Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Mityng rodzinny w Kasynie
#1
"Od głupoty jest przejście tylko do cynizmu.
Dzieło sztuki nie jest nigdy głupie"

~Hanna Malewska



Mityng rodzinny w Kasynie

Mini-słownik:

Kasyno – nazwa domu.

(Prawdziwy) Rdzeń / Drużyna Kasyna – miano określające czterech członków rodziny – Jessica, Kamila, Natalia, Wojtek, których od dziecka łączyły więzy rodzinne.


Pozostałe objaśnienia (dotyczące słów zaznaczonych *) na końcu tekstu.

Schemat koneksji Rdzenia:

Wojciech ---rodzeństwo--- Jessica
|
kuzynostwo
|
Kamila ---rodzeństwo--- Natalia


Był słoneczny, czerwcowy dzień. Czwartek. Boże Ciało. Jessica, Wojtek, Kamila i Natalia wraz ze swymi partnerami życiowymi i dziećmi mieli spotkać się w Kasynie. Dzieci właściwie na chwilę obecną nie miał jeno Wojtek. Ale dość już tych wstępów. Niechaj życie pokaże nam resztę.

Miting miał miejsce w salonie. Oczywiście Kasyno było wyposażone w niezbędne meble, więc osiem dorosłych osób mogło spokojnie zająć wygodne fotele w czerwonych, eleganckich obiciach. Otaczali oni swymi personami duży dębowy stół, obecnie zapełniony drobnymi przekąskami. Mniej i bardziej zdrowymi.

Tomiś, syn Jess, początkowo wstydliwe chował się za meblami, jednak wuj Wojtek, puszczający mu co rusz frywolne oczko poufałości, wprawił sześciolatka w istne rozbawienie, gdy wstał po długim posiedzeniu z fotela i jął skakać jak małpiszon po salonie.
Bowiem Wojtek chciał zaprezentować reszcie rodu, jak afrykańskie małpy bronią swego terytorium. Jakoś jednak nikt nie podłapał tematu małp... naturalną koleją rzeczy dyskurs skierował się na samych członków rodziny, jako że było to pierwsze spotkanie w tak licznym gronie. Wiadomo... gdy spotykają się obcy sobie ludzie, wolą dowiedzieć się czegoś o sobie, aniżeli o skaczących małpach gdzieś daleko na innym kontynencie. Widocznie, ku uciesze Tomisia, wuj Wojtek nie znał tej zasady. Jednak jego małpie pociągi szybko zostały wyparte przez naturalność i wygaszone przez niematerialną, acz oleistą substancję, którą jest rodzinność.

Rozdzialik 1.
Chińskie mecyje i mała dawka kodu

Któż właściwie zebrał się tegoż dnia w Kasynie?
Jessica ze swym synem Tomisiem i dobrodusznym mężem Wo Langiem (poznała go kilka lat temu w Hong Kongu, gdy nieopodal tego wspaniałego miasta odbywała praktykę studencką). Wo Lang był typowym Azjatą, posiadał bystry umysł i przenikliwe spojrzenie oraz dysponował ogromnym zasobem słownictwa i wiedzy ogólnojęzykowej.
– Znając tyle języków, mógłbyś być papieżem, wiem coś o tym – rzekł raz Wojtek – nie chciałbyś być papieżem? Ja kiedyś byłem... papieżem... – wydukał na końcu, sam nie wiedząc, czy to co mówi jest prawdą czy snem na jawie.
Bystra, czarna niczym smoła czupryna Langa drgnęła. Chyba nie bardzo wiedział, jak zareagować na wypowiedź szwagra.
Natalii mąż był na wpół wyłysiałym heavy metalowcem. Jego rosły irokez niemal wadził o żyrandol, gdy jego pośladki spoczywały na salonowym krześle, a już na pewno omiatał framugi drzwi, gdy ich właściciel przez nie przechodził. Nosił skórę i mnóstwo łańcuchów. Jego żona uwielbiała często ciągnąć go za różne te breloczki i wisiorki. Właściwie wszystko co z niego zwisało, stanowiło dla Natalii pewną pokusę.
– Nie, nie wzięliśmy ślubu i nie planujemy – stwierdził zapytany o to Wojtek. – Nie będziemy też mieć dzieci... te wszystkie zasady i konwenanse są tak skostniałe i szare, że niemal doprowadzają mój układ pokarmowy do buntu, skutkiem czego są wymioty!
– Jak to nie będziecie mieli dzieci?! – spytała zszokowana Kamila, karmiąc mlekiem z butelki swego owiniętego w kocyki rocznego następcę rodu - Okrasę (drugi jej potomek, Pascal, stał lękliwe obok odważniejszego już Tomisia i trzymał się kurczliwie rąbka jego bluzeczki dziecięcej).
Wuj Wojtek kontynuował:
– Zwyczajnie! Dzieci są ohydne!
Jessica wessała dużą dawkę powietrza w swe płuca. Przerażenie prędko zwerbalizowała w dynamicznej i szybko wyłożonej wypowiedzi:
– Nie mogę uwierzyć, bracieniec, w to co mówisz, no, po prostu nie mogę, nie sposobna, nie sposobna! Jeśli tak sądzisz, to spróbuj powiedzieć, że Tomiś jest ohydny!
– Tomiś... jesteś ohydny!
Chłopaczek posmarkał się ze śmiechu. Chyba nie z tego, co mówił wuj, a raczej wesołość u niego wywołała jego mina. I dobrze, że doszło do tego incydentu, bowiem Jessica mogła gorączkowo poświęcić się wycieraniu nosa i podbródka syna chusteczką, co w pewien sposób załatało niezręczną dziurę powstałą po śmiałym stwierdzeniu Wojciecha.
– Tomiś... teraz to naprawdę jesteś ohydny... – wyrwało się cichaczem matce.
Wojtek zaczął się trochę nudzić. Zaprzestał jedzenia orzeszków... chętnie poszedł by na przykład pokazać Tomisiowi, jak huśtać się na lianie albo coś takiego...
Pewnie Jess nie pozwala mu na za wiele. Zdawał sobie jednak sprawę, jako mądry i wykształcony człowiek, że nie wypada rzucać takiej propozycji w chwili obecnej, gdyż nie można opuszczać towarzystwa, a ono raczej by nie przystało na jego pomysł. Wpadł więc na genialny sposób! Pod pozorem żartu, tak naprawdę rzuci tę propozycję w eter! A nuż ktoś podłapie i całe grono wpadnie w jego sprytne sidła. Nie chciał jednak zaczynać od liany... należy, małymi kroczkami, rozpocząć od czegoś bardziej konwencjonalnego.
– Hej, a może pójdziemy pograć w futbol amerykański przed domem?! Mam piłkę, jak Bóg mi świadkiem, mam! Co, Tomiś? Pewnie chciałbyś pograć?
Tomiś zaczął z ekscytacji podskakiwać w miejscu, co niezmiernie rozbawiło i ucieszyło wuja, lecz nikomu innemu się nie chciało, więc całe grono jak jeden mąż jęknęło z dezaprobatą. Natalia już miała zacząć rzucać mięsem, ale Wojciech zawczasu oznajmił, iż tylko żartował.
Odetchnął. Warto było chociaż spróbować. Ogólną niechęć zrekompensował mu widok fikającego Tomisia. Kawaler zaczął planować porwanie syna szwestery, gdy skonstatował, iż rozmowa biegła dalej...
– Wraz z mężem mieliśmy dylemat, no, nawet sprzeczkę, liczne sprzeczki właściwie, jak mamy nazwać nasze pierwsze dziecko. Mąż bardzo obstawał za Robertem...
– Jak Robert Makłowicz... – wtrąciła Natalia, wykonując ruletkę oczną; temat był jej aż nazbyt dobrze znany.
– Ja zaś optowałam za Okrasą. Mały długo, długo nie miał imienia, aż w pewną noc, rzekłam, że wszak możemy zrobić sobie drugą pociechą i wtedy nazwiemy go Pascal!
Kamila, swym zwyczajowym prezenterskim ruchem, wzniosła ssącego smoczek butelki bobaska, tak by wszyscy dobrze go widzieli. Gdy malec znalazł się na piedestale, jakby z większą chęcią jął cmokać butelką.
Pascal i Okrasa, nie Robert.
No tak. Jak inaczej może nazwać dzieci małżeństwo kucharzy.
Mąż Natalii co chwila próbował schodzić na tematy polowania, ale za każdym razem ktoś mu przerywał zabawną, krótką anegdotką lub dowcipem. I po takie serii niewypałów oddanych z dubeltówki mentalnej partnera Natalii, Jessica przejęła pałeczkę dysputną.
– Tak, poznaliśmy się w takim jakby Central Parku... – Jess trajkotała bez przerwy jak karabin maszynowy, jak gruba dubeltowa z dwoma dyszami do ubijania tłustych słonic.
„Central Park” wypowiedziała iście z angielska, co spowodowało naprężenie facjaty kamicowej, tak mocne, jak cięciwa indiańskiego łuku na bawoła się szykuje!
Jess prawiła dalej:
– Mój kochany mąż, wtedy rzecz jasna nie wiedziałam, że to będzie mój mąż... – zaśmiała się iście na pokaz i pełną piersią, nie zważając, że ogłuszyła tym Tomisia, który (ogłuszony) zatoczył się lekko i walnął potylicą o uchylone drzwiczki szafki.
– Siedział sobie tak milaśnie skulony na ławeczce, o tak, o tak, przed swoim laptopikiem i, choć tego wtedy nie wiedziałam, tedy, niechaj Bóg mi świadkiem, przypuszczałam, że on wtedy sobie programował! Podchodzę do niego, wiecie, radosna i taka napalona, to znaczy(!): zalotna, no... wiadomo, że nie mógł mi się oprzeć!
Wo Lang podniósł mądrze palec i cmoknął ustami, czym zwrócił powszechną uwagą. Rzekł:
– Właściwie to Jessiczka ujęła mnie bardzo tym, że poślizgnęła się na kunie i wpadła w błoto. Gdybym nie musiał potem jej pożyczyć mego ręczniczka-podkładki, to jest wielkie prawdopodobieństwo, iż nie poszlibyśmy na randkę, która implikowała prędkim wskokiem „na łososia” do łóżka celem uprawiania namiętnej miłości, która to doprowadziła do ślubu.
Po rześkiej wypowiedzi Wo Langa zapadła chwila ciszy. Jess lekko spoliczkowała męża.
– Wcale tak nie było!
Chińczyk wzruszył ramionami i szepnął nieśmiało, że „było...”.
Reszta jakby tylko oczekiwała na ostateczne potwierdzenie i wzniosła się w powietrze chaotyczna fala pytań niczym burza piaskowa zesłana przez Mojżesza na egipskie legiony nieśmiertelnych tytanów, będąca tak naprawdę nieskładnym przekrzykiwaniem się jednych przez drugich.
– Cisza, hołoto! – uspokoiła Gromadę Rodziny (taką na niebie) rozeźlona Jess.
Z oczu jej piorunami biło, niczym z sutków Dzeusa, tedy spokojność zapanowała żwawo i niczym całun utkany ze ścian Tartaru przykrył i zakrył oraz skleił wargi opieszałych członków rodu.
– Po kolei, po kolei! – warknęła nieuprzejmie.
– ... ale nikt nie wiedział już jak stać... – dokończył poetycko Wojciech.
Dziwność stężała po czym wyfrunęła przez okiennice.
Pierwszy swe zapytanie zadał Wojtek:
– Czy ta namiętna miłość doprowadziła do ślubu, bowiem w trakcie jej uprawiania spłodziliście Tomisia i Jess czuła się już w obowiązku poślubić cię, mój drogi Wo Lang?
Tomisiowi teraz normalnie oczy szczękały, zęby to się zamykały, to się otwierały i przecierał je on co rusz, nozdrzami słuchał, a zasysał powietrze uszami (oddychał). Bowiem usłyszał swe imię, ale ni w ząb, ni w oczy, ni w nozdrza, ni w uszy, nie zrozumiał zupełnie reszty zdania. W głowie rozbrzmiewał mu wielki dzwon katedry Notre Dame de Paris, obijając niemiłosiernie czachę, a na szycie czaszki przycupnął garbaty dzwonnik i jął ujadać do Księżyca, wydrapując z włosia pchły, swą koślawą piętą zawadzając o rąbek małżowiny usznej chłopca małego, tyciego, tyciego, a jakże i małego.
– O, nie, pytań tego pana nie bierzemy już pod uwagę! – fuknęła oburzona Jess, małpio gestykulując, co raczej normą u niej, normą, było.
Kamila więc podjęła próbę trafienia z pytaniem:
– Szanowny Lang, rzekłeś, iż musiałeś ofiarować Jessice swój ręczniczek-podkładkę...
W zdanie od razu niemiło wszedł Chińczyk, jak Karate Kid z kopniaka:
– Ja jej go nie ofiarowałem! Tylko pożyczyłem! Nigdy nikomu nie oddałbym mojego ręcznika. Nawet żonie czy Buddzie.
Kamila przytaknęła, aby dać znać, że pojęła i kontynuowała:
– Dobrze, pożyczyłeś. Byłam zwyczajnie ciekawa, cóż to był za ręczniczek-podkładka? Do czego służył, jak się właśnie znalazł w tamtym miejscu, by was magicznie połączyć?
– Ręcznik ten stosuję jako podkładka pod laptop. A gdy piszę co trudniejsze programy, wycieram nim pot powstający na wskutek pracy umysłowej. To idealne, myślę tak sobie, sobie myślę, zestawienie cech obiektu, jakim jest ręcznik! Przypisałem mu dwie funkcje zaprzyjaźnione – wytrzyj() oraz bądź_podkładką(), które mogą korzystać z prywatnych składowych obiektu ręcznik, jakimi są, uwaga, uwaga: chłonność i miękkość (to do wytrzyj), a także nie zapominajmy o: grubość i izolacja cieplna (to do bądź_podkładką). Jako że obiekt ten jest bifunkcyjny, zawsze, gdy o nim mówię, mam szkopuł, gdy rozmówcy pytają, do jakiej klasy on właściwie przynależy. Na szczęście wasze oczy o to nie pytają!
– Do jakiej klasy on właściwie przynależy? – szybko wtrącił Wojtek. – Mmm, jeśli moje usta mogą zapytać...
– Masz babo placek! Tego się nie spodziewałem! – widać było, że Chińczyk dobrze pojmuje polskie idiomy czy też porzekadła.
– O, nie, nie! – Jess poklepała męża po barku. – Bracieniec nie pyta, karnie za jego głupotę wrodzoną! A co do ciebie, Wo, to przez ten twój brak prekognicji i wyczucia futuryzmu czasami piszesz takie Bogo Sorty, że pożal się Michale Archaniele!
– Tak?! – Langowi na skroni wyskoczyła mała żyłka, Wojtek nie mógł oderwać od niej oczu. – A kto zawsze w swoim programie ustawia wyjątki, które przyspieszają działanie programu, gdy użytkownik przed rozpoczęciem pracy napisze: „Kocham Michałka Archaniołeczka!”.
– No chyba nie-ja, ja-nie! – broniła się żona, lecz uszy to spąsowiały jej jak na Wawelu po zjedzeniu owieczki.
Wo Lang i Jess rozładowali napięcie, pospiesznie wyrzucając z siebie łagodzące frazesy:
– Och, nie przejmujcie... się... to takie tylko... sprzeczki małżeństwa informatyków... nic takiego... prztykamy, bo się kochamy... no, no, a na drugiej randce, to już się razem włamywaliśmy do Pentagonu, wiecie?!
Wojtek, gdy usłyszał „prztykamy” już chciał zapodać brudnym żarcikiem, ale uprzedziła go Kamila, zapodając na złotej tacy srebrne pytanie: czym właściwie jest Bogo Sort. Jess zmarszczyła brwi, ale z radości, no, może bardziej z zawistnej wesołości, gdy teraz prawiła:
– Och, Bogo Sort, to program, którego działanie jest strasznie głupie! Póki Lang mnie nie poznał, mnie i mojego intelektu, tylko Bogo Sorty on ci pisał, głuptasek! Na szczęście ja naprowadziłam go na prawdziwą drogę programistyczną!
Natalia podniosła ostentacyjnie rękę jak w szkole i rzekła do męża Jess:
– Zawsze się zastanawiałem, jak będziesz wyglądał... – zaczęła się wpatrywać w jego żyłkę na skroni – ...ty, mąż Jess. I oto, proszę. Mogę oglądać cię w pełnej krasie!
Chińczyk podrapał się po włosie. Nie bardzo kumał, czemu ta gniewna dziewoja mówi jakby miała do niego sapy.
– Czy zatem... mógłbyś opisać, jak wygląda miłość „na łososia”? To takie bardziej chlup-chlup, czy...
Okrzyk Jess przerwał dalszy tok wypowiedzi:
– Jeśli nie macie więcej pytań, to...
Wojciech uniósł rękę.
– O, nie!!!
– Proszę, mam już normalne, fajne! To pytam! Jak wielkie było to prawdopodobieństwo, że gdybyś nie pożyczył Jess ręczniczka, to byście się nie chajtnęli?
– Oj, mogę zaraz wyliczyć programem... – skrzeknął, mimo dopracowania języka zalatywało od niego „ryżem”.
Prędko wskoczył do swego światka, włączając komputer pokładowy na swoim zegarku.
Acha. To dlatego jego zegarek miał wielkość piłki do tenisa. Trochę to głupio wyglądało, ale cóż, jeśli nie idzie się za modą, to za techniką. Gdy jego palce wklepywały kod, Jess śmiała się i opowiadała, jak raz włamali się do NASA, gdy ich autobus wycieczkowy się zepsuł, a oni zbłądzili gdzieś w jaskiniach. Okazało się, iż odkryli tajemne przejście do wnętrza wulkanu. Gdyby nie nagła eksplozja, na pewno mogli by sobie w spokoju oglądać obrazki różnych mgławic prosto z najlepszych baz danych NASA.
Hakerami byli.
Jess to początkowo ukrywała, lecz bardzo łatwo dało się z niej to w końcu wyciągnąć. Głównie pracowali na zlecenie, a podatku raczej nie płacili.
– O ho ho! My tu gadu gadu, a tu już trzeba na mszę się wybierać! – rzekła Jess, rozochocona religijnie. – Gohan, oderwij się już od tej piłki tenisowej... czas na na-bo-żeń-stwo!
Wojciech tego się obawiał. Przymknął oczy i spojrzał na sufit (miał rentgen w oczach?). Takt nie pozwolił mu stęknąć cierpiętniczo. Żywił cały ten czas nadzieję, iż w trakcie dyskursu jakoś czas zleci i godzin wyjścia pozostanie w swym cichym ukryciu.
Natalia i Kamila też nie były zbyt rade. Kamila wyraźnie z niezadowolenia jęła szybciej oddychać i bezwiednie zaczopowała pojonemu właśnie przez nią Okrasie nie tylko usta, ale inos (butelka dysponowała bardzo elastycznym smoczkiem, który pod wpływem intensywnego nacisku rozpłaszczył się na twarzoczaszce synka, tamując dopływ tlenu). Dopiero gdy brzdąc jął wić się jak duszony Jack Nicolson w „Locie nad kukułczym gniazdem”, mąż Kamili potrząsnął jej ramieniem. Nie zadziałało, więc musiał siłą oderwać od niej dziecko. Kamili palce jednak zaciskały się na butelce coraz mocniej i mocniej aż ta pękła! Mleko opadło na dywan niczym efemeryczny całun Drogi Mlecznej. A tam, stało się, rozlane mleko i tak dalej. Nikt specjalnie się tym nie przejął.
Nikt też nawet nie zwrócił uwagi na pieszczotliwe nazwanie Chińczyka „Gohanem”*.

Rozdzialik 2.
Wartkie wdrożenie w intymne relacje pomiędzy Natalią i jej mężem – ujęcie pierwsze i na pewno nie ostatnie

Wypełźli z Kasyna, przyjmując na klaty niesamowitą dawkę promieniowania (słonecznego – wybuch reaktora jądrowego w Polsce jeszcze nie nastąpił, btw. elektrownię wybudowano jak planowano za młodych lar drużyny Kasyna w Żarnowcu, w województwie pomorskim). Natalia powłóczyła nogami. Rzucane przez członków rodu zdania dolatywały do niej jak przez mgłę. Jessica ochoczo zaproponowała po kościele spacer nad kwadratowe jeziorko, ażeby wdrożyć mężów i pseudo-żonę w znajomość lokalnych okolic. Wojciech od razu podchwycił temat i powtórzył propozycję Jess ze zdwojoną gorliwością oraz ze switchem słownym: po = zamiast. I choć nawet podówczas tego nie przypuszczał, to wyjął to z ust Kamili, która chciała to rzec na ułamek sekundy przed nim, jednak pewien takt zahamował ją przed zrobieniem tegoż. W głębi duszy uczuła niepomierną satysfakcję oraz wdzięczność ku osobie szanownego kuzyna. Natalii było w sumie wszystko jedno. Nad jeziorkiem będzie spiekota, w Kościele za to przyjemny chłodek, jednak tam z kolei kupidyny o nagich pośladkach pudrować jej będą twarz i mózg Ciężkim Pudrem Nudy. Najlepiej by było zostać w domostwie.
Jeśli chodzi zaś o lokalne kulinaria, nazajutrz na śniadanie planowano mielonkę z gimajzą*, oczywiście miała to być pełna niespodzianka, partnerzy nic jeszcze o tej tradycji nie wiedzieli, dlaczego?
...
Z mielonką i gimajzą wiąże się ciekawa w miarę, acz krótka historyjka, którą przytoczymy w kolejnym rozdzialiku.
...
W drodze do Kościoła, Przybytku Bożego, Raju na Ziemi, Szkółce Niedzielnej Najwyższego, Edukacyjnej Placówce Pełnej Roznegliżowanych Aniołków, aby uczynić przeprawę do tegoż miejsca kulturalnym i nie narzucającym się wobec innych mieszkańców Trzebiatowa, ród Kasynowo-Langowy i uchowaj Boże jeszcze, jaki utworzył coś na wzór i podobieństwo formacji znanej w wojsku jako tetsudo (żółw), tyle że bez tarcz. Dobra, napiszę tym razem trochę normalniej, żeby nie przeintensyfikować bogatych środków wyrazów, jakimi ten tekst jest napstrzony: więc szli dwójkami, jop ich taka mać!
– Jop nas taka mać... – sapnęła cichaczem Natalia.
– Co tam, misiaczku-pysiaczku? – dopytał dobrotliwie jej mąż muzyk.
– Cholerny skwar dzisiaj, misiak... – odparła.
W miarę spaceru dystans (normalną koleją Rzeczy Kasynowej) między parami rósł. W pewnym momencie rozpierzchli się, zajmując linię kilometra, żart, to by chyba musieli opuścić Trzebiatów. No, ale rozpiętość ich ośmioosobowego pochodu osiągnęła jakieś sto metrów w terenach pod kościelnych, więc nie najgorszy rezultat.
Tak więc w połowie drogi do kościoła dystans na tyle wzrósł, iż dał sposobność każdej parze do intymnej rozmowy.
Pierwsza marszrutowała Jess ze swym mężem. Z wysoko uniesionym podbródkiem, samą postawą głosząc Słowo Boże.
Sporo za nimi para: Kamila i, nieprzedstawiony jeszcze, mąż.
Sporo za nimi para: Wojciech i, nieprzedstawiona jeszcze, pseudo-żoneczka.
I wreszcie Natalia ze swym irokeziastym mężem, zamykający pochód. Tam też odbywała się najintymniejsza i najbardziej poufała dysputa.
– Jak wrócimy z tego spaceru, to może coś byś zagrał nam wszystkim na gitarce? – zaproponowała Nati, na razie nie było to pytanie niecierpiące sprzeciwu,... na razie.
– Mmm, ale ja się tak trochę wstydzę... – powiedział jej mąż, patrząc z udawaną fascynacją jak jego buty przemierzają nagrzane, trzebiatowskie chodniki.
– Czego? Tutaj sami swoi, naprawdę! Graj ile wlezie, czym chata i czym repertuar bogate!
Chwila ciszy. W końcu mąż Nats przemówił:
– Bo ja się tak trochę wstydzę...
– Naprawdę nie masz czego! Zagrasz, a my pośpiewamy!
Z gardła męża wydobył się tłumiony stęk. Chyba nie miał siły powtarzać w kółko tego samego.
– Bo mnie trochę wstyd jest... – w końcu wydukał, będąc pilnym obserwatorem swym chodako-sandałów.
– Rety, występujesz przed tłumami, a przed garstką osób nie umiesz?!
Mężczyzna drgnął, jakby chciał skoczyć w bok i schować za pobliskim pniem drzewa.
– Ale to co innego! Tam jest bardziej anonimowo! A tutaj muszę się zapoznać, muszę być..., muszę... i oni mnie... i ja ich... i na odwet i we wsteczną, bo to po to jest, aby... a jeśli nie dojdzie do skutku, wtedy... bo ja naprawdę, naprawdę... i oni mogą myśleć, że... ja wtedy sobie mogę pomyśleć, iż... no, a ostatecznie dlaczego właściwie i jak... bo jest tyle tego na tym świecie... czy patos czy nie patos ja wiem o tym, że...
– Oj, ciuś, ciuś! – uspokoiła męża, klepiąc go po łysinie.
Wiedziała, że jak zaczyna się plątać w zeznaniach, to czas przerwać presję doskokową i po prostu postawić mu gniewne ultimatum. Bała się, że w takim potoku nerwowych zdań zejdzie jej kiedyś na zawał, dur brzuszny albo na super szybko przebiegające stwardnienie rozsiane (czego to naukowcy nie wymyślą...).
– Bo ja naprawdę, naprawdę... – wypowiedział jeszcze, przełamując barierę suchego gardła.
– Zagrasz. – Powiedziała pewnie. – Zagrasz. – Powtórzyła, wywierając Presję Ostateczną. – Albo rozwód. – Dodała na koniec pikantnie.
– ... się wstydam...

Rozdzialik 3.
Krótka, lecz emocjonująca retrospekcja stricte związana z mielonką

Kamala, Jessala, Natala i Wojtasalal udali się nad Regę. To było pewne upalne lato, jedno z ostatnich kasynowych lat, w których nie uczestniczyli ich partnerzy.
Powzięli spod rwącej wody ostre jak brzytwa kamienie i pewnymi ciachnięciami przerżnęli swe pulsujące obietnicą żyły.
Wypowiadając jak mantrę po dwakroć sentencję, która przywiodła ich tu i wyżyła się na ich żyłach fizycznie, smarowali krwawe smugi na kamiennym obelisku, który tak nie pasował do otoczenia jakby spadł z księżycowej krainy jakiej.
I wreszcie słowa przysięgi wypowiedziane były unisono po raz trzeci:
„Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam i obiecuję wszem i wobec, przed majestatem krwi mojej i moich pobratymców, że nie wspomnę nikomu o tradycji mielonki z gimajzą. Osoby, które na to w przyszłości zasłużą, same muszą tego na własnej skórze doświadczyć, aby w pełni docenić i doznać.”
Wtedy Natalii głowa opadła na bark i ogromna rzeka śliny spłynęła po jej cielsku.
– Empiryzm... – przeraźliwie gardłowo powiedziała, jakby opętał ją zły duch i wymagany był szybki egzorcyzm – a nie dywagacje jajogłowych.
Dokończyła, tak jak zaczęła.

Rozdzialik 4.
Mszalny gniew Tomisia (gniew święty)

Dotarli do kościoła na pięć minut przed mszą. Stali bywalcy Kasyna rzecz jasna w warunkach normalnych prawdopodobnie spóźniliby się kwadrans lub, aby się nie spóźnić kwadrans, lecieliby na złamanie karku - po drodze Natalia potknęłaby się zapewne o cokół jakiegoś ogromnego wielkomiejskiego bilbordu, Jessica złamała paznokcia, Kamila poderżnęłaby gardła paru przechodniom, zaś Wojtek pierdziałby raz za razem, w przerwach bekając. Ależ to było dziecinne zdanie.
Ale gdy ma się gości, i to nie byle jakich, należy zachować pozory punktualności.
Między naszymi bohaterami nawiązała się krótka rozmowa przed bramą kościelną, przez którą przewalały się tłumy wierzących mieszkańców Trzebiatowa (następowała tu tak zwana wymiana dusz – te oczyszczone wychodziły, zaś parujące oparem czarnego grzechu, dopiero wkraczały w odmęty niebiańskiej budowli). Ten dyskurs wstrzymał jeszcze przez chwilę ichnie czarne opary poza przybytkiem Boga.
Jess nie mogła się powstrzymać, aby jeszcze nie poopowiadać wszystkim o wycieczce jej i Wo Langa do wnętrza wulkanu. Wreszcie skończyła i jeszcze wtrąciła ostatnie zdanie, które miało zwieńczyć opowieść, a napocząć proces wejścia do kościoła:
– Mówię wam! Takiej erupcji wulkanicznej jak wtedy, gdyśmy uciekali przed rzeką lawy, to w życiu nie widzieliście!
Wojciechowi źrenice się rozszerzyły – parsknął śmiechem.
– Ta! Chyba nie widzieliśmy takiej erekcji wulkanicznej, jaką ty mogłaś obserwować zanim jeszcze wulkan się aktywował, zaś w czasie wzmożonej aktywności twego męża, z którym przed wulkaniczną eksplozją zaszyliście się zapewne w jakimś przytulnym miejscu!
Nikt już nie miał sił reagować na głupotę.
Tylko Tomiś odnalazł w sobie jakieś pokłady wewnętrznej energii.
– Erekcja!!! – wrzasnął.
Przechodzące starsze panie, właśnie wsuwające się do wnętrza kościelnego, spojrzały na niego zdegustowane oraz iście karcąco po czym energicznym uniesieniem głowy i przymknięciem oczu, dały znaka, co sądzą o wychowaniu chłopca.
– Co to jest erekcja?! – wrzasnął synek Jessici, patrząc z chłopięcym rozemocjonowaniem na mamę, zawsze gdy poznawał coś nowego, tak na nią patrzył, z tym napalonym pytaniem w oczach.
Tym razem jednak matka, nomen omen stojąca na dziedzińcu kościelnym, bardzo była niezadowolona z tej nad wyraz hałaśliwej ciekawości dziecka.
– To nieważne Tomiś! – mama tupnęła nogą.
– Jeszcze za wcześnie, Tomiś! – zaśmiał się mąż Kamili i klepnął z mocą po brzuchu, zanosząc rubasznym śmiechem.
– Za wcześnie dla mnie na erekcję?! – Tomiś dziwował się, ćwierkając głośno niczym ptak o ogromnej, niewyparzonej gardzieli.
Akurat przechodziła za nim jakaś pani. Gdy to usłyszała, zasłoniła usta ręką, przeżegnała się i nie mogła wykonać kroku. Chyba była w lekkim szoku. Patrzyła na Tomisia jak na totem pogański, który przyleciał tu z Marsa.
Wojtek zatarł rączki!
Nie mógł nie wykorzystać jej odrętwienia. Złapała ją po dżentelmeńsku za ramię i podprowadził bliżej rodziny.
– Tomiś... – Wojciech zagadał chłopca, gdy już stanęli obok niego. – Zadaj to samo pytanie, to samo co przed chwilą, tej pani.
Tomiś odwrócił się, jego pupka zadrżała dziecięco, z wrodzonej nieśmiałości pociekło mu trochę śliny po brodzie, lecz szybko przezwyciężył wstyd i zarżał jak ogier:
– Za wcześnie dla mnie na erekcję, proszę pani?!
Pani zbladła. Doszło do wyładowania elektrycznego – jej włosy nastroszyły się, jakby „zdejmowała sweter”.
– Ch... chyba tak... – wydukała i machinalnie oddaliła się, jakby Tomiś ją zahipnotyzował.
Chłopaczek podparł się pod boki jak basza.
– Ta pani była niemiła! Nawet się nie pożegnała!
Wojciech położył mu dłoń na barku.
– Nie, Tomiś. Mylisz się! Ona się w tobie po prostu zadurzyła.
– Dość! – krzyknęła Jessica. – Wiedziałam, że lepiej było zostawić Tomiśka z opiekunką!
– Erekcja!!! – Tomiś opluł się, wykrzykując to słowo, i wskazał na matkę pożądliwym palcem, który żądał od niej niczego innego jak czystych wyjaśnień apropos znaczenia nieznanego chłopcu słowa.
– Och, przestań już nudzić, synu! Erekcja to, erekcja tamto!!! Masz szlaban na lizaki! Nie pójdziemy do sklepiku dzielnicowego po Weekendowe Słodycze dla Tomisia!
– I tak wszystko dziś zamknięte! – tupnął nóżką synek.
– Monopolowy! – Jess sięgnęła tonów Arii Królowej Nocy. – Monopol zawsze otwarty!
Opamiętała się. Starsi panowie spojrzeli na nią jak na zbereźną pijaczkę i odchrząknęli znacząco.
– Dosyć, Tomiś. Przez ciebie moja reputacja spada w oczach Boga!
– Erekcja!!! – Tomiś nie dawał za wygraną.
To już była kropla przelewająca czarę. Matka rzuciła się z pazurami na syna. Nie wiadomo co chciała zrobić mu, lecz w oczach to mordu żądza, żądza mordu, panie i panowie, panowie i panie. Błysk czerwony i groźny w jej oku oraz nagle zaostrzone zęby jak u wampira, sprawiły, że Wojciech chciał obronić Tomisia, jednak Jess weszła w niego jak masło, a następnie cisnęła nim o mury kościelne. Kolejnym obrońcą okazał się mąż Kamili (spotkał go ten sam los). Mąż Natalii schował się za swą żoną.
Chłopaczek jednak dysponował własnym umysłem i włączył system obronny. Wszczął ucieczkę. Czerwone ślepia matki skupiły się obiekcie, w który jej ostre zęby chciały się wgryźć, mianowicie – tyłek syna. Goniła go, on uciekł, a potem była zerowa zmiana, i on uciekał, a ona goniła!
Tomiś biegał w kółko wokół obojętnej całkowicie na wszystkie wydarzenia Natalii i chowającego się za nią, przerażonego męża. Wykrzykiwał w niebiosa: Erekcja! Erekcja!
I biegał, biegał niczym amorek, ze swoją słodką, podrygującą pupką amorka i ze swymi czarniutkimi włoskami amorka i biegał w biegu uciecznym przed biegiem goniącym matki, której na-pupne spojrzenie emanowało rozbieganą czerwonością biegu po kres biegów amen, amen.
Bardzo fajnie się złożyło, bo akurat dzisiaj Archanioł Michał przyleciał z wizytacją do trzebiatowskiej katedry. Przysiadł ze swymi młodszymi stopniem pomocnikami na dachu budowli.
Cmoknął.
– No, panowie. Niezłe sceny tutaj mamy...
– Co mam zaraportować, proszę Archanioła? – spytał młodzik, chowający się za iglicą przed ludzkim wzrokiem (jeśli nie widzisz swego anioła, pamiętaj – chowa się za pobliską iglicą!).
Archanioł Michał spojrzał na Jessicę goniącą drapieżnie za swym synem.
– Napisz: niezła lalunia gania za małym chłopcem, który krzyczy erekcja – wygląda na to, że kobitka chce syna zarżnąć...
Anioł posłusznie zaczął pisać. Gdy doszedł do śrenio-cenzuralnego słowa, wstrzymał swe anielskie pióro, a i w związku z tym swe popędy anielskiego raportowania.
– Trochę wstyd... – rzekł anioł cicho – będzie pokazywać to Bogu.
– No właśnie... – westchnął Michał. – I tu dla was lekcja, moi mili! Czasem lepiej na coś przymknąć oko. Spójrzcie na przykład na tamte piękne drzewa, skupcie się na nich, spójrzcie na nie...
Archanioł zamilkł i odczekał moment. Gdy usłyszał skrobiące pióro, uśmiechnął się. Gdy i ono zamilkło, spytał:
– I co tam zapisaliście, towarzyszu?
– Drzewa pięknie zielenieją, ptaszki gromko śpiewają, a wierni tłumnie do katedry przybywają!
– No i klasa! Skoczmy na piwo i wróćmy w trakcie mszy, żeby zobaczyć czy wierni nie uciekają przed końcem. Tych co wyjdą bez błogosławieństwa, bez wysłuchania ogłoszeń duszpasterskich, można w sumie spisać dzisiaj...
Gdy czas mszy nastał, Jessica przyjęła troszku bardziej pobożną powierzchowność.
– Chodźmy rodzinnie do spowiedzi! – zachęciła ród i nikt nie odważył się jej sprzeciwić.
Kultura tego wymagała. Nikt nie chciał wyjść na poganina lub barbarzyńcę lub na skrywającą się pod maską pogańskości babcię dewotkę. Choć Natalia zamanifestowała delikatnie swe pociągi ku barbarzyńskości, stając w kolejce jako ostatnia i udając, że nadchodząca spowiedź zupełnie jej nie przeraża. Że zwierzanie się obcemu mężczyźnie ze swych zboczeń seksualnych, które urzeczywistniała z mężem to dla niej pikuś.
Pan Pikuś.
A z tą kolejką to na początku mszy niezła mecyja jaka wyszła!
Jakieś napalone byczki, bardzo chętne do wyspowiadania się, przepychały się z babciami, walcząc o pierwszeństwo do spowiedzi. Ród Kasyna stanął trochę na uboczu, patrząc na to z przymrużeniem oka, swoistym dla klimatów Kasyna.
Na szczęście do akcji wkroczył przechodzący akurat obok konfesjonałów ksiądz.
– Spokojnie! Spokojnie! Pamiętajcie: ostatni będą pierwszymi! – perswadował ksiądz byczkom, babciom, czyli swym barankom Bożym. – Po kolei! Po kolei! – dorzucił na koniec.
Wojciech wzniósł wtedy palec ku sklepieniu kościoła i mądrze wyrecytował:
– Ale nikt nie wiedział już, jak stać!
Ksiądz ścisnął mocniej Pismo w ręce, obrzucając Wojtka karcącym spojrzeniem. Zdawało się, że chce jakoś skomentować tę sentencję podchodzącą pod anarchizm, jednak pokręcił tylko swym doświadczonym układem centralnym (głową) i udał się w dalszą podróż przez katedralne przestrzenie.

Msza rozwijała się. Jess tak wczuła się w jej przebieg, że jęła machać pięściami w powietrzu, jakby oglądała wyjątkowo ekscytujący mecz bokserski. Ksiądz w konfesjonale, który normalnie poświęcał spowiednikom 80% swej uwagi, teraz 40 punktów procentowych przeznaczył na obserwowanie fanaberii gestykularnej młodej damy.
Tak oto, nieświadomie, Jessica była bezpośrednią przyczyną pogorszenia się jakości spowiedzi tegoż dnia. Cóż, zdarza się. Nawet drobne czyny mogą mieć znaczący wpływ na historię naszego świata. Nigdy nie wiadomo, co nasze słowo lub gest może nawet rozpętać.
Wreszcie jako pierwszy w kolejce stał Wo Lang i co więcej jako pierwszy z rodu Kasyna. Nie bardzo mu się to podobało. Nie lubił jak go żona katechizowała i zmuszała do przyjęcia chrześcijanizmu. On raczej stronił ku buddyzmie, ewentualnie lubiał sobie czasami postudiować kodeks Bushido, a tu jakieś kolejki, straszne szepty, kajające się oczy. Nie...
To nie było dla Langa...
No, ale żona zmusza, to wypada chociaż na chwilkę chociaż klęknąć. Wcześniej żona tak nie naciskała na przystąpienie do sakramentu spowiedzi jak dziś, pod czujnym okiem licznego rodu.
Tak po prawdzie, dnia dzisiejszego miała nastąpić pierwsza spowiedź Langa. A więc można rzec: swego rodzaju chrzest, chociaż stricte chrztu to on nie miał. Czytał coś o tym, że wchodzi się do jeziora i w głębi duszy miał nadzieję, że zdoła tego uniknąć.
I oto nadejszła wiekopomna chwiła. Lang, z pokutniczą pochyloną głową, skierował się ku konfesjonałowi.
A tymczasem na ambonie ksiądz wyczyniał z rękoma cuda, śpiewając wzniosłe pieśni. Tak nowoczesnego i niekonwencjonalnie podchodzącego do tematu śpiewów kościelnych księdza Trzebiatów chyba po raz pierwszy mógł oglądać na oczy.
Wierni oddawali teraz pokłony Bogu poprzez pieśń, w której bardzo często powtarzającym się frazesem był: och, ten nasz wszechmocny i wielebny Pan Świata!
Tomiś, choć wyedukowany religijnie, dostał chyba jakieś zaćmy umysłowej, bo zapytał matkę, sepleniąc z ekscytacji poznawczej:
– Mamuśka! A kto to jest ten cały Pan Świata?!
Jessica było trochę obrażona na syna, więc kiwała ciałem i machała rękoma w rytm piosenki, nie poświęcając synkowi uwagi. I tym suma summarum sobie tylko zaszkodziła, ponieważ moment jej nieuwagi wykorzystał nie kto inny, a Wojciech.
– Pssst... – przyciągnął na siebie atencję Tomisia.
Gdy jego niewinne i łatwowierne oczka spoczęły na nowopoznanej, lecz już w miarę znanej twarzy wuja, z którą zdążył się oswoić, Wojtek wyjaśnił:
– Tomiś! Ty jesteś Panem Świata!
– Ja...? – zapytały bezgłośnie jego usta.
Spojrzał na matkę, pokiwała głową w rytm muzyki...
Skoro jego matka i jego wuj tak uważają, to chyba prawda może być?
Wojciech ujrzał w jego szamotającej się to tu to tam głowie zalążki niedowiarstwa. Jako samozwańczy przyszły ojciec chrzestny chłopca, Wojtek postawił sobie za zadanie wypleniać z jego umysłu jakiekolwiek przejawy słabej wiary.
– Tak, Tomiś! To ty jesteś Panem Świata!
Tomiś stanął jak wryty, jak posąg ze złota przyobleczony szatami z ametystu. Jego ciało przecięły błyskawice ciarek Katharsis.
Zrozumiał.
Jak mógł być wcześniej taki ślepy?!
– Jestem Panem Świata! – powiedział, niemal bezgłośnie, ale zupełnie już pewny swego powołania oraz wysokich koneksji w niebie, najwyższych wręcz.
Wojtek uśmiechnął się i energicznie przytaknął:
– Jesteś Panem Świata!
– Jestem Panem Świata! – powtórzył chłopaczek, ale jego głosik nie mógł przebić się przez śpiew.
– Jesteś Panem Świata! – podszepnął mu chytrze wuj, łapiąc się za brzuch z powodu lekkiego napadu głupawki.
Tomiś nie mógł zdzierżyć już ani chwili dłużej ciemniactwa i głupoty ludu Bożego tu zebranego. Rozpostarł ramiona, pyszniąc się swą małą osóbką jak paw i wrzasnął co sił w płucach:
– Jestem Panem Świata!
Niewiele oczu na niego spojrzało. Trzeba było to zmienić, trzeba było wreszcie pokazać się ludowi, pokazać, kto jest ich Panem! Tomiś robi to tylko dla ich dobra! Powiedzie ich ku zbawieniu! Ku szczęściu! Ku spełnieniu! Z nim wkroczą do raju! On ich tam ugości! I wszystkim będzie tak miło! Będą mieli tyle słodyczy, ile zapragną!
Syn Jessici ruszył jak z kopyta ku ambonie.
– Jestem Panem Świata! – wrzasnął, rozszczapierzając palce jak jaszczur.
Ponawiając okrzyki, dostał się do mikrofonu. Odtrącił zbitego z tropu księdza na bok. Zbliżył usta ku mikrofonowi i...
...posłał publice namaszczające spojrzenie.
– Jestem Panem Świata! – wykrzyczał z taką mocą, że głośniki prawie pękły.
Podniosła się panika. Okrzyki Tomisia bombardowały wiernych i długo, długo ich jeszcze nie zaprzestawał...
Oj, z tym Tomisiem to niezłe problemy!
Jak na razie wypełnił on mityng swoją osobowością, ale nie to nie dziwota – w końcu Pan Świata.
Nie wiem, czy jest sens opisywać zmagań ludzi, księży, ministrantów i matki w próbach odciągnięcia Tomisia od mikrofonu. Ich szarpaniny. Walki, która zaowocowała licznymi siniakami i złamaniami (wielu rannych, jedna ofiara niemalże śmiertelna).
Warto tylko nadmienić, że Wo Lang zdążył się wyspowiadać jeszcze zanim Tomiś wszczął ostateczne poruszenie w kościele. Godne uwagi jest także zaznaczenie, że gdy lud Boży wybadał „Pana Świata” i spostrzegł, że przynależy on do rodu Kasyna, wtedy lud tenże rozłożył całą swą złość na każdym z jego członków.
Walka przeistoczyła się w sieczkę. Wierni chcieli wyrzucić ród siłą z przybytku.
No, i tutaj też nie będę się bawić w opisywanie szczegółów, ale nadmienię parę co ciekawszych faktów.
Natalia zdarła z siebie ubrania z dzikim okrzykiem, powzięła całą długaśną, dziesięciometrową, drewnianą ławę i jęła nią wymachiwać! To był niezwykle skuteczny sposób na odpychanie od siebie atakujących tłumów.
W pewnym momencie, gdy trochę opadła z sił, pozwoliła sobie trzymać ławę niżej, gdzieś na wysokości pasa. Wtedy też dostrzegła swego męża (schował się w konfesjonale i założył szal księdza dla niepoznaki). Mrugnęła na niego i rzuciła chwytliwym tekścikiem:
– Takim długim to nie dysponujesz!
Zaśmiała się pełną piersią, spełniona już zupełnie i wznowiła masakrowanie ludzi ławą rozochocona jak nigdy (kto wie, co sobie w tym momencie wyobrażała...).
Jeśli chodzi o Jessicę padła krzyżem na posadzkę, tym symbolicznych ruchem taktycznym starając się wybłagać litość wiernych i Boga, i przeprosić za zachowanie Tomisia (który skutecznie wyrwał się wynoszącym go niezdarnie z katedry księżom i stale wykrzykiwał, kim jest... poszerzył także swe dobre słowo o zapewnienia, że w raju będą słodycze).
Wo Lang, trochę tak żeby zemścić się na instytucji spowiedzi, a trochę zupełnie podświadomie, wyrwał z konfesjonału drzwiczki i to one posłużyły mu jako broń przeciwko nadciągającym tłumom.
Powoli ród Kasyna, otaczany zewsząd przez gniewnych bojowników, opuszczał katedrę.
Bo jeśli ród Kasyna opuszcza przedwcześnie jakiś przybytek to tylko na swoich prawach.
Jessicę wynoszono jak Michela Jacksona po niezwykle udanym koncercie. Podnieśli ją z posadzki, a ona trwała dalej w pozycji krzyża, łkając ku niebu i śpiewając przepraszające i pełne kajania się zwrotki. W sumie nieźle się ustawiła. Dosłownie i w przenośni.
Całkiem nieźle bronili się też Kamila, Wojciech ich partnerzy. Zaczęli uprawiać żonglerkę ludźmi, którą ćwiczyli kiedyś w programie „Poznaj Kung fu”. Żonglerka miała na celu albo wyrzucanie wiernych pod strop katedry albo też ciskanie sojusznikiem niczym pociskiem batalistycznym w nadciągające formacje wiernych. Formacje żółwi rzymskich.
Bowiem lud Boży pościągał ze ścian obrazy i chował się za nimi jak za tarczami, tworząc w ten sposób wyżej wspomnianego żółwia. Co po niektórzy usadowili się na balkonie i ciskali ognistymi pociskami w ród Kasyna. Jednak na wskutek braku celności wyrządzili więcej szkody swoim pobratymcom niż rywalom. Biegnący człowiek z płonącą głową ku wodzie święconej nie był tu rzadkim widokiem. Cóż, przynajmniej ci płonący mieli pewność, że choć raz skropili się świętą wodą.

Rozdzialik 5.
Raczej nie odstraszający długością ustęp o biznesie i naturze dziatwy

– Mówię wam! Chodzę po sklepach, chcę sobie kupić jak normalny człowiek kurtkę i mówię wam! W zagranicznych sklepach same gówno! – Kamila z ekscytacją opowiadała o swych sklepowych ekscesach. – Tylko w polskich jeszcze coś dostaniesz, drogi Polaku!
Ród wracał z katedry do Kasyna, zajmując cały chodnik i tworząc ciasną formację ośmiokąta.
– Ja w ogóle jestem taka propolska, wiecie, o co mi chodzi! Uważam, że powinniśmy zamknąć się zupełnie na rynek zagraniczny i tylko, że tak się wyrażę, kisić we własnych towarach!
Niektórzy skrzywili się, słysząc to. Zwłaszcza mąż Kamili, Pedro. Jeszcze tego nie nadmieniliśmy, lecz Pedro był namiętnym Hiszpańcem o podkręcanym wąsiku, sztucznym piegu na prawym policzku i nienagannej muskulaturze. Jedyną wadą (oprócz piega), której Jess nie mogła strawić w Pedrze, były tumany lśniącego żelu na jego czarnych włosach przypominających sierść najszlachetniejszych z rumaków. Smród, który bił z jego łepetyny powodował, że gdy tylko jego gibająca się głowa zbliżała się ku nozdrzom Jessica, ta musiała zabawiać się w „nurka”, to jest, zatykać nos i napełniać poliki paroma uncjami powietrza... policzki to tylko pokazówka, dodajmy.
To co łączyło bardzo Pedra i Kamilę było wspólne kucharzenie i podobne gusta smakowe oraz muzyczne jak i językowe tudzież kulturalne. I choć na tych polach zgadzali się ze sobą całkowicie, to jeśli chodzi o biznes, ekonomię oraz politykę, to... cóż, najprościej byłoby napisać, że nie poruszali tych tematów, lecz... to tylko filtr prostoty. Życie nie jest proste.
Toteż Pedro, skwaszony był na twarzy niczym kiszony ogórek, za to polski kiszony ogórek kiszony w polskości i tylko li tylko w polskości, a przynajmniej przez taki pryzmat odbierała Kamila skwaszoność facjaty Pedra. Zaś tak naprawdę kwas na jego twarzy starał się przepalić mur Berliński, który Kama budowała przez cały czas ich pożycia, cegiełce po cegiełce, a który odgradzał Jej Wewnętrzną Polskość od zagranicznych firm.
– No wiesz... – Pedro w końcu troszkę się odkwasił i zdołał do żony przemówić. – Należy też postrzegać korzyści płynące z międzynarodowej współpracy! Nie jest tak? No nie jest tak?
Wojciech westchnął.
– Jako pracownik firmy międzynarodowej przemawiasz przez pryzmat, który pieczołowicie wybudowało twe otoczenie. Szefowie, współpracownicy, klienci.
Pedro mlasnął i znać było, że smakował się teraz nie tylko możnością prowadzenia smakowitej dysputy, a także sięgał głębiej, do wspomnień i skojarzeń – zapewne przywołał teraz na swym mentalnym języku smak którejś z jego nowych potraw.
– Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę, ale cieszę się, Wojciechu, kuzynie mej żony, iż o tym napominasz.
Wojtkowi przemknęło przez głowę pytanie, czy wszyscy Hiszpanie, gdy do kogoś się zwracają, to podkreślają czyjeś koneksje rodzinne... Bardzo być może. W końcu to rodzinny taki kraj!
– W mej pracy – kontynuował Pedro – kulinaria me doceniane są przez liczne rzesze obcokrajowców. Autonomia?! Zamknięcie się?! Nigdy nie zrozumiem i starać się pojąć nawet nie chcę!
– Chciałabym nadmienić, że pracujemy razem – wtrąciła Kamila. – Ja osobiście Polaka każdego witam z otwartymi dłońmi! Dla zagranicznych tak się nie staram, nie wkładam tyle serca w gotowanie... po prostu tak mam i już. I nie zamierzam się przepoczwarzać!
Pedro trochę spochmurniał. Błyskawica gdzieś obiła mu się o powierzchnię czaszki.
– To cię kiedyś zgubi, moja droga panienko... – mruknął jak typ spod ciemnej gwiazdy.

Dość. Dość tych morowych dysput. Kogo obchodzi, jak serwuje się jadło w jednej z najbardziej znanych na świecie restauracji na świecie! W Finezyjnych Fanaberiach!

Wkraczając na kasynowe podwórze, naszych bohaterów dobiegły niepokojące odgłosy. Pierwszą myślą było, iż to sąsiadka, nauczona doświadczeniem, dowiadując się, że do Kasyna zajechali goście, przerzuca panicznie gary w poszukiwaniu miksera.
Niepokój jednak sięgnął apogeum, gdy dorośli zdali sobie sprawę, iż epicentrum harmidru to nie u sąsiadki, lecz w najkasynowszym Kasynie!
– Hm, tak myślałem, że to nienajlepszy pomysł zostawiać Pascala i Okrasę samych w domu... – ozwał się Pedro i podrapał po zaroście, po odgłosach, przewidując najgorsze. – Już wcześniej nieźle rozrabiali, aż tak, że z Kamilą zastanawialiśmy się, czy im po prostu nie jest pisana rola gangsterów – kontynuował – kryminalistów! Doprawdy, nie wiem, po kim odziedziczyli tę złowieszczość...
Kamila mimochodem musnęła opuszkami palców swą nierozłączną, czerwoną bluzę, przewieszoną przez torebkę.
– Zaraz... – Jessica cmoknęła jak niezła pani psycholog – W sumie... jak mogliście zostawić tak małe dzieci, same bez opieki?! To takie nieodpowiedzialne! Jak mogliśmy wam na to pozwolić! – Jess uniosła się, gdy niemal stali już w drzwiach Kasyna.
– Mmm... – Pedro zastanowił się. – Nie planowaliśmy tego, lecz... Atmosfera waszego Kasyna wydała się mi tak sielska i uspokajająca, iż sądziłem, że udobrucha ona naszą dziarską dziatwę...
Kamila wzięła męża pod rękę i protekcjonalnie rzekła:
– Naszego Kasyna... Naszego Kasyna...

Widok wnętrza Kasyna, no, zapierał dech w piersiach. Wszystkie pomieszczenia zasnute były oparami. Gęstymi, mocnymi i pochodzącymi z jednego jedynego źródła: grubego cygara, które w ustach dzierżył kilkuletni Pascal. Zaś w swej lewej łapce trzymał AK-47, burżujsko celując nim w sufit.
Na środku pokoju sypialnego siedziała grupka związanych do siebie plecami ludzi.
Mniejszy synek Kamili i Pedra, Okrasa, zataczał wokół nich kręgi, w samej pielusze będąc i pilnując, żeby żaden jeniec się nie wywinął. Gdy tylko jakiś choć pisnął, bobas oddawał strzał ostrzegawczy z miotacza ognia.
Pascal rozsiadł się na fotelu jak boss i z założoną nogą na nogę, zaciągał się tylko cygarem. Wyglądał tak niewinnie w odróżnieniu do bojowo nastawionego Okrasy.
Nic dodać, ni ująć...
Nie obyło się bez licznych przeprosin. Gdy tylko zrozpaczona Kamila z mężem, jęli rozplątywać sznur i oddawać ludziom ich pieniądze i biżuterię, Pascal i Okrasa chowali za swymi pleckami broń, i tak dobrze widoczną. Aż nazbyt widoczna była ich chęć nie krycia się ze swymi prawdziwymi czynami.
Ale o karze nie było mowy. Pedro i Kamila byli zwolennikami bezstresowego wychowania.

Rozdzialik 6.
Skrzenie

Zaniechano spaceru nad kwadratowe jeziorko. Miast tego wystawiono na trawnik przed Kasynem leżaki, stoły, na których z kolei postawiono czajniki z herbatą, wiecznie podgrzewaną poprzez małą świeczuszkę pod naczyniem. Alternatywę dla herbaty stanowiła lemoniada. Nie wiedzieć czemu, mąż Natalii łypał na ten trunek spode łba. Jakby mieli jakieś dawno napoczęte porachunki. Kto wie, może onegdaj w jakieś knajpie nie zapłacił za nią rachunku.
Już wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, a dziatwa została zakneblowana słodyczami (Jessice zmiękło serce i mimo jego mszalnego gniewu Tomiś został hojnie obdarowany). Chłopiec bardzo polubił swego stryja, gdy ten argumentował, że dziecku wręcz należą się słodycze, że przecież jego gniew był gniewem świętym i w pełni uzasadnionym.
Natalia wyczuła w swym mężu pewną tensję, napięcie, jakby był żyłką, na którą złapano japońską Rybę Szczęścia.
– Misiaczek... – szepnęła mu cicho, bo już przyuważyła pilne oko Wojciecha, który tylko szukał pretekstu, by wszcząć jakieś głupie zaczepki. – Nie trap się tak! Jeśli nie chcesz zagrać... – spojrzała na jego zbiedzone, lekko drgające wargi – Oj, ja żartowałam tylko z tym rozwodem! Przecież chyba się domyśliłeś!
– Nie, nie... ja nie trapię... – wydukał.
Ale cała energia z niego uleciała. Jeszcze wczoraj, gdy pakowali się na wyjazd do Kasyna tryskał witalnością, skakał od plecaka do plecaka, tarzał się po podłodze jak posłuszny piesek, a Natalia rzucała mu skarpetki z pralki, które on łapał w zęby. Tak właśnie często wyglądało wybieranie się w podróż tych dwojga... No bo do Tanga dwojga, nie?
A teraz...?
Może tak na niego wpłynęło tak liczne towarzystwo, w którym nie mógł pozostać anonimowym.
– Ale gdybyś... – zaczęła Nats i przyłożyła palec do ust, zastanawiając się, jak to ubrać w słowa.
On odwrócił się od niej lekko i wymamrotał:
– Ja nie trapię, nie...
Natalia uznała, że jej mąż dostał okresu, więc wzruszyła ramionami i jęła pałaszować sushi, które, parujące, właśnie przyniosła z domu Kamila.
Wojciech wziął jak zawsze za dużo i napakował se poliki żarciem. Nie dokończając procesu przeżuwania, niestarannie ozwał się:
– Mmm, mężu Natalii, a jak cię tam zwą, bo jak się przedstawiałeś, to się chyba zamyśliłem...
Pedro w tym momencie zrobił po kryjomu face palm.
– Boże, toż to szczyt już niewychowania! – szepnął konspiracyjnie do Kamili.
– No – przytaknęła.
Ale o dziwo, mąż Natalii wcale się zmartwił brakiem taktu. Nawet jakby lico mu pokraśniało. Jakby przez to głupie, oderwane od wszelkich norm kulturalnych pytanie, odwróciło jego atencję od niepokojących go przemyśleń.
– Ryszard. Ale mam ksywkę artystyczną Rysiek Lwie Serce.
Wypiął nawet lekko pierś z dumą.
Wojtek grzecznie przytaknął i przybliżył ku jego twarzy dzban pełen lemoniady.
– Masz, Rychu! Golnij sobie lemoniadki.
– NIE, JA NIE CHCĘ LEMONEDO!
Ukochany Natalii wrzasnął i smagnął ręką. Wytrącił Wojtkowi dzban z lemoniadą. Dzban z lemoniadą upadł na glebę. A lemoniada...
A lemoniada wypływała z dzbana.
Kropiła trawę i glebę niczym żółta posoka.
Niczym butny mocz pękatego dzbana.
Dzbana odtrącenia.
– Ej, Ryszard! – krzyknęła Natalia, sięgając ku swej charakterystycznej intonacji sprzed lat... no tak, nawyki z dzieciństwa zawsze do nas powracają.
Tomiś, jako grzeczny syn, podniósł dzban, pocałował go, tak jak matka uczyła go całować chleb upuszczony na ziemię i odstawił na stoliku. Po czy skierował swe małostkowe, dziecięce spojrzenia na wuja Wojtka.
– Wujku Wojtku! – rzekł piskliwym, trochę napastliwym głosikiem. – Opowiedziałby wuj, jak się poznaliście z żoną! Każdy już coś od siebie dał, jeno nie wujek!
Wszyscy podchwycili, oprócz załamanego Rycha, który nerwowo obgryzał paznokieć kciuka.
– Dobrze, Tomisiek – rzekł Wojcisiek. – Lecz, ja nie mam żony. Jesteśmy tylko partnerami penetracyjnymi. PP.
Jessica zasłoniła uszka synka i spojrzała na bracieńca, poruszając przy tym w charakterystyczny sposób ustami:
– Zabiję cię, zabiję...!
PP Wojtka zaśmiała się w niebogłosy.
– A więc jak poznaliśmy się? To było niebotycznie mistyczne spotkanie! Wakacje! Sierpień! Słońca paliło! Przechadzałam się po placu Świętego Piotra w Watykanie i próbowałem poderwać jakąś laskę „na papieża”. Niestety, nawet w przebraniu żadna mi nie uwierzyła. Znudzony, zmęczony i pozbawion wszelakiej nadziei siadłem na ławeczce. Obserwowałem zachodzące Słońce, starając się ignorować gapiących się na mnie dziwnie przechodniów. I wnet... trochę mi się na serduchu cieplej zrobiło, bom sobie przypomniał, że w kieszeni, pod szatą papieską, schowałem sobie paczuszkę Schocko Bons! Kupiłem ją jeszcze z rana i zupełnie o niej zapomniałem! To była ogromna przyjemność! Odnaleźć ją tam, w tej chwili i oglądać refleksy świetlne odbijające się na jej krawędziach niczym jaśniejące blaskiem piękna krawędzie kryształów zatopionych w śródziemnomorskim zbiorniku wodnym z rozrzedzoną od nadmiaru ciepła cieczą, wzburzaną przez sporadyczne nawiewy wietrzne, kreujące na tafli nieskazitelnej fale spokojne, a i równie piękne niczym te lśniące krawędzie, przez co kumulujące istotę piękna, jak i zwyczajnie je podkreślające. Oj, długo... Długo szeleściłem paczuszką ze słodkością wewnątrz, nim zabrałem się do jej otwarcia. A gdy to zrobiłem...
...
...
Usłyszałem chyba najwspanialszy dźwięk na świecie!
Gdym otworzył pakę i echo trzasku rozniosło się po całym placu Świętego Piotra, uzmysłowiłem sobie, że to wcale nie echo! A przynajmniej nie dosłownie! To po prostu ktoś, w tym samym momencie co ja, otworzył paczkę Schocko Bons w tym niezmierzonym morzu ludzi! Poczułem w całym ciele Skrzenie!
Tak oto otworzyliśmy się wtedy na siebie. Symbolicznie oraz w pewien sposób dosłownie, ale nie to co myślicie.
Niestety nasz romans trwał zaledwie parę dni, jednak połączyliśmy się znów później, gdy mój film Bańka Czasu miał swą premierę w Cannes.
– Bańka Czasu jest filmem ponadczasowym – rzekła z pasją Cieszynka, partnerka Wojtka – to dzięki niemu dostrzegłam, że tkwi w nim coś więcej, a nie tylko nieprzetrawione do końca Schocko Bons!
Tylko Wojciech i Tomiś się zaśmiali.
Tomiś oczywiście znów się posmarkał.
Gdy Jessica wycierała nos Tomisiowi (Wo-Lang jako posiadacz niezwykle podzielnej uwagi, słuchał rozmowy, jak i programował coś sobie w swym nierozłącznym zegarku), właśnie – gdy Jess podcierała nos syna, na momencik wejrzenie jej i Ryśka Lwiego Serca połączyły się. Przeszedł ją dziwny dreszcz.
– Skrzenie... – powiedziała na głos, niczym maszyna.
– Tak, tak! Skrzenie! – podłapał Wojtek i jął dalej coś gadać bez sensu.
Tym razem była mu niewymownie wdzięczna, gdyż atencja nie fokusowała się na jej licach. Zarumieniła się i spuściła wzrok. Ukradkiem tylko zerknęła jeszcze ostatni raz na oczy, które zamykały między sobą pokaźnego irokeza, oczy prawdziwego Lwa.
– A co powiecie na trochę sportu? – zapodała wnet Kamila. – Proponuję wybrać parę dyscyplin, zapisać je na karteczkach i zrobić losowanie. Je będę tu egzystowała jako Arbiter Elegancji oraz Nonrepetytywności. Już wyjaśniam: aby losowanie było bardziej pikantne dla was, zapisując swą dyscyplinę nikt inny jej nie pozna, dzięki czemu losowanie będzie bardziej zagadkowe! Poświęcę się i będę nadzorowała, aby dyscypliny się nie powtarzały! A także upilnuję, by nie pojawiły się tam niestosowne propozycje.
Pedro prychnął.
– To chyba tylko wystarczy, że upilnujesz swojego kuzynka, bo nikt z nas nie wpada na tak beznadziejne pomysły jak on.
Wojciech spiął się. Zmierzyli się z Pedrem nienawistnymi spojrzeniami, mocno mrużąc oczy i krzywiąc wargi. Ich paliczki nerwowo bębniły o poręcze leżaków, które zajmowali, ich nozdrza drżały niepostrzeżenie, ich wargi memłały w ustach Tabakę Nienawiści, w tle leciała muzyka jak z westernu.
– Ok! Przygotowałam już karteczki! – krzyknęła Kama.
Wojtek i Pedro otrząsnęli się z agresywnych zapędów. Rewolwery zostały schowane do kabur.
Jednak to nie było mocne skrzenie. To było lekkie. Jessica nie miała głowy do aktywności fizycznej, to znaczy, nie do aktywności fizycznej, typu sport. Doszło. Na pewno doszło do skrzenia między nią, a mężem Natalii. To straszne! Chyba nie zdradzi swego męża, inteligentnego i przystojnego oraz namiętnego Chińczyka! Skąd nagle to całe skrzenie, co je spowodowało?
Tomiś pierdnął.
Wytrącił tym matkę z głębokiej i uciążliwej refleksji.
– Mamuś... – jęknął żałośnie – chce mi się!
Wojciech nie powstrzymywał nawet śmiechu.
– To idź! – pouczyła go matka, wytrzeszczając groźnie oczy. – Nie musisz tego wszystkim oznajmiać!
Tomiś zmiął w dłoniach paczkę cukierków i truchcikiem udał się do drzwi Kasyna, aż nie zniknął w jego czeluściach.

Losowanie rozpoczęło się. Karteczki zostały rozsypane na stoliku. Wybieramy, przebieramy, wybieramy, przebieramy...
Losowała Kamila. Miało to jej choć trochę zrekompensować brzemię Arbitra Elegancji oraz Nonrepetytywności.
Wreszcie... wzniosła karteluszkę ku niebu. I przeczytała:
– Alternatywny baseball!
Niektórzy przyjęli tę wieść z lśniącymi oczyma radości, inni z zupełną obojętnością. Ale nie Ryszard Lwie Serce.
Przełknął ślinę, bardzo głośno i rzekł:
– Ja bym bardzo nie chciał grać w ten alternatywny baseball.
Kamila tupnęła nogą.
– Tak wylosowaliśmy! Nie ma powtarzania!
– Aaaaaanieeee!!!
Rozległ się wrzask.
Mąż Natalii zasłonił sobie uszy i wrzeszczał do nieba. Jego rozpaczliwe krzyki dobiegły końca dopiero po siedemnastym klepnięciu żony w łysinę. Kilku sąsiadów wyjrzało przez okna. Jedna z sąsiadek machnęła do nich ręką i krzyknęła:
–Och, jeśli wam potrzeba tego miksera, to wystarczyło poprosić!
Stanęło na tym, że miksera nie trzeba.
Zaś od Lwa poproszono wyjaśnień. Co to za zachowanie? Najpierw rozlewa lemonedo, a teraz to!
– Bo, ja po prostu...
– No, słuchamy! – Natalia podparła się pod boki jak basza, a jej oczy biły rozwodowymi promieniami.
– Nie lubię alternatywności! Nie lubię, nie! – zachłysnął się powietrzem, jak topielec solą w morzu. – Lemoniada była alternatywą dla herbaty, to straszne! A teraz jeszcze gorsze! Wprost atakujecie mnie alternatywnym baseballem!
– Och, nie znałam tego sekretu! – Natalia uniosła się emocjonalnie.
Prędko wyjęła zeszycik i coś sobie zanotowała. Zdaje się, że był to notes z sekretami jej męża.
Finalnie zatrzasnęła go.
– Czy ma to może jakiś związek z muzyką alternatywną? – Kamila zapytała gitarzystę.
– I tak i nie... – wymamrotał. – I w poprzek i na zad... cała wsteczna, gdy chmury się skłębią... i nie patrz za siebie... niewiele jeszcze wiatru jeszcze musi się przelać... jeszcze, bo to już... krok za krokiem, ale jeszcze już... tak blisko, gdy się skłębią... syreny, syreny, te straszne syreny... ponowny błąd, ten sam, co kiedyś!!!
Klepanie męża w łysinę...
Pat, pat, pat, pat, pat!
– Och, on już tak ma! Czasem miewa takie ataki, no już, spokojnie! – wyjaśniała Natalia, symultatywnie uspokajając męża.
Wojciech doznał ciarek katharsis.
– To brzmiało jak jakaś przepowiednia! Straszne trochę!
Kama i Jess przyznali rację, Natalia w duchu też. Tylko prawdziwy rdzeń Kasyna w pełni się zgadzał z tym w duchu.
Aby nie nękać męża Natalii, powtórzono losowanie i padło na siatkówkę.
Rozwieszono sznurek między drzewami, Pascal i Okrasa przynieśli piłkę, którą wcześniej bawili się na uboczu, w międzyczasie zajadając się lukrowanymi zajączkami.
Teraz trzeba było rozlosować teamy. Kto z kim, dlaczego i o co właściwie rozegra się cała ta walka.
Jessica miała właśnie ciągnąć los, lecz nagle doznała skrzenia. Nie, nie skrzenia lwiego. Skrzenia niepokoju.
– Coś Tomisia długo nie ma! Pójdę sprawdzić, czy wszystko gra i zaraz wylosuję! Mój syn gotów jeszcze wywrócić się z sedesem! Ma parę w łapkach!
– Ja pójdę, szwestera! Też mam biznes w ubikacji! – zaoferował się Wojciech.
Pedro chwilę odprowadzał go zdegustowanym wzrokiem.
– Bezpośredniość twego kuzyna jest godna pożałowania... – przemówił do żony.

Tomiś pełną piersią odsapnął. Zszedł z sedesu, raptownie i niedokładnie podtarł pupką szarym papierem z kaczuszkami i gdy tylko wypiął się, by podciągnąć spodnie, do łazienki wtargnął Wojciech z hukiem przemożnym. No, tak... chłopczyk zapomniał zasunąć zasuwkę.
Wuj ochłonął na widok tego co Tomiś dzierżył w dłoni.
Zamknął za sobą ostrożnie drzwi i wykonał parę kroków w kierunku siostrzeńca.
– Cześć Tomiś, łapiemy wiatr w żagle, co?
Wskazał na opuszczone do połowy masztu spodenki dziecięce Tomisia. Malec wyczuł w wuju jakąś odmienną nutę. Mocniej ścisnął paczkę Shocko Bons w swej małej dłoni.
Stryj nie grał długo w gierki.
– Oddaj mi Shocko Bonsy, Tom.
– Nie zrobię tego.
– Chcę je zjeść, chcę się nasycić!
– Ja wujowi w tym niestety nie pomogę! Widzi, wuj... gdy Bonsy trafiają do mojego żołądka... ja rosnę w siłę!
Wojtek zaśmiał.
– Dobre, dobre! Widać, że mamusia puszcza się Potterka! Ale teraz... oddaj mi Schocko Bonsy, Tom.
Tomiś pokręcił głową.
– Nie zrobię...
Nie zdołał dokończyć. Ramię wuja chwyciło go za kołnierz i głowa jego momentalnie znalazła się w sedesie.
– Nadal nie oddasz?! Hę?! Nadal nie oddasz?! – wyjął głowę malcowi z bagna. – Zastanów się, Tomiś!
– Nie oddam! – słabo bronił swego.
Głowa w sedes, bulgotanie i wierzganie!
– Oddaj mi te Bonsy! Oddaj mi moje SCHOOOOCKOOOOOO
OOOOO
OOOOO
Oooo
O
...

Natalia miała pewne skrzenie. Nie, nie to skrzenie. Skrzenie niepokoju. Gdy Wojciech zniknął, czuła, że coś skrzy..., że on coś... no tak po prostu czuła, że ten rzezimieszek coś knuje. Na chwilę oddaliła się od towarzystwa, by eksplorować Kasyno.
Czuła, że musi ratować Tomisia przed Wojtkiem. Wszyscy inni pozostali na trawniku, bawiąc się losowaniem!
Zakradała się powoli. Czuła smutek, iż nie zdążyła dorysować sobie wąsów. To odbierało jej powagę, odwagę i uwagę. Czyli POU.
Coś skrzyło w kuchni. Nie, nie to... Nie! Tym razem to było to skrzenie. Zajrzała przez szparę w drzwiach. Pod stołem, jej mąż i Jessica, cali nadzy.
Stół zaś cały w drgawicach.
Natalia zdębiała. Spływał po niej fioletowy pot odrętwienia.
Coś działo się też w sypialnym... coś... skrzyło też! Kamila i Pedro! Tarzają się wśród bagaży!
– Ach, porwałeś mi bluzkę! – Kamila zbeształa łapczywego męża.
Natalia otarła czoło z potu. Odetchnęła ciężko tak jakoś i poszła dalej. Skrzenie... Skrzenie również i w telewizyjnym.
Telewizor wywrócony i skrzy iskrami, stłuczony, zniszczony. Skrzył.
Wojciech i Cieszynka gdzieś za doniczką pobrzękiwali o podłogę.
Natalia zrobiła krok wstecz i oparła się o ścianę, która aż skrzyła.
Ależ tu było duszno.
A nagle tak zimno... Para jęła buchać z jej ust. O, nie... Chyba zbliżał się...
Potoczak*.
Czuła go... zakradał się. Był gdzieś w pobliżu, przyczajony, czekał na odpowiedni moment. Natalia bardzo by nie chciała, by powtórzył się atak Potoczaka w Kasynie.
Jego śliski, niski pomruk przeszył jej czaszkę.
Jęknęła z bólu, choć z daleka nie wyglądało, by miała jakikolwiek powód ku temu. Było to na swój sposób przerażające. Świeca gdzieś zgasła w oddali...
A teraz bliżej Nats...
...jakaś skrząca się świeca zagasła już na zawsze.
Niski pomruk Potoczaka. Tym razem dłuższy, bardziej przeszywający.
K-k...
K-k...
Natalii płuca z trudem wychwytywały tlen z powietrza.
Coś miziało ją w stopy.
No, tak...
Jedząc arbuza nie zdawałem sobie sprawy, że to robię i kiedy już się zorientowałem, zauważyłem, że pożeram rafę kolorową na dnie oceanu.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Mityng rodzinny w Kasynie - przez Zzznaczysen - 01-02-2016, 11:45
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez Milion - 01-02-2016, 19:16
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez czarownica - 01-02-2016, 19:32
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez Milion - 01-02-2016, 20:29
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez Zzznaczysen - 01-02-2016, 22:24
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez Milion - 01-02-2016, 22:28
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez Zzznaczysen - 01-02-2016, 23:02
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez Milion - 02-02-2016, 19:18
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez gorzkiblotnica - 19-02-2016, 23:52
RE: Mityng rodzinny w Kasynie - przez Zzznaczysen - 21-02-2016, 19:32

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości