Ocena wątku:
  • 1 głosów - średnia: 4
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Goniąc białego diabła
#1
Afryka miała swoich własnych jeźdźców apokalipsy. Byli to głód, mór, wojna i Apartheid.
- Pan tam nie jedzie - mówił Baltazar von Foldorf, stojąc przy drodze i krzycząc coś do ludzi z Białej Straży. - Pan tam nie jedzie, bo tam nikogo nie ma.
- Dlaczego? - zapytałem wywieszony z kabiny Toyoty.
Cały mój świat zawężał się do pochodni i światła reflektorów.
Foldorf nie odpowiedział. Dodałem gazu i dojechałem do płonących pozostałości wioski. Splunąłem na drogę, na ślady białych ludzi, którzy tędy szli. To pewnie miała być kara, za jakieś przewinienie. Tyle że to słowo przestawało mieć zastosowanie. Kara? Zwykłe ludobójstwo! W nocy, pod pokrywą tropikalnych drzew, całą wioskę wypalono do gruntu. Foldorf naturalnie nie miał żadnych dowodów. Po prostu ta wioska była najbliżej, a on targał się z płomieniem w oczach, jak wściekłe zwierzę. I przez tego jednego człowieka kobiety zgwałcono, dzieci obdarto ze skóry i rzucono bandogom. Ludźmi karmiono psy. A gdy cały festiwal skończył się, fajerwerki wypaliły, mężczyzn zapędzono na bazar, oblano benzyną i spalono.
Aparthaid.
Foldorf ten biały kolon z Duali, napadnięty przez ludzi z bojówki Medelye, zawezwał Białą Straż i jak gdyby nigdy nic zarżnął wioskę. Proszę zapamiętać to nazwisko.
Na koniec nawet psy zamknięto w domu i spalono. Ujadanie rozchodziło się na kilometry.
Tak wyglądała moja pogoń.

Do Vagevuur przybyłem w karawanie uchodźców zrzuconych z lodołamacza na kanale Sueskim. Solidna krypa była moim domem przez trzynaście dni, odkąd przedzieraliśmy się z Odessy, przez Arktykę, która zawitała nad Morze Czarne.
Byliśmy dosłownie ściśnięci, na kilkuset metrach kwadratowych. Co najmniej dwadzieścia narodowości, tysiące zaszłości, podszyte stereotypami komentarze, zjadliwe sugestie. Dwa tygodnie ciągnęły się w nieskończoność.
Za nic w świecie nie potrafiłem pojąć, dlaczego zamiast jednoczyć się, pozwalaliśmy sobie na tyle nienawiści w chwili, gdy to co nas dzieliło zniknęło. To był prosty rachunek. Przykładowo Polacy nienawidzili totalitarnej niegdyś, a w oczach niektórych wciąż, osi Berlin-Moskwa. Za nic w świecie nie handlowali ze „szwabem” i nie pili z „ruskiem”. Na odwrót - tym bardziej. Tymczasem po nadejściu lodowca miasta zatopiono w białym bursztynie. Zastygły, trzeszcząc betonem i stalą gdzieś pod kilometrowymi pokładami lodu, gdy lodowa wolna amerykanka przesuwała się łapczywie w dół i w dół. Jednak pomimo tego zaszłości zostały nadal.
To prawda, Ziemia w końcu znalazła na nas haka. Łatwo było wierzyć w to, że przy ocieplaniu klimatu nic się nie stanie, najwyżej stopnieją lodowce, my dostaniemy trzysta nowych wysp do zamieszkania na nowym europejskim wybrzeżu, a Czechy nareszcie stworzą marynarkę wojenną. Tymczasem natura kocha zero. Liczbę, przez wiele stuleci pomijaną w matematyce. Te metafizyczne „nic”, to tak naprawdę równowaga, bilans bez wartości ujemnych czy dodatnich. Stąd nasza „akcja” - ogrzewanie planety bez opamiętania, chwili refleksji czy świadomości swojego czynu, w skali wzrastającej o tysiące procent w ciągu dekad - wywołała „reakcję”. Z bieguna północnego ruszył mróz, ściął Islandię i Skandynawię w tempie niepozostawiającym czasu na ucieczkę i naparł na kontynentalną Europę. Siłą milionów ton zamarzniętego H2O wyższego od jakiegokolwiek tsunami tak sugestywnie prezentowanego w telewizjach świata.
Gdy wysiadałem w Ismaili i niepewnie machając plakietką reportera, dałem nałożyć sobie na głowę worek, nie mogłem pozbyć się pewnej myśli. Że lądolód, który podziwiałem z satelitów, gdy pochłaniał miejsce, w którym stał mój dom, to swoiste nihil novi. To tylko inny stan skupienia czegoś najpowszechniejszego na świecie - wody. Baliśmy się zalania, zastaliśmy pukającą do naszych domów skamielinę, wgryzającą się w ziemię przez cały kontynent.
To żadna rewolucja, strach po prostu ewoluował.

Byłem tak daleko od tamtego świata, tak daleko od chłodu, zimna, zamarzających gałek ocznych, trzaskających stawów u dłoni. Od benzyny wylewanej nawet na śnieg, byle coś płonęło, grzało ręce, do których dawno już przymarzły rękawiczki. Nie widziałem upadku cywilizacji, obrócenia w perzynę wielkich metropolii. Byłem za młody, już moi dziadkowie mówili o Bałtyku, który nie chciał „puścić” na wiosnę. Gdy ja się urodziłem, nie było już Polski.
Chciałem spojrzeć na swoje dłonie, na których nosiłem stygmaty po patriotycznych podróżach, by uratować coś, cokolwiek, z południa Polski, zanim nadejdzie lodowiec. To były blizny, pozostawione na mojej skórze jak instrukcje. Miała prostą treść: spieprzać jak najdalej.
Tymczasem ta odległość napawała mnie przerażeniem. Brała szyję w obcęgi i dusiła, aż łzy napływały do oczu, człowiek odzyskiwał oddech i zaciskał zęby na palcach, byle płakać ciszej. Bo kogo miało to obchodzić? „Dziś płaczą wszyscy” - szepnął mi jakiś etiopski emigrant. Ile w tym było racji, jakbyśmy chcieli gorzkimi, gorącymi łzami roztopić wielki lód.
Ale to było za mną. Przede mną - Afryka.
Wyobraź sobie, że siedzisz w saunie. Sauna wysusza twoje chore zatoki, że pękają ci naczynia krwionośne w nosie i czujesz, jak czerwień zalewa ci twarz. Ale na głowie masz worek, nikt go nie zdejmuje, ty tym bardziej. To czapka niewidka, która ma ukryć spojrzenia - twoje proszące i czyjeś karcące.
Dyszysz więc, senności podbija ci oczy, ale wiesz, że tu nie o sen idzie, a o pierwszy zwiastun śmierci. Zmęczenie. Nie robisz nic, a jesteś padnięty. Oddychasz i zamiast odpocząć, sprawia ci to same trudności. Przez pierwsze kilometry jeszcze łudzisz się, że to prażące słońce. Że minie południe, wjedziesz w cień i przestaniesz się gotować. Każdy element układanki zwanej instynktem podpowiada „już, zaraz!”. Ale gdy zdajesz sobie sprawę, że przecież cały czas siedzisz w cieniu, pod plandeką ciężarówki, kapitulujesz. Zapadasz w imitację snu, jakby to miało w czymś pomóc.
Nie pomaga.

Wegetowałem w tym stanie przez parę dni, zmęczone ciało nie dało za wygraną tak łatwo co złamana psychika. Wylałem tonę krwi z nosa, ale los chyba miał mnie oszczędzić. Powoli zasięgałem języka, badałem sytuację. Nie było łatwo, bo ludzie stali się nieufni. Pomagali mi tylko Słowianie, jakaś dziwna solidarność z nich biła. Dwóch Słowaków doglądało mnie codziennie, lekarz był czeskim imigrantem i gawędziliśmy sobie czasem dla śmiechu w naszych gwarach, by język nie związał się w supeł i człowiek nie oduczył się mowy. Ci ludzie opowiadali mi co się dzieje, czego mam się spodziewać. Trudno to wszystko zebrać, w końcu byłem chory. Ale zapamiętałem wstawki o tysiącach uchodźców na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Nie przesadzali w liczbach, odpalili mi jakieś płaskie TV, nie rozumiałem nic, ale widziałem aż za dobrze. Helikoptery krążyły nad tuszą, filmując przerażonych ludzi. Exodus, jak widać, jeszcze trwał i miał trwać, ja miałem po prostu szczęście. Ale rodzina została w Odessie. I ta myśl za każdym razem ścinała mnie z nóg, paraliżowała.
Bo co mogłem zrobić?

Toyota Hilux była jedyną porządną maszyną, którą udało mi się zdobyć w składzie Addis Abeby. Wydawała się zdolna przetoczyć przez centralną część kontynentu i wpaść w wydeptany ogniem szlak Białego Człowieka. Najwięcej kosztowała mnie przepustka. Po możliwość opuszczenia zabetonowanej stolicy, otoczonej setką wieżyczek patrolowych i konwojami Białej Straży.
- Proszę uważać - mówili w jednej z dzielnic dla Afrykanerów. - Jedzie pan do czarnych. Oni czują białego na kilometr.
Podążając tropem Białego, miałem przekonać się skąd ten strach i uprzedzenia.

Zanim spotkałem Foldorfa, kiedy jeszcze przedzieraliśmy się przez budowane i rozkopane odcinki autostrady z Addis Abeby do Duali, powoli przygotowałem się do spotkania z nieznanym. Gnała mną ta młodzieńcza brawura, chęć stania się wielkim. Pierwszy na linii, pierwszy który o tym powiedział. Sława, Pulitzer, czemu nie? Uciekałem też przed wcześniejszym życiem, przed zamartwianiem się o innych. Dałem ponieść wiedzy, że to nic nie da, jeśli stanę i załamię ręce. Że tylko dobrze wykonane zadanie, pozwoli mi zapewnić im przyszłość. Węszyłem sensację, a mrzonki zabijały mi czas. Nie traciłem sił widząc nawet muchy tse-tse, goniące nas gepardy, czy słonia zastanawiającego się, czy nie stratować czerwonej toyoty. Mój kierowca - mulat mówiący łamaną angielszczyzną zdążył trzy razy popłakać, zatrzymać się i próbować uciec. On też nie był stąd. Nocami rozpalałem ogniska, tysiąc razy powtarzając modlitwy, by hieny nie podeszły za blisko. Ogień był silny, dolewałem benzyny i denaturatu, na które wydałem ostatnie pieniądze. Wtedy Rodrigo wracał, cały w dreszczach i opowiadał co go nieomal zabiło.
Czwartym razem nie wrócił. Nie wiedziałem gdzie jechać. Mapa mówiła mi, że byłem gdzieś w starym Kongo. Ale nie znałem drogi. Jednak dosyć szybko droga odnalazła mnie.

To nie było trudne. Nazwijmy to krucjatą. Kiedy reporter znajdzie swoją krucjatę, misję, której poświęci się bez reszty - zaślepiony poczuciem obowiązku, „nosem” do sensacji, intuicją, czymkolwiek - w końcu nadchodzi moment. Ten jeden, jedyny. Unikatowe zdarzenie, które widzisz tylko ty i tylko ty możesz je opisać.
Mówili, że przyszedł z Północy. Tyle, że na Północy była Sahara. W czasie mini-epoki lodowcowej stała się siedliskiem jeszcze większej ilości demonów i pułapek. Była granicą doskonalszą niż Himalaje dla uciekających z ojczyzny Tybetańczyków. W tym miejscu niemal nie było straży granicznej - bo i po co. Od Bangui, stolicy dawnej RŚA, po jezioro Mbakaou rozciągał się pas, po którym przemykały patrole na motorach i pociągach wojskowych. Ale dalej były rzeki. Rzek nie patrolował niemal nikt. Ochronę zrzucano na barki lokalnych plemion, które często pacyfikowano, bądź bito w niespodziewanych najazdach. Zmotywowani w ten sposób czarnoskórzy tubylcy okazywali jedyny możliwy sprzeciw - pozwalali przejść każdemu kto nadciągnął, a nie został zauważony przez Białą Straż.
Problem polegał na tym, że nikt nigdy nie nadciągał. Wszyscy, którzy niegdyś tam mieszkali zostali dawno przesiedleni, albo wynieśli się w stronę Lagos i innych aglomeracji rosnących ponad miarę, w losowej migracji. Tak było aż do chwili, gdy biały człowiek, okutany w brudne łachmany wyszedł z rzeki i ruszył na południe. Nie trudno było ruszyć jego tropem.
Za nim szedł chaos.

W tym wszystkim nie byłoby nic strasznego, gdyby nie on. Człowiek znał takie historie z mediów, telewizji, ale tym razem sprawa wykraczała poza zwykłe schematy. Biały z Sahary był katalizatorem wielu dziwnych zdarzeń. Napotkani przeze mnie później ludzie z bojówki Empatie, tłumaczyli, że robili na niego zasadzkę. Foldorf dostał się w ich ręce przypadkiem. Dlatego przeżył, ale odczytał to jako zamach na pana, istotę wyższą.
Widziałem jak niektórym płoną oczy, gdy tylko mnie widzieli. Wtedy swędziała mnie skóra, strasznie się pociłem. W ogóle myślałem, że urodzę pęcherz, gdy podchodzili i lufą karabinu pokazywali kierunek w którym miałem przebierać nogami. Taki zwyczaj - białego na muszkę. Uciekłem od nich jak najszybciej mogłem. Nie goliłem się, nie myłem, musiałem śmierdzieć jak tyfus. Ale wiedziałem, że jestem na szlaku. Po pierwsze - wiodła mnie jedyna droga w okolicy. Po drugie, na jezdni zawsze był ktoś, kto potrafił zawodzić w Afrikaans i opowiedzieć o Białym.

- Jest tylko jeden?
Radomel kiwał głową, ni to przytakując, ni przecząc.
- Jeden. Bez twarzy, bez imienia. Po prostu idzie.
Brzmiało to tak zwyczajnie, że słysząc to człowiek skwitowałby historię śmiechem.
- W miejscu gdzie napił się wody wymarła cała wioska. W ciągu dwóch dni. Bakteria w wodzie - dokończył Radomel. Kolejny Latynos, który otrzymał drugie życie w drugim świecie.
To brzmiało poważniej. Pytanie było proste: dlaczego? Nie podjąłem się odpowiedzi. Po prostu jechałem dalej, a Toyota Hilux ryczała, ryczała i ryczała, wabiąc nosorożce i słonie. Jednak pewnego popołudnia, moje wycie wydawało się odstraszać. Cieszyłem się z chwili samotności i dosyć równego odcinka drogi. Przyspieszyłem. A gdy wcisnąłem hamulec do podłogi, na drodze nie pojawiło się nic dziwnego. Nie, to nie tak - droga była w porządku. Chodziło o ten las nabitych na pale ludzi. Wijących się, powiązanych, rzężących. Jak robaki nadziane na wykałaczki i położone na kratownice grilla.
Co mogłem zrobić? Zatrzymać się i zdjąć ich? Ryzykować własne życie, bo na pewno ktoś pozakładał tu pułapki? Tak, to też byli ludzie, wiedziałem to. Nie przesiąkł mną Apartheid. Jednak nie potrafiłem zrobić czegokolwiek. Nawet ruszyć się z fotela, a co dopiero pomóc. Uderzenia tłoków silnika wprowadziły mnie w hipnotyczny nastrój. Z fascynacją oglądałem ociekające posoką pnie. Zwisające z bebechów jelita.
W końcu silnik zawył. Uciekłem.
Diabeł wciąż był przede mną.
W końcu już nie sposób było pomylić drogi. Drogowskazami były powalone drzewa. Płonące strefy tętniącej martwicy. Ogień to gangrena dla lasu. Ten człowiek wydawał się wyrzucać niedopałki papierosa na każdym kroku. Rozsypywał ziarenka chaosu, który kiełkował ledwo krok dalej. Ogień, mór - miał przebogaty asortyment niszczenia.
Nocą ogień widać było wszędzie dookoła.
- To jakiś jeździec apokalipsy - mamrotał w Afrikaans Faure.
Ktoś w nocy zabił mu żonę i córkę. Oszczędźcie mnie, ale nie miałem ochoty streszczać całej tej historii.
Wraz z synem zakopali je z tyłu domu i ruszyli drogą na północ, do Duali. Gdy spotkałem ich na drodze opisali dokładnie co ich spotkało. Po krótce: jak przyjęli białego gościa w domu i dali jeść. Jak chwilę później las pochłoną kobiety i zostawił zmasakrowane ciała. Wystarczyło, że człowiek odszedł a jakieś majaki wydobyły się z dżungli i uderzyły.
Jadąc dalej widziałem te groby. Widziałem pusty dom. Odważyłem się zaczerpnąć wody ze studni i uciekłem w cholerę, goniąc tę zmorę z północy.
- Jak wyglądał? - zapytałem jeszcze Faure, ale nie znał odpowiedzi.
- Miał obwiązaną twarz - mówił, a jego syn płakał. - Wybacz, że to powiem, ale zaraza na twój lud.
Nie potrafiłem sobie wyobrazić ile odwagi potrzebował by wykląć białego w tym kraju. Pozdrowiłem go i ruszyłem dalej, wiedząc, że na nic lepszego nie zasługiwaliśmy.
Gryzł mnie ten czarno biały świat. Wpędzania kogoś w winę z powodu pigmentu. Właściwie nawet nie o winę tu chodziło, a o prosty przekaz: jesteś czarny - jesteś nikim. Wydawało mi się, że ten nowy Apartheid bardzo pragnął zapoczątkować nowy holocaust.
Zdaję sobie sprawę z tego, że te słowa mogą szokować. Nie mówię ich jednak na wyrost. Siedząc jeszcze w szpitalu, rozmawiałem i oglądałem lokalną telewizję. Dużo było tam mówienia o premierze. Mógłbym pisać o tym człowieku godzinami. Że był wysoki, postawny, budzący respekt. Jakaś siła promieniowała z jego szarych oczu, gdy w wywiadach patrzył prosto w oblicze kamery, jakby gdzieś miał dziennikarzy, a interesował go tylko odbiorca. Taki mistrz propagandy, prawdziwy głos ludu. Szkoda tylko, że jego mniejszej części.
Taki był Lamoral van Hogendorp, premier Vagevuur. Idealny kandydat do puszczenia z dymem całego świata, a przynajmniej tej części w której rządził i miał pewność, że ktoś wykona jego wolę.

Jak w każdym reżimie, państwie dyktatorskim, gdzie jest princeps, pierwszy spośród wszystkich - w Vagevuur najważniejsza była armia. Armia i jej przemysł. Ten napychany był niemiłosiernie, bestialsko wielkimi partiami pieniędzy. Ściągano tam co tylko się dało. Nadwyżka z wydobycia diamentów - na armię. Nadwyżka z rolnictwa - na armię. Nadwyżka z wycinki lasów - na armię.
W objętej kwarantanną strefie południowego Konga i Zambii wojsko miało wielki poligon. Tysiące kilometrów kwadratowych mogło z byle powodu zostać pokryte krwią, w ramach przypadkowej akcji militarnej. I nie daj boże krzyknąć coś na żołnierza - śmierć na miejscu, bez procesu i bez pamięci. Ludzie z tego areału wychodzili po jedzenie i nie wracali do domów. Rodzeństwo czy rodzina nie zastanawiali się nawet, tylko od razu ruszali szukać zaginionego po lokalnych cmentarzach. Znajdowali tam wkopaną w ziemię cegiełkę, z mikroskopijnym napisem. Czasem poszukiwania zabierały dzień. Ludzie nocowali na cmentarzach, kupowali lampy i szperali dalej. A jak przyjechała świeża „dostawa”, szli i pytali.
Tyle trwały poszukiwania zmarłych. To były dni wyciągnięte z życiorysu. Byle pomodlić się do swoich bogów i bożków, by dusza tego człowieka nie błąkała się po świecie z kulą w metafizycznej głowie.
Gdy spotkałem angielskiego reportera, który uciekał z tego terenu, opowiedział mi straszne rzeczy. Że czarnoskórzy ludzie nie chcieli z nim rozmawiać, tylko na jego widok chowali się jak bite, przestraszone psy. Wtłoczeni w rolę tego słabszego, tego stłamszonego, tego zeszmaconego. Świat nie był wywrócony do górny nogami. Tam świat podlegał dezintegracji, dekompozycji, atomizacji. Opanowała go jakaś emocjonalna schizma. Ludzie żyjący w tej enklawie zostali pozbawieni wyższych uczuć. Strach przeżarł ich tak mocno, że trudno było doszukać się Hollywoodzkich aktów miłości czy oddania w czasie smutku. Ci ludzie milczeli jak zaklęci, jak pozbawieni języków. Zamiast za ręce, rozpaczliwie tulili kolana. Skłębieni jak psy w schroniskach, w tak zwanych długich domach - barakach z setką sypialni, jednym kiblem i jednym stołem. Jak mordowano to wszystkich. Dla armii nie było praktyczniejszego wyjścia. Chyba już gdyby wykopać wielki dół i zapędzić ich do środka.
Te tereny majaczyły po mojej lewej stronie, gdy śledziłem tego diabła, tnąc z północy na południe. Czasem majaczyły na horyzoncie, wtopione w sielską atmosferę. Czasem pojawiały się w postaci wysokiego płotu, z czarną błyskawicą w trójkącie na żółtym tle. Czasem z dodatkiem zwęglonych zwłok, rozpaczliwie wczepionych w druty, stojących i śmierdzących. Raz czyjeś ciało trwało tak, gdy miałem płot na wyciągnięcie ręki. Młoda kobieta miała otwarte usta, z których prócz robactwa wypełzało coś jeszcze. Wiadomość.
„Jesteśmy tutaj.”

Jadąc przez cały kraj miałem jednego towarzysza. Nie odstępował mnie na krok. Solidarnie obserwował każdy ruch. Najmniej pożądany kompan, najgorszy z doradców - strach. Jadąc wtedy przy płocie, patrząc na zawieszone nań zwęglone ciała, pokryte koloniami robali, myślałem że doświadczam jakiegoś apogeum. Cztery razy sprawdzałem czy na pewno miałem przy sobie przepustkę. Dziesięć razy zatrzymywałem się, by sprawdzić zapas paliwa. Nigdy tyle się nie modliłem. Nigdy nikogo tak nie potrzebowałem. Trwałem w tym beznadziejnym przeświadczeniu, aż wjechałem w dogorywającą część sawanny. Przypominała jezioro ropy, tyle że z zastygłymi falami. Tylko to przypominały wypalone krzaki i kępy trawy. Tę martwicę przecinał płot. Płot typowo totalitarny - bo postawiony bez sensu, dla zasady by ogrodzić wszystko i odgrodzić się od wszystkich. Zasilany, właściwie będący jedynym źródłem prądu w promieniu dziesiątek mil. Co fascynujące - tutaj z płotu wyrastały wysokie słupy napięcia, z czarnymi lianami gumy.
I nagle brama. Otwarta. Zatrzymałem się. Skąd wiedziałem, że poszedł tam? Właściwie to było przeczucie, że przede mną jest ok, że cała paranormalność, ta zaburzona linia porządku skręciła tam, w lewo, w strefę kwarantanny.
Miałem wrażenie, że ktoś chce ze mnie zakpić. Ale ruszyłem usłużnie. Pot lał się ze mnie strumieniami. Ale tu nie było stacji - schronisk, z paliwem, za które dałbyś uciąć sobie palca u ręki. Były wysuszone pomniki ludzkiej egzystencji. Im dalej w głąb, tym pustka niebezpieczniejsza. Kwarantanna, właśnie to robiła ze światem - zbijała, cementowała. Eliminowała słabszych i tworzyła nową grupę. Byłem pewien, że najpierw spotkam wojsko - a to oznaczało śmierć, koniec, granicę z której nie wykaraskam się żadnym dokumentem i żadnym pigmentem.
A diabeł nie chciał się dogonić. Zupełnie jakby go samego goniły demony piekieł.

Na wsiach, kiedyś, dawano kotom jeść. Wsypywano do garnka resztki z domu i zalewano mlekiem. W ten sposób te samotne stworzenia, na pewien moment zbiegały się w jedno miejsce. Ja, jako młokos, przesiadywałem na dworze i wpatrywałem się w ten festiwal jedzenia na czas. W końcu wpadałem między nie, a one odskakiwały jak pociągnięte za sznurki - na raz, w wyćwiczonym układzie. Wyglądały wtedy na przestraszone, wyczekujące kolejnego ruchu - zapowiedzi ataku.
W czasach Vagevuur, gdy jesteś w dawnej Demokratycznej Republice Konga i wjeżdżasz czerwoną Toyotą w tłum gapiów, oni jak te wiejskie koty. Przerażeni. Jakby strach unosił się w powietrzu i atakował ludzkie głowy. Wyżerał, pożerał, pochłaniał ludzki umysł i uczucia. Ci ludzie byli jednością - zjednoczoną w najprostszych potrzebach. Chciało mi się płakać, ale człowiek nie może stanąć i dać się rozkleić. Musiałem pamiętać, że przez te skłębienie i odcięcie od świata, obszar kwarantanny był siedliskiem zaraz i domem jeźdźca Apokalipsy.
Zostało tylko jechać dalej i dalej, po drodze bez asfaltu, bez szutru. Toyota wyła i wyła, ludzie uciekali i uciekali, a to wszystko byłoby nudne, gdyby nie ten oszałamiający, otępiający strach.
Strach.
Strach.

W końcu zacząłem przypuszczać, że to historia rodem z archiwum X. Bo niby jak inaczej skatalogować rozpylenie zarazków, ataki zjaw, czy rozpętywanie pożarów przez białego człowieka, który potrafi uciec reporterowi w samochodzie? Na piechotę! Przyznam się - przez pewien czas myślałem, że to duch. Albo cokolwiek innego - byle nierealnego. Być może ktoś puścił plotkę, by idiota jak ja ruszył w pogoń za ułudą.
Po prostu nie wierzyłem, że jeszcze go nie dorwałem. W każdym razie i tak podążałem tym rzekomym tropem, bo wiedziałem, że droga na przód to jedyna możliwość - za mną na pewno czaiły się patrole. Wojsko musiało wychwycić ślady opon. A tutaj nikt nie miał samochodu, jedynie armia. Więc mogłem tylko uciekać w głąb Zambii, licząc na łut szczęścia. Na to że zniknę gdzieś w sawannie. W końcu, w nocy, gdy zaczęło brakować wody, stanąłem w chmurze pyłu i oparłem czoło o kierownicę. Zacisnąłem powieki, palce wcisnąłem w uszy.
- To jest sen - wmawiałem sobie. - Gdy otworzę oczy, wszystko zniknie, a ja obudzę się w ciepłym łóżku. Więc trzy, dwa, jeden, już.
Uniosłem powieki. Przed samochodem wykręcał transporter bojowy.

Co jest pierwszym odruchem? Zdziwienie, to naturalne. Ale po tym następuje punkt kulminacyjny - decyzja. Poddać się? Uciekać? Ale gdzie? Ich pseudo-czołg może nie był demonem szybkości, ale z pewnością radził sobie w obecnych warunkach. Szybko uniosłem dłonie, boleśnie obijając palce o dach. Co innego miałem zrobić, jak nie liczyć na swój fach? Reporter! Reporter! - będą krzyczeć. Dziennikarz! Może to uratuje mi skórę. Może tylko mnie obiją, wsadzą do więzienia, a jakiś Afrykaner, jakiś Beor podaruje mi wolność wraz z aktem dożywotniego wygnania. Trudno. Vagevuur ze swym totalitaryzmem nie nadawał się na dom.
Takie absurdalne myśli kołatały się mi w głowie, gdy żołnierze krzyczeli. W końcu włączyli reflektor - poskutkowało. Snop światła skutecznie przywrócił mnie do rzeczywistości, jak zimna woda na twarzy. Już chciałem wysiąść, gdy ludzie ucichli. Żołnierze zaczęli się krzątać, naraz zamierać i znowu. Reflektor zaczął krążyć, jak latarnia. Co się dzieje? Lwy? Stado bawołów? Sawanna chciała przyjść mi z ratunkiem?
Usłyszałem rumor i ryk silnika. Wtedy, zupełnie nagle, z nieoświetlonej strony, zapłonęły lampy samochodów. Dwa jeepy w pyle wbiły się w bok transportera. Huk kolizji, strzelające palce wbijanych w sufit dłoni. Myślałem, że umrę z samego strachu. Jeden z jeepów z rozpędu wjechał na pojazd żołnierzy i przekoziołkował, gdy zepchnięty transporter opadł na bok. Z jeepów wyskoczyli ludzie. Padły strzały, słyszałem Afrikaans i Zulu, ścierające się ze sobą niczym symbole kultur, przekrzykujące nawzajem, drżące nocną kurtynę ciszy.
Szarpnąłem za bieg i wcisnąłem pedał gazu. Toyota wyrwała jak opętana, wyskakując na boki. Kurz zasłonił wszystko, nawet niebo. Na pamięć odbiłem w prawo, ściągnęło mi tył, ale maszyna nie dała się porwać. Przerzuciłem bieg i w lusterku obserwowałem oddalające się światła. Śledziły mnie kule, czasem sam ich wizg. Toyota rzęziła, ale parła dalej.
Uciekłem.

Vagevuur, jak na ironię, czerpało z tradycji etiopskiej, z czasów nowoczesnej monarchii Hajle Selasje. Dlaczego wzbudzało to salwy śmiechu? Bo sam cesarz silił się nieustannie na kontakt z zachodem, znosił niewolnictwo, reformował edukację. Upadł dopiero pod naporem komunistycznego odprysku, który zapłonął w jego ojczyźnie, jak w wielu innych miejscach świata.
Vagevuur zaś było nowym organem powstałym na ruinach starego świata. Gdy oś świata przesunęła się na południe, do RPA uciekała rzesza ludzi. Skandynawów i mieszkańców Beneluksu. Ale zwłaszcza Kanadyjczyków - tych około pięciu milionów, choć szacunki bywały różne. Jak się później okazało, nie protoplaści Afrykanerów - mam tu na myśli Holendrów - zostali owacyjnie przywitani w nowej ojczyźnie.
To byli ludzie z liściem klonu w sercach. Uciekający jak najdalej z zatopionych w lodowym bursztynie miast. Europejczycy na wygnaniu - identyczni jak Afrykanerzy. Nawet bardziej tolerancyjni. Nawet bardziej kosmopolityczni.
Ale tym się stajesz, z kim się zadajesz. Afrykanerom nagły przypływ białych osadników uderzył do głowy. A skoro uderzył do głowy - to oni uderzyli w kraj. Dogadali się z Australijczykami, z Japonią, która po przyłączeniu Tajwanu stała się nowym supermocarstwem. I zaczęli siec, rąbać, tłuc, wypychać czerń na północ, ku równikowi. Pojawiły się pierwsze zakazy. Wstęp dla czarnych zabroniony - bo ten nowy Apartheid akceptował Koloredów. Możesz być kimkolwiek. Ważne, że nie czarnym.
Rasizm, jak każda plaga świata, roznosi się znacznie łatwiej niż jakakolwiek idea pojednania. Rodzi w ludziach demony, podsyca uprzedzenia. Gdybym wierzył w diabły, uznałbym że to ich robota. Bo jak wyjaśnić nazwanie drugiego człowieka psem?
Nawet Afroamerykanom z Kanady się oberwało. Chociaż najmniej, bo pozwolono im zamieszkać po cichu w Etiopii i Somalii. Wydawało by się, że to dołożenie trocin do ognia. Ale gdzie tam. Patrole białej straży były wystarczającą przestrogą. No i ten wszędobylski ojciec. Albo raczej „Ojciec”. Francuskojęzyczny Kanadyjczyk. Cesarz.
Jean-Olivier de Vaudreuil.
W liberalnych grupach nazywany Janem Oliwerem I Apartheidem.

Pojawili się znikąd. Po prostu jadąc przed siebie i wgryzając się rzężącym samochodem w fale piasku, nagle na nich natrafiłem. Ciągnęli się jak rzeka - po oba horyzonty. Przecinali pustkowie, mając tak samo puste oczy, martwe spojrzenia. Pobici, zabrudzeni. Afrykanie. Czarnoskórzy, pełnoprawni ludzie. Z łańcuchami na przegubach, jeden prowadzący drugiego. Czasem ciągnący za sobą martwego towarzysza, obłażącego muchami.
Lewa stopa. Prawa stopa. Wyćwiczony batem układ.
Lewa stopa. Prawa stopa. Teatr śmierci.
Tak po sam horyzont. Jakby ta synchronizacja była ich buntem.
Nie było żadnego białego. Strażnikiem była pustynia. Tutejsza śmierć.
Lewa. Prawa. Na północ.
Nagle jeden, w białym, ubłoconym stroju trędowatego. Z laską w ręce - pod prąd. Prący w drugą stronę, jakby chciał cofnąć czas. Jakby chciał wrócić świat. Wrócić do źródła.
Czekałem na niego, klęcząc, a obok mnie - lewa stopa. Prawa stopa.
Łup. Łup. Uderzenie serca, za uderzeniem nóg. Znowu. I znowu. I znowu.
Zbliżył się. Wyglądał jak diabeł, który oczy ukradł idącym obok mnie. Zlustrował pustym spojrzeniem. Stanął jak Mesjasz, szukający obłąkanych na pustyni. Odsłonił twarz - ludzką, lodowato ludzką, zamrożoną w znieczulicy. Nachylił się. Zionął ziołami.
Miałem absolutną pewność, że gdzieś już go widziałem. Na plakatach. Na monetach. Gdy już odkrywałem tę ostatnią kartę, wdarł się w moje myśli.
- Zabierz mnie do cesarza.
Jeżeli myślisz, że Twój tekst jest dobry, napisz do mnie.
Wszystko da się naprawić.

Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku
Goniąc białego diabła - przez Archanioł - 10-04-2013, 17:03
RE: Goniąc białego diabła - przez Szaden - 11-04-2013, 19:02
RE: Goniąc białego diabła - przez Archanioł - 11-04-2013, 19:33
RE: Goniąc białego diabła - przez Szaden - 11-04-2013, 19:37
RE: Goniąc białego diabła - przez księżniczka - 19-04-2013, 16:26
RE: Goniąc białego diabła - przez Archanioł - 20-04-2013, 07:43
RE: Goniąc białego diabła - przez księżniczka - 21-04-2013, 13:03
RE: Goniąc białego diabła - przez Archanioł - 21-04-2013, 13:23
RE: Goniąc białego diabła - przez Marybeth - 02-05-2013, 05:39
RE: Goniąc białego diabła - przez Archanioł - 24-08-2013, 18:48
RE: Goniąc białego diabła - przez Shaedd - 25-08-2013, 13:18
RE: Goniąc białego diabła - przez Archanioł - 25-08-2013, 13:28
RE: Goniąc białego diabła - przez Shaedd - 26-08-2013, 19:48
RE: Goniąc białego diabła - przez Archanioł - 16-09-2013, 20:50

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości