Ocena wątku:
  • 2 głosów - średnia: 3
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Przypadki doktora Azzbesta
#1
Pan Alojzy Adam Azzbest był znanym w miasteczku lekarzem, cieszącym się dużą popularnością wśród pacjentów. Wielu uznawało go za najlepszego, a on od najmłodszych lat przyzwyczaił się do bycia numerem jeden. Czuł wielkie pokłady wiedzy, jakie zgromadziły się w jego pojemnym mózgu.
Budził zaufanie i respekt. Wysoki, postawny, w okularach które czyniły jego spojrzenie jeszcze bardziej przenikliwym, był dla ludzi uosobieniem mądrości. Włosy przyprószyła delikatna siwizna, lecz to jeszcze podkreślało lata wytężonej pracy i doświadczenie w pomaganiu ludziom.
Prywatny gabinet urządził ascetycznie, ot jedna szafka na potrzebne akcesoria, biurko, solidne, ciemne, prawdopodobnie antyk, na ścianie kalendarz z reprodukcjami dzieł impresjonistów, poza tym łóżko szpitalne i pod ścianą donica z rododendronem.
Roślina owa służyła mu bynajmniej nie jako ozdoba, tylko żywe przypomnienie, by przyjmował chorych wyłącznie wtedy, kiedy ma świeży, sprawnie działający umysł. Ta godna pochwały postawa wynikała z dojrzałości wybitnego lekarza i szacunku dla pacjenta.
Nie dalej jak tydzień temu wszedł do gabinetu, czując że w jego żyłach płynie coś więcej, niż tylko osocze z domieszką krwinek białych i czerwonych, tudzież trombocytów. Spojrzał na kwiatka i powiedział spokojnie:
— Rodendroden.
Cóż, wstępna ocena przyjęła wartość maksymalnie półtora promila. Azzbest ponowił próbę, najlepsi lekarze nie opierają swoich sądów na pojedynczym badaniu.
— Rodobembron.
— Jednak bliżej dwóch – mruknął zaskoczony.
Wkrótce na drzwiach gabinetu pojawiła się karteczka z napisem:
Nieczynne. Pilny wyjazd służbowy.
Doktor dość regularnie wyjeżdżał.
Dzisiaj przebywał jednak w gabinecie. Kiedy usłyszał delikatne pukanie, odpowiedział głośno, lecz jednocześnie zachęcająco:
— Proszę!
W progu pojawił się chudy mężczyzna, pięćdziesięciolatek zapewne, lekko przygarbiony i o niepewnym spojrzeniu.
— Wizyta umówiona – mówił doktor – Pan Marian Szczymur, prawda?
— Szczera prawda.
— Niech pan usiądzie, słabo pan wygląda. Zaraz temu zaradzimy.
— Nie chodzi o to, żeby tak od razu...
— No bo też ja cudotwórcą nie jestem! — rubasznie zawołał Azzbest. — W minutę nie damy rady. No, ale do rzeczy, cóż jest nie w porządku z pana zdrowiem? Jakie objawy?
— Hmm... - wyglądało na to, że pacjent nie pamiętał, co mu dolega.
— Próbował pan lecytyny? — zapytał lekarz, stawiając wstępną diagnozę zanim jeszcze Marian zdążył cokolwiek powiedzieć o chorobie.
— Lecystyny? - zdziwił się Marian.
— Rododendron – powiedział doktor. Na wszelki wypadek.
— Co?
— Nic panie Marianie. Pytam o objawy.
— Aaa... No to... Nos. Nos. Przeziębienie, czy coś.
— Nie widzę, żeby był zaczerwieniony.
— No właśnie. Trafił pan doktor w sedno. Prawie.
— Zgaduję, że to jednak nie katar, kichanie ani nic podobnego?
— Tak – szepnął, a właściwie stęknął pacjent.
— Więc która część organizmu niedomaga? Stawy?
— Nie.
— Serce?
— Nie.
— Głowa?
Marian wił się jak piskorz, próbując zapanować nad emocjami. Końcówki jego kasztanowych włosów przybrały barwę jaskrawo rudą. Doktor skojarzył je z choinką podświetlaną światłowodowo. By dać pacjentowi odrobinę pewności, Azzbest opuścił głowę udając, że przegląda jakieś notatki. Zawsze pod ręką miał zeszyt, w którym pismem niemal niemożliwym do odczytania gromadził od lat ciekawe przepisy kucharskie. Dzisiaj otworzył na stronie o wątróbce cielęcej z gruszkami. Ciekawe... Wątróbkę oczyścić z błon i węzłów żylnych, opłukać, osuszyć, pokroić w plastry, obtoczyć w mące...
Marian, nie stresowany spojrzeniem lekarza, wydusił z siebie wreszcie:
— Sisior...
Mniejsza z wątróbką — pomyślał doktor, choć zapomniał już o tym sposobie przyrządzania i chętnie zagłębiłby się w lekturę.
— Boli? - zapytał.
— Nie działa... - jęknął pacjent, jakby go ktoś na pal nabijał. Znowu te światłowody...
— Ma pan żonę? — padło kolejne pytanie.
— Tak.
— Przy żonie to mało komu działa – mruknął doktor a głośno powiedział: — Musimy ustalić stan niedomagania narządu. Czy mamy do czynienia ze zwisem zupełnym? Czy penis wygląda, jakby obserwował pańskie stopy?
— Obserwował? — zdumiał się Marian.
— To tylko taka przenośnia, rozumie pan. Żeby wiadomo było, o co chodzi.
— Aha — pacjent pokiwał głową ze zrozumieniem. - Nie, w dół nie patrzy.
— No, to już coś wiemy. Nie ma zwisu swobodnego. Domyślam się, że jest to taki nie do końca zadowalający wzwód, takie dziewięćdziesiąt stopni, licząc względem linii nóg. Ja doskonale rozumiem, że nie na to liczy mężczyzna. To znaczy owszem, może i czasami jest to przydatne, przy ustawianiu mebli, ustalając dokładnie poziom, ale nie do tego stworzono ten narząd.
Pacjent westchnął, w pełni zgadzając się z opinią lekarza.
— Próbował pan, panie Szczymur, innych pobudzaczy niż żona? Oczywiście, broń Boże, nie mam na myśli zdrady. Tylko filmy, zdjęcia, mówiąc prosto, nagość odmienna niż ta w domu, bardziej fotogeniczna, a przy okazji śmiała.
— Nie mam czasu, za dużo roboty.
Teraz doktor wiedział, że pacjent żyje według ustalonego rytmu, w którym na znużenie małżonką nakłada się zmęczenie pracą.
— To ile nadgodzin pan ma w tygodniu? - zapytał lekarz.
— Kilkanaście będzie. Są tacy, co robią więcej.
— A pana kolega, rekordzista, już po rozwodzie? - zadał zaskakujące pytanie Azzbest.
— Tak – odparł Marian zaskoczony.
— No proszę! Więcej pracy to większe zmęczenie, to mniejsza wydolność w alkowie, to niezadowolenie kobiety, konflikt i sprawa rozwodowa. A potem facet zaczyna pić i wtedy to już może zapomnieć o byciu ogierem.
— Faktycznie po rozwodzie więcej pije.
— Spokojnie, panie Marianie, nie dopuścimy do tego. Mogę postawić, nomen omen, wstępną diagnozę. Proszę w miarę możliwości ograniczyć nadgodziny, spać dłużej, po południu zażywać trochę ruchu, najlepiej rower, spokojna jazda. Do posiłku będzie pan łykał „stojmax”, preparat witaminowy. Niech pan pamięta, same tabletki to za mało. Zdrowy sen, zdrowy ruch. Mniej pracy, nie jesteśmy wołami roboczymi.
Marian przyjął rady do wiadomości, ale najbardziej zainteresowały go tabletki.
— Skuteczne są?
— Tak, ale trzeba je połączyć z nieco bardziej właściwym stylem życia. Nie przepisuję pozornie skuteczniejszych środków, szkoda serca. Od siebie dodam jeszcze taką broszurę – Azzbest wstał i otworzył szafkę. Po chwili szukania wyjął kolorową książeczkę. - Dużo motywujących mini rozdziałów i ciekawe ilustracje. Warto przestudiować. Chronić przed dostępem żony.
Marian przeczytał tytuł: „Potęga wyobraźni w łóżku. Nie tylko dla gimnastyków”
— Będzie dobrze — powiedział doktor — Stosowanie się do moich zaleceń dostarczy twardych dowodów.
Marian podziękował, wziął broszurę, receptę i popędził do apteki.
Azzbest poprosił następnego pacjenta.

* * * * *

Do gabinetu wszedł szczupły mężczyzna w niemodnym, brązowym garniturze. Krótkie włosy grzywką opadały do wysokości brwi, na haczykowatym nosie świetnie trzymałyby się okulary, jednak on wolał zaciskać oczodołem pojedyncze szkło, w oprawce i na łańcuszku.
— Pan doktor Azzbest, jak mniemam? - zapytał uprzejmie.
— Słusznie pan mniema – rzekł zaintrygowany lekarz, obserwując dość bladą twarz pacjenta. Próbował zgadnąć, co też mu dolega. Problemy gastryczne? Bóle głowy? Zbyt niskie ciśnienie? Może bezsenność? Za chwilę się dowie.
Tymczasem pan usiadł na krześle i lekki uśmiech przyozdobił jego wąskie usta. Przez chwilę panowało milczenie. Azzbest uzbroił się w cierpliwość. Już zamierzał sięgnąć do biurkowej szafki po swój notes, kiedy pacjent wreszcie coś powiedział:
— Piękna pogoda, nieprawdaż? Sprzyja spacerom, rozmyślaniom pod rozłożystymi koronami kasztanowców w pobliskim parku.
Znowu zapadło milczenie. Doktora zwyczajnie zatkało. W głowie powstał pierwszy zarys diagnozy, ale na razie przezornie go odsunął. Był po prostu zbyt ryzykowny i, jak ufał, nieprawdziwy.
— Te kolory i nastrój zachęcają do słuchania Grechuty, zgodzi się pan ze mną?
— Aaa... owszem. Grechuta dobry na jesień.
— Na każdą porę roku. Poezja przenika nasze życie. Szkoda, że tak mało ludzi ją docenia. Nie mówię o pisaniu, to niełatwe, ale powinni przynajmniej czytać.
— No to mam szczególny przypadek — pomyślał Azzbest — na razie sytuacja zmierza w bliżej nieokreślonym kierunku. Ciekawe, co będzie dalej. Postanowił ośmielić mężczyznę do dalszych dywagacji:
— Poezja jest elitarną odmianą literatury.
— Ależ ma pan rację, jest to jednak piękno wykute słowami i trwałe, czyż nie powinni uczyć się, jak je zrozumieć?
— Nie jestem przekonany, że każda literatura jest piękna. Awangardowi poeci nawet niektóre moje recepty uznaliby za wiersze. Ja tam w nich piękna nie widzę.
Tak, to był niezły sztych, używając szermierczego sformułowania. Doktor gładko z pozycji obrony przejął inicjatywę i teraz to on zaskoczył pacjenta, który zamilkł, wyjął monokl i przetarł oko, jednocześnie mrugając drugim. Azzbest nie kontynuował natarcia, czekał na ruch mężczyzny.
— Recepta jako wiersz? - zapytał w końcu niepewnie pacjent.
— Owszem. Nowoczesny, oszczędny w formie.
— Czy mógłby pan podać przykład?
— Z miłą chęcią – odparł Azzbest i spojrzał w sufit. Zastanawiał się, czy aby wszystko jest w porządku z nim, skoro ta wizyta przebiega w tak dziwny sposób. Za plecami stał kwiatek, mógł sprawdzić...
— Zatem? - zachęcił pacjent drżącym głosem.
— Doxycyklina / Napad powstrzyma / Raz wodą popić / Działań całe spektrum / Lepiej to zrobić / Inaczej per rectum.
Mężczyzna zaczął głębiej oddychać.
— Nic specjalnego, prawda? — zapytał skromnie Azzbest.
— Coś w tym jest. Taka moc, która strąca liście z drzew i sprawia, że coraz słabiej słychać Grechutę.
— No, może... - przyznał doktor. – Końcówka robi wrażenie.
— W istocie...
Zaraz mi zaproponuje, abym wydał tomik – pomyślał lekarz. W sumie recept miał całkiem sporo. Krytycy czekający na literacką rewoltę i coś oryginalnego byliby zachwyceni. Tymczasem nadeszła jednak chwila, by przejść do konkretów. Gabinet lekarski to miejsce określonego przeznaczenia, nie sala wykładowa wydziału literatury.
— Zatem co panu dolega? — zadał to pytanie tonem twardym, nie dającym wiele miejsca na unik.
— No tak, panie doktorze. Już wyjaśniam, szybko, by nie zająć zbyt wiele czasu. Otóż tak jak hienie brakuje uroku a słoniowi gracji, tak jak chłopcu brakuje męstwa a zebrze końskiej pewności siebie...
— Rododendron — mruknął coraz bardziej zaniepokojony Azzbest.
—… tak mnie ostatnimi czasy po prostu brakuje tego powietrza artystów, tej skłębionej twórczej mgiełki, natchnienia!
— Nawet na trzeźwo dopadają nas takie sytuacje – westchnął Azzbest a głośno dodał: - Na niedobór natchnienia u artysty, bo jak się domyślam, za taką osobę się pan uważa, medycyna sposobu jeszcze nie znalazła. To wykracza poza możliwości lekarza dowolnej specjalności.
Mężczyzna spojrzał przenikliwie. Naprawdę, po minie trudno było rozpoznać, czy słowa Azzbesta go załamały, czy rozgniewały.
— Poddajesz się pan? - zapytał i skierował w stronę doktora, niczym szpadę, chudy palec wskazujący.
Znowu mnie zapędził do defensywy, patrzcie no, kto by pomyślał! — doktor ukrył zdumienie i odpowiedział głośno:
— Nie poddaję się nigdy.
— To walcz pan jak wspaniały lekarz a nie zwyczajny konował.
— Konował? Ja?
— Walcz jak nasi dziadowie walczyli o niepodległość. Walcz o moją duszę, bez natchnienia jest stracona, nie zostanie nic, tylko zgliszcza, fragmenty murów, na których zamiast strof poematów i symboli narodowych widnieją jedynie gryzmoły i napisy: „jebać teściowe”, tym podobne, och... — tutaj nastąpiło załamanie i pacjent zaniósł się szlochem, omal nie spadając z krzesła.
Azzbest wstał i podszedł do nieszczęśnika. Położył mu dłoń na ramieniu i powiedział spokojnie:
— Pomogę ci, albo nie jestem najlepszym lekarzem w tym mieście.
Jeszcze przez chwilę pacjent nie potrafił nic powiedzieć, starał się tłumić płacz, wreszcie szepnął:
— Dziękuję.
Doktor tymczasem utrzymywał poważną minę, jednocześnie gorączkowo szukając w głowie sensownych sposobów zwalczenia tak nietypowej przypadłości. Próżno byłoby szukać odpowiedzi w jakimkolwiek podręczniku, a miał ich opanowane dziesiątki. Powinien wykazać się inicjatywą, wyobraźnią i darem przekonywania. Pacjent musiał uwierzyć, że metoda zadziała. Niech to będzie jakieś sprytne placebo, hmm... Witaminy raczej nie wchodziły w grę, nie wywołają natchnienia. Coś trzeba wymyślić.
— Co pan doktor proponuje? - zapytał wypalony artysta proszącym tonem. Spojrzał na swojego potencjalnego wybawcę jak ratlerek na pana z kabanosem w ręku.
Dałbym ci LSD, gagatku — pomyślał złośliwie Azzbest — Natchnęłoby cię, że hej!
Pacjent wciąż patrzył maślanymi oczkami.
— Tak! - stwierdził stanowczo doktor, nadal nie mając pomysłu.
— Wspaniale! Dzisiaj wreszcie Wacław coś napisze! - klasnął radośnie.
Ten Wacek jest wyjątkowo niesforny – myślał Azzbest – Co ja mam mu do cholery doradzić? Może jakaś terapia szokowa? Zimne prysznice? Eee, przeziębi się i znowu do mnie przyjdzie, a tego należy uniknąć.
— Zrobię wszystko, co doktor zaleci – gorliwie zapewnił mężczyzna.
— Tak. Jak się pan zapewne spodziewa, nie jest to problem łatwy, ale jeśli wypełni pan moje zalecenia, wszystko stopniowo wróci do normy. Zatem, po pierwsze, należy przywrócić giętkość i sprężystość umysłu. Jak wiem, lubi pan spacery, prawda?
— Wręcz uwielbiam!
— Jak szybko pan chodzi?
— Mnie się nie spieszy, bardzo wolno i często się zatrzymuję. Nie uczestniczę w zgiełku współczesnego świata, który pędzi i każe dowolną czynność wykonywać w pośpiechu.
Azzbest przypomniał sobie reklamę środka na przeczyszczenie, który w rzekomo zabawnym spocie zachwalano tak, że należy go łyknąć w odległości nie większej niż dwa metry od klozetu, żeby zdążyć.
— Zalecam panu jednak szybkie spacery. To będzie pierwsza część terapii, pobudzimy serce do intensywniejszej pracy, krew będzie sprawnie przepływać przez mózg, a ten odwdzięczy się nam licznymi pomysłami, oczywiście pod warunkiem, że nie zaniedba pan drugiej części leczenia.
— Nie zaniedbam. Prędzej sczeznę.
— A druga część terapii polega na...
Zapadło milczenie. Pół minuty. Wacław dygotał z podniecenia.
Jestem mistrzem suspensu — stwierdził w myślach Azzbest, co na moment wprawiło go w dobry nastrój, ale zaraz potem przypomniał sobie, że nadal nie wie, co ma powiedzieć. Artysta nie ma natchnienia. Czym się zajmuje? Pisaniem. Słowem. Operuje słowem, ono jest jego narzędziem. Samo słowo to jednak zbyt mało. Słowo z opisem.
No jasne!
Że też nie wpadł na to wcześniej!
— Ma pan słownik wyrazów obcych? - zapytał pacjenta.
— Oczywiście.
— Po długim spacerze, proszę pamiętać, długim i intensywnym spacerze, kiedy wróci pan do domu, proszę chwilę odsapnąć, napić się wody a następnie otworzyć przygotowany wcześniej słownik na dowolnej stronie i na chybił trafił dotknąć palcem jakiś punkt. To będzie hasło. Ono wywoła u pana skojarzenia i zapewne ułatwi stworzenie dobrego tekstu.
— Tak?
— Proszę mi zaufać. Otwiera pan, trafia i czyta co trafił. Dajmy na to: „fagot”. To jest instrument muzyczny z drewna, dęty. I już pana artystyczna jaźń podsuwa obraz grajka, który próbuje wkraść się w łaski panny z wyższych sfer, grając na tym dęciaku. Bez skutku, jak nietrudno zgadnąć. Mamy scenę? Mamy. Są postacie, są emocje i dramat, jest miłość i muzyka. Toż to materiał na poemat, nie tylko wiersz! A jak pan trafi na „kumys”, czyż nie wywoła to obrazu koczownika raczącego się tym napojem na wieczornym stepie, po całym dniu wędrowania?
— Na rany Chrystusa – stęknął Wacław. – Jesteś pan geniuszem.
Pacjent opuścił gabinet zadowolony a doktor opadł na fotel i otarł zroszone czoło.
— Boże, niech następna osoba przyjdzie tu ze zwyczajną gorączką...


Hill, nie dalej jak wczoraj zwracałam Ci uwagę na wielkość czcionki. Tym razem już nie ustnie, a z tupnięciem 20%// kapadocja
Małe te literki. Ani kursywy, ani pogrubienia, ani wielkości czcionki... Nic autor nie może. A przepraszam, mogę po swojemu zatytułować tekst. Czyli nie jest tak źle.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Przypadki doktora Azzbesta - przez Hillwalker - 23-06-2013, 15:38
RE: Przypadki doktora Azzbesta - przez Bogus - 24-06-2013, 09:57
RE: Przypadki doktora Azzbesta - przez Kruk - 30-06-2013, 11:20
RE: Przypadki doktora Azzbesta - przez Laj - 02-07-2013, 07:45

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości