Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Obserwator
#1
- Paskudnie to wygląda – zauważył i wyszedł w pośpiechu na korytarz.

W sali zostałem ja i kolega ze starej szkoły. Mogliśmy jedynie patrzeć i czekać na nieuniknione. Wychodząc, lekarz zdążył mi wcisnąć mały zwitek papieru, który spoczywał teraz w mojej dłoni i ciążył coraz bardziej. Rozwinąłem kartkę – „Dwie godziny”. Dokładnie tyle dawali mu wtedy na przeżycie.

- A pamiętasz, Stasiu, ten nasz wypad w Bieszczady? – spytałem nagle pod wpływem impulsu, w nadziei, że chociaż pokiwa głową. Nie myliłem się.

- To świetnie. – Przerzuciłem wzrok na Waldka, zachęcając go ruchem głowy żeby też coś powiedział. Załamany całą sytuacją siedział tylko, patrząc w posadzkę, a w tym jego siedzeniu było więcej prawdy niż w moim wtrącaniu coraz to nowych, nikomu niepotrzebnych w tej chwili słów.

- Nie martw się Stasiu, wyjdziesz z tego. – Chwyciłem wątłą dłoń przyjaciela i mocno ścisnąłem. Nie dałem rady dłużej powstrzymywać płaczu.

- Zaopiekuj się… Zaopiekuj się moją córką. – Dobiegł do mnie ledwo słyszalny szept umierającego.

- Stasiu – szepnąłem, łykając łzy. – Przecież twoja córka nie żyje.
- Jest w domu. Zaopiekuj się nią… Proszę.- Popatrzyłem na Waldka. Nadal wlepiał wzrok w podłogę.

To były jego ostatnie słowa. Drżącą ręką podał mi pomięte, gęsto zapisane kartki, które trzymał w lodowato zimnych palcach.

Staszek zmarł sześć godzin później. Jego organizm wytrzymał dłużej niż sądzili lekarze. Agonia się przeciągała, a my z Waldkiem wciąż siedzieliśmy przy szpitalnym łóżku, zanurzeni w tej jednej chwili.


5 listopada 2002


Jestem w wynajętym mieszkaniu, z widokiem na ścianę budynku po drugiej stronie ulicy. Ma bliżej nieokreślony kolor, zbliżony do brązowego. To tak, jakby wiecznie pijany malarz w końcu obrzygał się na swoją czerwoną koszulę w kratę i zbierał to grubym pędzlem, nanosząc z zapamiętaniem na coś płaskiego.

W tej kamienicy po drugiej stronie mieszkają ludzie. Ale nie, nie tacy zwykli ludzie. To „cuda”, stworzone przez Boga, na jego własny ziemski użytek. Nie wiem, czym się kierował, kreując takie „cudne” (lub po prostu cudaczne) istoty, jak ci z naprzeciwka. Może chciał wypełnić pustkę po brakujących ogniwach łańcucha ludzkich charakterów lub dorobić nowe do już istniejącego. Nie mam pojęcia i wolę się tego nigdy nie dowiedzieć.

Hmm, co mogę powiedzieć o moim skrawku ziemskiego egzystowania... Mieszkanie, a tak po prawdzie to jeden duży pokój, ma trzy ściany. Tak, dobrze słyszeliście, trzy ściany. Za czwartą mają służyć cztery okna – dwa większe na dole i dwa mniejsze u góry, z czego tylko to małe po prawej się otwiera. O dziwo, ukazują mi codziennie jeden i ten sam widok obrzyganej kamienicy po drugiej stronie. Zajebiście prawda? Są skonstruowane tak, że nikt z zewnątrz nie może zobaczyć co robię, natomiast ja mogę obserwować każdy ruch jaki wykonają w pobliżu swoich okien moi drodzy towarzysze niedoli z naprzeciwka.

A, nie mówiłem wam? Starzeję się, wybaczcie. Ja, brakujące ogniwa i moje trzy ściany, jesteśmy w szarej dupie. Mogę nawet powiedzieć, że w bardziej czarnej niż szarej, ale to kwestia mojego pesymizmu. Nie mam Stasiowi za złe, że w testamencie wspomniał moje nazwisko i oddał mi mieszkanie, w którym spędził połowę życia, ale wprowadzając się tutaj zaraz po jego śmierci, miałem cel, że gdy się dorobię, od razu pakuję manatki i wypieprzam jak najdalej od tej zaplutej dzielnicy w pobliżu centrum równie zaplutego miasta. Niestety, jak to w życiu bywa, a czasem nawet i w bajkach, łatwo tu przyjechać, ale trudniej się stąd wyrwać. Na dzień dzisiejszy jest to raczej niemożliwe, więc postanowiłem stworzyć tu sobie najlepsze warunki, na jakie było mnie stać. Od czego zacząłem? Od lornetki.

Tak moi drodzy. Ten mały przyrząd może być niezwykle cennym przedmiotem w rękach zaprawionego w bojach weterana, ale po kolei.

Pracuję w zakładzie produkującym części do samochodów. W nadziei, że nabiorę doświadczenia i założę własną firmę, ochoczo podpisałem umowę na dziesięć lat za stawkę niższą niż średnia krajowa, bez prawa do premii świątecznych ani podwyżek. Jedyne co mi dali to darmowe ubezpieczenie na życie na cały okres pracy w ich firmie. Inteligent pieprzony.

I tak to już trwa, dzień w dzień, oprócz weekendów. Budzik o szóstej trzydzieści, czarna kawa, mleko i płatki, rzut oka na to, co dzieje się za oknem i do roboty. Wracam gdzieś około dwudziestej, może później. Nie wiem dokładnie. Jestem zbyt zmęczony, żeby zwracać na to uwagę po tylu godzinach harówki.

Nie używam telewizora, odkąd kilka miesięcy temu zdałem sobie sprawę, ile wynoszą tu stawki za prąd. Zresztą, kto by oglądał, kiedy dookoła dzieją się rzeczy o wiele ciekawsze i zajmujące uwagę na wiele godzin. Zacząłem sobie wyobrażać, że jedno okno obrzyganej kamienicy to jeden telewizor. Policzyłem – wyszło czterdzieści trzy telewizory w tym niektóre tylko z połową lub ćwiartką ekranu. Przeklęta perspektywa!

Zacząłem od tego na samej górze, najbardziej po lewej. Mieszkało tam młode małżeństwo, dopiero co się wprowadzili. On lekarz, ona opiekunka do dzieci. Kiedy wstawałem rano, mężczyzna robił sobie śniadanie, zaraz po powrocie z nocnej zmiany. Ona czasem przychodziła i szeptała mu coś do ucha, wieszając się u jego szyi. Potem śmiali się oboje, rzucając po sobie ukradkowe spojrzenia. Nie mieli dzieci.

Następne okno zajmował łysy człowiek z wiecznie nachmurzonym wyrazem twarzy. Gość wyglądał dosłownie jakby miał nieżyt zwieraczy, albo inną tego typu chorobę. Uwierzcie albo i nie, ale jego mina wyrażała więcej niż tysiąc słów. Mówię Wam to ja, Obserwator.

Budzik.

Nieprzeciętny wrzask, przeciętnego dzwonka wyrwał mnie z błogich objęć króla snów, a może królowej, sam nie jestem pewien.
Włączam drzemkę. Nade mną jasnozielony sufit od czasu do czasu przecinany smugami reflektorów, pochodzących z ulicy, zachowywał jak zwykle kamienne oblicze, niewrażliwe na ludzkie, a w szczególności moje problemy. Karetka, czerwono-niebieskie światła, cisza. Kroki sąsiadów z góry. On wdowiec, ona to podobno jego siostra... Taa, a ja jestem królem żydowskim. Rozdzierający dźwięk znów wkrada się wszystkimi możliwymi otworami do wnętrza mojej głowy. Czas nadszedł.

Podchodzę do umywalki. Zimna woda na chwilę wlewa nadzieję na wyrwanie życiu lepszego ochłapu niż przez ostatnie kilka tygodni. Rzut oka w lustro wystarcza, żeby tą nadzieję z powrotem pogrzebać.

Do pracy mam jakieś dwadzieścia minut jazdy samochodem. Wsiadam do autobusu MPK i jazda. Nigdy nie kupuję biletu. To taki mój sport ekstremalny, a przynajmniej jedyny sport, na jaki mogę sobie pozwolić.

Nie będę opowiadał co dokładnie robię. Praca jak praca, każdą trzeba wykonać dobrze i kropka.

Powrót do domu i wspinaczka na trzynaste piętro. Nie ufam windom od małego. Gdy dotrę na górę jestem szczęśliwy, jak pewnie mało kto. Czytałem kiedyś o czymś takim jak wzrost poziomu endorfin i krótkotrwałe odczuwanie radości po intensywnym wysiłku fizycznym. Pewnie coś w tym jest.

Jestem domatorem i temu zaprzeczyć się nie da. Po szybkiej kolacji złożonej z kanapek z masłem i pomidorem, przyciągam moje łóżko pod okno... Aha, tego pewnie też jeszcze Wam nie mówiłem. Moje łóżko to tak naprawę średniej grubości materac, nierównomiernie wypełniony czymś gąbkopodobnym. Jest na tyle długi, że cały się mieszczę i nie mam nóg na zimnej posadzce. Przykrywam plecy brązowym włochatym kocem i sięgam po lornetkę.
Przygotujcie się, bo Obserwator rozpoczyna łowy.

Na zewnątrz zapadał już zmierzch. Latarnie powoli zaczynały rozświetlać mroki ulicy pode mną, a nastolatki z puszkami piwa w rękach wylegały z domów, w poszukiwaniu wrażeń. Z pewnością nie tylko oni będą dziś szukać darmowej rozrywki.

Najpierw okno doktora. Nic ciekawego, nikogo nie ma, chociaż się świeci. Pewnie ma nocną zmianę. Patrzę, wyczekując jakiegoś ruchu w jakimkolwiek oknie.

Jest! Zaraz naprzeciwko, lekko pode mną. Kłócą się. Z tego co widać matka z córką, ale pewien nie jestem. Matka ma pod pachą metalową balijkę na pranie. Młoda jest nawet ładna - bandana na włosach robi swoje. Aha, pewnie znowu sprzeczka o wyjście. Cholera, długo już się kłócą.

- A daj młodej spokój, nigdy nie byłaś młoda do cholery?! – drę się, jakby jakimś cudem mogły mnie usłyszeć. Czasem myślę, że minąłem się z powołaniem. Posada nauczyciela nie byłaby taka zła, ale nawet ja mam lepsze zarobki niż ci w szkołach więc odpada.

Nagle starsza wymierzyła młodej liścia w twarz. Poczułem nagły przypływ adrenaliny i przypomniałem sobie siebie w takiej samej sytuacji tyle, że z moim starym.

Teraz patrzą na siebie jakby chciały się pozabijać. Młoda odbiega od okna. Czekam, aż wybiegnie na ulicę, ale nic z tego. Gratuluję mamuśku, pomyślałem z sarkazmem. Nagle odwróciła się i utkwiła we mnie zimne szare oczy, w których malowała się wściekłość.

Odskoczyłem od okna. To niemożliwe! Nie mogła mnie zauważyć. Rozejrzałem się po pokoju. Starannie wygaszone światło wykluczało taką możliwość. Spojrzałem ostrożnie raz jeszcze, ale napotkałem tylko zasunięte ciemnozielone zasłony.

Kolejne okno. Tym razem lekko po prawej. Oho, mamy nauczyciela! Po czym poznałem? To jasne, śmieje się czytając kartki leżące przed nim. Gość może trzydziestoparoletni. Na stoliku przed nim stał kubek. Sięgnął po niego i wziął łyk parującego płynu.

Okno prawie na samej górze. Pomarszczona twarz jakiegoś dziadka, rozświetlana od czasu do czasu przez rozbłyski z telewizora.

Następne okno, praktycznie pod dziadkiem tylko odrobinę na lewo. Jakaś nastolatka z zeszytem w dłoniach patrzy w niebo. To ta sama co dostała dzisiaj? Możliwe, ale nie ma już bandany na włosach. Podążam za jej wzrokiem i widzę. No jasne, jak mogłem zapomnieć, pełnia. Pewnie nie tylko nastolatki wyjdą dziś na ulicę.

Tymczasem młoda ciągle siedziała na parapecie i gapiła się w ten biały okrąg na niebie. Polubiłem ją chyba takim lubieniem, co to można lubić gościa z którym nigdy się nie porozmawia, nie wymieni poglądów i, a może przede wszystkim, nie spotka. Taka przyjaźń przetrwa wszystko, mówię wam.

Rzut okiem na pozostałe okna, ale nikogo więcej nie udaje mi się dostrzec. Dobra, koniec na dzisiaj. Ostrożnie odkładam lornetkę na miejsce, jakby była nabitym karabinem dalekiego zasięgu i przesuwam materac pod przeciwległą ścianę. Nie zasłaniam okien. Dzięki nim w domu jest jasno nawet w nocy. Nigdy nie lubiłem spać całkiem po ciemku. Jestem starym boidupą, który boi się zasnąć, jeśli nie ma pewności, że w żadnym kącie nie czai się potencjalny widmopodobny cień.

Włochaty koc miło łaskocze w twarz, gdy nagle słyszę gardłowe charczenie dochodzące jakby z zewnątrz od strony okna, całkiem blisko. Zrywam się na równe nogi zrzucając koc i brnę wśród cieni, stąpając po naznaczonej latarnianym światłem posadzce. Otwieram ostrożnie lufcik. Fala rześkiego powietrza wlewa się do wnętrza dusznego pomieszczenia, wypełniając je po samiutki sufit. Nic. Jedynie dźwięki ulicy o tej porze i szum liści gdzieś w oddali.

Naprędce zatrzaskuję okienko i wracam na materac. Z szeroko otwartymi oczami błądzę wzrokiem po pokoju. Przeciwległy kąt pokoju, cień, dziewczyna. Nienaturalnie przekrzywiona głowa, szyderczy uśmiech. Jej mokre posklejane włosy przylegają do szyi i rozchylonych warg, obnażających bezzębną czarną pustkę.

- O ja pierdolę!!! – Rzucam się jak wariat o drzwi, nie myśląc nawet o naciskaniu jakiejś pieprzonej klamki. Odbijam się od nich i ląduję na ziemi. Wstaję i jak opętany wybiegam w końcu na klatkę. Nienaturalna cisza idzie za mną krok w krok, liżąc moje plecy przez spoconą piżamę.

Pędzę przed siebie, nie mając odwagi spojrzeć w tył. Jedenaste piętro, dziesiąte piętro, dziewiąte… Szybciej kurwa, szybciej!

Na siódmym mijam kobietę. Jej wrzask niesie się po budynku. Dlaczego krzyczała? Nie myślę, uciekam.

Szóste, piąte, trzynaste… Co?! Patrzę tępo na numer mojej klatki. Pierwszy raz od bardzo dawna daję radę się zatrzymać.

- Nie, to nie możliwe.

Rozglądam się. Moje drzwi stoją otworem ze śmiertelną dawką ciemności.

Serce uderza coraz mocniej, jakby chciało się wyrwać i uciec przez buchającą ciemną posoką ranę po lewej stronie klatki piersiowej i wystające z niej końcówki białych żeber. Krew leci na brzuch, potem uda. Stoję w czerwonej kałuży gapiąc się tępo na cyfrę trzynaście w korytarzu. Moje ubabrane cieczą ręce ślizgają się po poręczy. Ból jest tylko kolejnym pretekstem do szukania pomocy.

Zaraz, niżej była kobieta! Ona zadzwoni po pomoc!
Rzucam się jak oszalały w dół. Po raz kolejny mijam numery na szarych od brudu ścianach, ale tym razem odwracam od nich wzrok.

Kobiety już nie ma, za to nagle widzę przed sobą drzwi wyjściowe. Ostatkiem sił wynurzam się w bezkres świeżości niesionej podmuchami lodowatego wiatru. Jeden krok za daleko.

Światła nadjeżdżającej ciężarówki i pisk opon. Potem tylko ciemność. Słodka i jedyna w swoim rodzaju.

***

„Noc była cicha i chłodna. Niebo zasnute szarymi chmurami, rozjaśnianymi dodatkowo przez księżyc. Przemykały przed nim lub za nim, jakby wstydziły się własnego kształtu, bo niby czego miałyby się wstydzić chmury…”

Julia siedziała na parapecie. Ołówek szurał po zeszytowej kartce, miło łaskocząc zmysł słuchu przy każdym dotknięciu rysika. Czuła, że najbliższe godziny nie będą najlepszymi, jakie będzie mogła wspominać po latach. I na dodatek ten stary zbok. Zawsze w oknie z tą dziewczynką u boku, z chorym przekonaniem, że nikt go nie widzi. Kto w ogóle daje prawo takim ludziom do opieki nad dzieckiem. Już za samo podglądanie powinno się iść do paki.

Nagle, jakby przywołany samymi myślami, z budynku wybiegł mężczyzna. Jego twarz wykrzywiona bólem, przedstawiała opłakany obraz człowieka na skraju załamania nerwowego. Julia odruchowo skierowała wzrok na okno po przeciwnej stronie ulicy.

Stała tam. Jej sylwetka wydawała się falować, ale to pewnie przez niejednorodność tafli szklanej. Przynajmniej tak to sobie zawsze tłumaczyła.

Dziewczynka z domu naprzeciwko uniosła prawą dłoń i przytknęła do szyby zwitek papieru. Julia nie mogła dostrzec słów, z tej odległości. Sięgnęła po lornetkę. Nie tylko ty możesz sobie na to pozwolić stary pierniku, pomyślała. Na kartce, prostym drukowanym pismem, widniały jakieś słowa. Przeczytała na głos.

- PA TATUSIU.

Pisk opon zielonego vana rozdarł, prawie niczym niezmąconą, ciszę nocnego nieba.

***

Obryzgana krwią latarnia była jedynym świadkiem wydarzeń, które rozegrały się później. Ciężarówki już nie było. Zmasakrowane kołami, czarne od krwi ciało, walało się na całej szerokości ulicy. Z obrzyganej kamienicy zaczęli wychodzić ludzie. Każdy z nich trzymał coś w swoich szpiczastych chudych dłoniach. Pojemniki.

Najstarszy mężczyzna podnosił z ziemi jeszcze mokre kawałki i kładł w obudowie telewizora, którą przyniósł. Matka z córką zbierały większe części takie jak ręce lub nogi i upychały do metalowej balijki. Lekarz z żoną kroili korpus na mniejsze części, pakując je w przezroczyste foliowe worki.

Julia wciąż patrzyła przez okno. Ulica opustoszała, a ogromne krople deszczu obmywały ją ze wstydu ludzkiego istnienia. Jeszcze świeża krew spływała do studzienek kanalizacyjnych mieszając się z zimnym deszczem, spadającym z nieba. Zaczynał się nowy dzień.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Obserwator - przez Khorinis - 12-05-2014, 15:49
RE: Obserwator - przez miriad - 12-05-2014, 19:49
RE: Obserwator - przez Khorinis - 12-05-2014, 20:34
RE: Obserwator - przez miriad - 13-05-2014, 14:20
RE: Obserwator - przez Khorinis - 13-05-2014, 21:41
RE: Obserwator - przez Kruk - 01-06-2014, 15:21
RE: Obserwator - przez Khorinis - 04-06-2014, 18:06
RE: Obserwator - przez Hanzo - 09-12-2014, 17:42
RE: Obserwator - przez Khorinis - 09-12-2014, 20:04
RE: Obserwator - przez gorzkiblotnica - 09-12-2014, 23:09
RE: Obserwator - przez Katniss - 14-12-2014, 14:42
RE: Obserwator - przez Khorinis - 15-12-2014, 17:53
RE: Obserwator - przez Gunnar - 15-10-2018, 18:01
RE: Obserwator - przez Miranda Calle - 21-10-2018, 14:12

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości