Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 5
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Pan Machiner - proza maj 2014
#1
Star 
„Pan Machiner”
Był wtorek, dwudziesty drugi marca; dzień wyjątkowo nijaki, niezdecydowany, jakby nieustannie pytający samego siebie: „czy opłaca się dziś lunąć deszczem, czy może lepiej zaszczycić świat piękną pogodą?”.
– Kapryśność i kapuśniakowatość! – burknął niezadowolony pewien jegomość, wystawiając kędzierzawą głowę za okno swojego wygodnego mieszkanka. – Ot co i nic ponadto!
Pan Machiner, bo takie było jego miano, pogroził jeszcze niebu zaciśniętą pięścią, po czym schował się do środka niepocieszony.
– To chyba nie jest dzień sprzyjający ideom – westchnął, zamykając okiennice.
Jęknął na wpół rozżalony, na wpół poirytowany, mierząc ciężkie chmury ponurym spojrzeniem; mimo wszystko, nie opuszczała go naiwna nadzieja, że koncept nadejdzie właśnie dzisiaj. Od miesiąca, może dwóch, czuł go, wałęsającego się po zakamarkach gabinetu, czającego się pod łóżkiem, czy komodą, a może gdzieś pomiędzy stronicami „Elementarnej Wiedzy Naukowej”  i planującego ujawnienie się, gdy już napęcznieje do właściwych rozmiarów.
– Tylko kiedy to będzie? – pytał często samego siebie, zaglądając pod stoły i fotele. – Tylko kiedy to się stanie?
Pan Machiner był zapalonym wynalazcą i jedynie ten wieczny brak doniosłych pomysłów oraz odpowiednich środków, umożliwiających realizację wciąż jeszcze powstrzymywał go przed działaniem!
Mężczyzna wcale nie pragnął sławy, czy pieniędzy (no, chyba, że na niezbędne materiały do pracy), czego można się było spodziewać po większości gorliwych majstrów, chciał tylko zwykłej satysfakcji, płynącej z pełnej świadomości tworzenia czegoś pożytecznego, choćby i ów przedmiot miał być użyteczny wyłącznie dla niego samego.
Wynalazca w swym dorobku posiadał już, co prawda, cuda takie, jak automatyczna froterka do podłóg, lampa zasilana papierem, czy nigdy nietępiący się ołówek maszynowy, ale niedosyt tworzenia nadal okropnie mu doskwierał.
Miał jeszcze pewien plan,  genialny plan wybudowania robota o funkcjach wszelkich, który opracował jeszcze za czasów studenckich wraz z przyjacielem, Hipolitem, jednak, chociaż  wszystkie części były dostępne i tanie, pan Machiner nie mógł planu zrealizować, gdyż jako jeden z nielicznych wynalazców... panicznie bał się robotyki! Już sama myśl o machinie omal ludzkiej była mu wstrętną, obmierzłą!
– Pomyśleć tylko – mruczał niekiedy, przechadzając się po mieszkanku – że jakaś zbieranina śrub i sprężyn, będzie tu, u mnie w domu całkiem żywa, jak żywa potrafi być wyłącznie boża istota i, że będzie miała mózg z zębatek i oczy zimne niczym stal, wlepione we mnie każdego dnia! Że być może będzie udawać głupią, ogłupiając mnie, a w rzeczywistości będąc wysoce mądrą! Że dojdzie do wniosku, do jakiego i ja dochodzę, iż istota ludzka jest umysłowo ograniczona i, i, że, jak i ja czasem marzę, tak i ona zamarzy, by oczyścić świat z tej mózgowej ciasnoty! Ach, to może być tylko jeden zły obwód, jedno spięcie, czy błąd i własny mój robot, którejś nocy zwyczajnie mnie zamorduje! Nie! Nie ma mowy! Do przedmiotów sztucznie żywych nie można mieć zaufania, bo to tak, jakby parapetowi z własnej woli doczepić zębatą paszczę! Przyznaję, że byłoby to wielce fascynujące i pewnie spoglądałbym często na taki parapet, ale nigdy, nigdy nie byłbym w stanie, wyglądając przez okno, oprzeć na nim dłoni bez obawy, że ów parapet mi te dłonie odgryzie!
– O, nie! Mój ty koncepcie, na którego czekam, nie możesz mieć nic wspólnego z nauką tak wynaturzoną, jak robotyka! –  powiedział dobitnie pan Machiner, podchodząc do biurka zawalonego planami, liczydłami, cyrklami i okruszkami chleba.
Usiadł na krześle, oparł łokcie na stercie śmieci i wbił wzrok w przeciwległą ścianę, jakby oczekując, że wymarzona idea nagle wyskoczy z niej na powitanie swego stwórcy. Nic takiego się jednak nie wydarzyło i po kilku bezczynnych minutach wynalazca doszedł do smutnej konkluzji, iż wlepianie spojrzenia w starą tapetę nie ma najmniejszego sensu.
Wynalazca obojętnym ruchem strząsnął część śmieci z biurka i po raz pierwszy od dobrych trzech tygodni ujrzał na własne oczy blat. Zdziwiony, rozejrzał się nieprzytomnie po pokoju; kartki z notatnika, foliowe woreczki, śruby i plastikowe rurki walały się po całym dywanie, pokrywały sofę i, mężczyzna był pewien, że widział ich dziś rano całą masę nawet w wannie!
– Oto wielki minus nie posiadania małżonki – powiedział na głos – wszystko należy sprzątać samemu! Trzeba mi się było żenić, pókim jeszcze tak całkiem nie zdziwaczał i nawet lubiłem kobiety! Ha! Ba! Pókim jeszcze w ogóle lubił ludzi!
Ach, ludzie i ta ich ideowa płycizna oraz ta podła nieprzychylność dla wielkich ideowców takich, jak on!
– Ludzie przecież rodzą się oceanem – rzekł w roztargnieniu pan Machiner i smętnym wzrokiem powiódł po szarawym kłębowisku chmur za oknem. – Tak, tak, tyle, że z wiekiem wysuszają się do rozmiarów błotnistej sadzawki, żeby na zupełną starość być już zaledwie nieurodzajną równiną, na której nie przetrwa ani jedna kropelka inicjatywy!
Pomyśleć tylko, że wszystko zaczyna się od oceanu, westchnął jeszcze w duchu i...
Nagle coś potężnie huknęło w głowie podstarzałego wynalazcy, a raczej takie odniósł wrażenie: jakby grom huknął mu wewnątrz czaszki!
– Nie lubię ludzi! – wrzasnął, jak oparzony, zrywając się i przewracając krzesło. – Nie lubię robotów!
Ludzi za marny umysł, robotów za zbyt doskonały i niedoskonały zarazem...
– Jednych za niemożność zrozumienia... – szeptał rozgorączkowany, rozpoczynając szybki spacer dookoła pokoju. – Drugich za zbytnie zrozumienie i jednoczesne niepojmowanie... Tak, tak! Oto i idea! Gdzieś ja tu miałem wkrętak zegarmistrzowski i cęgi. Jeszcze jakiś miedziany drut, bandaże, fachowe książki, nóż rzeźnicki, minimum dwie paczki waty... Bagatela!

***

Przez następnych kilka miesięcy sąsiedzi pana Machinera doświadczali przedziwnych zjawisk; począwszy od jakiś niezrozumiałych odgłosów i niespotykanych zapachów, napływających przez wentylację, a skończywszy na podejrzanych typach wchodzących i wychodzących z mieszkania wynalazcy.
Pani Geszeftowa, mieszkająca tuż obok, często w trakcie tych osobliwych miesięcy rozmyślała nad znaczeniem całego zamieszania. Słyszała jęki, spazmatyczny szloch i równie spazmatyczny śmiech, metalowe szczęki i... ćwierkanie? Czy mogła się przesłyszeć?
– Niewiarygodne, niewiarygodne! – szeptała, obserwując pewnego razu, przez judasz grupkę wyjątkowo ponurych kurierów pocztowych, oczekujących przyjęcia pod drzwiami wynalazcy. Było ich razem pięciu, a każdy ściskał pod pachą olbrzymią paczkę, owiniętą w brązowy papier.
Pani Geszeftowa nie mogła pozbyć się wrażenia, że oto, tuż pod jej haczykowatym nosem, dzieje się coś o wielkim znaczeniu, coś niesamowitego, a może nawet niebezpiecznego?
Drzwi do mieszkania pana Machinera uchyliły się nieznacznie i kurierzy zaczęli wchodzić do środka. Mimo, iż nie było widać odźwiernego, a klatka schodowa tonęła w półmroku, pani Geszeftowej zrazu zdało się, że na twarzy pierwszego posłańca dostrzegła wyraz niemego zdumienia, a może nawet... strachu?
– Niewiarygodne, niewiarygodne! – mamrotała, odchodząc od drzwi i rozważając w myślach, czy nie byłoby dobrze zgłosić sprawy na radzie lokatorów, bo stary wariat jeszcze gotów wszystkich wysadzić w powietrze!

***

W ciągu kolejnych tygodni gama dziwnych zjawisk nie tylko nie zmniejszyła się, ale nawet została uzupełniona o zupełnie nowe! Do szerokiego wachlarza hałasów, krzyków i stukotów doszedł dźwięk piłowania, darcia papierów, a zasłyszane przez panią Geszeftową ćwierkanie przestało być tylko domysłem, stając się niezbitym faktem; coś ćwierkało głośno, czysto i wyraźnie, choć nie dało się uniknąć wrażenia, że ów dźwięk ma w sobie coś nietypowego, kojarzącego się ze szczękiem sprężyn w starym, nakręcanym zegarze.
Niepokojące zjawiska ostro dawały się we znaki ciekawskim sąsiadom, których coraz bardziej irytowała niemożność legalnego włamania się do mieszkania pana Machinera i sprawdzenia, co też się tam wyprawia. Już nie tylko pani Małgorzata Geszeftowa, ale i wszyscy inni rozważali zgłoszenie sprawy na radzie, albo nawet na policję! Byleby się tylko dowiedzieć, byleby zajrzeć przez szparę i poznać tajemnicę, umilić sobie choć trochę nudny żywot w szarym blokowisku! Istniał tylko jeden wredny problem: wynalazca w żaden sposób nie łamał obowiązującego prawa; nie zakłócał ciszy nocnej, nie hałasował, aż tak głośno, by w jakikolwiek sposób przeszkadzać sąsiadom w wykonywaniu codziennych czynności i nie miał na swoim koncie niczego, co kwalifikowałoby go do jakichkolwiek poważnych podejrzeń. To wszystko wyjaśnił każdemu ciekawskiemu lokatorowi z osobna zarządca, męczony ich nieustannymi wizytami. Mężczyzna znał pana Machinera od lat i darzył go wielką sympatią, więc nie uznał za stosowne nachodzić go i dopytywać się specjalnie, bo tak chce banda osiedlowych natrętów.
Wobec tego, lokatorzy musieli obejść się smakiem, zgrzytając zębami ze złości i podsłuchując pod drzwiami wynalazcy ile wlezie. Niestety – na próżno.
Wynalazca nie wychodził, szczelnie zamknął się w swoim laboratorium i robił... co? Nikt się nawet nie domyślał.

***

Pan Machiner pojawił się dopiero w pięć miesięcy po rozpoczęciu prac: w poniedziałek, dwudziestego drugiego sierpnia.
Pani Geszeftowa, jak każdego ranka, popijała kawę, co chwilę wbijając wyłupiaste oko w otwór wizjera – nigdy nie traciła nadziei na złowienie w ten sposób jakiejś soczystej plotki, którą będzie się mogła później podzielić z Zygmuntową i Starecką... gdy nagle, na zakurzoną podłogę padł cienki snop światła... Pani Małgorzata znieruchomiała z filiżanką oddaloną o kilka centymetrów od pomarszczonych ust. Nasłuchiwała. Zawiasy skrzypnęły, a ów promień zaczął się stopniowo wydłużać, zalewając w końcu całą klatką schodową. W jego blasku z mieszkania wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna w garniturze, ściskający w dłoni schludną, skórzaną aktówkę. Zrazu, pani Geszeftowa pomyślała, że to ktoś obcy (Kiedy on zdążył tam wejść? Czyżbym przeoczyła jego przyjście?!), ale po chwili rozpoznała w nim wynalazcę! Wydawał się jednak o wiele młodszy, szczuplejszy i... piękniejszy! Nie był to już ten sam starszy, przygarbiony pan o wiecznie roztrzepanych, siwych włosach, przypominających brudną watę cukrową. O, nie! To był człowiek zmieniony!
Nowy pan Machiner zamknął starannie drzwi na klucz i ruszył szybkim, raźnym (wesołym?) krokiem w stronę schodów. Nagle przystanął, odwrócił się w stronę drzwi pani Geszeftowej i (staruszka mogłaby przysiąc) spojrzał wprost na nią (ach, a cóż to było za spojrzenie!), po czym wyszczerzył mlecznobiałe zęby w radosnym uśmiechu! Skinął jej krótko głową na powitanie i, jak gdyby nigdy nic, ruszył schodami w dół.
Przez następne dwadzieścia minut pani Małgorzata siedziała w niemal niezmienionej pozycji; z filiżanką zimnej już kawy, zawieszonej w połowie drogi do ust i pustym spojrzeniem wyłupiastych oczu, z których jedno nadal było wbite w wizjer, a drugie, szeroko otwarte, spoglądało tęsknie gdzieś w dal...
Nic nie wskazywało na to, by miała jeszcze ochotę dzielić się plotkami z kimkolwiek.

***

Pan Machiner wypadł z klatki schodowej niczym pocisk, czując w okolicach przepony błyskawicznie wzrastającą sadzonkę ekscytacji. Ruszył śmiało przed siebie, posyłając błękitnemu niebu swój nowy, oszałamiający uśmiech, który, choć kosztował go nadal sporo wysiłku, był niezachwianym wyrazem radości i pewności siebie.
Jestem oceanem! – chciał krzyczeć, ale rozsądek zakneblował mu usta.
Opanuj się, stary, skarcił się w duchu, bo pomyślą, żeś wariat!
Wynalazca przeszedł przez ulicę, śledzony czujnymi spojrzeniami natrętnych lokatorów, sterczących w oknach, i skierował się w stronę obdrapanej kamienicy;
Czas się z kimś podzielić nowiną!
Wpadł do pierwszej z brzegu klatki schodowej, wbiegł po schodach na trzecie piętro (odkrywając przy tym, że dawne bóle reumatyczne zniknęły bez śladu) i niecierpliwie zastukał do drzwi mieszkania numer jedenaście.
Po kilkunastu niewiarygodnie długich sekundach rozległ się szczęk odsuwanych rygli, skrzyp zawiasów, po czym w szparze ukazała się ziemista twarz szpakowatego jegomościa, w której bystro połyskiwały czarne jak węgiel oczy.
– Ktoś ty? – zapytał podejrzliwie starzec, mierząc wynalazcę taksującym spojrzeniem.
Pan Machiner roześmiał się serdecznie:
– Co? – zapytał, udając zdziwienie. – Nie poznajesz mnie, Hipciu?
Oczy mężczyzny zwęziły się nagle do rozmiaru wąskich szparek:
– Machiner? – wyszeptał niepewnie, a twarz zbladła mu momentalnie; dopiero teraz wyraźnie dostrzegł oblicze wynalazcy w półmroku klatki schodowej.
Pozornie zdrowa cera przy bliższych oględzinach okazała się mieć chorobliwą, szarawą barwę; była dziwnie papierowa, jakby sucha, a na policzkach i w okolicach skroni, wyraźnie rysowały się jakieś bruzdy i... ślady opuchlizny?
– Chryste! – jęknął Hipolit, lustrując wzrokiem okropnie zmienioną twarz przyjaciela. – Coś ty zrobił?! Coś ty zrobił najlepszego?!
– Ciszej, bo jeszcze ktoś usłyszy! – syknął wynalazca, rozglądając się nerwowo. – Wpuść mnie lepiej do środka, to pogadamy, jak na starych przyjaciół przystało! Niezbyt grzecznie jest trzymać gościa na progu!
Starzec westchnął bezradnie i otworzył drzwi, pozwalając panu Machinerowi wejść.
Mężczyźni przecisnęli się przez wąski przedpokój, lawirując między pudłami i stosami rupieci, które zawalały niemal każdy centymetr podłogi;
Prawie jak w domu, pomyślał przelotnie wynalazca, przeskakując wieżę ułożoną z ciężkich, zakurzonych woluminów.
W końcu dostali się do dużego pokoju, w którym, o dziwo, panował nieskazitelny porządek; obdrapany stół, dwa zapadnięte fotele, stary segment i wydeptany dywan – całe skromne wnętrze, poza śladami wieloletniego użytkowania, nie nosiło na sobie ani cienia brudu, czy zaniedbania.
Pan Machiner i Hipolit zasiedli w fotelach, ustawionych po obu stronach stołu i przez chwilę mierzyli się czujnymi spojrzeniami; wynalazca – rozbawionym, przyjaciel – zaniepokojonym.
– Więc? – zaczął Hipcio, nie mogąc już znieść milczenia. – Co?! Mów! Coś ty ze sobą zrobił? Coś zrobił najlepszego?! Kiedy cię widziałem ostatnim razem, z pół roku temu, przypominałeś raczej starca takiego, jak ja, a nie osiwiałego przedwcześnie trzydziestolatka! Coś sobie zrobił, Machiner?! Jakąś pokrętną, amatorską operację plastyczną? Coś zrobił, PO CO...?
Hipolit zamilkł nagle, zachłysnąwszy się własnymi natarczywymi pytaniami; mierzył przyjaciela wzrokiem raz po raz, nie dowierzając oczom, nie potrafiąc pojąć: jak?! Tak obca i nienaturalna stała się znajoma twarz, którą teraz nieprzerwanie zdobił uśmiech, wręcz geometrycznie równy, jakby wyrysowany cyrklem i kątomierzem!
– Nic się nie zmieniłeś od czasów studenckich – odparł pan Machiner po chwili, nie kryjąc rozbawienia – wciąż okropnie irytuje cię myśl, że to JA coś wynalazłem, a nie TY! Stary, dobry Hipek! Że ja odważyłem się, a ty stchórzyłeś!
Starzec zazgrzytał zębami, a w jego czarnych oczach zabłysła iskra gniewu:
– Nie jestem zazdrosny i nigdy nie byłem! – warknął, z trudem opanowując drżenie rąk.
– Nie unoś się, Hipolicie, masz problemy z sercem  – odparł nagle poważnie, już bez cienia uśmiechu, pan Machiner. – Nieistotne, nieistotne! Przejdźmy lepiej do rzeczy...
Wynalazca schylił się, podniósł swoją skórzaną aktówkę i bezceremonialnie położył ją na stole, po czym zabrał się do rozsupływania misternych klamer, zatrzasków i paseczków;
– Przyszedłem do ciebie – powiedział, uwijając się przy sprzączce – bo tylko z tobą mógłbym się tym podzielić, tylko tobie zaufać, że nikomu nie powiesz! Zresztą... tylko ty jeden z moich dawnych, studenckich kolegów jeszcze żyjesz, a nawet niedaleko mieszkasz! Chybabym pękł, gdybym się nie podzielił z kimś moim wynalazkiem!
– Aż taki wspaniały to wynalazek?  – zapytał Hipolit, spoglądając na walizkę z powątpiewaniem.
– Bagatela!
– I masz go tu, w tej aktówce?
– Tak... i nie. Zobaczysz! O, i jest! – stęknął pan Machiner, uporawszy się z ostatnim zatrzaskiem.
Aktówka otworzyła się z cichym skrzypnięciem i... nagle ze środka coś wyskoczyło; Hipolit początkowo zauważył tylko małą, nieco większą niż kurze jajo, kulkę brudnoszarej barwy.
Dziwne stworzenie pokicało chwilę po blacie stołu, po czym zaćwierkało donośnie, dostrzegłszy pana Machinera, wzbiło się w powietrze i w okamgnieniu wylądowało na ramieniu wynalazcy.
Dopiero teraz zaskoczony staruszek zrozumiał, że stworzenie było w istocie ptaszkiem; małym, podobnym łudząco do wróbla, ale lśniącym i metalowym!
Hipolit rozdziawił usta w wyrazie niemego zdumienia.
Pan Machiner zaśmiał się chrapliwie, uchylił lekko wieczko aktówki i... wyskoczyły zeń jeszcze dwa mechaniczne ptaszki! Jak ten pierwszy, tak i one natychmiast odnalazły swojego stwórcę, wzbiły się w powietrze i szybko usadowiły się obok poprzednika.
– TO? TO ma być ten wynalazek? – zapytał Hipcio, otwierając szeroko oczy. – To przecież jarmarczna sztuczka! Jeżeli coś mnie tu zaskakuje to tylko to, żeś się wreszcie nawrócił! Zawsze mówiłeś, że nienawidzisz robotów, nawet tak prymitywnych, że im nie ufasz! Zawsze! Nawet robota kuchennego nie chciałeś ze mną zmontować, nie mówiąc o naszym starym planie wybudowania robota wielofunkcyjnego! Co się stało?
– Zacznijmy może od tego, że to tylko taka wprawka, wstęp do prezentacji prawdziwego arcydzieła! – mówił podekscytowany wynalazca. – Trochę skorzystałem z naszego starego, studenckiego planu, ale, widzisz... ja wcale się nie nawróciłem, Hip, wcale! No, jak myślisz? Z czego są? Ach, może sam zobacz!
Pan Machiner zdjął z ramienia jednego mechanicznego wróbla i rozćwierkanego ostrożnie podał przyjacielowi.
Starzec ujął stworzenie w węźlaste dłonie i obejrzał starannie;
To dziwna stal, pomyślał, wodząc palcami po skrzydełkach, a te oczy są prawie... a te pióra! Jest jakiś miękki, jakby pokryty...
– Chryste! Coś ty zrobił?! Co to jest?! – wyjęczał Hipolit, odstawiając stworzenie na stół i niemal wzdrygając się z obrzydzenia.
– To jest postęp! Otóż, parę miesięcy temu kupiłem trzy, żywe wróble, a teraz? Myślisz, że są żywe? Tak i nie. Z biologicznego punktu widzenia nie, bo nie ma w nich ani grama materii organicznej i nie zachodzą w nich żadne ze znanych procesów życiowych; nie oddychają, ich serca nie biją... Zamówiłem kilka podręczników medycznych, kurierzy dostarczyli je, zamówiłem też inne niezbędne części i wymieniłem w nich po kolei wszystkie żywe narządy na syntetyczne; złożone z zębatek, śrubek i tak dalej... Nawet krew, dajesz wiarę, udało mi się zastąpić!
– Jesteś chory! To jest chore! Mówiłeś, przecież mówiłeś...  – prawie wykrzyczał Hipolit, zrywając się z fotela.
– …że nadal nienawidzę robotyki? – dokończył za niego pan Machiner. – No, i dalej jej nienawidzę! Oczywiście, jako człowiek... ale jako robot...
Wynalazca posłał przyjacielowi swój geometryczny uśmiech, a starzec dostrzegł wyraźnie nienaturalnie powiększone źrenice jego nowych oczu oraz puste spojrzenie, jakie posyłały – spojrzenie czegoś, co nie mogło już być człowiekiem.
– A więc stało się  – westchnął Hipolit, opanowując się błyskawicznie i opadając na fotel – zwariowałeś! Jesteś robotem? Wymieniłeś wszystko, jak u tych swoich ptaszków? Teraz pewnie chcesz się zemścić na ludzkim rodzaju, poczynając ode mnie? Potem zamienisz wszystkie żywe stworzenia w roboty i zostaniesz władcą świata, tak?
Pan Machiner roześmiał się serdecznie:
– A to niby ja zwariowałem! Za dużo filmów się naoglądałeś, Hip! Ja chciałem tylko pojąć więcej, rozszerzyć swoje pojmowanie!
– I udało się?
– O, jeszcze niezupełnie. Dziś wymienię sobie serce, płuca oraz ostatnie elementy w mózgu i w końcu się odetnę od tej całej ludzkości, od ograniczeń nieurodzajnej równiny, jaką jest umysł ludzkiej istoty! Wiesz, jak trudno było samemu sobie wymieniać organy? Nie wiesz nawet, jakie cuda przy tym wynalazłem! Jakie medykamenty odkryłem, na jakie rozwiązania wpadłem! Spójrz choćby na moje wróbelki, moich pierwszych, syntetycznych przyjaciół! Wzbogaciłem ich umysły, rozbudowałem mózgi... to, między innymi, dlatego od razu mnie rozpoznają, a nawet mnie ROZUMIEJĄ! Dasz wiarę, Hip, dasz?! To wspaniałe!
– Machiner! Twoje wynalazki! T-to, o czym mówisz, czy wiesz?! To straszne, okropne, wstrętne! Tego nikt nie zaakceptuje... ale, z drugiej strony, to przecież mogłyby zmienić świat, pomóc ciężko chorym, odmienić oblicze medycyny! Zdajesz sobie sprawę, coś wynalazł?! – prawie wykrzyczał starzec, ożywiając się nagle i spoglądając intensywnie w przestrzeń, jakby już oczami wyobraźni dostrzegał zmodernizowane kliniki transplantologii, czy fiolki z lekiem na raka.
– Tak, ale szkopuł w tym, że ja wcale nie zamierzam się dzielić. Dla siebie wynalazłem, nie dla sławy i głupich ludzi, którzy wykorzystają wszystko przeciwko sobie, żeby się gryźć, kopać, mordować! Zbyt wiele szkód przynosiło już to zachłanne wynalazkarstwo, czynione niby to dla wspólnej korzyści, a naprawdę dla własnej, płochej przyjemności, płynącej z „czynienia dobra”, w imię samorealizacji, czy innych, próżnych bzdur!
Zapał Hipolita przygasał stopniowo, w miarę słuchania wypowiedzi wynalazcy, aż w końcu kompletnie zniknął;
– Oczywiście... Tak... Mogłem przewidzieć, a zresztą... – machnął ręką, krzywiąc się, jakby wypił szklankę soku z cytryny – ...wszystko to takie obrzydliwe! Może więc, masz rację? – ciągnął starzec zmęczonym głosem, zasłoniwszy twarz dłońmi. – Może to i lepiej? No, a teraz... wyjdź.
– Co? – zapytał pan Machiner zdumiony.
– Słyszałeś – rzekł Hipolit tym samym obojętnym, zmęczonym tonem. – Powiedziałem: wyjdź.
– To nie było zbyt grzeczne! Tak nagle mnie wyganiasz? Dlaczego, mogę wiedzieć? Zawiniłem ci w czymś?
– Cóż, myślałem, że to oczywiste – odparł starzec chłodno. – Ty przecież nie jesteś już człowiekiem i nie zamierzam ci dłużej ufać. Jestem stary, Machiner, zmęczony i nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Nie potrafiłbym ufać tosterowi, albo, jak zawsze mówiłeś – parapetowi, któremu ktoś, na domiar złego, przyprawił zęby, bo jeszcze coś by temu parapetowi odbiło i zechciałby mi kiedyś odgryźć ręce, gdybym się o niego niefortunnie oparł, chcąc wyjrzeć przez okno! Do przedmiotów sztucznie żywych nie można mieć zaufania...
Mężczyzna skończył mówić, nie zaszczyciwszy wynalazcy spojrzeniem; siedział dalej na swym fotelu rozparty, rozlazły, jak naleśnik, jedną dłonią zasłaniając oczy, jakby nie chciał już nigdy widzieć czegoś tak odrażającego, jak pan Machiner.
Sprawa była jasna.
Wynalazca, patrzył jeszcze przez chwilę na przyjaciela, czując w swojej syntetycznej piersi jakiś nieznośny ciężar;
Nieurodzajna równina, pomyślał, a przecież i ona sięga, jak ocean, aż po sam horyzont...
Wstał ostrożnie, zgarniając wróble do aktówki i po raz pierwszy czując jakąś mechaniczną nienaturalność swoich ruchów. Wyszedł z pokoju, pokonał niespiesznie zagracony przedpokój, wyszedł na klatkę...
Nagle nową, kanciastą wyobraźnię pana Machinera nawiedził czarno-biały obraz rozległego pola, sięgającego samego krańca świata, którego kontury łączyły się i przeplatały z innym, niby drzeworytem, martwego mężczyzny siedzącego w zapadającym się fotelu.
Uśmiechnął się ponuro;
Odszedł.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Pan Machiner - proza maj 2014 - przez Taiteilija - 22-05-2014, 13:58
RE: Pan Machiner - przez miriad - 22-05-2014, 16:24
RE: Pan Machiner - przez Taiteilija - 23-05-2014, 11:31
RE: Pan Machiner - przez Cortez - 23-05-2014, 08:44
RE: Pan Machiner - przez miriad - 23-05-2014, 16:27
RE: Pan Machiner - przez Kruk - 24-05-2014, 15:37
RE: Pan Machiner - przez Taiteilija - 25-05-2014, 13:23
RE: Pan Machiner - przez Gunnar - 15-10-2018, 17:53
RE: Pan Machiner - przez Miranda Calle - 20-10-2018, 16:11
RE: Pan Machiner - przez Kotkovsky - 20-10-2018, 16:50
RE: Pan Machiner - proza maj 2014 - przez Gunnar - 01-11-2018, 10:12

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości