Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Legenda
#1
Tytułem wstępu:

Tak oto umieszczam na tych stronach kolejne swoje opowiadanie. Jest nieco inne od radosnej „Drogi”. Spodziewając się pewnych pytań, pozwolę sobie uprzedzić niektóre z nich:
Po pierwsze: Uprzedzając zarzuty, że sporo tu pobrzmiewa echa „Awatara”, spieszę wyjaśnić, że szkice do „Legendy”, napisane odręcznie głównie na nudnych wykładach, powstały w okolicach zimy i wiosny 2007 roku. Ostatnio postanowiłem je odświeżyć i opublikować. Prawdą jest że „Awatar” oglądałem, i uważam go za świetny film, przynajmniej w sferze plastycznej. Stąd też chyba nieco obrazów Pandory przeniknęło do mojego świata.
Po drugie: Pomysł napisania tej historii pojawił się u mnie po obejrzeniu pewnego anime, niestety tytułu już nie pomnę. Tam występował prawdziwy, duchowaty Duch Lasu.
Po trzecie: Techniczna strona tego opowiadania, to typowy pseudonaukowy bełkot, którego nie chciało mi się nawet porządnie uzasadniać. To samo tyczy się szczegółów uzbrojenia.
Oczywiście jak zwykle życzę przyjemnej lektury i o rzetelne komentarze proszę.

Legenda.


Gdy siedzę obok niej, głaszcząc delikatnie, rozsypane na poduszce, lekko granatowe włosy, sam już do końca nie wierzę, że to, co teraz jeszcze stanowi jedną z alternatywnych ścieżek mojej pamięci, jest prawdą. Piszę te słowa, zanim utrwalą się zmiany w moim umyśle, wkrótce bowiem nie będę w stanie odróżnić tego co wydarzyło się naprawdę, od złudzenia powstałego w rozhuśtanych rezonansem neuronach. Już jutro fikcja zrodzona wewnątrz elektronicznych układów kwantowej maszyny, stanie się jedyną rzeczywistością jaką będę znał.

Świat zmienił się w 2012 roku. Czy starożytni Majowie naprawdę coś wiedzieli, czy akurat przypadkiem zabrakło im ściany przy właściwej dacie, tego już nikt, nigdy nie ustali. Jednak koniec świata przewidzieli bezbłędnie. Piętnastego maja skończyło się to co dotąd znaliśmy. Wtedy właśnie, dowiedzieliśmy się czegoś, co sprawiło, że nigdy już nic nie było takie samo jak przedtem.
Raz na kilkaset lat rodzi się wizjoner, który swoimi dziełami zmienia bieg historii. Kiedyś ktoś „oswoił” ogień, wynalazł koło, zbudował pierwszy silnik parowy. Byli też geniusze myśli, jak Leonardo Da Vinci, Izaak Newton, czy Jeży Waszyngton. Wszyscy oni mieli ogromny wkład w nasze dzieje. Wreszcie Albert Einstein. On zmieniał świat dwukrotnie. Raz ogłosiwszy swą teorię względności, oraz słynny wzór zamiany masy w energię, wykorzystany potem tak niechlubnie podczas Drugiej Wojny Światowej i trwającej zaraz potem Zimnej Wojny. Dlatego też z publikacją drugiego swego odkrycia był znacznie ostrożniejszy.
15 kwietnia 2011 roku, wspólnym wysiłkiem większości państw świata, udało się zniszczyć godzącą wprost w Ziemię kometę SX 132. Skutkiem jej uderzenia mogła być zupełna zagłada życia na Ziemi. Tego dnia na ludzkość przyszło opamiętanie. Dzięki zainicjowanym wtedy procesom pokojowym w które zaangażowana była większość narodów świata, zakończono wreszcie konflikty zbrojne, toczące się w najbardziej zapalnych rejonach. W rok później urzędnicy poczty dostarczyli do Białego Domu szary pakunek z adnotacją: „Urzędujący Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki. Dostarczyć do rąk własnych w rok po ustaniu wszystkich wojen na Ziemi.” Przesyłkę zbadano i prześwietlono wszelkimi dostępnymi metodami, wreszcie trafiła na biurko w Gabinecie Owalnym. Zawierała kilka przyżółkłych zeszytów. Prezydent, nieco zniesmaczony, otworzył pierwszy z brzegu. Ciastko które trzymał, zastygło wpół drogi do ust. Przewrócił jeszcze kilka zapisanych drobnym, odręcznym pismem arkuszy, wreszcie sięgnął po telefon. Na pierwszej stronie, wypisane kaligraficznie wyblakłym nieco atramentem, widniały słowa: „Unitarna Teoria Pola; Albert Einstein”, był piętnasty maja 2012 roku.
Wkrótce, korzystając z notatek geniusza opracowano antygraw, urządzenie zdolne do emitowania pola grawitacyjnego o znaku ujemnym, oraz silnik nadprzestrzeny, działający w oparciu o nieciągłość grawitacyjno – czasową Einsteina, pozwalający uzyskać prędkości wielokrotnie większe od światła i zależne w zasadzie tylko od mocy zasilającego go reaktora. O ile sam antygraw zrewolucjonizował całkowicie transport naziemny, powodując że koło, dotąd podstawa naszej cywilizacji, odeszło do lamusa, o tyle w połączeniu z napędem nadprzestrzennym pozwolił wyruszyć do gwiazd. Wkrótce też w sąsiednich układach słonecznych odkryto planety zdatne do skolonizowania, co pozwoliło rozładować krytyczne już przeludnienie Ziemi, jak i zbudować ogromny organizm gospodarczy, obejmujący kilkadziesiąt planet.
Załogi zwiadowczych statków, przemierzających coraz to nowe obszary przestrzeni, trafiły również na planety zamieszkane przez rasy rozumne. Była to jednak inteligencja tak dalece obca naszej, że postanowiono pozostawić je samym sobie nie szukając nawet porozumienia. Stary świat się skończył, jak przewidzieli Majowie. Zaczął się nowy, lepszy.

Osobiście zdarzeń tych nie przeżyłem, znam je z lekcji historii nowożytnej, urodziłem się bowiem okrągłe sto lat po nich. Kim jestem? Dość powiedzieć, że żołnierzem Armii Federacyjnej. Tak, wszystkie kolonie nadal utrzymywały gospodarczą i polityczną łączność ze starą, poczciwą Ziemią. Wojny zasadniczo się nie zdarzały, choćby z powodu usankcjonowanej prawnie ścisłej kontroli obrotu jakimkolwiek uzbrojeniem. Bywało jednak że wybuchały mniejsze lub większe rozruchy w poszczególnych skupiskach ludzkich. Wtedy wkraczaliśmy my, stanowiąc coś w rodzaju sił rozjemczych. Do naszych zadań należało również konwojowanie transportowców, oraz oczyszczanie terenu z wrogich gatunków, zwane przewrotnie polowaniem.

W zasadzie ta robota zawsze była podła. Trzeba do niej być wyjątkowo gruboskórnym i cierpieć na totalny zanik sumienia, albo bardzo potrzebować gotówki. W zasadzie nie miało to nic wspólnego z dawnym polowaniem, jego klimatem i swoistą romantyką.
Dużą część Federacji stanowiły planety świeżo skolonizowane. Posiadały zwykle złoża bardzo cennych minerałów, co uzasadniało ich eksplorację. Były one jednak nadal na poły dzikie. Nie przechodziły całego cyklu cywilizacyjnego, zwykle więc kolonia ograniczała się do kopalni, ewentualnie jakichś zakładów przetwórczych i osiedla dla pracowników, stanowiących urbanistyczną wyspę w środku dziczy. Dziczy bardzo szeroko rozumianej, czasem jest nią gęste i bagniste nie wiadomo co, przypominające być może nasze puszcze równikowe, tyle, że drzewa mają po kilometrze wysokości, a całość świeci nocą, jak nie przymierzając choinka na święta. Innym razem bywa to sam środek suchej i zasiarczonej pustyni. Bardzo bogate złoża turbinium znajdują się na planetach pokrytych płytkimi bajorami błotnistej wody, gdzie mgły nie rzedną, a znalezienie skrawka suchego gruntu graniczy niemal z cudem. Ludzkie kolonie musiały przystosowywać się tam do współegzystencji z miejscowymi gatunkami flory i fauny. Oczywiście tam, gdzie atmosfera składa się w większości z chloru i siarkowodoru, a miejscowe rośliny zawierają, jako sok, mieszaniny kwasów z fluorowodorowym na czele, nie da się normalnie funkcjonować, poza hermetycznymi schronami. Jednak w miejscach posiadających atmosferę tlenową, oraz dostatek wody, można było czerpać żywność z lokalnego środowiska. Życie tam bowiem, oparte było najczęściej o dobrze nam z Ziemi znane białko węglowe
W takich obcych ekosystemach, zdarzały się czasem gatunki niebezpieczne na tyle, że zagrażały kolonii. Ich poczynania sprawiały czasem nawet wrażenie na poły inteligentnych. Jeśli lokalna społeczność nie była sobie w stanie poradzić, zaczynali ginąć ludzie i spadała wymiana handlowa, co wyjątkowo źle wyglądało w raportach, wysyłano wtedy nas.
Zwykle jechali ochotnicy. Zajęcie jest na tyle intratne ,że mimo dużej ilości zleceń, chętnych nie brakuje. Wysyła się zwykle niewielki, kilkuosobowy oddział, wyposażony w działka magnetyczne i szybkostrzelne karabiny Vausa, który eksterminuje przedstawicieli kłopotliwego gatunku. Czysto i z chirurgiczną precyzją.

Nie cierpię zamrażarek. Oczywiście że nie takich, jak do zamrażania żywności. Przeciw tym poczciwym przedstawicielom sprzętu AGD nie mam nic przeciwko. Mówię o hibernatorach. Długich skrzyniach z wysuwaną leżanką i przeszklonymi drzwiczkami z przodu, zgrupowanych jak komórki plastra miodu, wzdłuż ścian ładowni. Pozwalają one przetrwać w letargu długą podróż, dzięki czemu staje się ona dużo tańsza. Dawne transatlantyki, pływające przez ocean pomiędzy kontynentami były w istocie całymi miasteczkami w miniaturze, wraz z restauracjami, kinami, sypialniami i kortami, rozmieszczonymi po wszystkich pokładach. Współczesne transgalaktyki były inne. Na tyle ogromne że nie mogły nigdzie lądować, budowano je w kosmosie i tam kończyły swój żywot. Nie posiadały aerodynamicznych kształtów, ani specjalnie wytrzymałej konstrukcji, wszak wewnątrz antygrawitacyjnego bąbla nie działały siły wywołane ogromnymi przyspieszeniami. Posiadały dwa niezależne napędy, jeden nadprzestrzenny, posiadający jedynie emitery tworzące odpowiednio zakrzywione pole wektorowe, oraz tradycyjny, plazmowo – jonowy, przeznaczony do lotów w normalnej przestrzeni. Wewnątrz ogromnych ładowni przewoziły masy towarów potrzebne nowym koloniom, które wciąż wołały o maszyny, materiały i robotników. Ludzie właśnie lecieli w owych zamrażarkach, stłoczeni jak pszczele larwy.
Podróżuję dużo, biorę misję za misją. Przynajmniej nie muszę wtedy siedzieć w Instytucie, a wkurza mnie robota za biurkiem. Wypracowałem swoją własną metodę na długie przeloty. Aby oszczędzić czas i pieniądze, wszystkie pomniejsze remonty statków liniowych, wykonuje się poza dokami, w podróży. Na samym niemal początku kariery zawodowej zrobiłem więc uprawnienia inżyniera sprzętu pokładowego, oraz drugie, specjalisty od napędów jonowych i nadprzestrzennych, dzięki temu nie muszę kłaść się każdorazowo do zamrażarki i nie przesypiam znacznej części swego życia. Z drugiej jednak strony i tak mam wrażenie że przecieka mi ono przez palce, gdzieś na twardej koi w ciasnych kajutach, lub na stalowych, zimnych pokładach, gdzie oddech skrapla się od wszechobecnego zimna, a piękne kobiety można oglądać jedynie przez szybę hibernatora.
Miałem kiedyś taką wirtualną narzeczoną. Odkryłem ją, prześliczną jak siódmy cud świata, szukając jakiegoś zwarcia w systemie łączności. Przeciskałem się potem każdego dnia po pracy przez ten ponad kilometrowy labirynt studni komunikacyjnych, by zawieszony w powietrzu patrzeć godzinami na moją śpiąca królewnę, lecącą gdzieś, być może do jakiegoś osiłka o byczym karku i tępym spojrzeniu. Niestety, piękne kobiety najczęściej w takich właśnie mężczyznach gustują. Chodziły mi wówczas po głowie myśli które wstyd nawet na papier przelewać, choć psycholog mówił mi potem, przy okazji jakiegoś badania, że w stanie kilkutygodniowej skrajnej izolacji takie stany się zdarzają. Miał na to nawet jakąś mądrą, łacińską nazwę.
Załoga spotyka się zwykle na posiłkach, o ile można tak dumne miano nadać glutowatej, białej paciai, o smaku jako żywo kojarzącym się ze starym tynkiem odpadłym od ściany. Są to w zasadzie jedyne chwile, gdzie można nieco porozmawiać i zapomnieć o otaczającej pustce. Czas mija odmierzany tymi posiłkami. Śniadanie połączone z odprawą i celebracją porannej kawy, oraz obiadokolacja wieczorem, z dłuższymi pogaduchami i grą w najzwyczajniejsze karty. Gry komputerowe nigdy jakoś wśród załóg się nie przyjęły, może dlatego że człowiek jest jednak zwierzęciem stadnym i potrzebuje choć złudnego poczucia wspólnoty.
Czasem przed snem, podczas wieczornego golenia, oglądam swą twarz w lusterku zawieszonym nad maleńką umywalką, umieszczoną w rogu ciasnej kajuty. Patrzy na mnie zmęczony trzydziestoparolatek. Małe, sumujące się dawki promieniowania jonizującego, nadają skórze niezdrowy żółtawy odcień, a ostry płomień plazmowego palnika spawalniczego, mimo stosowania ochronnej przyłbicy, sprawił, że oczy niegdyś niebieskie, spłowiały i zszarzały.
Nieraz podczas bezsennej nocy, na twardej jak beton, wpuszczonej w ścianę pryczy, usiłuję wyszperać ze swej pamięci tych kilka jasnych wspomnień. Pierwszą dziewczynę... nasze drogi rozeszły się niestety. Te chwile, gdy wtuleni w siebie trwaliśmy, siedząc na szczycie starej, pokopalnianej hałdy, mając mrowie świateł pod nami i kopułę przyjaznego, nocnego nieba nad sobą.
Potem zasypiałem, zwinięty w kłębek i wsłuchany w pomruk generatorów niosący się grodziami, usiłując zatrzymać ten szczęśliwy obraz pod powiekami.
Od kompletnego doła ratują mnie nocne rozmowy z Jackiem, prowadzone jak najbardziej niezgodnie z regulaminem, na wojskowym kanale łączności tahionowej.
Razem zaczynaliśmy, znamy się od zawsze. Dorastaliśmy nierozłączni na tej naszej zadupiastej prowincji, gdzie do wszystkiego było za daleko i wszystko kosztowało zbyt wiele. Nie chodziliśmy do tych samych szkół. Jego pociągały tajemnice ludzkiego umysłu, mnie elektronika. Od zawsze sobie wzajemnie pomagaliśmy, dawniej braliśmy razem różne prace, jakie popadło, byle tylko dorobić. Potem wstąpiliśmy do Sił Zbrojnych. Jacek, jako wybitny student bioniki, trafił wprost do Instytutu, ja zrobiłem uprawnienia pilota małych jednostek latających, patent inżynierski i dochrapałem się stopnia chorążego. Z Instytutem również współpracowałem. Brałem stamtąd różne zlecenia programistyczne, pisywałem to podczas długich przelotów. W sumie niezły sposób na nudę. Na terenie laboratoriów bywałem dość często, praktycznie figurowałem na liście jego pracowników na jakiś tam ułamek etatu, w nienormowanych godzinach pracy. Jacek załatwił mi bowiem lukratywną posadkę serwisanta na wydziale intelektroniki. Miało to tę dobrą stronę, że miałem właściwie nielimitowany dostęp do bajońsko drogiego, prototypowego komputera kwantowego. Ułatwiało mi to z kolei pracę programistyczną, bo kompilacja i testy, które wykonywały by się na tradycyjnych maszynach tygodniami, tam trwały zaledwie kilka godzin.
Jacek robił karierę, właściwie to tak mimochodem, bo pracował naukowo. Ja całkiem sobie odpuściłem, bo za biurkiem byłem w stanie wysiedzieć najwyżej parę dni, a i pisywanie wodogłowych artykułów do fachowej prasy jakoś mnie nie pociągało. On się ustatkował, ożenił i miał już dwójkę dzieci; Mnie zaś zawsze gdzieś po galaktyce gnało, a zapytany o żonę, odpowiadałem nieszczerze: „Po co mi takie coś, coby łaziło po domu, włosy gubiło i wiecznie gderało?”. Jeśli by się jednak tak głębiej zastanowić, to w zasadzie tego domu nie miałem, bo koszarowy pokój służbowy chyba za takowy uchodzić nie może.
Kumpel pracował przy bardzo poważnym projekcie. Długi czas zasłaniał się tajemnica służbową. Kiedyś dał mi takie duże i intratne zlecenie, program wyglądał na bardzo dziwny translator. Dostałem właściwie tylko specyfikację strumienia wejściowego i wyjściowego, oraz założenia translacji. Pal licho samą translację, ale strumienie? Dobry Boże, czegoś takiego w życiu nie widziałem. Na dodatek jeszcze postulat czasu rzeczywistego. Każde pytanie do czego toto służy, Jacek kwitował tajemniczym uśmiechem. Forsa jednak była za to całkiem spora, więc mordowałem się nad tym ponad dwa miesiące, ale zrobiłem.
Ostatnio, a wróciłem wówczas z wyjątkowo podle płatnej misji, gdzieś na ostatecznym zadupiu, zrobiliśmy sobie małą imprezkę w zaprzyjaźnionym barze.
- Chciałbyś zobaczyć do czego twój translator służy - zapytał Jacek a oczy połyskiwały mu tajemniczo.
Jasne że chciałem, tym bardziej że byliśmy już po odpowiedniej ilości piw, a wieczór wydawał się wystarczająco mało rozwojowy.
Do Instytutu poszliśmy pieszo, co w naszym stanie było jak najbardziej wskazane. Ulice Metropolii wypełniał gwar głosów. Nieliczne pojazdy sunęły bezszelestnie wydzielonym barierkami pasem. Prywatne samochody stały się niemal rzadkością, natomiast cała właściwie komunikacja publiczna przeniosła się w podziemia. Barwne, holograficzne reklamy migotały nad budynkami w rześkim, wieczornym powietrzu. Strażnik nocnej zmiany zdziwił się nieco, ale w przepustkach mieliśmy wyraźnie zaznaczony nienormowany czas pracy, więc nas wpuścił. W laboratorium zaaplikowaliśmy sobie najpierw sporą dawkę tlenu i zastrzyki z witaminą C, aby spalić wypity alkohol. Jacek jak magik rozpoczynający swój występ, spytał mnie, czy chciałbym przeżyć na jawie swoje najbardziej skryte marzenia? Pewnie że chciałem, tym bardziej, że piwo nie wyparowało jeszcze do końca z mojej głowy.
Laboratorium od czasu mojej ostatniej bytności zmieniło się znacznie. Wstawiono do niego duże przezroczyste pojemniki, i instalację do natleniania LCL. Przynajmniej tyle mogłem rozpoznać z rozstawionej wszędzie aparatury. Jacek zapakował mnie, gołego jak świętego tureckiego do jednego z nich i pieczołowicie przyśrubował właz. Pogmerał chwilę przy aparaturze i najwyraźniej otworzył jakiś zawór bo kapsułę zaczęła wypełniać ciecz. Perfluorowęglan był mi znany, oddychałem nim przechodząc szkolenie z nurkowania głębinowego. Inna sprawa że wciągnięcie płynu do płuc zawsze przypomina utopienie. LCL jest odrobinę słonawy z lekkim metalicznym posmakiem krwi. Płuca pracują znacznie wolniej z nieco większym oporem. Pokazałem uniesiony kciuk na znak, że wszystko w porządku. Na pojemnik zjechał powoli obwieszony przewodami cylinder. Zrobiło się całkiem ciemno. Unosiłem się nieważki, nie czując ani ciepła, ani zimna, byłem idealnie odizolowany od bodźców z zewnątrz. Słyszałem jedynie powolne uderzenia własnego serca.
- Rozpoczynam kalibrację – usłyszałem wewnątrz czaszki mechaniczny głos.
Poczułem coś w rodzaju lekkiego mrowienia w karku, rozlega się seria wyraźnych gwizdów, a przed oczyma zamrugały szybko zmieniające się kolory, wreszcie coś głośno zabuczało i poleciałem w miękką, ciepłą ciemność.

Znów transgalaktyk, ten sam chłodny, przykurzony korytarz. Naprawiany fragment wysokociśnieniowego rurociągu zapasowego obwodu chłodzenia stosu, żarzy się wiśniowo pod dotknięciem błękitnego, plazmowego płomienia. Jeziorko płynnego metalu pryska złocistymi iskrami. Ktoś lekko dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się podnosząc przyłbicę i na chwilę utraciłem zdolność mówienia.
- Przepraszam, zgubiłam się – powiedziała z nieśmiałym uśmiechem moja Śpiąca Królewna – a tu jest tak zimno...
Faktycznie, była tylko w cienkim, białym kombinezonie z hibernatora, podkreślającym jej delikatną i zarazem silną sylwetkę. Drżała, na jej złotobrązowej skórze, przywodzącej na myśl słoneczną, tropikalną plażę, wyraźnie ukazała się gęsia skórka. Okryłem ją własną, ocieplaną kurtką serwisową i zabrałem do pomieszczeń załogi.
Zamieszkała ze mną. Zaczęły się długie wieczorne rozmowy, wzajemne poznawanie się. Co ja mówię, miałem wrażenie, że ją znałem od zawsze. Wreszcie cudowne pierwsze zbliżenie. Magia delikatności. Wspólne noce i dni. Lądowanie na planecie. Szaleństwo zieleni puszczy i błękitu morza. Zachłyśnięci wolnością istnieliśmy tylko dla siebie, w cudownej harmonii dzikiej przyrody. Był późny wieczór, a może wczesna noc, leżała obok mnie, ciepły piasek grzał moje plecy. Gdzieś w tle szumiał ocean, konstelacje gwiazd migotały na czarnogranatowym niebie. Krystalicznie czyste powietrze upajało. Zanurzyłem twarz w jej pachnących, kruczoczarnych włosach, zamknąłem oczy i poleciałem w miękką, ciepłą ciemność.

Gdy je otworzyłem, przez lekko różową warstwę LCL zobaczyłem ponownie laboratorium. Zawyłbym z rozpaczy, ale struny głosowe zatopione w cieczy, nie wydały oczywiście żadnego dźwięku. Dopiero po gorącym prysznicu, osuszony, siedząc owinięty w ciepły płaszcz kąpielowy i popijając kawę, dochodziłem powoli do siebie. Wiedziałem o tym, ale mój mózg w żaden sposób nie chciał przyjąć do wiadomości, że to wszystko fikcja, wizja zrodzona wewnątrz neuronów, rozhuśtanych skomplikowaną sekwencją impulsów elektrycznych.
To było właśnie to, nad czym Jacek pracował od kilku lat. Bezpośrednia stymulacja mózgu. Wyjaśnił mi wszystko. Ta dziewczyna, to że tak idealnie do siebie pasowaliśmy, była bezpośrednią projekcją moich marzeń, pobranych z pamięci i opracowanych na kwantowej jednostce logicznej. Wynalazek pozwalał wpisać wprost do ludzkiej świadomości dowolne wspomnienia. Ja spędziłem w kapsule zaledwie półtorej godziny, w tym czasie „przeżyłem” niemal miesiąc.
Kilka dni chodziłem w amoku, potykając się niemal o własne nogi. Nie miałem pojęcia że to działa w ten sposób. Wszystko wydawało się pozbawione barw. Łapałem się co i rusz na tym, że gapię się bez celu w jakiś punkt na ścianie, a w myślach? No właśnie. Myśli uparcie wracały do tych szczęśliwych chwil, jak na zapętlonym filmie. Aż dziw , że ludzie są to wszystko w stanie przeżywać na jawie, nie popadając w obłęd. Tęsknota sprawiała, że nie potrafiłem się na niczym skupić. Przestałem się golić, mało jadłem i praktycznie nie spałem. Wreszcie zacząłem prosić Jacka, by pozwolił mi jeszcze choć na chwilę ją spotkać. Żebrałem jak narkoman o działkę. Odmawiał, wiedząc, że jeszcze raz i się uzależnię. Wreszcie jednak, najwyraźniej z obawy, żebym czegoś głupiego nie zrobił, wsadził mnie ponownie do kapsuły i zatarł wspomnienia z poprzedniej sesji do poziomu, na jakim pamięta się sny. Chciał je wymazać całkowicie, ale mimo że tak mocno mnie raniły, błagałem żeby pozostawił choć mgliste wrażenie.

Zlecenie 193/33 nie różniło się w zasadzie niczym od wszystkich poprzednich. Planeta klasy M-7, silnie zalesiona, bez zaznaczonych wyraźnie pór roku. Zagrożenie w strefie Czwartej Kolonii: Drapieżniki leśne, stadne, dobrze zorganizowane. Układ szkieletu potrójny. Wymiary.... masa... , inne niekoniecznie potrzebne informacje. Przerzucałem pobieżnie strony. Dłużej zatrzymałem wzrok na dołączonym hologramie. Niezły przystojniaczek. Patrzyło na mnie coś z grubsza przypominającego wilka, tyle że sporo większe, białe, kudłate i posiadające trzy pary kończyn, z których przednie wydawały się chwytne. Po pustynnych, sześciometrowych, plujących zapalającą substancją robalach na Aldebaranie 4, to i tak była miła odmiana.
Wraz z moim wypróbowanym, pięcioosobowym oddziałem, załadowawszy transportowiec wyposażeniem i zaokrętowaliśmy się wraz z nim na transgalaktyk idący na Procjona2. Jedna z jego stacji tranzytowych wypadała w pobliżu celu naszej misji: planety E – 193 układu Procjona1. Swoją drogą skandal. Pond trzydzieści lat kolonizacji, a nawet porządnej, ludzkiej nazwy się nie dorobili.
Znowu za sterami. Po ponad czterdziestu dniach podróży w metalowej puszce ogromnego, podobnego do maczugi, liniowca. Studnie komunikacyjne, kilometry przemierzonych korytarzy serwisowych, schematy, kable, uszkodzenia. Dla mojej załogi ten czas nie istniał, przespali go grzecznie. Hibernacja przypomina bardziej narkozę albo czasową śmierć, niż sen. Wybudzaniu zawsze towarzyszy wrażenie, że tylko przymknęło się oczy.
Pod nami E – 193 lazurowa, jak nasza poczciwa Ziemia. Ogromna krzywizna zajmująca dwie trzecie horyzontu. Piloci okazali się tak uprzedzająco mili, że wyskoczyli z nadprzestrzeni na chwilę potrzebną do odcumowania naszego transportowca. Zaoszczędziło nam to ponad dwa dni lotu ze stacji tranzytowej. Zwalniamy nad atmosferą z tych naszych ponad 150 kilometrów na sekundę. W porównaniu z marszową transgalaktyka, to i tak zaledwie drobny ułamek, ale wystarczający by spopielić nas w mgnieniu oka, gdybyśmy zetknęli się nawet z bardzo rozrzedzoną chmurką gazu. Wreszcie można wejść w atmosferę, dziób promu jarzy się wiśniowo, gwizd rzadkiej jeszcze atmosfery na zewnątrz praktycznie ogłusza, ale w wygodnym fotelu pilota nie odczuwa się w ogóle deceleracji, ani drgań. Moja załoga wypoczęta i rozluźniona sprzecza się o coś z tyłu. Drugi pilot metodycznie czyści sobie pilniczkiem paznokcie. Idealnie wyważone antygrawy utrzymują stały poziom ciążenia. Płomień za pancerną szybą przygasł. Pociągam dźwignię sterowania, z obu burt wysuwają się trójkątne skrzydła. Maszyna idzie teraz ślizgiem. Opadamy niżej, pod nami ogromne morze zieleni, wielką, dziką i nieprzebyta puszczę, poprzecinaną pokrytymi śniegiem górskimi pasmami. Ta planeta najwyraźniej miała bardzo burzliwą przeszłość tektoniczną. Schodzę jeszcze niżej. Nasza maszyna jest jedną z najmniejszych o przeznaczeniu transportowym. Zaledwie dwa silniki jonowo–plazmowe, używane do lotów w próżni i dwa strumieniowe, do pracy w atmosferze. Nie przełączam na autopilota. Mimo że robiłem to wiele razy, taki swobodny lot sprawia mi wiele frajdy. Nawigacja prowadzi wzdłuż wielkiej rzeki. Maszyna niemal muska nurt, słońce przesiane przez konary okolicznych drzew, zapala refleksy na lekko sfalowanej powierzchni wody. Obok nas lecą jakieś duże, barwne stworzenia o błoniastych skrzydłach, najwyraźniej zaciekawione naszym przybyciem. Podrywam transporter tuż przed ogromnym wodospadem i kieruję się wprost na spotkanie barwnego łuku tęczy, wzbudzonego rozpylonymi w powietrzu drobinkami wody. Za nami podmuch silników rzeźbi mgłę w fantazyjne wzory. Na prawym brzegu wyrosła kolonia, przytulona do zbocza góry o płaskim, jakby ściętym ogromną piłą wierzchołku. Nawigacja wskazuje że jesteśmy na miejscu.
Posadziłem prom na niewielkim, utwardzonym prowizorycznie lądowisku. W kapitanacie, zajmującym ciasny parter złożonej ze standardowych, aluminiowych segmentów wieży kontrolnej, załatwiłem sprawy meldunku i zakwaterowania. Łysiejący, cywilny urzędnik uradował się wyraźnie naszym przybyciem, prosił siadać, wyszperał jakieś pobijane kubki i ugościł miejscowym, gęstym jak smoła, napojem o granatowej barwie i smaku nieco zbliżonym do kawy.
Wykonał kilka telefonów i mieliśmy już zakwaterowanie w baraku, dumnie nazywanym hotelem dla personelu latającego, wyżywienie w stołówce przy kopalni i przewodnika, który miał nas wprowadzić w miejscowe sprawy. Zostawiłem sprawy rozładunku w pieczy mojego sierżanta, a sam poszedłem z przydzielonym nam opiekunem na rekonesans. Przewodnik kulał wyraźnie ze względu na sztywne kolano, będące pozostałością po paskudnym wypadku górniczym, kiedy oderwany blok skalny zmiażdżył mu nogę. Przeszliśmy powoli wąskimi, słabo utwardzonymi uliczkami osiedla robotniczego. Nisko wiszące o tej porze nad horyzontem słońce oświetlało brzydkie, parterowe baraki mieszkalne, zmontowane z aluminiowych segmentów, byle jak porozwieszaną na słupach z miejscowego drewna istną plątaninę przewodów i przyłączy, oraz wszechobecne kałuże brunatnej, błotnistej wody. Całości dopełniały zielono - fioletowe chaszcze wciskające się w każde wolne od zabudowy miejsce. Ponad bajorkami wirowały wielkie, bajecznie barwne, miejscowe skrzydlate jaszczurki. Dotarliśmy do okalającego kolonię drewnianego ostrokołu, jakby żywcem wyjętego z historycznej ilustracji - i dalej wzdłuż niego, aż do olbrzymiej, wygrzebanej w zboczu góry, kopalni odkrywkowej. Praca wrzała, ogromne koparki czerpakowe wgryzały się w trzewia ziemi na kilku poziomach. Plątanina taśmociągów przenosiła urobek gdzieś do budynków sortowni. Nad wszystkim unosiła się chmura czerwonawego pyłu, zwiewana wiatrem w stronę puszczy. Tą miejscową zieleń z tak charakterystycznym dla tej planety, silnie granatowym odcieniem, pokrywał rdzawy pył. W międzyczasie mój przewodnik opowiadał mi o kłopotach kolonii.
Wszystko zaczęło się, gdy uruchomiono to wyrobisko. Dopóki działała tylko kopalnia głębinowa, zasadniczo nic niepokojącego się nie działo. Miejscowe drapieżniki były raczej płochliwe i nie zbliżały się w pobliże ludzkich siedzib. Kiedy jednak pod pobliska górą odkryto bogate złoża krystalicznej odmiany turbinium i rozpoczęto karczowanie lasu, zaczęły się ataki. Z placu budowy poczęli znikać robotnicy nocnej zmiany. Ich zmasakrowane szczątki znajdowano potem w lesie, z kośćmi pogruchotanymi potężnymi szczękami. Mimo że opóźniało to znacznie prace, powodując potężne straty finansowe, zrezygnowano z wszelkiej działalności po zmroku. Jednak którejś nocy watahy bestii przypuściły regularny szturm na osiedle. Sprawiały wrażenie doskonale zorganizowanych, a nawet do pewnego stopnia inteligentnych, nieuzbrojeni robotnicy zabarykadowali się w barakach, mimo to jednak było kilka ofiar. Osiedle wyglądało jak po przejściu kataklizmu, co tylko dawało się podkopać potężnymi łapami, lub pogryźć i porozrywać, leżało zniszczone. Nie ostał się ani kawałek działającej instalacji zasilającej, maszty antenowe leżały pogruchotane. Większość maszyn wydobywczych została unieruchomiona na wskutek zniszczenia gumowych przewodów hydraulicznych. Blady strach padł na kolonię. Wspólnym wysiłkiem wybudowano palisadę, wyposażając nieliczne wieżyczki na jej koronie, z braku jakiejkolwiek poważniejszej broni, w lasery górnicze i wykonane na miejscu urządzenia przypominające średniowieczne skorpiony. Skuteczność jednych i drugich wydawała się mocno dyskusyjna. Wiązka laserowa, na skutek rozproszenia w powietrzu, traci moc zaledwie po kilkudziesięciu metrach, natomiast skorpion, będący w istocie wielką kuszą, wymaga długiego przeładowywania i jest trudny w użyciu. Mimo wszystko urządzenia te dawały miejscowej ludności odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Dodatkowo mieszkańcy pouzbrajali się jak tylko mogli w samopały, kusze i prymitywne pistolety konstruowane powszechnie w kopalnianych warsztatach. Nocami wszystkie posterunki na wieżyczkach były obsadzone a wzdłuż palisady chodziły ochotnicze patrole. Dla większego bezpieczeństwa wykarczowano i oczyszczono z zieleni szeroki pas wokół osiedla. Pomimo wszystko jednak, bestie pojawiały się w osadzie. Psychoza strachu, podsycana pogłoskami, nadal rosła. Plotki natomiast, powtarzane odpowiednio długo, zmieniają się w legendę. W kasynie, po odpowiedniej dawce kwaśnego, granatowego piwa, pędzonego z miejscowych owoców, poczęto już bajać historie o jakichś klątwach i potężnym Duchu Puszczy, który mści się za zakłócanie jego spokoju. Na dodatek zdarzały się w biały dzień napady na transporty przetworzonego minerału. Zrezygnowano więc całkowicie z ruchu naziemnego, na rzecz droższego lotniczego. O wyprawie do dżungli w celu pozyskania tańszej żywności nawet nie było mowy. Spadło wydobycie i znacząco wzrosły koszty własne kopalni. Górnicy przenosili się, przy każdej możliwej okazji, do spokojniejszych enklaw w innych koloniach. W raportach słanych na Ziemię, wyglądało to wyjątkowo niedobrze.

Korzystając z ostatnich promieni zachodzącego słońca, rozstawiliśmy uzbrojenie, zastępując prymitywne urządzenia tubylców, baterią szybkostrzelnych karabinów Vausa. Kamery pracujące w podczerwieni uważnie lustrowały milczącą ścianę lasu. Pojawienie się jakiegokolwiek cieplejszego obiektu, spowoduje, że śmiercionośne maszyny posłuszne wewnętrznym sprzężeniom, skierują na niego swe grube, niekształtne lufy. Nazywano je powszechnie „kosiarkami”, bo z szybkością 50 pocisków na sekundę, potrafiły kosić wszystko co znalazło się w zasięgu ostrzału.
Należało znaleźć jeszcze dobre miejsce do ustawienia Coligana. Niestety wszystkie budynki były zbyt niskie ,by w tym nierównym, pagórkowatym terenie, wykorzystać ogromny zasięg działka. Kombinowałem na różne sposoby, wreszcie postanowiłem się zainstalować na szczycie, górującym nad kolonią. Niby niezgodne z regulaminem, bo pozostawia się oddział bez dowódcy, ale co tam, w końcu to jednak nie wojna. Na dole słońce ukryło się już za horyzontem i mgła wstawała z wolna znad wodospadu. Posadziłem transporter na wierzchołku . Było tu sporo miejsca. Całość stanowiła niewielką trawiastą platformę z trzech stron ograniczona urwiskiem, oraz dość łagodnym podejściem od strony lasu. W dole niczym ogromna misa kipiąca i parująca w ostatnich promieniach słońca zielenią i bielą mgieł, zasypiała wiekowa puszcza. Osada otoczona ramionami wzgórza tonęła już w mroku. Tam na dole powietrze było parne jeszcze od żaru dnia, tu rześki, chłodny podmuch owiewał przyjemnie ciało.
Ustawiłem starannie działko, tak że w polu rażenia miałem okolice osady, podejście pod górę i spory obszar lasu , dodatkowo, poniżej powbijałem w grunt ostrzegacze reagujące na wibracje i niską podczerwień. Było tu na tyle wysoko, że nie musiałem obawiać się zwierząt notorycznie uruchamiających alarm. Wreszcie rozsiadłem się z racją żywnościowa w niezbyt wygodnym fotelu operatora i nałożyłem kask z wbudowanym monitorem . Urządzenie celownicze było tak skonstruowane że, lufa podążała automatycznie za krzyżykiem który znajdował się w środku pola widzenia. Dodatkowo dwie manetki do obracania całym łożem. Całość strzelała zaledwie kilkudziesięciogramowymi stalowymi loftkami, pokrytymi stopem tytanu i wolframu. Rozpędzane w polu magnetycznym do ogromnej prędkości, posiadały potężną siłę rażenia i niemal prostoliniowy tor lotu. Nadawały się świetnie do tego typu polowań, żaden pień drzewa nie stanowił dla nich przeszkody, a uderzając w skaliste podłoże powodowały efekt podobny do eksplozji granatu. Celownik wykorzystujący podczerwień i radiację szczątkową gruntu, również świetnie nadawał się do nocnych polowań w gęstwinie dżungli. Niegdyś bardzo dużo mówiło się o broniach energetycznych, w szczególności zaś o laserach. Niestety nadają się one do walki jedynie w przestrzeni kosmicznej, działa laserowe i generatory antymaterii stanowią wyposażenie jednostek ochrony transportowej, polujących na kosmicznych piratów. W gęstej atmosferze planet są one jednak praktycznie bezużyteczne.

Las stygł powoli. Barwne zorze blakły, wsiąkając w atramentową, rozgwieżdżoną czerń pogodnego nieba. W polu widzenia, na ciemniejącym tle puszczy niczym duchy, blado świeciły własnym ciepłem, żywe stworzenia. Niektóre najwyraźniej przygotowywały się do snu, inne dopiero wyruszały na łowy. Zaczęło robić się zimno, podniosłem więc osłony działka. W kulistej, ciasnej kabinie zrobiło się znacznie przytulniej. Połączyłem się przez radio z moim sierżantem. Dość długo musiałem go wywoływać, pewnie znowu grali w karty na służbie. Ech, niech tam, na razie i tak był spokój. Zresztą w razie czego elektronika i tak podniesie alarm. Nalałem sobie kawy z termosu. W sumie długa noc jeszcze przede mną, kilka godzin gapienia się w te fosforyzujące cienie tam na dole. Minuty wlokły się powoli. Zaczynałem żałować, że nie wziąłem ze sobą jakiegoś odtwarzacza muzyki.
corp by Gorzki.

[Obrazek: Piecz1.jpg]
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Legenda - przez gorzkiblotnica - 02-05-2010, 20:08
RE: Legenda - przez Janko - 08-05-2010, 13:45
RE: Legenda - przez gorzkiblotnica - 08-05-2010, 22:37
RE: Legenda - przez Janko - 09-05-2010, 00:06
RE: Legenda - przez gorzkiblotnica - 09-05-2010, 14:57
RE: Legenda - przez Janko - 09-05-2010, 20:53
RE: Legenda - przez Mirrond - 09-05-2010, 22:05
RE: Legenda - przez gorzkiblotnica - 10-05-2010, 15:09
RE: Legenda - przez Danek - 16-05-2010, 16:30
RE: Legenda - przez gorzkiblotnica - 16-05-2010, 18:03
RE: Legenda - przez Danek - 16-05-2010, 21:53
RE: Legenda - przez gorzkiblotnica - 17-05-2010, 17:52
RE: Legenda - przez RootsRat - 18-05-2010, 14:13
RE: Legenda - przez gorzkiblotnica - 30-05-2010, 15:22
RE: Legenda - przez Sol_Angelica - 07-09-2010, 21:10
RE: Legenda - przez gorzkiblotnica - 09-09-2010, 16:27
RE: Legenda - przez Sol_Angelica - 09-09-2010, 18:15
RE: Legenda - przez Lilith - 29-11-2010, 13:29
RE: Legenda - przez Lilith - 01-12-2010, 01:39
RE: Legenda - przez RootsRat - 16-03-2011, 23:12
RE: Legenda - przez gorzkiblotnica - 21-03-2011, 22:12
Legenda cd - przez gorzkiblotnica - 02-05-2010, 20:13

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości