31-01-2013, 19:30
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 13-07-2013, 19:36 przez FantaSmaGoria.)
Nie lubię takich form i nie mam zwyczaju ich pisać. Jeśli już to robię, to z obowiązku. To chyba trochę prośba o litość. Mhm.
Koniec świata za nami, więc refleksja może się zdawać nieco opóźniona, ale mimo to aktualna. W końcu to nie pierwszy i nie ostatni koniec świata w naszym życiu, a samą refleksję warto wzbogacić o obserwacje i obawy, które nasuwają się nieustannie. A wszystko za sprawą mass mediów.
„Czy to już, czy to teraz, czy w ten sposób się umiera?” śpiewał pewien polski zespół, rozważając temat końca świata, zaś poeta Miłosz pisał „Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,/ Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,/ Powiada przewiązując pomidory:/ Innego końca świata nie będzie.”. Ale któż dziś się interesuje poezją czy muzyką bardziej ambitną niż to, co serwują nam radiostacje?
Hegel pisał o zasadzie rekurencyjnego obiegu czasu – według niego czas zatacza koło, a początek jest tożsamy z końcem. Historia lubi się powtarzać, a w myśl heglizmu to, co następuje teraz, miało już miejsce w przeszłości. Ciężko sobie wyobrazić taką zasadność - zwłaszcza, jeśli ma się wrażenie, że gorzej nie było i nie będzie (zwłaszcza, jeśli ma się nihilistyczno-fatalistyczny stosunek do świata, jak np. ja).
Pięćdziesiąt lat temu światem wstrząsnęła radykalna przemiana obyczajowa. Lata 60. XX. wieku to okres - w myśl heglowskiej zasadzie - powrotu do wzniosłych idei romantyzmu, choć na nowych zasadach. Nastąpiła wówczas rewolucja seksualna, gwałtowna zmiana obyczajowości i walka o wolność i równość dla wszystkich. A co dziś? A dziś otwarcie promuje się androginiczny typ urody i ubrania o kroju unisex. I, o ile mierzi mnie widok mało męskich chłopców przesadnie dbających o swoje fryzury, o tyle reszta mi nie przeszkadza. „Nowa obyczajowość” zakłada przecież wolność, prawda? A „wolność” brzmi pięknie. I kusi.
Rzeczywistość lubi jednak płatać figle. Pięćdziesiąt lat temu konstruktywnie ustosunkowane do zmian społeczeństwo obawiało się rewolucji, którą my dziś podziwiamy. „Obsceniczność i wulgarność” walczyły z konsumpcjonizmem, niesprawiedliwością świata i całym jego złem. „Give peace a chance!” śpiewał John Lennon, a religijne panie domów łapały się za głowę. W tym momencie historia zatacza koło – dziś młody zafascynowany popkulturą chłopak lat 17 robi sobie kolczyka w brwi, a modnie przyciętą grzywkę stawia na lakier – matka jego, dzięki rewolucji sprzed pięćdziesięciu laty pracująca na dwa etaty (w domu i w pracy), też łapie się za głowę. Bo co to jej syn, może on jakiś „nie tego”?
Wolność jest piękna. Pozwala nam być sobą i nie sugerować się otoczeniem. Ale jak właściwie jest naprawdę? Nikt nie zauważa, że wolność bywa złudna. Bądź sobą, wołają mass media. Bądź sobą z nowym Ajfonem, Smartfonem, aparatem, grzywką na sztorc i tyłkiem w modnych spodniach. Rodzice nie pozwalają? Olej ich, przecież jesteś wolny. Skorzystaj! Weź! Bierz! PŁAĆ!
Dajemy się omamić. Słuchamy pustej i drogiej muzyki, z której nic nie płynie, oglądamy puste seriale, czytamy puste książki (o ile jeszcze ktoś czyta - sic!). Bierzemy udział w imprezach, na które nie mamy ochoty chodzić, ale wylansować się jakoś trzeba, więc wkładamy drogi ciuch i idziemy. Kupujemy tony szmat na przecenach, bo promocja jest boginią okazji. Nie pytać po co – brać!
To jest nasz koniec świata. Wpadamy w wir konsumpcyjnej przyjemności. Najbardziej smutne jest to, że nie jesteśmy ofiarami – podkładamy się dobrowolnie. Naszym bogiem jest reklama, jej przekaz, moc i siła perswazji. Dlaczego to robimy? Czy czujemy się bezpiecznie upodobniając się do innych? Boimy się, że odmienność sprawi, że będziemy traktowani gorzej? A może nie stać nas na pomysłowość, bo bylejakość jest dosyć wygodna?
Historia się powtarza – choć wraca to punktu wyjścia, to często jest wzbogacona o zdobycze cywilizacyjne nowej epoki. I tu pojawia się pytanie: jeśli wygląda na to, że nasza próżność i zepsucie osiągnęły apogeum, to czy właściwie może być gorzej?
Koniec świata za nami, więc refleksja może się zdawać nieco opóźniona, ale mimo to aktualna. W końcu to nie pierwszy i nie ostatni koniec świata w naszym życiu, a samą refleksję warto wzbogacić o obserwacje i obawy, które nasuwają się nieustannie. A wszystko za sprawą mass mediów.
„Czy to już, czy to teraz, czy w ten sposób się umiera?” śpiewał pewien polski zespół, rozważając temat końca świata, zaś poeta Miłosz pisał „Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,/ Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,/ Powiada przewiązując pomidory:/ Innego końca świata nie będzie.”. Ale któż dziś się interesuje poezją czy muzyką bardziej ambitną niż to, co serwują nam radiostacje?
Hegel pisał o zasadzie rekurencyjnego obiegu czasu – według niego czas zatacza koło, a początek jest tożsamy z końcem. Historia lubi się powtarzać, a w myśl heglizmu to, co następuje teraz, miało już miejsce w przeszłości. Ciężko sobie wyobrazić taką zasadność - zwłaszcza, jeśli ma się wrażenie, że gorzej nie było i nie będzie (zwłaszcza, jeśli ma się nihilistyczno-fatalistyczny stosunek do świata, jak np. ja).
Pięćdziesiąt lat temu światem wstrząsnęła radykalna przemiana obyczajowa. Lata 60. XX. wieku to okres - w myśl heglowskiej zasadzie - powrotu do wzniosłych idei romantyzmu, choć na nowych zasadach. Nastąpiła wówczas rewolucja seksualna, gwałtowna zmiana obyczajowości i walka o wolność i równość dla wszystkich. A co dziś? A dziś otwarcie promuje się androginiczny typ urody i ubrania o kroju unisex. I, o ile mierzi mnie widok mało męskich chłopców przesadnie dbających o swoje fryzury, o tyle reszta mi nie przeszkadza. „Nowa obyczajowość” zakłada przecież wolność, prawda? A „wolność” brzmi pięknie. I kusi.
Rzeczywistość lubi jednak płatać figle. Pięćdziesiąt lat temu konstruktywnie ustosunkowane do zmian społeczeństwo obawiało się rewolucji, którą my dziś podziwiamy. „Obsceniczność i wulgarność” walczyły z konsumpcjonizmem, niesprawiedliwością świata i całym jego złem. „Give peace a chance!” śpiewał John Lennon, a religijne panie domów łapały się za głowę. W tym momencie historia zatacza koło – dziś młody zafascynowany popkulturą chłopak lat 17 robi sobie kolczyka w brwi, a modnie przyciętą grzywkę stawia na lakier – matka jego, dzięki rewolucji sprzed pięćdziesięciu laty pracująca na dwa etaty (w domu i w pracy), też łapie się za głowę. Bo co to jej syn, może on jakiś „nie tego”?
Wolność jest piękna. Pozwala nam być sobą i nie sugerować się otoczeniem. Ale jak właściwie jest naprawdę? Nikt nie zauważa, że wolność bywa złudna. Bądź sobą, wołają mass media. Bądź sobą z nowym Ajfonem, Smartfonem, aparatem, grzywką na sztorc i tyłkiem w modnych spodniach. Rodzice nie pozwalają? Olej ich, przecież jesteś wolny. Skorzystaj! Weź! Bierz! PŁAĆ!
Dajemy się omamić. Słuchamy pustej i drogiej muzyki, z której nic nie płynie, oglądamy puste seriale, czytamy puste książki (o ile jeszcze ktoś czyta - sic!). Bierzemy udział w imprezach, na które nie mamy ochoty chodzić, ale wylansować się jakoś trzeba, więc wkładamy drogi ciuch i idziemy. Kupujemy tony szmat na przecenach, bo promocja jest boginią okazji. Nie pytać po co – brać!
To jest nasz koniec świata. Wpadamy w wir konsumpcyjnej przyjemności. Najbardziej smutne jest to, że nie jesteśmy ofiarami – podkładamy się dobrowolnie. Naszym bogiem jest reklama, jej przekaz, moc i siła perswazji. Dlaczego to robimy? Czy czujemy się bezpiecznie upodobniając się do innych? Boimy się, że odmienność sprawi, że będziemy traktowani gorzej? A może nie stać nas na pomysłowość, bo bylejakość jest dosyć wygodna?
Historia się powtarza – choć wraca to punktu wyjścia, to często jest wzbogacona o zdobycze cywilizacyjne nowej epoki. I tu pojawia się pytanie: jeśli wygląda na to, że nasza próżność i zepsucie osiągnęły apogeum, to czy właściwie może być gorzej?
nie jestem zupą pomidorową,
żeby mnie wszyscy mieli lubić
żeby mnie wszyscy mieli lubić