Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Komin
#1
Mam na imię Sebastian. Straciłem obie nogi. Pragnąłem jej z całych sił.
Minionego dnia siedziałem jeszcze wpatrzony w ogień, a moje duże stopy opierały się wygodnie na ręcznie haftowanym dywanie. Było mi ciepło i rozplątywało mnie półwytrawne wino. Wtedy do kuchni weszły one. Słyszałem jak szurają krzesłami, jak przeglądają szafki i szperają w szufladach. Wiedziałem, że wlazły we trójkę – w końcu o to prosiłem. Kiedyś to były tylko magiczne próby, ale wczoraj dokładnie wiedziałem jak przeprowadzić tę sesję i... spełniło się. Nareszcie zostałem kaleką.

*

Wracając z lipcowego spaceru, Sidżji odeszły wody. Słońce powoli zachodziło, a w okolicznym lesie zapadał siwy, wstępny mrok. Korony drzew szkicowały na brunatnym niebie falsyfikaty pajęczyn, łapiąc przelatującą obok wronę, która wygodnie rozsiadła się na gałęzi. Miała z niej doskonały widok na upadającą na ziemię Sidżję.
– Wyłaź ze mnie, podły bękarcie! – wrzeszczała w stronę swojego brzucha. – Zarazo cholerna!
Jej nieustające jęki trwały jeszcze dwadzieścia minut, a gdy świat ujrzał już zmarłego wcześniej noworodka, Sidżja odetchnęła z ulgą.
– Bogowie! – wydobyła z siebie uradowana. – To tylko dziewczynka!

*

Dlatego nigdy nie miałem siostry. Pamiętam ten dzień, kiedy mama wróciła z lasu – miałem trzynaście lat. Kiedy weszła do domu, jej uda były całe we krwi. Do kostek. Już wtedy nabrałem obrzydzenia do nóg, a trzy lata później poznałem Małgorzatę. Była jedną z uczennic we wsi. Jej ojciec po jednej z wywiadówek zlał ją tak, że rozciął jej skórę tuż pod lewym pośladkiem. Gdyby na tym był poprzestał, może nie doszłoby do “tragedii”. Chociaż, nie dramatyzowałbym. Małgorzata podobała mi się bez jednej nogi. Chodziła do szkoły o kuli i większość dzieci w klasie nie wiedziała, jak się przy niej zachować. A ja zaprosiłem ją na spacer. Okazało się, że to okrutne lanie dostała jeszcze jak miała osiem lat i dlatego jeszcze nigdy się nie całowała. Na łące przypiekało nas słońce. Żaby rechotały głośno. Upajał mnie fakt, że jeśli będzie krwawić, to nie po nogach, a co najwyżej po nodze.
Z moimi nogami było inaczej. Ja miałem nogi, dlatego nigdy nie rozumiałem rozterek Małgorzaty. Ożeniłem się z nią, kiedy skończyliśmy dziewiętnaście lat. Miała mięsiste usta. Po jej odejściu nie wytrzymywałem napięcia i kiedy wczoraj siedziałem z butelką wina, obserwując ogień, poprosiłem żeby tu zeszła – nawet ze swoim orszakiem, który jej teraz nie opuszczał. Byłem przygotowany na najgorsze, na to, że mogę zobaczyć ją na obu nogach, że moje wspomnienia zostaną wypaczone. Cztery lata dowiadywałem się od medium, odmieńców i nekromantów, jak ściągnąć ją z powrotem do domu choćby na jeden dzień, na jedną noc. W końcu doszło do komunikacji. Mówiła, że nie jest jej łatwo. Że nie może przejść transformacji, bo wciąż rozmyśla o naszym pierwszym dniu na łące. Powiedziała mi wtedy, że jeśli będziemy się mogli zobaczyć, to tylko pod opieką.
Spotkanie miało odbyć się dzisiaj. Kiedy dziewczyny przestały robić hałas, wstałem i chwytając butelkę za szyjkę, uderzyłem nią o cegły paleniska. Czerwone wino chlapnęło na wapienne ściany, a część syknęła w walce z pożerającym je ogniem. W ten sposób dopełniłem rytuału, po czym otworzyłem drzwi do kuchni. Jedna z nich siedziała na stole z lewą nogą założoną na prawą, co było oczywiście odrażające. Moja ukochana Małgorzata siedziała w głębi, za stołem, a zaraz za nią jedna z naszych koleżanek ze szkoły, która popełniła samobójstwo pod koniec liceum. Pamiętam, że nie wytrzymała relacji ze swoim chłopakiem, który chciał jej czytać pamiętnik na głos. Nie widziałem jeszcze, co z nogami Małgorzaty.
– Co to za moda? – zapytałem je wprost. – Dlaczego jesteście nagie?
– Żebyś mógł się przyjrzeć – odpowiedziała ta, siedząca na stole, rozkładając nogi.
Spomiędzy jej ud wyskoczyły sprężyste kołtuny włosów. Byłem przerażony – czarny irokez od kolan po splot słoneczny – a tak nie znosiłem kociej muzyki. Widziałem podobne kudły czy dredy raz, dawno temu u mojego psa, kiedy Małgorzata wyjechała na parę miesięcy z domu. Strasznie za nią wtedy tęskniłem, a ona wróciła taka szczęśliwa.
– Małgosiu, chodź tu do mnie – powiedziałem, ciesząc się, że rady spirytystów pomogły.
– Nie mogę kochanie, ty musisz podejść. – Było to jak miód na moje uszy.
Poszedłem w jej stronę, a moim oczom ukazało się niezeszpecone piękno jej korpusu, ramion i bioder. Również była naga, ale przy tym zadbana jak angielski hart. Małgorzata siedziała, opierając swoje szczupłe dłonie o kikuty nóg.
– Jak straciłaś drugą? – spytałem zaciekawiony.
– Pamiętasz, jak mówili nam, że po śmierci spotkamy naszych przodków? Odszukałam mojego ojca. Spuścił mi kolejne lanie, mówił, że na drugą nóżkę. Obiecaj mi, że ty nie będziesz szukał własnych.
– Obiecuję, kochanie.
– Wiesz, jaka jest cena za nasze spotkanie? – zapytała mnie wyraźnie niepocieszona.
– Nie smuć się skarbie, czekałem na to tyle lat.
– Lubią cię w naszych stronach. – Uśmiechała się ślicznie, jak to tylko Małgosia potrafi. – Powiedzieli, że formalności mogą zaczekać, że najpierw przyjemności, a potem obowiązki. Tak więc kochanie, słuchaj uważnie. Mówię to do ciebie po raz ostatni: na kolana.

*

Sebastian ułożył się tuż przed nią. Jego nos znajdował się na wysokości jej bioder. Pod krzesłem stała mała miednica, w której Małgosia lubiła niegdyś obmywać swoją nogę. Kiedy położyła dłonie na głowie Sebastiana, z czułością przeczesała jego włosy, przyciągając do siebie.
– Trzymaj za miednicę – powiedziała do niego spokojnie, a jego ręce powędrowały pod krzesło.
Koleżanki Małgorzaty przypatrywały się tej małżeńskiej scenie nieprzemijającej namiętności – dwojgu zakochanych, których miłość przeżyła śmierć. One były samotne, a to w społeczności duchów stawiało je na miejscu godnym prawdziwego pożałowania. Mogły liczyć tylko na zdesperowanych mężczyzn, często zagubionych podczas sesji spirytystycznych – ale nawet tam kolejka była długa. Samotne kobiety występowały tu najczęściej, gdyż wdowcy rzadko byli wierni swoim żonom po ich odejściu. Zażyłość, której były świadkiem, poruszyła ich dogłębnie.
– Jakie to piękne - mówiła samobójczyni do koleżanki z irokezem. – Patrz, jak on jej to robi. Z duszą na ramieniu.
– Pogłaszcz mnie, proszę – wypowiedziała cichutko druga, przyciągając dłoń koleżanki do swojej fryzury. – A kiedy skończy, zrób swoje.
Minuta po minucie, pojękiwania Małgorzaty zbliżały się ku końcowi. Sebastian delikatnie rozłożył wargi, przygotowując się na pełną przyjemność żony. W ten sposób ich bliskość miała doznać dopełnienia, a samobójczyni mogła przejść do przysługującej jej pracy.
– Och! – Stęknęła Małgosia, a w kulminacyjnym momencie zawtórował jej ptasi skrzek i indiański okrzyk.
– To było coś pięknego, skarbie – wyszeptał Sebastian, patrząc w górę na Małgorzatę. Powoli rozluźniał uścisk z krawędzi miednicy, z której wylało się mnóstwo wody.
– Kocham cię – powiedziała do niego z uśmiechem. – Dziękuję ci za ratunek.
– Małgorzato, zaznaj spokoju.
– Spokoju ducha? - zażartowała i obydwoje wybuchnęli lekkim, zgodnym śmiechem.
Samobójczyni podeszła do Sebastiana od tyłu.
– Gołąbki, nie przeszkadzajcie sobie. Rachu-ciachu i po strachu – powiedziała do nich, a Małgosia kontynuowała głaskanie męża po jego spoconych policzkach.
Na plecach Sebastiana rozsiadła się indiańska piękność.
– Przytrzymam go.
W tym momencie rozległ się świdrujący przestrzeń wrzask. Samobójczyni, mimo zgrabnych nacięć brzytwą, zaczęła walczyć ostrzem przy samej kości. Krojenie nie przychodziło jej z łatwością, tym bardziej, że Sebastian rzucał się jak poparzony. Indianka, zaskoczona, dzielnie go trzymała.
– Boże, co mu jest? – wznosiła lament.
Samobójczyni musiała zmienić brzytwę na scyzoryk z piłką.
– Przepraszam, dziewczyny – odezwała się Małgorzata. – Już go uspokajam.
Nagle krzyk Sebastiana zastąpiły tłumione próby wypychania przezeń powietrza, które grzęznąc gdzieś we wnętrzu Małgorzaty, dawały jej niewypowiedzianą rozkosz. Zaciskała pięści na jego włosach, a podgryzając dolną wargę, przymknęła oczy i odrzuciła głowę do tyłu.
– Już kończymy, jeszcze tylko druga i jesteśmy w domu – uspokajała wszystkich pracowita samobójczyni.

*

Okrzyki i pojękiwania Małgorzaty były tak przejmujące, że rozbudziły śpiącą dwie komnaty dalej Sidżji. Kiedy zaspana weszła do kuchni, zdziwienie dziewczyny z irokezem, siedzącej okrakiem na wycieńczonym Sebastianie, było nie do opisania.
– Mama? – spytała ją z niedowierzaniem Indianka, po czym wskazała spojrzeniem na swoje kołduny. – Pamiętasz tę wronę?
– Daj mi spokój, dziewczynko, boli mnie teraz głowa – odpowiedziała. – Sebastianku, pali się w kominku? – zapytała w jego stronę. On jednak nie zdołał się już wypowiedzieć. – Sebastianku, tylko nie bądź naiwny – prychnęła z wyższością. – Przecież Małgosia zawsze zazdrościła ci nóg.
Sidżji wzięła kawałek sernika z kuchnnej lady i poszła do salonu, trzaskając za sobą drzwiami. Zobaczyła, że ściany upaćkane są tam czerwonym płynem, a w palenisku nawet się nie żarzy. Kiedy zajrzała do jego środka, zobaczyła, że niedopalona kora sosny została przygaszona dwoma osmalonymi, zgiętymi w kolanach nogami. Tu i tam leżały kawałki tłuczonego szkła, a wszelkie odgłosy krzątających się w kuchni dziewczyn niebawem ucichły.
– Masz ci los – rzuciła do siebie matka Sebastiana. – Nawet ognia nie potrafi przypilnować.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Komin - przez vysogot - 11-01-2014, 13:08
RE: Komin - przez Kruk - 11-01-2014, 18:56
RE: Komin - przez vysogot - 11-01-2014, 19:08
RE: Komin - przez Laj - 12-01-2014, 14:50
RE: Komin - przez vysogot - 12-01-2014, 15:53
RE: Komin - przez Laj - 12-01-2014, 21:41
RE: Komin - przez karolgrzelak10 - 03-09-2015, 14:26
RE: Komin - przez gorzkiblotnica - 04-09-2015, 19:58

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości