Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Zawód który nie umarł cz.I
#8
[1 i 2 część względnie poprawiona, jeżeli jakiś moderator lub admin to czyta, proszę o zastąpienie obu powyższych, poniższym tekstem. Dziękuje.
ps. niebawem część trzecia.]





Cz. I "Pościg"
- Vincent z Vegas, otwieraj Roy! - W pomieszczeniu panowała cisza, nikt się nie odezwał.

Motel "Przystań" znajdujący sie przy drodze stanowej nr 15 był rzadko odwiedzany. Jeżeli w ogóle to jedynie przez nowych graczy, którzy przegrali w kasynach wszystko i nie mieli dostatecznie dużo pieniędzy aby wrócić do kontynuacji podróży lub do domu, o ile takowy posiadali. Drzwi przed mężczyzną w prochowcu były stare i poniszczone. Windykator dostał cynk od kierownika tego zadupia, że cel zatrzymał się u niego kilka dni temu. Pewnie od razu gdy przerżną wszystko co miał w kasynie, zatrzymał się tutaj aby obmyślić plan ucieczki przed spłaceniem długu. Niestety jak większość nowych graczy-bankrutów nie zdawał sobie sprawy, że w Vegas pracują tacy ludzie jak Vincent.

- Otwieraj! Wiem, że tam jesteś. Nie utrudniaj mi roboty. Oddaj kasę Panu Marconi, a dam Ci spokój i będziesz mógł odjechać, gdziekolwiek zechcesz.- Vincent mówiąc te słowa stanął po lewej stronie drzwi i wyciągnął pałkę teleskopową. Nie oczekiwał, że ten kretyn mu otworzy i usłużnie odda należne pieniądze lub przedmioty, które miały by taką samą wartość jaką był winny Panu Marconiemu ale miał chociaż nadzieję, że obejdzie się bez strzelaniny.

- Masz ostatnie pięć sekund, żeby się odezwać. Jeżeli nie zamierzasz współpracować Twój majątek poprzez Prawo Miasta Vegas zostanie odebrany Ci siłą, a prócz tego zostaniesz obciążony kosztami usługi pracownika windykacyjnego równej dziesięciu procentom sumy którą jesteś winien Panu Marconiemu, właścicielowi Zachodniego Kasyna "Raj". Czy zrozumiałeś co to oznacza dla Ciebie, Roy?

Dopiero teraz z pokoju ktoś krzyknął:

-Pieprz się! - Po tych słowach po drzwiach przeszła seria z pistoletu maszynowego, zahaczając o ścianę przy której stał Windykator. Na jego szczęście pociski nie przeszły przez cegłówki.

- To nie było mądre posunięcie.- Vincent odezwał się spokojnie i schowawszy pałkę za pas, wyciągnął Berettę. W tym samym czasie znów padła seria po drzwiach. Gdy odgłos pistoletu maszynowego umilkł, Windykator stając na przeciw drzwi wyważył je z buta. W pomieszczeniu nie było nikogo. Roy wyskoczył przez okno i właśnie biegł w stronę samochodu. Dystans był niewielki ale szanse trafienia tego kurdupla były małe, więc wyskoczywszy przez okno, rozpoczął pościg.

Ścigany był niskiego wzrostu, ale biegł tak szybko, że Vincent zaczął zdawać sobie sprawę, iż nie zdąży go dopaść za nim ten nie wpadnie do auta i odjedzie. Dlatego stanął i przymierzył. Plecy kurdupla na jego muszce pistoletu były jak mucha latająca koło zgniłego żarcia. Za kilka sekund ten mały złodziej będzie musiał stanąć i otworzyć drzwi od auta. Jeszcze chwila...
W końcu nacisnął spust. Roy oberwał w ramię, brudząc krwią boczną szybę ale mimo tego wśliznął się do środka i odpalił silnik.
- Co za mała gnida!- syknął Vincent znowu oddając strzał. Tym razem roztrzaskał szybę lecz i tym razem nie trafił złodzieja. Samochód ruszył wzbijając w powietrze tumany kurzu. Windykator zaklnął i ruszył biegiem w stronę swojego motoru zaparkowanego z drugiej strony motelu. Gdy dopadł czarnego harleya, Roy był już kilka minut przed nim, jadąc na północ.

***

Pościg nie zaczął się najlepiej dla ścigającego. Kilka minut przewagi uciekającego nad goniącym, na tym zasranym świecie, to naprawdę sporo problemów na głowie. Zwłaszcza, że w tych czasach pojazdy nie osiągały już takich zawrotnych prędkości jak kiedyś. A do tego piach, który wkradał się wszędzie tam gdzie pracowały wszelkie newralgiczne urządzenia silnika lub wału korbowego. Dlatego posiadanie motoru w tym okresie to niemałe szaleństwo i wydatek.
Vincent nie wiedział ile paliwa posiadał Roy, lecz zdawał sobie sprawę, iż może być na straconej pozycji bo sam zapomniał dolać do baku. Tylko fakt, iż wiedział w którą stronę jedzie Roy, dawał mu szanse na to iż w końcu go dopadnie, dlatego postanowił zaryzykować. Za kilkanaście minut, po prawej stronie drogi będą mijali bar "Samiego". Tam, jeżeli Roy się nie zatrzyma, znajomy sprzeda mu wystarczająco dużo litrów czarnego złota, aby dalsza pogoń miała sens. Jeżeli natomiast się zatrzyma, sprawa będzie znacznie prostsza.

Taki był plan, ale jeżeli Roy pojedzie dalej i skręci w którąś z bocznych dróg, a jest ich kilka, to może znacznie bardziej utrudnić pogoń. Zwłaszcza kiedy wybierze drogę do ruin miasteczka Omalto. Nie wiedzieć czemu, to właśnie tam najczęściej uciekają Ci którzy za dużo przegrają w Vegas. To właśnie tam też mieszka ta biedniejsza i bardziej zdesperowana część mieszkańców tego Hazardowego Piekła.

Niestety, Roy nie zatrzymał się u "Samiego". Dlatego Vincent kładąc wszystko na jedną kartę zdecydował, że też się nie zatrzyma. Było za duże ryzyko, że go zgubi, zresztą czuł, że ten kurdupel pojedzie właśnie do Omalto. Nie mylił się. Po kolejnych dziesięciu minutach pościgu złodziej skręci w stronę ruin, co oznaczało, że wszystko będzie teraz znacznie trudniejsze.
Ludzie z Omalto nienawidzili Windykatorów, zwłaszcza od Pana Marconiego. Nienawidzili, bo właśnie w "Raju" najwięcej można było wygrać i najwięcej też można było stracić. A Vincent był jednym z tych, którzy najczęściej odbierali długi zaciągnięte przez nierozważnych graczy. Roy chyba o tym wiedział i prawdopodobnie na to właśnie liczył.

Ruiny były coraz bliżej. Po lewej stronie Vincent minął już starą tablicę informującą o wjeździe na teren Omalto. Roy tak łatwo nie schowa się razem ze swym gratem. Będzie musiał go gdzieś porzucić, a wieczór zbliżał się nieuchronnie.

Gdy Windykator wjechał między gruzy, już po paru minutach zauważył porzuconą osobówkę Roy'a. Stała niedbale zaparkowana na połowie chodnika, kurdupel zapomniał nawet zamknąć drzwi. Przed samochodem był chyba burdel, bo kilka dziwek dziwnie przyglądało się gdy Vincent zaczął przeglądać samochód ściganego.

- Hej, Twardzielu! Masz ochotę na małą i n s p e k c j ę? - zagadała do niego jedna, o rudych włosach i podartej spódniczce w czarnobiałą kratę.

- Masz fart bo właśnie dzisiaj mamy w ofercie kondomy gratis do stosunku - dodała od razu po chwili, z zalotnym spojrzeniem.

- Nie dzisiaj, ruda. Ale zarobisz piątaka, kiedy powiesz mi gdzie poszedł ten kurdupel z tego samochodu. - odpowiedział przeszukując schowek w osobówce.

- Chodzi Ci o Roy'a? A co z nim? Czego od niego chcesz - jej wyraz twarzy i dziwne spięcie koleżanek mogło oznaczać iż złodziej jest w tym mieście kimś więcej niż tylko uciekinierem.

- Tak, właśnie o tym człowieku mówię. Chcesz tego piątaka czy nie? - Vincent wyprostował się i spojrzał spode łba na dziwki, tym samym bardzo uważnie rejestrując wejście jak i sam budynek który służył jako burdel.

Był to trzy piętrowy lokal, nie duży bo tył tej konstrukcji zawalił się bardzo dawno temu, ale mimo tego widać było, że frontowe wejście z giwerą po Roy'a było by samobójstwem. Bo skoro dziwki znają tego człowieka, i ten kurdupel na prawdę przegrał tyle szmalu. W środku będą ludzie którzy na pewno nie wydadzą go po dobroci.

- Moja propozycja nie będzie wieczna. Bierzesz szmal czy nie? - Ruda bez słowa odwróciła się na obcasie. - A może któraś z was, drogie Panie? - Panienki z chodnika parsknęły i rozeszły się na swoje rejony. Najwidoczniej żadna nie była zainteresowana wsypaniem Roy'a.

Vincent wrócił do harleya i spoglądając co jakiś czas na burdel, zaczął się zastanawiać jak odzyskać dług tego frajera. W takiej sytuacji trzeba najpierw ustalić kim on w ogóle jest. Na pierwszy rzut oka, pasuje idealnie do typowego narwanego syna szefa. Bo na szefa to raczej ma za mały mózg i jaja. Po drugie, trzeba będzie zdecydować czy zaryzykować frontalne wejście czy może jakoś inaczej to rozegrać. Po trzecie, do nocy pozostało jeszcze kilka dobrych godzin więc osłona ciemności nie wchodziła w grę.

Vincent nie miał za dużego wyboru. Jego szef nie lubił gdy ktoś zwlekał z zapłatą, a już w zupełności gdyby komuś udało się nie zapłacić należności w żadnym terminie. Pan Marconi wolał mieć dłużnika martwego który nie zapłacił bo nie miał z czego, niż żywego który mu uciekł.

Dlatego windykator postanowił działać.

W burdelu panował upał, a po twarzach obecnych widać było wszechobecne napięcie. Na barze leżał Roy z krwawiącym ramieniem, a przy nim majstrował jakiś jegomość z torba lekarską. Z piętra zaś słychać było niedwuznaczne odgłosy kopulacji. Dwóch dryblasów przy drzwiach wejściowych paliło fajki gdy na zewnątrz coś pierdolnęło. Echo eksplozji powędrowało aż na piętro skąd wybiegł w piżamie jakiś starszy koleś.

- Kurwa! Nawet pociupciać nie można w tym smutnym jak pizda mieście! Froy co tak siedzicie z kolegą jak dwa zjeby na huśtawce! Sprawdźcie co tam walnęło! - Roy stęknął gdy samozwańczy felczer zaczął wyjmować mu kulę, używając do tego samochodowych obcążków.

Gdy dwóch ochroniarzy wstało z stołków, drzwi otworzyły się z hukiem i do burdelu wbiegły wystraszone dziwki. Jedna z nich, ta ruda zaczęła krzyczeć.

***

- Steve! Ten palant wysadził samochód Roy'a! - Lecz Steve nie zdążył się nawet wściec, gdyż od razu za dziwkami do sodomy wpadł Vincent z samopowtarzalną pompką. Froya razem z kolegą zdmuchnął na początku, urywając przy tym jednemu rękę a drugiemu robiąc z brzucha "krajobraz po bitwie". Felczer od razu padł na podłogę jednak Ruda, która wyciągnęła szóstkę z biustonosza pofrunęła nad Royem jak dobrej jakości czerwony latawiec. Reszta panienek padła na ziemie i zaczęła krzyczeć w panice.

Vincent był w amoku, więc gdy Steve obrócił się aby uciec w korytarz, został zaskoczony naglą falą ołowiu, która wypchnęła jego płuca na zewnątrz. Prócz tego do pomieszczenia, od strony baru, wparował jakiś łepek z kałachem i zaczął pruć na oślep. Z panienek to chyba jedna się ostała, ale zemdlała po kilku sekundach. Vincent oberwał w lewą rękę, ale postrzał był powierzchowny. Dlatego od razu wystrzelił w okolice szyi napastnika. Jeszcze przez chwilę koleś z wyrwaną krtanią trzymał spust kołacha, ale padł brocząc krwią we wszystkie strony. Windykator wiedział, że skończyły mu się prawdopodobnie naboje w pompce, więc odrzuciwszy ją na bok, wyjął berette i przykucnął czekając na jakikolwiek ruch.
Nic się nie poruszyło.

Jednak gdy tak zaczął oglądać uważnie pomieszczenie, zauważył, że wśród trupów nie ma Roy'a.

- Co za mała łajza! - krzyknął wściekle i wbiegł do pomieszczenia za barem. Korytarz ciągnął się jeszcze kilka metrów, kilka pustych pomieszczeń i wyjście na zewnątrz. Nagle zdziwienie ogarnęło Vincenta, gdy zobaczył jak ta karykatura wbiega do zaparkowanej niedaleko pół-ciężarówki. Dźwięk odpalanego silnika. Nie miał czasu na myślenie!

Musiał natychmiast zrobić coś, co nie wymagało by szaleńczego pościgu na złamanie karku. Musiał zaryzykować.
Rozstawił szeroko nogi i rozluźnił nadgarstki aby spiąć je chwilę przed oddaniem strzału. Muszka połączyła się z szczerbinką na obłąkanym z bólu grymasie Roy'a. Opanował oddech, a w uszach dudnił rozkręcający się silnik pojazdu. Mała szuja, gibała się w tył i w przód przeklinając coś pod nosem. Vincent nagle napiął mięśnie i spiął nadgarstki. Padł strzał.

Pół-ciężarówka rozpędziła się w stronę ulicy. Windykator opuścił ręce i z żalem bezsilności patrzył jak Roy odjeżdża.
Jednak po chwili, ku jego zdziwieniu, pojazd zamiast wyprostować, na zniszczoną od wysokiej temperatury i klimatu ulicę, z średnią prędkością przykurwił w betonowy kant budynku. Kabina zajęła się natychmiast ogniem. I nawet gdyby Vincent chciał uratować małego wszarza, nie zdołał by. Rozległ się huk który odbił się echem po ulicach miasteczka Omalto.

Historia Roya spaliła się na grillu od pół-ciężarówki.

Vincent stał jeszcze przez chwilę, zmęczonym wzrokiem oglądając jak jego praca dogasa. Kolejny raz, kolejny kretyn stracił życie bo nie wiedział kiedy miał powiedzieć dość, w kasynie "Raj".

Gdy wyszedł z burdelu i skierował swe kroki do harleya, zobaczył widok który uzmysłowił mu jaki błąd popełnił. Przy jego motorze stało kilkunastu uzbrojonych w rurki i maczety kolesi którzy, patrząc po ich ryjach, też byli, za pewne, straceńcami z Vegas. A Windykatora można rozpoznać po tym, że ma prawo do robienia zadymy, a wymieciony burdel i spalona pół-ciężarówka to wystarczająca wizytówka pracownika kasyna.

Ten dzień jeszcze się nie zakończył.

Jego sytuacja nie wyglądała dobrze, prawdę mówiąc wyglądała bardzo źle. Stał tak przez dłuższą chwilę zastanawiając się czy przypadkiem nie zacząć spieprzać do najbliższych ruin. Ci kolesie nie żartowali, a najbliższa przyszłość nie oznaczała by, na pewno, szybkiej śmierci. To byli straceńcy z Vegas. A tacy kolesie nigdy nie żartują i szybko nie kończą.

W końcu, niezręczną ciszę przerwał głos jednego z nich, lekko wysuniętego na przodzie od całej reszty.

- Vincent, o ile dobrze widzę. Myślałeś, że tak po prostu przyjedziesz tutaj i sprzątniesz dla swoje Pana kolejnego z pechowców waszego zawszonego raju? To była brawura czy już głupota? Nie sądziłeś chyba, że nic Ci nie może się stać, nawet tutaj?

- Według prawa Miasta Vegas nie macie.... .

- Znamy nasze prawa! Zasrańcu. Nie musisz nam przypominać o tym gównianym kodeksie karnym.

-... prawa napadać na członka służb windykacyjnych będącego na służbie...

- Ty chyba na prawdę myślisz, że to cokolwiek nas obchodzi?

- ... karą za złamanie tego prawa jest śmierć lub trwałe kalectwo, rzadko natomiast sprzedaż jako niewolnik na najbliższym targu mięcha.

Koleś który do tej pory twardo prowadził rozmowę z Vincentem wybuchł śmiechem po czym, chwilę później, prawie poprzez łzy krzyknął:

- Dobra, kurwa, koniec tego przedstawienia. Brać go chłopaki! Tylko zostawcie go żywego, jego koniec musi być spektakularny! Jak na przedmieścia Vegas przystało.

Windykator podniósł do góry broń, gdy ruszyło na niego kilkunastu wkurzonych uciekinierów. Jego strzały padały systematycznie z krótkimi przerwami, trafiając przeważnie w biodra i brzuchy napastników. Za nim dobiegali do niego, skończyła mu się amunicja. Odrzucił giwerę na bok, wyjmując zza kurtki pałkę teleskopową. Zaczęła się walka w zwarciu.

Między nogami napastników, a Vincentem podnosił się piach i kurz. Vincent wiedział, że wynik walki jest przesądzony, ale do samego końca zadawał ciosy i robił parę kroków do tyłu, blokując lub unikając uderzeń. Jednak i to nie mogło trwać wiecznie. W tle gdy kilku straceńców tarzało się z bólu, a inni z krzykami raz za razem atakowali Windykatora, ten nagle poczuł mocne uderzenie w tylną część głowy. Fala bólu i zaskoczenia rozeszła się po ciele. Vincent z kilkoma ranami ciętymi, z dużą ilością czerwonych i dojrzałych siniaków, padł nieprzytomny we wrzawie zwycięstwa napastników. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał był śmiech tego palanta, Kto to był, prawdopodobnie nigdy nie będzie dane mu wiedzieć. Chociaż los na tych pustkowiach potrafi odmienić wszystko, łącznie z uzależnieniami.




Cz. II "Nowy Świat"
Gdy otworzył oczy nie zdawał sobie sprawy, że lepiej było by dla niego, gdyby już nigdy ich nie otwierał.

Leżał w szerokiej i długiej klatce z trzema innymi niewolnikami. Słońce postnuklearnego klimatu waliło prosto w oblepione kurzem oczy. Jechał prawdopodobnie gdzieś daleko, aby dożyć swych ostatnich dni jako zbieracz, gdzieś na jakiejś pustynnej plantacji lub zginąć śmiercią śmiecia na prowincjonalnej arenie.

Tak czy siak, jego życie już nie mogło go zaskoczyć. Wiedział o tym, gdy raz za razem wdział w oddali kikuty zniszczonych bloków mieszkalnych, lub gdy przejeżdżał przez zapuszczone i zniszczone, przez czas, miasteczka. Jednak to były tylko jego przypuszczenia, bo nikt nie jest w stanie pisać tak fascynujących i zaskakujących scenariuszy jak właśnie, życie! I tym razem, ten kolo z niesamowitym poczuciem humoru, wymyślił coś specjalnego.

Pewnego wieczoru, gdy jego klatka jak zwykle stała pomiędzy dwoma mniejszymi samochodami osobowymi, a strażnicy chodzili co jakiś czas sprawdzać kilka wyznaczonych obszarów – wszyscy - włączając nawet grubego Greka który był właścicielem tej karawany, usłyszeli kilka cichych i oddalonych ludzkich krzyków.

Trzech towarzyszy niedoli, Vincenta, było niesamowicie zaniepokojonych tym usłyszanym zjawiskiem. Bo jeden z nich, niejaki Batsu, smutny i niskiego wzrostu japończyk, zaczął wspominać coś o nieludzkich mieszkańcach tych ruin, zanim do nich wjechali. Podobno przed upadkiem bomb w rejony tego miasta, mieszkańcy zdążyli skryć się w kanałach ściekowych. Nie trzeba kontynuować historii aby się domyślić, że kilkadziesiąt lat, czyli jedno lub dwa pokolenia później, musiało sporo namieszać. Nie mówiąc już o popromiennych ściekach lub różnych innych odpadach spływających z ulic zniszczonego miasta.

Po karawanie, która liczyła trzy samochody, około dwunastu ludzi i przyczepę z czterema niewolnikami przeszła, w swych drewnianych chodakach, Pani Groza. Wdowa po bohaterach i matka tchórzy. Nie śpiesząc się za bardzo, przytuliła wszystkich, prócz Windykatora który siedząc w koncie klatki, wpatrywał sie w lekko zasłonięty chmurami, księżyc.

- Vin, a Ciebie to nie rusza? -zapytał z mocnym irlandzkim akcentem, drugi z niewolników. Niejaki McCoy. Swoją drogą dziwem jest,
jak bardzo różnych ludzi w jednej klatce spotkał Vincent.

- Zostaw go w spokoju - odparł szeptem trzeci z niewolników, czarnoskóry Bob. - Nie wiesz, że Pani Groza nie przychodzi po tych co już dawno umarli?

- Co Ty pieprzysz, Bob?! Jaka Pani? - zapytał zszokowany Irlandczyk

- Jaki umarły? - dodał ze zdziwieniem Batsu.

- Vin umarł w momencie gdy jego dusza została oderwana od Vegas. Teraz pustka przyszła do jego oczu i osiedliła się między ciszą i biednymi nadziejami powrotu dawnych dni. Teraz nadeszły... .- wypowiedź przerwał mu McCoy.

-Przestań bredzić i spójrz tam! - kilkadziesiąt metrów od miejsca postoju karawany, na drodze, pojawiło się kilka ruchomych świateł. W ciemnościach tego miasta i przytłaczającej Pani Grozy ukrytej w gołych ruinach wystających z ziemi niczym grobowce cywilizacji, ten widok wydawał się co najmniej przerażający.

Przez karawanę przetoczyły się wołania i kilka zwięzłych rozkazów dowódcy ochrony, Kell’ego, który z ryja raczej przypominał schabowego zdjętego z kratkowego grilla niż człowieka. Vincent dopiero teraz lekko się ruszył, zaciekawiony dalszym przebiegiem sytuacji. W jego głowie nagle pojawiło się światełko i informacja napisana zielonym fluorescencyjny kolorem "Uwaga! Możliwa ucieczka!".

Na linii frontalnej, naprzeciw kilku dziwnie zbliżających się świateł, ustawiła się czwórka ochroniarzy z karabinami półautomatycznymi. Ukryli się za pierwszym samochodem który w tym momencie stał się pierwszą naturalną ochroną przeciwko zbliżającemu się zagrożeniu. Potem kilku, parę metrów dalej, z bronią krótką. Wszystko zwolniło. McCoy właśnie kładł się na ziemię aby zacząć udawać trupa, Bob usiadł i zaczął się modlić. Natomiast jeżeli chodzi o Batsu. Zaczął czekać razem z Vincentem na ten "dobry moment" który pozwoli nam uciec... .

c.d.n.


https://horyzontrpg.com
System fabularny space-apo. Indi.
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 19-05-2013, 19:34
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Hanzo - 17-06-2013, 21:52
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Katniss - 18-06-2013, 14:24
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 24-06-2013, 09:33
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 10-07-2013, 16:05
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 13-07-2013, 10:03
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 17-07-2013, 09:29
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Kotkovsky - 12-01-2023, 22:19
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 15-01-2023, 18:57
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 16-05-2023, 21:06
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 30-05-2023, 18:54
RE: Zawód który nie umarł cz.I - przez Żubr - 16-06-2023, 19:47

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości