. Ty naprawdę jesteś nieśmiertelny. Ciekawe, czy przeżyjesz ścięcie głowy...
— Chcesz to sprawdzić?
— Nigdy bym nie śmiał. Jesteś zbyt cenny na takie eksperymenty. W kilku większych miastach oferują za ciebie do miliona zeni. To prawdziwy majątek jak za jedno istnienie.
— Doprawdy? Więc zamierzasz mnie sprzedać?
— Nie powiem – kusząca to wizja, ale ja przede wszystkim myślę o wojnie. Co prawda za takie pieniądze mógłbym porządnie uzbroić tę moją nędzną zbieraninę, ale ty, mój przyjacielu, jesteś wart o wiele więcej niż cała armia. Sama twoja obecność na polu bitwy może przesądzić o jej rezultacie.
Samael zmarszczył brew.
— Ty naprawdę wierzysz, że pozyskasz mnie dla tej marnej wojenki? — zakpił. — Przecież to jakiś żart.
Mertyn poczerwieniał ze złości.
— Tym żartem zaprowadzę kres nobilatowi! Te sługusy obcego mocarstwa, potomkowie zwykłych kramarzy i zdrajców nie mają prawa nami rządzić! Trzeba przywrócić władzę prawdziwego rycerstwa! Tego chcę dokonać!
— Winszuję pewności siebie.
Mertyn spojrzał na Samaela groźnie, ale wnet się opamiętał i złagodniał na posiekanej bliznami twarzy.
— Po co zarzucać się pustymi słowami? — zapytał z gestem otwierających się dłoni. — Możesz przecież stanąć u mego boku na polu bitwy i na własne oczy przekonać się, co Ariel Mertyn jest wart.
— Wisząc tak, raczej nie stanę — zauważył Samael.
Mertyn ze śmiechem zawahał palcem.
— Chętnie bym cię uwolnił, ale wtedy mogę stracić życie — wyjaśnił. — Potrzebuję przysięgi, że mnie nie zabijesz.
— Co oferujesz w zamian? — odbił chytrze Samael.
Mertyn cofnął się do swoich ludzi, po czym jednego z nich złapał za pas i z niedźwiedzią siłą rzucił pod nogi Samaela. Wyciągnął miecz i zanim klęczący człowiek zdołał otrząsnąć się z szoku, płynnym ruchem rozorał mu gardło. Trup wyciągnął się na klepisku w drganiach, zaś spod jego głowy wezbrała czarna kałuża krwi. Na zebranych wkoło żołnierzy padł blady strach.
— Na początek — ogłosił Mertyn — tych, co cię upokorzyli, możesz potraktować według własnego uznania. W końcu zemsta to twoje drugie imię. Potem udamy się do mojej reduty, gdzie skosztujesz tylu kobiet i rozrywek, że zapomnisz o reszcie świata. A kiedy już rozpoczniemy naszą kampanię: większość łupów będzie należała do ciebie. Ja wezmę tylko tyle, ile będzie potrzebne na utrzymanie wojska.
— Dobrze, nie zabiję cię — rzekł Samael, obserwując rycerza z ciekawością.
— To mi nie wystarczy. Chcę, żebyś złożył mi świętą przysięgę.
— Niech będzie — zgodził się Samael. — W imię Najwyższego i pod groźbą Jego gniewu przysięgam, że nigdy nie będę próbował cię zabić.
Mertyn przetarł spocone czoło i rozkazał uwolnić więźnia. Dłoń trzymał jednak na głowni miecza, gotowy do obrony.
Żołnierze unieśli drabinę, z której odcięli przywiązany do belki powróz. Samael zleciał na ziemię ze sprawnością leśnej pumy i zaczął rozciągać odrętwiałe ciało. Wkrótce łańcuch jak i trzpień przebijający jego dłonie spadły na klepisko z głuchym brzdękiem. Anioł Śmierci był wolny. Stał nagi w centrum chłopskiej komory, a jego szeroki tors unosił się w rytm głębokich oddechów. W końcu Mertyn zapytał:
— Mogę liczyć na twoje słowo?
Samael spojrzał na niego z pogardą.
— Nikt nie może złamać świętej przysięgi — oznajmił — więc możesz być spokojny, nie zabiję cię. — Mertyn odetchnął z ulgą i zluzował napiętą postawę. — Jednak cała reszta zebranego tutaj ścierwa — podniósł głos Samael — nie wyjdzie z tej chaty żywa.
Zdezorientowani żołnierze spoglądali to na pozbawionego broni i ubrania Samaela, to na dowódcę, to na siebie wzajem, i nie robili nic, aby ratować swoje życia. Później nie mieli już czasu, aby tego żałować. Sceny, jakie nastąpiły w tej lichej chacie, na długo wyryły się w pamięci Mertyna i przez wiele nocy powracały doń w koszmarach. Żaden z jego ludzi nie wydał nawet jednego dźwięku, nikt z nich nie zdążył podnieść miecza, kiedy Samael dawał pełen upust swej wściekłości. Wystarczyła mu goła ręka, aby w ułamku chwili cztery ciała legły na klepisku z rozprutymi gardłami.
Diablik opuścił swoją kryjówkę i z szalonym śmiechem zaczął skakać po trupach oraz taplać się w ich krwi. Ariel Mertyn skamieniał. Patrzył z przerażeniem na Samaela i nie mógł ruszyć się z miejsca. Czuł się bezsilny wobec takiego potwora.
— Przysięgałeś... — wyszeptał, gdy demon przyłożył ociekającą czerwienią dłoń do napierśnika jego zbroi.
— ...że cię nie zabiję — dokończył za niego Samael i wyzwolił swoją energię.
Huknęło, jakby młotem w dzwon strzelili, po czym ciało Mertyna przebiło drzwi chaty i razem z kawałkami drewna poszybowało przez większą część podwórza. Zebrani tam wojownicy nie wiedzieli, co się stało, ale odruchowo złapali za broń. Zaniepokojone konie rżały straszliwie. Połamany Mertyn rył stopami w ziemi.
I oto w progu chaty pojawił się nagi człowiek powalany cudzą krwią. Oczy jego rzucały srebrne gromy, w dłoniach błyszczała siekiera, za pomocą której dzień wcześniej chłop Barto próbował bronić swej rodziny. Ktoś ryknął: „ZABIĆ DEMONA!” i oddział zbrojnych ustawił się w karnym szyku. Z dwóch kusz świsnęły bełty, które trafiły Samaela prosto w serce. Demon stracił równowagę i runął na plecy.
— Wy parszywe... — wycedził przez zaciśnięte zęby, podnosząc się w bólach z ziemi.
Ten widok zrobił na żołnierzach piorunujące wrażenie. Na moment zapomnieli o śmiertelnym zagrożeniu, w szoku i niedowierzaniu obserwowali, jak człowiek przed nimi wyrywa sobie z piersi pociski i ze złością rzuca nimi o ziemię.
Padły kolejne strzały, ale tym razem Samael uniknął ich w nieludzki sposób. Jego szybkość nie przypominała żadnej ziemskiej istoty. Był jak smuga światła albo piorun na burzliwym niebie. Szyk wojska poszedł w rozsypkę, ponieważ ludzi w nim ogarnęła panika: potoczyli się na boki niczym korale z przewróconej czary. Ostatecznie żadnemu z nich nie udało się uciec. Samael dopadał jednego po drugim, krzyki ludzkie mieszały się z końskimi. W zaledwie parę minut piaszczyste podwórze zasłał gęsto trup – cały trzydziestoosobowy oddział został wyrżnięty w pień za pomocą tępej siekiery, która w rękach Samaela świstała z potworną siłą. Wkrótce dało się słyszeć jedynie głośne stękanie rozłożonego na piachu Mertyna.
Samael podszedł do rycerza i kucnął nad jego wykrzywioną grymasem bólu twarzą.
— Trochę przesadziłem — oznajmił z rozbrajającą prostotą. — Ale sami sobie na to zasłużyliście. Bo czym zawinili wam ci ludzie? — zapytał, pokazując wiszące na drzewie zwłoki kobiety. — Wojna jest twoim żywiołem, moim jest zemsta. Ciesz się, że złożyłem ci świętą przysięgę, bo inaczej podzieliłbyś los swoich ludzi.
Po tych słowach Samael ruszył szukać ubrania. Wybrał to najczystsze i pasujące do niego rozmiarem. Gdy już zakrył swoją nagość brązową tuniką, wskoczył w pierwsze lepsze siodło i pogalopował w kierunku miasta Karuga, gdzie czekały go niedokończone sprawy.

[align=justify]Rozdział 2
Królobójstwo


Już z daleka dało się słyszeć bicie w miejskie dzwony oraz ryk świątynnych trąb. Na trakcie trwało wyjątkowe poruszenie: każdy wieśniak ogłaszał, że coś się dzieje, w wielkim pośpiechu zmierzał w kierunku miasta. Dla Samaela był to zły omen.
Długi czas musiał przedzierać się przez chaotyczną kolumnę rozgadanej ciżby, toteż cała droga zajęła mu więcej niż zwykle. Gdy wreszcie zza linii drzew wyłoniło się szerokie wzgórze z zasadzonymi na nim zabudowaniami, zaś przed jeźdźcem rozpostarła się swobodna równina, Samael uderzył w zad wierzchowca i puścił się w pełen galop. Wkrótce spostrzegł, że Bramę Targową oblega cała armia pospólstwa, tak więc postanowił wjechać do miasta od strony rzecznego portu.
Za murami potwierdziły się jego najgorsze obawy. Mijał dziesiątki zdruzgotanych ludzi, którzy, siedząc pod ścianami swych drewnianych domostw bądź snując się z jednego końca ulicy na drugi, lamentowali na głos, płakali, zakrywali dłońmi twarze lub wznosili je ku niebu. Całe miasto opanowało jedno wielkie wycie. W dzielnicy pałacowej powywieszano czarne kiry: łopotały na wszystkich sztandarach, zwisały z kamiennych okiennic, noszone były przez pogrążoną w żalu arystokrację w formie kapturów oraz płaszczy. Nie było zakątka miasta, który nie przeżywałby strasznej nowiny, a brzmiała ona: król Torin del Vasce został zamordowany.
Samael minął zabudowania starego miasta oraz cytadelę i wjechał w podwórze okazałego domostwa, gdzie spodziewał się zastać swoją służbę. Nikt jednak nie wyszedł mu naprzeciw. Nawet koniuszy nie wyjrzał ze stajen, choć zwykle pędził do Samaela jak na wyścigi. Trzeba było zostawić wierzchowca samopas i przekonać się, dlaczego wkoło nie ma żywego ducha.
Wnętrze rezydencji należało do bardzo wyrafinowanych. Dywany, rzeźbione meble, obrazy czy stare gobeliny przez kilka lat wykarmiłyby mieszkańców sporej wsi. Tutaj stanowiły jedynie element ozdobny, zbytek, w jakim Samael pławił się przez ostatnie cztery miesiące. Ani przez moment nie żałował, że przyjął propozycję etnarchy miasta Karuga, który wbrew panującym w dominium zasadom ukoronował się według starego obrządku. To przysporzyło mu wielu wrogów, a w konsekwencji zmusiło do szukania pomocy z zewnątrz. Anioł Śmierci, o którego obecności w granicach miasta-państwa doniósł władcy jeden z jego języków, z oczywistych względów stał się dla niego obiektem wartym wszelkich starań. Stąd też osobiście złożona propozycja, stąd worek złota, stąd wreszcie liczna służba oraz przepych jednego z najpiękniejszych budynków w mieście.
We wnętrzu wyludnionego domu rozległ się czyiś głos:
— Gdzie ty byłeś?
Samael spojrzał w kierunku schodów, na których stał młody arystokrata. Był nim Havan del Vasce, kuzyn króla Torina i z jego woli – pierwszy ze sług Samaela.
— Każ przygotować mi kąpiel — rzekł do niego Samael, z obrzydzeniem zrzucając z siebie tunikę ściągniętą z martwego piechura. — I przyślij mi ze dwie dziewczyny.
— Na święte niebiosa, co ci się stało? — przeraził się Havan, widząc zakrzepłą krew oblepiającą całe ciało młodzieńca.
Samael zignorował to pytanie. Odwrócił się do sługi pośladkami i nalał sobie pełen kielich wina. Wypił to na haust, a potem nalał sobie ponownie.
— Powinieneś udać się do pałacu — rzekł ciężkim tonem Havan.
— Nie mam zamiaru — odparł chłodno Samael. — Powiedziałem, że potrzebuję kąpieli. Gdzie są wszyscy?
— Uciekli. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co zaszło?
— Mniej więcej. Torin nie żyje, więc dla mnie nie ma już miejsca w tym mieście.
— Gdzie ty byłeś, kiedy zabójcy przedostali się do króla? — z oskarżeniem w głosie zapytał Havan.
— A gdzie była jego straż? — wściekł się Samael.
— To nie jest odpowiedź. Dostałeś od nas ogromną ilość złota. I za co? W momencie, kiedy naprawdę byłeś potrzebny, zniknąłeś jak pospolity tchórz...
— Uważaj na swój język! — huknął Samael. — Sami jesteście sobie winni, że nie dopilnowaliście bezpieczeństwa własnego króla!
— A gdzie TY byłeś, Aniele Śmierci? Dlaczego zniknąłeś akurat tej nocy, w której dokonano zbrodni?
— Powtarzam: uważaj na swój język. Idę teraz do łaźni i jak z niej wrócę, ma cię tutaj nie być. Inaczej królewska rodzina będzie miała kolejny powód do żałoby. — Samael wyminął nobila w drodze do łaźni. Havan przeklął go na głos, po czym opuścił dom wściekłym krokiem – gdyby nie chodziło tu o budzącego trwogę Anioła Śmierci, królewscy żołnierze jeszcze tego samego dnia przyszliby tu skrócić go o głowę.
Samael zanurzył się pod wodę – nie mógł znieść dojmującego wycia świątynnych trąb, które docierało do wnętrza łaźni i odbijało się od jej ceramicznej posadzki oraz podpartego kolumnami sklepienia. Serce Samaela rozsadzała wściekłość. Nie istotne, co powiedział Havanowi – czuł się winny śmierci Torina. Ten człowiek jako jeden z niewielu uczciwie wyciągnął do niego rękę, i choć nigdy w pełni mu nie zaufał, to traktował jak równego sobie. Był także sprawiedliwym i skutecznym władcą, a to w opartym na moralnej degeneracji świecie jest zjawiskiem wartym ocalenia. Mimo wszystko ktoś go zamordował. Samael nie miał wątpliwości, że gdyby w tym czasie przebywał w mieście, wyczułby zbrodnicze intencje w otoczeniu króla i nie dopuściłby do tragedii. Ostatecznie on – potężny Samael, okrył się kolejną niesławą. Woda wokół niego zaczęła wrzeć. W końcu wybuchła ogromnym chlustem i zalała posadzkę oraz ściany. Całą przestrzeń wewnątrz łaźni rozdarł ryk gniewu oraz plusk spływającej do basenu cieczy.
Samael odział się w skórzane nogawice i lnianą koszulę, którą spiął na biodrach porządnym pasem. Poszedł do stajni, z której wytoczył dębowy wóz. Zaraz po tym zaczął wynosić z willi komplety drogich naczyń, obrazy, gobeliny, a przede wszystkim kufer wypełniony klejnotami oraz złotem. Zamierzał wywieźć z tego miejsca jak najwięcej się da, ponieważ zdawał sobie sprawę, że znów czeka go niekończąca się tułaczka, zaś kto ma pieniądze – nie tuła się, lecz podróżuje.
Zanim zdążył wyprowadzić na podwórze konie, przez otwartą bramę wdarł się człowiek o niskim wzroście i podejrzanym wyglądzie. Na widok piętrzących się na wozie skarbów stanął w miejscu jak olśniony.
— Co my tutaj mamy? — zawołał, gdy spostrzegł uwijającego się przy stajniach Samaela.
Samael ruszył w jego stronę prędkim krokiem.
— Odsuń się od tego, Aksel, bo inaczej stracisz drugie oko — zagroził.
Mężczyzna zaśmiał się i zaprzeczył ruchem dłoni.
— Ani mi się śni — zapewnił. — Prędzej wejdę w drogę samemu Belialowi niż tobie. Wybierasz się gdzieś?
— Wyjeżdżam z miasta.
— A to dlaczego?
— Jesteś głupi, czy po prostu nie słyszałeś o śmierci Torina? W tym mieście nie ma już dla mnie miejsca. Ale cieszę się, że cię widzę. Myślałem, że będę musiał cię szukać po wszystkich spelunach Karugi.
— W czym mogę ci służyć, o mój wielki panie? — ukłonił się Aksel.
— Mój miecz.
— Cóż z nim?
— Chcę go odzyskać.
Aksel pokiwał głową, po czym spojrzał znacząco na wóz.
— Natychmiast rozkażę moim ludziom, żeby trochę powęszyli w mieście — oznajmił. — Ale to nie będzie łatwe...
Samael spojrzał w kierunku, w którym starzec błyskał swym chciwym okiem.
— Mogłem się tego spodziewać — powiedział, za czym ściągnął z wozu obraz króla Torina w złotej oprawie.
Aksel niemal ugiął się pod ciężarem zapłaty, ale trzymał ją dzielnie, ponieważ wiedział, że to nie lada urobek.
— Z tego miejsca przysięgam, że przed zachodem słońca odzyskasz swój miecz — ogłosił z rumieńcami na szpetnej twarzy. Zaraz po tym zawołał głośno na dwóch drabów, którzy czekali na niego pod murami rezydencji; swój skarb powierzył im z groźną miną i zapowiedzią, że jeśli coś się z nim stanie, to własnoręczne utnie im jaja. — A teraz — zwrócił się do Samaela — pozwól, że ja coś ci ofiaruję.
— Ty mi? — zdziwił się Samael, patrząc na starego rzezimieszka z nieufnością.
— Chodź ze mną, to się przekonasz — obiecał zadowolony z siebie Aksel.
Samael zgodził się, ale przed wyjściem przykrył wóz wielką kapą i wciągnął go do stajni. Zbliżył się do Aksela i zagroził:
— Choćby jedna rzecz mi z niego zniknęła...
— Wiem, wiem — odparł z urazą Aksel.
Ruszyli przez miasto w kierunku dzielnicy biedoty. Znajdowała się tam kwatera jednej z największych szajek w mieście, której przywódcą był właśnie Aksel. Zaprowadził Samaela do piwnicy swego domu, gdzie trzymał dla niego ponurą niespodziankę.
Na solidnym krzyżu, tuż obok katowskiego stołu, wisiała naga kobieta. Jeszcze wczoraj była jedną z najpiękniejszych kurtyzan Karugi, teraz jej młode ciało szpeciły ślady długiego bicia i okaleczania. Samael nie mógł patrzeć na ten strzęp człowieczy, więc natychmiast odwrócił od niej swe spojrzenie.
— I co? — zapytał rozpromieniony Aksel. — To ona cię otruła. Nawet nie masz pojęcia, jak mocno później tego żałowała. Jak miała na imię...?
— Roksana.
— Tak, Roksana. Moi ludzie złapali ją krótko po tym, jak sprzedała cię najemnikom. Niestety, właściciel burdelu nie chciał się poddać i któryś z idiotów zranił go w szyję. Wykrwawił się, zanim go tu przynieśli. Ale śliczna panienka czekała na ciebie grzecznie i zabawiała się z naszym katem…
Nagle rozbrzmiał histeryczny wrzask, ponieważ Roksana ocknęła się i na widok Aksela wpadła w panikę. Jej zakrwawione ciało naprężyło się na krzyżu, ręce i nogi próbowały się oswobodzić. Aksel patrzył na to z uśmiechem.
— Ivo starał się, żeby nam nie umarła. Inaczej nie mógłbyś własnoręcznie dokonać zemsty.
Samael stał z oczami wbitymi w czarne klepisko.
— Zdejmij ją stamtąd — wycedził.
— Słucham? — nie dosłyszał Aksel.
— Zdejmij ją stamtąd! I szukaj mojego miecza.
— Ale... ale... co z zemstą? Nie chcesz jej zabić?
— Już na sam widok robi mi się niedobrze. Masz ją wypuścić, ty popieprzony draniu.
Samael ruszył schodami do góry, na co Aksel zamrugał i rzucił się w pogoń za nim. Gdy go dopędził, zawołał:
— Przypomniało mi się, gdzie może być twój miecz! Tamci żołdacy nie zdołali zabrać go ze sobą. Moi ludzie widzieli, jak we czterech dźwigają go do jednego z kupieckich domów. Mogę cię tam zaprowadzić.
— Tak nagle ci się przypomniało? — zapytał rozsierdzony Samael.
Aksel zaśmiał się nerwowo.
— Co mam ci powiedzieć? — bronił się. — Musiałem wyciągnąć od ciebie trochę zeni. W końcu na tym wozie masz tyle kosztowności, że...
— Zabierz mnie do tego cechu i nie odzywaj się więcej — warknął Samael.
W domu kupieckim sprawy nie poszły zbyt dobrze. Aksel wziął ze sobą trzech ludzi i własność Samaela próbował odzyskać groźbami. Cechmistrz jednak nie dał się zastraszyć. Przywołał ochronę, która bez trudu obaliła awanturników. Aksel zawołał na pomoc Samaela, lecz ten z założonymi rękami obserwował tylko, jak stary herszt dostaje łomot za pomocą drewnianej lagi. Gdy niechciany element został usunięty z głównej izby, życie domu kupieckiego wróciło do normy. Teraz to Samael podszedł do cechmistrza i oznajmił:
— Ten miecz, o którym była mowa...
— Co z nim? — warknął kupiec.
— Należy do mnie.
Człowiek siedzący za biurkiem z irytacją odłożył pióro.
— Nie, on wcale nie należy do ciebie — syknął. — Kupiliśmy go uczciwie, na co posiadamy dokumenty. Jeśli chcesz go mieć, musisz za niego zapłacić. Pokaż mi trzos, a zaczniemy właściwą rozmowę.
— Ile za niego chcesz? — spytał Samael, z całych sił hamując gniew.
— Pięćdziesiąt tysięcy zeni — odparł kupiec.
— Pięćdziesiąt tysięcy zeni?! — wrzasnął Samael. — To przecież majątek!
— Tak, ale podobnego miecza nie znajdziesz w całym dominium — tłumaczył starzec. — Nasi rzemieślnicy nawet nie potrafią określić stopu, z jakiego został odlany. Jest tak ciężki, że do podniesienia go potrzebnych jest minimum trzech mężczyzn. Natomiast rękojeść została wykonana z kości prawdziwego tytana. TYTANA – pojmujesz? Tego materiału nie widziano u nas od setek lat. To chyba oczywiste, że chcemy za niego czterdzieści tysięcy zeni.
— Przecież ci powtarzam, że to mój miecz — kłócił się Samael. — Wczoraj mi go zrabowano, a ty teraz chcesz, żebym oddał za niego tyle złota?
— Nie wiem, kim jesteś, ale powiem ci jedno: ten miecz kosztuje trzydzieści tysięcy zeni. Koniec, kropka. I zejdź mi z oczu, póki nie będziesz miał pieniędzy.
Dla podparcia słów mocodawcy ochroniarze domu kupieckiego napięli mięśnie i łypnęli na młodzieńca z jawną groźbą. Ten nie wytrzymał: huknął w biurko z taką siłą, że blat złamał się po tym na dwoje.
— Dobra! — wrzasnął do zszokowanego cechmistrza. — Będziesz miał swoje parszywe złoto, ty chciwy dziadzie! A tylko spróbuj sprzedać mój miecz komuś innemu! — zagroził i wymaszerował z izby. Za nim rozległ się piskliwy wrzask kupca:
— Trzydzieści tysięcy dwieście! Słyszałeś?! Dwieście za biurko, które zniszczyłeś, ladaco!
Na ulicy Samaela dopadł porządnie obity Aksel, który nie mógł uwierzyć, że wielki demon zniszczenia wychodzi z pustymi rękami.
— Przecież mogłeś pozabijać ich tam wszystkich!! — darł się bez opamiętania, tym bardziej rozdrażniając Samaela. — Co ci zrobią?! Jakbyś chciał, to całe miasto skąpałoby się we krwi! Gdybym był tobą, nie uszłoby im to na sucho, o nie! Jeszcze możemy tam wrócić i nauczyć ich pokory! — Mocny kopniak posłał Aksela w worki pszenicy. Jego ludzie rozpierzchli się, natomiast Samael dalej zmierzał w kierunku dzielnicy pałacowej i mruczał do siebie: „Trzydzieści tysięcy zeni! Niewiarygodne! T r z y d z i e ś c i t y s i ę c y zeni...”.
Rozdział 3
Księżniczka Aliana


Zanim Samael zdołał dojechać do dzielnicy kupieckiej, nowe zdarzenie pomieszało mu szyki. Najpierw rozległo się masowe bicie w miejskie dzwony. Potem na ulicach powstało wielkie zamieszanie: od strony cytadeli ku zachodniej bramie co chwilę pędziły oddziały konnych, wszyscy strażnicy otrzymali rozkaz obsadzenia swych posterunków; wystraszeni rzemieślnicy zamykali warsztaty, handlarze w pośpiechu zawijali kramy – bandy bosej dzieciarni zbierały z ziemi wszystko, co po nich zostało.
Samael na rozkaz zbliżającej się straży miejskiej zatrzymał konie. Dowódca oddziału oznajmił mu, że musi zarekwirować jego wóz.
— Co się dzieje? — spytał spokojnie Samael.
— Na zachodzie zauważono obcą armię. Rada regencyjna rozkazała przygotować miasto do obrony. Lepiej, żebyś wrócił do swojej rodziny. Nie wiadomo, jak ten dzień się dla nas skończy.
— Rozumiem — rzekł Samael, patrząc w kierunku zachodnim. — Przepuśćcie mnie — rozkazał, co zakutego w hełm żołnierza zbiło z tropu.
— Chyba nie zrozumiałeś, co do ciebie mówię — tłumaczył opornemu piechur. — Rekwirujemy twój wóz, a ty idziesz do domu.
— Powiem ci tak: jeśli zaraz mnie nie przepuścicie, to obca armia będzie waszym ostatnim zmartwieniem.
— A kim ty jesteś, że tak się do mnie odzywasz? — szczeknął żołnierz.
Samael zdradził mu swoje imię. To wystarczyło, żeby cały oddział zgiął się wpół, zaś zlękniony dowódca zaczął się kajać i oferować swoje usługi. Samael kazał eskortować się do dzielnicy kupieckiej, tak więc żołnierze potruchtali po obu stronach jego wozu, trzymając się za wiszące u pasa miecze i z trudem łapiąc oddech.
Na miejscu Samael niemal wyszedł z siebie. Drzwi do cechu były zamknięte na wszystkie rygle, okna zaś od wewnątrz pozabijane. Ze środka dało się jednak słyszeć głośny chrobot oraz szur przesuwanych mebli. Samael nie bawił się w pukanie: naparł na drzwi, a te ze zgrzytem pękających rygli i zawiasów wpadły płasko do środka.
W izbie rozległy się paniczne wrzaski. Najbardziej darły się kobiety – żona cechmistrza, jego dwie brzydkie córki oraz szaro ubrana służka. Nie chciały się uspokoić nawet wtedy, gdy do środka wkroczyli miejscy strażnicy. Za to stary kupiec na widok żołnierzy zapłonął słusznym gniewem. Podbiegł do nich i zaczął się drzeć, że zapłacą mu za zniszczone drzwi i naruszenie autonomii cechu. Dowódca straży próbował się jąkliwie tłumaczyć, ale rozsierdzony starzec nie pozwalał mu dojść do słowa.
Aferę tę zakończył dopiero Samael, który wydarł się jeszcze głośniej niż sam kupiec:
— Dawaj mi mój miecz!!
Cechmistrz natychmiast zmienił front i ze strachem uciekł pod protekcję straży:
— Ten człowiek przyszedł mnie obrabować! Natychmiast go aresztujcie!
— Jakie obrabować, ty chciwa świnio?! — szalał Samael. — Przywiozłem ci pieniądze!
— Nie uwierzę, jak nie zobaczę! — upierał się cechmistrz, jednak nozdrza drgnęły mu łakomie.
— Chodź za mną — rozkazał Samael. — Na wozie mam też trochę rzeczy do sprzedania.
— Do sprzedania? — zainteresował się kupiec, wychodząc za młodzieńcem na zewnątrz.
Gdy Samael zrzucił z wozu narzutę, zaś zgromadzone tam bogactwo zalśniło w popołudniowym słońcu, oczy kupca rozkwitły niczym chabry na wiosnę. Odchrząknął i rzekł z powagą:
— Jestem do pańskich usług.
Samael wskoczył na wóz, gdzie spośród rozmaitości wyszarpał dwie drewniane skrzynie. Zrzucił je na ziemię, a te rozbiły się i sypnęły obficie złotem.
— Trzydzieści tysięcy zeni — krzyknął, po czym zeskoczył z wozu. — Dawaj mi mój miecz.
— Naturalnie — zgodził się kupiec, zezując radośnie na złoto — za chwilę spiszemy odpowiednie dokumenty. Na dobry początek naszej transakcji zapomnę o odszkodowaniu za zniszczone drzwi oraz biurko. Rozumiem, że wszystko na tym wozie — zakręcił w tamtą stronę palcem — jest na sprzedaż?
— Tak — potwierdził Samael. — Ale dasz mi tylko papiery.
— Wedle życzenia — ucieszył się cechmistrz. — Przygotujemy glejt, który będzie można zrealizować w dowolnej siedzibie naszego cechu. Sobie policzę zaledwie dziewięć procent... — Samael spojrzał na niego niszczycielsko. — To znaczy trzy procent prowizji — błyskawicznie poprawił się kupiec. Zbliżył się do wozu i spróbował zidentyfikować zebrane tam dobra. — Na pewno dam za to wysoką cenę — ogłosił. — Jednak oszacowanie wartości tych wszystkich przedmiotów może potrwać tydzień...
— Zgłupiałeś? — zdenerwował się Samael. — Lepiej mów, ile dajesz.
— Dobrze... — zastanowił się kupiec. — Biorąc pod uwagę ryzyko złej wyceny... A także brak wglądu w dowód własności tych... tych wszystkich błyskotek...
— Nie denerwuj mnie — warknął Samael.
— Niech stracę: dwadzieścia pięć tysięcy zeni.
— Osiemdziesiąt.
— Na bogów! Zaraz mi serce stanie! Trzydzieści osiem.
— Siedemdziesiąt pięć.
— Chcesz mnie zrujnować?! Pięćdziesiąt dwa.
— Siedemdziesiąt.
— Pięćdziesiąt osiem to moje ostatnie słowo. Daj coś zarobić!
— Siedemdziesiąt pięć — wściekł się Samael.
— Dobrze, już dobrze — skapitulował kupiec. — Siedemdziesiąt tysięcy zeni w papierach.
Dla potwierdzenia ugody kontrahenci uścisnęli sobie dłonie. Kupiec wskoczył na wóz jak na swoją oficjalną własność i z nabożnością przykrył go materiałem. Następnie ile sił w gardle zawołał na służbę, która wysypała się z domu w dosyć licznym składzie. Mężczyźni i kobiety pracy rozprzęgli konie, po czym wspólnymi siłami zatoczyli wóz do murowanej stajni. Cechmistrz zaprosił Samaela do izby, aby dopiąć z nim formalności.
Gdy Samael wepchnął za pazuchę kupieckie obligacje, panowie udali się do skarbca, który mieścił się w piwnicach cechu. W zamaskowanym pomieszczeniu było niemal pusto, ponieważ stary lis zdążył poukrywać większość kapitału w ścianach oraz podłogach domu. Drogocennego miecza nie myślał jednak stamtąd ruszać.
— Tego prawie nie da się podnieść — oznajmił, patrząc na sporych rozmiarów oręż z czarnego metalu. — Trzeba będzie wziąć kogoś do pomo... — Oczy niemal wyszły mu na wierzch, kiedy Samael bez najmniejszego wysiłku poderwał z ławy miecz i z nieukrywaną frajdą machnął nim na prawo i na lewo.
— Masz jakieś pasy, żebym mógł obwiązać ostrze? — zapytał.
— Tak — szepnął kupiec. — Oddam w prezencie.
Tymczasem na podwórze domu kupieckiego wjechał oddział konnych. Człowiek o randze kapitana zawołał do stojących tam strażników:
— Nowe rozkazy: macie opuścić swoje posterunki i szukać Anioła Śmierci. Za wszelką cenę trzeba go sprowadzić do cytadeli.
Dowódca oddziału straży wskazał ręką na kupiecki cech.
— Anioł Śmierci jest w tym budynku — zameldował. — Ale wątpię, żeby komukolwiek udało się sprowadzić go do cytadeli. — W tym momencie w drzwiach domu pojawił się Samael, dźwigając na plecach niedorzecznych wręcz rozmiarów miecz. — Chyba że pan kapitan spróbuje...
Kapitan zeskoczył z siodła i pewnym krokiem ruszył do Samaela. Stanął przed nim, padł na kolano i pokornie prosił:
— Rada regencyjna pragnie spotkać się z tobą w cytadeli. Jeżeli tam ze mną pojedziesz, przysięgam, że ci się to opłaci.
— Spotkać? — prychnął Samael. — Potrzebują mnie do obrony miasta. Powiedz im, że nie jestem zainteresowany.
Żołnierz jeszcze niżej pochylił głowę.
— Nie wiem, jakie sprawy chce z tobą omówić rada — przekonywał — ale z pewnością będzie zależeć od tego los wielu istnień.
— Nie mój interes — uparł się Samael. — Za chwilę opuszczam Karugę.
— Bramy miasta są pozamykane do odwołania. Bez odpowiedniego rozkazu obsada nikogo nie przepuści.
— Więc niech spróbują mnie zatrzymać.
— Błagam — żołnierz padł Samaelowi do stóp — zechciej chociaż wysłuchać tego, co rada ma ci do powiedzenia. Zrób to ze względu na pamięć o królu Torinie! Jesteś mu winien tę ostatnią przysługę.
— Nikomu nic nie jestem winien! — obruszył się Samael, choć słowa kapitana przemówiły mu do serca. — Prowadź — rozkazał szorstko i poszedł do koni.
Kapitan podniósł się z klęczek, dziękując za ten cud bogom.
Owalny budynek cytadeli wznosił się na niepospolitych fundamentach w samym sercu Karugi. Jego grube, murowane ściany budziły respekt, warowne wieże piętrzyły się nad niższymi blankami, całość zdawała się potworem nie do zdobycia. Aby się tam dostać, trzeba było przejechać przez zawieszony nad głębokim parowem most, ale nawet na wewnętrznym dziedzińcu wróg miałby niełatwą przeprawę – była to istna strefa śmierci, ze wszystkich stron otoczona strzelnicami.
Kapitan garnizonu poprowadził Samaela do wielkiej komnaty, w której toczyła się właśnie narada między najważniejszymi ludźmi w mieście. Był tam igumen miejscowego templum o szacie przetkanej złotem, dwaj kuzyni zmarłego króla: Havan oraz Noa del Vasce, zakuty w grawerowaną zbroję marszałek Muzian, możnowładcy z rodów del Mino, del Herrari oraz del Biene, a także królowa-wdowa Batilda, której twarz wyrażała ogromny smutek i zatroskanie.
Pojawienie się Samaela zagęściło atmosferę w przestronnej komnacie jadalnej. Wszyscy zebrani przy stole ludzie zamilkli, zaś przestrzeń nad nimi wypełniło uczucie napięcia oraz trwogi. Dla wielu z nich obecność Anioła Śmierci w tym miejscu była nie do przyjęcia.
— Jestem szczęśliwa, że postanowiłeś przyjść nam z pomocą — oznajmiła królowa Batilda i w geście otuchy dla samej siebie złączyła przy sercu dłonie.
— Nikt nie powiedział, że wam pomogę — bezlitośnie odrzekł Samael. — Nie mam zamiaru brać udziału w nieswojej bitwie.
Królowa uśmiechnęła się blado.
— Chcieliśmy prosić cię o coś innego. Panie marszałku — zwróciła się do siedzącego obok mężczyzny.
Człowiek w srebrnej zbroi pochylił przed władczynią czoła i podniósł się z krzesła.
— Nasz sojusznik, etnarcha miasta Ars, idzie w stronę Karugi z dwudziestotysięczną armią — rzekł z wibracją gniewu w głosie. — Nie znamy jego zamiarów. Jeśli faktycznie zamierza wykorzystać śmierć króla Torina i przejąć kontrolę nad jego domeną, jesteśmy straceni. W mieście przebywają tysiące pielgrzymów i jeśli dojdzie do oblężenia, nie zdołamy się wykarmić. Rada regencyjna podjęła więc decyzję… — Marszałek Muzian spojrzał po twarzach otaczających go ludzi. — Otworzymy bramy miasta i poddamy się woli wroga.
Samael z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Więc po co tu jestem, jeśli już postanowiliście podpisać na siebie wyrok śmierci? — zapytał cynicznie.
— Nic takiego się nie stanie! — zawołał Noa del Vasce, uderzając pięścią w stół. — Niejednokrotnie bywałem na dworze w Ars i przysięgam wam, że etnarcha Ravon del Carte jest człowiekiem wielkiego honoru...
— Człowiekiem wielkiego honoru — warknął Matos del Herrari — który w odpowiedzi na śmierć sojusznika wyciąga przeciw jego rodzinie miecz.
— Dosyć tego! — rozjuszył się marszałek Muzian. — Królowa nie udzieliła wam głosu!
Batilda del Vasce uciekła zmęczonym spojrzeniem w blat stołu.
— Mój mąż powiedziałby to samo, drogi Matosie — z drżeniem w głosie zwróciła się do nobila. — Ale obecna sytuacja nie pozostawia mi wyboru. Jeśli podejmiemy walkę, Ravon bez wątpienia wkroczy do miasta na prawach wojny i przeleje krew tysięcy niewinnych ludzi. W ten sposób pozostaje nam przynajmniej nadzieja, że potraktuje nas z miłosierdziem. Myślisz, że łatwo mi oddawać dziedzictwo mojej rodziny w obce ręce? Ale jeśli może to oszczędzić Karudze gwałtów oraz zniszczenia, ze spokojem w sercu przyjmę tę hańbę na siebie.
— Wszystko to bardzo dramatyczne — odezwał się zniecierpliwiony Samael — ale ja nadal nie wiem, czego ode mnie chcecie.
— Ratunku dla jedynego dziecka, jakie zostało mi przy życiu — oznajmiła zdruzgotana królowa.
— Nie mówcie, że... Nie. Nie ma mowy — definitywnie odmówił Samael.
Batilda nie wytrzymała i zerwała się z fotela. W geście desperacji padła Samaelowi do stóp.
— Pani! — zawołał za nią marszałek Muzian.
Lecz królowa korzyła się już przed swoją ostatnią nadzieją i na kamienną posadzkę słała ciężkie krople łez.
— Błagam — zawodziła. — Błagam cię. W jedną noc straciłam męża i dwóch dzielnych synów. Dzisiaj stracę miasto oraz koronę. Zlituj się nade mną i oszczędź mi tego jednego cierpienia. Uratuj chociaż Alianę. Chociaż ją uratuj.
Samael nie mógł wyrzec słowa. W osłupieniu patrzył, jak marszałek Muzian podnosi z ziemi zalaną łzami kobietę, która do niedawna jeszcze przyjmowała hołdy i pokłony ze strony największych możnowładców.
— Nasi agenci donoszą — zwrócił się do Samaela stary rycerz — że żołnierze Ars zajęli wszystkie drogi na północ oraz wschód od Karugi. Tylko ty jesteś w stanie się przez to przebić. Jestem przekonany, że król Torin także padłby przed tobą na kolana, jeśli zależałoby od tego życie jego ukochanej córki. Choć ten jeden raz miej serce.
Samael ugiął się pod naporem błagań i zgodził się ochraniać księżniczkę Alianę. Królowa chciała całować go za to po rękach, ale na to upokorzenie Samael już jej nie pozwolił.
— W porcie czeka na ciebie łódź — tłumaczył młodzieńcowi marszałek Muzian, w pośpiechu wyprowadzając go poza mury cytadeli. — Znajdziesz tam zapasy oraz wypchany złotem worek. To jest zapłata za eskortowanie dziewczyny do Utrachtu. Kiedy tam dotrzesz, etnarcha Cipril del Mino wypłaci ci drugą część sumy.
Samael i marszałek Muzian dosiedli tęgich koni, po czym w obstawie gwardii pogalopowali w kierunku kompleksu świątynnego, który zajmował najwyższe i najbardziej zalesione wzniesienie miasta. Teraz odbywało się tam czuwanie nad ciałem zmarłego króla, tak więc nad wierzchołkami wysmukłych drzew panowała posępna cisza.
Główna świątynia o piramidalnym sklepieniu była przepełniona ludźmi oraz duszącym zapachem kadzideł. Pod wielkim ołtarzem – który wręcz kipiał od rzeźb i malowideł przedstawiających wojnę między aniołami i demonami – na granitowych płytach posadzki leżały trzy sarkofagi. W środkowym, tym najbardziej wyeksponowanym, spoczywało ciało ukochanego przez lud władcy. W drodze do Zaświatów towarzyszyli mu dwaj młodzi synowie.
Przed obsypanym białymi kwiatami sarkofagiem klęczała zakryta na czarno postać; żegnała ojca i braci z czołem przyciśniętym do kamiennej posadzki, ze łzami toczącymi się po bladych policzkach. Marszałek Muzian rozkazał towarzyszącym mu ludziom czekać na siebie i z nabożnie opuszczoną głową udał się w kierunku ołtarza.
Uklęknął przy księżniczce i oddał hołd królowi. Później zaczął szeptać coś dziewczynie do ucha, lecz ona odsunęła się od niego ze złością. Jeszcze przez chwilę próbował jej tłumaczyć powagę sytuacji, ale gdy ta nadal nie słuchała, złapał ją za rękę i siłą poderwał z ziemi. Księżniczka zaczęła krzyczeć i się szarpać, co zwróciło uwagę wszystkich obecnych w świątyni ludzi. Kapłani oraz nobilowie wybudzali się z modlitwy i obserwowali ze zgrozą, jak księżniczka Aliana del Vasce jest siłą uprowadzana sprzed trumny własnego ojca. Jej piski odbijały się ponurym echem od ścian oraz sklepienia świątyni, zaś staremu marszałkowi płynęły z oczu łzy. Błagał on w duchu wszystkich bogów, aby przebaczyli mu ten uczynek.
Nie było czasu na przepychanki, więc gdy tylko znaleźli się poza templum, marszałek zmusił księżniczkę do wypicia zawartości czarnej fiolki. Zaraz po tym dziewczyna wpadła w jego ramiona bez przytomności.
— Ejże, ejże — odezwał się ze zdumieniem Samael. — Nie za ostro to wszystko?
— Nie martw się, nic jej nie będzie — uspokoił go stary rycerz, ocierając z czoła pot. — To wywar żywej śmierci. Uwarzył go nasz nadworny zielarz, więc na pewno jest bezpieczny. Dostaniesz trochę na drogę. W razie gdyby… Sam wiesz.
— Nie to, żebym specjalnie martwił się o tę małą złośnicę — wyjaśnił Samael — ale nie spodziewałem się po tobie takiej brawury. Do tego ten eliksir… Jest to bardzo ciekawy specyfik. Jak długo będzie nieprzytomna?
— Około dziesięciu godzin.
— Bardzo ciekawe — pokiwał głową Samael. Nagle spoważniał i spojrzał na zachód. — Lada chwila będziecie mieli gości — oznajmił.
— Skąd to wiesz?
— Słyszę bębny.
Marszałkowi nie trzeba było powtarzać: gwizdnął na swoich ludzi i wrzucił nieprzytomną księżniczkę w siodło. Zaraz po tym elitarna drużyna konnych ruszyła w kierunku portu.



Niestety, edytor nie wyrobił, więc dla dwóch ostatnich gotowych rozdziałów muszę założyć nowy wątek.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Samael - przez M.A.Z. - 27-05-2016, 19:25
RE: Samael - przez BEL6 - 27-05-2016, 20:43
RE: Samael - przez czarownica - 27-05-2016, 21:23
RE: Samael - przez M.A.Z. - 28-05-2016, 13:50
RE: Samael - przez czarownica - 28-05-2016, 18:40
RE: Samael - przez M.A.Z. - 28-05-2016, 19:56
RE: Samael - przez BEL6 - 28-05-2016, 20:18
RE: Samael - przez M.A.Z. - 28-05-2016, 20:30
RE: Samael - przez BEL6 - 28-05-2016, 20:33
RE: Samael - przez M.A.Z. - 28-05-2016, 20:34
RE: Samael - przez BEL6 - 28-05-2016, 20:41
RE: Samael - przez M.A.Z. - 28-05-2016, 20:44
RE: Samael - przez gorzkiblotnica - 06-06-2016, 16:53
RE: Samael - przez gorzkiblotnica - 11-06-2016, 09:28

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości